Juliusz Słowacki Trzy poemata Wacław Są przedmioty, których by się pióro poety tknąć nie powinno; takim zapewne jest śmierć Wacława, którego nam Antoni Malczewski tak cudownymi kolorami w poemacie Maria odmalował. Jakiś jednak mimowolny pociąg, chciałbym go nazwać natchnieniem, zmusił mnie do napisania następnego poematu; a od prawdziwych nie odstępując podań, starałem się ile możności zidealizować rzecz pełną czarnych mętów i okropności. Może kilka strof spowiedzi Wacława wyjednają mi u czytelnika nieco pobłażającego sądu dla reszty i ogólnego układu pisma, którego już ani poprawić, ani przemienić nie jestem zdolny; a dwa poprzedzające poemata przybiegną w pomoc broniącemu się od zupełnego potępienia poecie. I Witaj mi, ziemio stepów gładka, cicha, Gdzie kwiat dla Boga kwitnie i usycha; Gdzie dwa kurhany na błękitnym niebie Przez całe stepy patrzą się na siebie; Gdzie przerywają trupy sen grobowy, Orłami z sobą prowadząc rozmowy; Lub gdy je przyjaźń w mogiłach nie zbliża, To krzyż się groźnie pogląda na krzyża I oba drewna niby grożą sobie Przez całe stepy zemstą śpiącą w grobie. Krzyżowe groźby i poselstwa ptaków Lecą przez krwawe doliny bodiaków; I czuć w powietrzu, że tu myśli wojna, Choć słońce złote, choć ziemia spokojna. Bo choć się skończą rycerstwa i waśnie, To ziemia mogił tak prędko nie zaśnie; Ale w jej sercu wolność się odzywa, Kiedy się orzeł gdzie z mogiły zrywa, Kiedy zatętni jaki wicher głuchy, Gdy zaszeleszczą powojów łańcuchy; Albo gdy śmignie jaki złoty sumak, Myśli, że biały Puławskiego rumak; Albo gdy kosa o kamień zadzwoni, Myśli, że Sawa jedzie w tysiąc koni; Ale już w grobach są ci sławo-kraśni. Ziemio kurhanów, nie marz o nich — zaśnij! II Znasz ty tęczowe rusałek upiory? Czy znasz prorocką dumę Wernyhory? Czy wiesz, co będzie w jarze Janczarychy, Gdzie teraz gołąb lub jelonek cichy, Ze łzą przeczystą w szafirowym oku, Gdzieś w księżycowym się przegląda stoku? Czy wiesz, że wszystkie te się sprawdzą śnicia W jednej godzinie rycerskiego życia? Że zemścisz syna, ojca, matkę, brata W tej błyskawicy, co na szabli lata? Niech tylko serce rycerza, o Chryste! Jako lilija będzie we krwi czyste, Niech tylko wprzódy nie splami zgryzota Duszy, co jako ptak się w sidłach miota; Niechaj się tylko każdy dumnie waży Złotym aniołem w ojczyźnie na straży: To chyba w końcu na takich aniołów Wróg będzie piorun miał w ręku — nie ołów. III Jeśli pod tobą wolny koń stepowy, Omijaj zamek ten i te parowy; Niech cię nie wabi ten na zamku czole Napis, co błyska od słońca na pole: Bo to jest kłamstwo marmurów ohydne, Złotem pisane i z daleka widne. Uciekaj stepem przez burzanu fale, Nie wierz napisom, nie zazieraj w sale, Bo tam owionie i męstwo ci zetrze Gorsze niż w grobach — zdradziectwa powietrze! Gorsze niż dżuma, co zabija ciało! Gorsze! — Choć pałac ten wygląda biało, Choć za nim widać lipy starożytne, Białe kościółki, jeziora błękitne; Chociaż łabędzie śpią na tych jeziorach; Choć róże stoją w jutrzenki kolorach; Chociaż słowiki mieszkają w topolach, A dalej błękit i kłosy na polach: Nie wierz zdradzieckiej natury obłudzie, Ten zamek pełny — w tym zamku są ludzie! IV Od czasu jeszcze dawnych Pelopidów, Od wygaśnienia rodziny Atrydów Nigdzie krwi tyle na gmachu kamieniach, Nigdzie plam tyle od zbrodni w sumnieniach, Nigdzie rodziny tak czarnej nie było, Tak czarnych prochów pod żadną mogiłą… Chciałbym powiedzieć… W imię Ojca, Ducha! Kto tak okropnej powieści wysłucha? V Choć w zamku gości częstują wspaniale, Gospodarz dawno nie schodzi na sale. Niegdyś widziano go w gromadnym kole, Jak trup śród ludzi, jak upiór przy stole. Zimne po sercach przechodziło mrowie, Kiedy co mówił, gdy pił jakie zdrowie; A gdy wziął kielich w rękę trupią, siną, W kielichu krew się zdawała, nie wino. Każdy, co z gości do stołu zasiadał, Nie znał go prawie, nigdy z nim nie gadał; Gdy wszedł — nie wstawał nikt przed tym człowiekiem, Choć orderami był srebrny i wiekiem; Ani posłane z poselstwem od matki Kiedy go w rękę całowały dziatki; Jakby przed marą piekielną, szkaradną, Stają przed ojcem zalęknione; bladną I uciekają nie wyrzekłszy słowa Lub kamienieją. Nie twarz to surowa — Bo miłą miał twarz ten człowiek z natury; Ani wzrok jego dziki i ponury — Bo na swe dziatki patrząc łzy miał w oku; Lecz przerażenie z boskiego wyroku Wisiało nad nim jako krwawa tęcza; A gorzej — wiedział to sam, że odstręcza; Że coś pomiędzy nim a światem stoi, Czego się sługa, dziecko, słońce boi. Więc już od dawna zaniechał z rozpaczą Przepraszać serca, które nie przebaczą; Ujmować dusze, co chcą nienawidzić; A nie mógł nimi pogardzać i szydzić. Nawet choć wiedział, że tłumną hołotą Rzucał się sprośny lud na jego złoto, Tak wielką znalazł pokorę w swej winie, Że nie pogardził i otworzył skrzynie; A wtenczas sercu jego biczem jędzy Był brzęk liczonych po zamku pieniędzy. VI Nareszcie uciekł od ludzi i słońca. A przy nim tylko jak anioł obrońca Maleńki, blady i nierozkwitniony Był smutny synek jego pierwszej żony. To jedne dziecko przy nim czuwa, tleje, Jako różyczka przy cedrze więdnieje. On duszę ojca, gdy w rozpacz upada, Szafirowymi oczkami spowiada; I patrz! że czarny nędzarz nie unika Tak błękitnego grzechów spowiednika, Ale mu z oczek cały błękit świeży Pije oczyma i wzdycha, i wierzy W ostatnią pomoc — w moc dziecka pacierzy. Kiedyś za wczesnym zagrożoną zgonem Dziecinkę swoją nazwał Eolionem; Bo myślał, że ten kwiatek biały, kruchy, Wezmą ze złotej kołyseczki duchy I w nieśmiertelne zaniosą ogniska: A więc mu nie dał ludzkiego nazwiska, Ale powietrzne, duszy, nie popiołom Imię, łatwiejsze wymówić aniołom. Te dziecko jemu zostało przy boku Ze łzą w źrenicy, z promionkami w oku, Te czuwa przy nim. Lecz z wyroków Pana Dusza w dziecięciu bladym obłąkana, Smutna i z ciałkiem niedołężnym zwadna, A w obłąkaniach jak aniołek ładna; Gdy się uśmiecha — zda się, że do nieba; Płacze — to myślisz, że mu tak potrzeba Nad jaką dawną pamiątką lub szkodą Jak zapłakanej wierzbie stać nad wodą. Tylko że ojcu, gdy mu dziecię zbladło, W chorobie dziecka jest zgryzot zwierciadło; Tylko że nieraz jakaś moc grobowa Przekleństwo ojca kładnie w dziecka słowa; Lub w obłąkane czynności dziecięce Jakieś piekielne mieszają się ręce I straszne rzeczy czynią dziecka mocą — I dziś — gdy Wacław zasnął — przed północą… …………………………………….. VII Lecz gdzież jest młoda małżonka? grafini? Czemu nie przy nim? Dawniej niewolnica, Dziś samowładna w zamku monarchini; Z kimże to błądzi po świetle księżyca? Z kimże to słucha śpiewania słowików? Dla kogóż rzuca ucztę, stołowników, Dzieci i męża bezsenne wezgłowie? A jednak, mówią, dba o grafa zdrowie, Sama przyprawia mu z lekarstwem czary. Nieraz przy łożu jak ulotne mary Staje powiewna z lampą w ręku, blada, Słuchać, co śpiący o niej we śnie gada. A mówią ludzie, że nieraz jej ręka Słucha, czy serce się w chorym nie pęka; Bo takie drgania mu piersi podnoszą, Takie go zimne, straszne poty roszą, Gdy śpi, a patrzy na śpiącego żona, Jakby go anioł śmierci brał w ramiona. Lecz dzisiaj z kimże na wieczornym chłodzie Chodzi ta pani po mglistym ogrodzie? Jeśli zbrodnicza miłość w sercu bije, Ona się z taką miłością nie kryje, Ale otwarcie, z bezwstydem na czole, Kochanka sadza u boku przy stole: Bo ten kochanek nie wybrany w tłumie, Zwykle pochlebia jej skażonej dumie; To jaki książę, to króla powierny: Pies nań nie szczeka, przepuszcza odźwierny, Wszyscy go nawet witają ukłonem; Zamek jest jego; łożem, domem, tronem Włada; gdzie indziej podobny do węża, Tu zdrajca panem jest żony i męża: Więc to nie z gachem Dyjanna grafini Tajemne schadzki ma w ciemnej jaskini, W grocie, co gładkim wyłożona brusem, Szklannej kaskady zamknięta obrusem; Szarfa ta wody lecąca z wysoka Nie puści w grotę śledzącego oka Ani księżyca — lecz przez nią przeleci Czarna jaskółka, co w grocie ma dzieci, Ta jedna kryształ skrzydłami rozcina; Na wszystko miłość waży się matczyna. Lecz noc — jaskółki śpią w gniazdach ukryte, Lecz ciemność trwożną okryła kobiétę; Chociaż nie sama, drży jak liść osiny, Kiedy się w gniazdach poruszą ptaszyny, Gdy woda głośniej w kaskadzie zakrzyczy. A ten powiernik kto? Duch tajemniczy? Szata go długa w ciemności obiela, Na głowie wianek stepowego ziela; Na głowie, siwym porośniętej runem, Wiąże się burzan czerwony z piołunem. A przed nim kocioł, czary i amfory… Ku jakiej sprawie? ku czemu przybory? Czy klątwy rzucać, czy palić ofiary? Czy zabić kogo piekielnymi czary? Z jakim to widmem skandynawskiej Frei Grafini dzieło zaczyna Medei? VIII Zaledwo pani wargę koralową Pierwsze i drżące otworzyło słowo, O nieba! leci jasnych świateł krocie Z pałacu, ciemną aleją, ku grocie, I rozsypują się po drzew łańcuchu; W ogrodzie pełno krzyku, blasku, ruchu. Na cichej wodzie łabędź się poruszył, Strzepotał, wody zwierciadlane skruszył, Zapienił cały krąg zbudzony nagle, Otworzył wszystkie puchy, pióra, żagle, I znów spokojny spogląda wspaniale Na rozchodzące się kręgami fale. Tak silne serce posępnie się rzuci, Kiedy go ze snu jaki grom ocuci, Porwie się nagle, tłum spokojny zmiesza; I widzi, jak się przerażona rzesza Cofa, jak kręgi bladymi ucieka Od rażonego nieszczęściem człowieka; To wtenczas duma na pomoc przybędzie, To wtenczas skrzydła się duszy łabędzie Całe rozwiną przeciw wichrom losu, To wtenczas serce jak z twardego ciosu; I tym się nawet chełpi boleść sroga, Że miała świadkiem walki — tylko Boga. I tym się cieszy serce, choćby pękło, Że zamiast podłych zlitować — przelękło. IX Ludzie, po drzewach szukający wszędzie, Budzą słowiki i płoszą łabędzie. Już słychać szmery, już wrzawa szalona, Że graf otruty, że cierpi, że kona. Wreszcie okropna wieść do groty wpadła: Powiernik zaśmiał się — a pani zbladła I znów skościeli oboje na długo. Lecz kto by wtenczas ją widział z tym sługą, Kto by ją widział, kiedy przez kaskadę Blaski księżyca ją oblały blade, Kto by w jej usta już nie koralowe, Ale pobladłe, otwarte, surowe Spojrzał i słuchał, gdy tak stała cicha, Jak przez te usta serce w niej oddycha; Kto by usłyszał, z jakim dzikim wrzaskiem Wybiegła z ludźmi się spotkać i z blaskiem, I z obwinieniem, co na każdej twarzy Przy migającej się pochodni żarzy; Kto by w tej chwili, nie zalane łezką, Ale pięknością jasne nadniebieską Widział jej oczy, gdy je w gwiazdach trzyma Albo o męża pyta się oczyma: Ten by ją całkiem miał nie potępioną. Zepsutą była, niewierną — lecz żoną. X Jedne tam okno na zamkowej sali Od czerwonego księżyca się pali. To właśnie okno grafowskiej komnaty, Jak anioł blaskiem czerwonym skrzydlaty Stoi na zamku, patrzy na katusze I czeka, by wziąć z tego ciała duszę. U bramy zamku tłum pobladły czeka. Na drodze widać konnego człowieka, Jak czarny szatan z płomykiem na głowie; Otwierać bramy, nim się człek opowie! Bo to nie diabeł ani żadna jędza, To kozak pański konno wiezie księdza. Będziesz pamiętał ty, księże Prokopie, Jak się kozaczy koń przez jary kopie, Jak parska ogniem, jak daje szczupaka, Choć ma na sobie księdza i kozaka. Hej! hej! skrzypiąca brama się odmyka, Kozak na koniu przywiózł spowiednika; Przeskoczył diaków i bab bladych wianek, Wziął go za kaptur i rzucił na ganek. Sam idzie w tłumy, gdzie ponure gwary, Że ktoś na pana rzucił śmiertne czary. Kto? — Wszystkie oczy idą ku tej stronie, Gdzie u grafini w oknie lampa płonie. Wczoraj — widziano ją w grocie z wieczora Nie samą — mówią, że trup Wernyhora Przyszedł się pomścić za Lachów ojczyznę I z grobu przyniósł dla pani truciznę. XI Próżno ksiądz czeka u grafa podwoi, Zamknął się Wacław i ludzi się boi, I z małym synkiem sam na sam się pieści. Widziano pierwsze trucizny boleści, Sam mówił ludziom, że otruty kona, Potem służalców wygnał; nawet żona Wejść się nie waży, gdzie spoczywa chory, Bo sam ode drzwi zasunął zapory; A bramę chyba wyłamać wypada, Jak umrze. — U drzwi słuchają. — Graf gada. Czasem się jakiś głosek serafina Niebieską skargą ojcu przypomina; Czasem dwa tylko ciężkie odetchnienia, Jakieś żałosne szmery i westchnienia; I służebników tłum się niecierpliwi, Bo słońce weszło — oni jeszcze żywi. I dzień na strasznym zszedł oczekiwaniu, Na skargach ojca, na dziecka płakaniu; I księżyc weszedł, a ci dwaj straszliwi W tajemniczości nocnej jeszcze żywi. Śmierć ich mównymi uczyniła smutnie, Ich głos w zamknięciu jak dwie zgodne lutnie. Ci, co słuchali przez grube podwoje, Mówią, że więcej tam głosów niż dwoje. XII Od dawna wieści są i poszept głuchy, Że z grafem jakieś są po nocach duchy. Raz go widziano, jak przez zamku cienie Wodził za sobą dwa ciche płomienie, Skrawe, czerwone, piekielne straszydła, Mające oczy i włosy, i skrzydła. Ścigany przez nie wybiegał z komnaty Tylnymi drzwiami na ogród, na kwiaty; I raz go z wody wydobyła zgraja; Było to, mówią, w dzień trzeciego maja. Widziano, jak biegł przez łąkę w zawody, Ognie go, mówią, zagnały do wody. Widziano, jak się topił cały blady: Skądże ta rozpacz? i te ognioślady? Gdy ziemia w nowe kwiaty się ustraja, Gdy wszystko ciche w dzień wiośniany maja? A już to od lat wielu takie rzeczy; Nikt nie przysięgnie i nikt nie zaprzeczy, Wszyscy się boją wierzyć w takie dziwo. W młodości, słychać, zgrzeszył bardzo krzywo, Dlatego piorun za nim się pomyka, Owiewa skrami, straszy, lecz nie tyka, Tylko grobowym okrąży zapachem, Aby go zabić krwią albo przestrachem. A mówiąc o tym ludzie z twarzą bladą Dodają: Człowiek ten przewinił zdradą I sam się dzisiaj chce karać za zbrodnie, Sam przyzwał piekieł czerwone pochodnie; A kiedy przyjdą i nad łożem staną, On się nakrywa chustą krwią zbryzganą; W tej chuście niegdyś mu kozacka spisa Podała w nocy sąd na infamisa, Gdy kraj zdradzony już był i rozdarty. Ta chusta i te pargaminu karty Leżą przy łożu koło puginału — Niech Bóg go broni w rozpaczy od szału! Biada! o biada, gdy przy łożu siędzie Śmierci przyczyna i śmierci narzędzie. To dość dla serca, co się samo dręczy — Widm nie potrzeba — sumnienie wyręczy. A rzecz straszniejsza! sumnienie Wacława Nabyło nawet nad uśpionym prawa; On w nocy wstaje i z otwartym okiem Po zamku chodzi niesłyszanym krokiem; Czasem pochodnią sobie świeci nocną; Oczy otwarte, wyiskrzone mocno; Lecz jakby co się roiło w zrennicy, Ani w nich mgnienia, ani błyskawicy, Ani się światła bliskiego przelękną: A gdy się wpatrzą w co — zda się, że pękną. XIII Znałem ja grafa Wacława za młodu — Dumny z piękności, z wysokiego rodu; Drzewo, co późnej mogło czekać zimy — On tak wyglądał jak rycerz Solimy, Piękny i straszny, kiedy go koń kary Niósł do kochanki przez burzanów jary, Kiedy na jakie powietrzne wołanie Stawał obejrzeć się gdzie na kurhanie; Myślałbyś wtenczas, że to anioł stepu Pod błękitami niebieskiego sklepu Stoi i czeka, aż wicher poruszy Na jaką walkę skrzydła jego duszy. Cóż się z nim stało? Czy to moich powiek Mara? — Gdzie tamten anioł, rycerz, człowiek? XIV Smutny był koniec jego pierwszej żony: Dostała wcześnie anielskiej korony, Zamordowana, utopiona w stawie, Gdy na wojennej był Wacław wyprawie. Mówią, że obce pomściły się prawa Śmierci synowej na ojcu Wacława. Jeżeli tak jest? — o Chryste na męce! — Jakie w tym rodzie serca! jakie ręce! Mówią — że ojciec graf w turmę zamknięty Umarł przed sądem — a drudzy, że ścięty; Lecz takiej rzeczy myśl nie wierzy sama: Na takim wielkim rodzie taka plama! Tak wielka szyja złamana nad gminem! Lecz ojcu nie mieć litości nad synem! Ale zabójców nasłać na synowę I za pieniądze móc odkupić głowę! Gdy nieraz ołów ludzki się zagłębia W serce orlicy i za śmierć gołębia, Niktże tej śmierci pomścić się nie umie Na krwi wysokiej? na wyniosłej dumie? Niktże — prócz syna — co za te popioły Ojcowi musiał miecz pokazać goły? Tak się więc zbrodnia ogniwami winie, Że ojciec własny wroga widzi w synie; Albo umiera syna krwią czerwony, Nie pożegnany i nie przebaczony; Albo tak skala syna pierś łabędzią, Aby mu nie był czystszym ani sędzią: Aż tam nareszcie stanie pochylony Zdrajca narodu przed zbójcą swej żony; Aż znowu wrócą pod zwyczajne prawa, I od przedajnej głowy wyższa — krwawa. XV Ale to pewna, że śmiercią tej żony Graf Wacław dziwnie na sercu zmieniony. Ponurość ciemne okryła oblicze, Serce zamknięte ludziom, tajemnicze, Na czole duma. Gdy kto weń uderzył Miłością czystą ojczyzny — nie wierzył. Na wszystkie echa rozkoszy i jęku Serce się jego już pozbyło dźwięku. Coś ma cichego, okropnego w łonie. Mówią, że myśli o polskiej koronie; Króla w nim widzą przyjacielskie oczy, Wielkość wyśledzą głos fałszu proroczy; Jam go opuścił śród tego zamętu Myśląc: i cóż jest twardość dyjamentu? I cóż jest wierność grobowi, pamiątkom W sercu najtwardszym? Jakimże to wrątkom Daje się dusza unosić Wacława? Chmurzy się niebo — burza będzie krwawa. Więcej niż Boga ta dusza tajemna Zamyka w sobie — przyszłość będzie ciemna! Bogdajbym nie zgadł! lecz smutna w nim siła, Miłość go tknęła, boleść nie zabiła; Więc jeszcze nadto w nim miłosnej siły, A już nikogo kochać — prócz mogiły. O! kraj nieszczęsny, co jak spadkobierca Po żonie weźmie dar strutego serca. Ludu! przeżegnaj tę marę złowrogą! Ona na scenę świata wchodzi z trwogą; Myśli, że anioł ją rzucił obrończy, Nieszczęściem zaczął — a piorunem skończy. XVI A dziś — już koniec! Do Wacława gmachu Weszła posępna królowa przestrachu. Czy go kto otruł, czy struła zgryzota — Kona, a przy nim synek, róża złota, Gwiazdeczka ranna, także więdnie, gaśnie. A w zamku bójka, kradzieże i waśnie. Ten bierze sprzęty, ten ściany odziera; Zamek się niszczy, pan zamku umiera. Gdzie żona? — Ona w najciemniejszej sali Brylanty chowa i papiery pali; Nie sama — Greczyn w Arnauta stroju Leży na złotym wezgłowiu w pokoju; Jak sułtan jaki wydaje rozkazy, A nie powtarza wydanych dwa razy, Bo go ta piękna słucha, myśl zgadywa, I całuje go w ręce — nieszczęśliwa! XVII „Dyjanno!” — Przyszła, stanęła w pokorze. „Zrzuć teraz, piękna, te ślubne obroże, Wypogodź teraz czoło lodowate. Lubię tę chłopkę, tę polską Hekatę; A skoro tylko zabłyśnie Fingary, Sam pójdę patrzeć, jak zamawia czary I śmierć posyła ludziom z ciemnej groty”. — „O Antynoe! już czuję zgryzoty, A przecież śmierci męża jam nie winna. Ona to! ona, ta kobieta gminna, Musiała jakieś zemsty niepowszednie Lub spełniać jakie chłopskie przepowiednie; A gdy ja chciałam, by ta wiedźma z piekła Czarę miłosnym zaklęciem urzekła: Ona — o srogi i okropny błędzie! — I może on mię trupem kochać będzie, I z grobu przyjdzie po miłość umarły”. Tu się powoli drzwi sali otwarły. Struchleli nagle oba kochankowie; Wszedł śpiący, z szmatą skrwawioną na głowie. XVIII Kto go tak ubrał? Nieraz synek mały, Kiedy na ojca padał księżyc biały, Widząc, jak w świetle twarz się grafa mroczy, Dwie białe róże kładł ojcu na oczy; Lub w obłąkaniu (o jasne i wdzięczne Dziecka przysługi!) promienie miesięczne Od ojca wzroku brał na swoje lica I tak zesmutniał cały od księżyca. A dziś — okropność! miałżeby Wacława?… Przy łożu chustka ta leżała krwawa — Miałżeby synek ten łachman grobowy, Może z anioła ciemnego namowy Na głowę ojcu?… O nie! ta czerwona Chusta nie była w ręku Eoliona. O nie! — przysięgam, święci aniołowie! Syn nie położył mu tej krwi na głowie. Bo mniej straszliwa byłaby ofiara, Gdyby ojczyzny samej przyszła mara Zajrzeć w lekarstwo zaprawne piołunem I zdrajcę takim nakryła całunem, Aby raz jeszcze, nim go Bóg obudzi, Czerwono wrył się w pamięci u ludzi. XIX Cóż to? Czy serce w tej kobiecie pękło? O marmur czoło uderzyło, jękło, Kość zadzwoniła, gdy czołem upadła Przed same nogi groźnego widziadła, I dziwnie… zadrżał, oczyma nie mignął, Lecz cały zadrżał i cały się wzdrygnął, I stanął chwilę we śnie, zadziwiony, Jakby usłyszał skąd o śmierci żony. Lecz chwilę tylko chwiał się jak na szali, I nie obudził się — i poszedł daléj. XX Sen to czy mara jaka niezbawiona? Krzyczą po zamku, że grafini kona. Nie dowiedzieć się, z czego, u Greczyna, Krew w nim zastygła, zimny jak gadzina; W pochodni światło obłąkany patrzy, Chłodny jak kamień, od marmuru bladszy. Grafini kona — mówią — on nie słyszy. Zlękli się ludzie jego trupiej ciszy, Trącają — milczy jak widmo zaklęte, Usta ma drżące, zęby mocno ścięte; Wzięli, zimnego zanieśli na łoże. Co się w tym zamku stało? Wielki Boże! Tu śmierć nie czeka zwyczajnej kolei. Grafini, mówią, była przy nadziei; Wszyscy widzieli i tłum cały pyta, Czy jeszcze żyje, czy z dzieckiem zabita. XXI Patrzaj! tam słońce nad dnieprowe skały Wyrzuca świetne brylantowe strzały. Kwiaty ze łzami się podnoszą wdzięczne, Tam w błękit czoło chowa się miesięczne; Sarneczki złote na kurhany skaczą, Róże się polne otwierają, płaczą, Orzeł na krzyżu z rosy skrzydła trzepie. Jaki spokojny wschód słońca na stepie! Tylkoż w tym zamku złote słońce budzi Z przerażonego snu pobladłych ludzi! Tylkoż w tym zamku otworzą się oczy, Które przed nocą mgła śmierci zamroczy! Na toż więc było na ten świat przychodzić Cierpieć, miłować, nienawidzieć, szkodzić: Ażeby wreszcie słońce dawno znane Weszło, ostatnie — i nie zapłakane. XXII Graf Wacław woła. Wybito podwoje, Wchodzą. Czy trupów powalonych dwoje? Graf Wacław, przy nim synaczek maleńki — Zbledli — graf woła księdza i trumienki — Wyszli; pojechał kozak do stolarza. Do grafa — księdza wzięto od ołtarza. Ksiądz ten pocieszać umiał nieszczęśliwe; Spokojne lice i włosy miał siwe. Obudził ojca, wziął go pod ramiona, Postawił, krzyż mu przycisnął do łona, Na złote słońce obrócił go twarzą, Na róże, co się pod oknami żarzą; Słońce i kwiaty, czy boską mu chwałę, Czyli dzieciątko te przypomną małe: Dobrze, bo przerwą posępne rozpacze, Bo może westchnie, przemówi, zapłacze? Nie, stoi martwy, twarz mu się nie mieni: Tak w brylantowym powietrzu jesieni Stoją bezlistne drzewa w szronu szacie I zadumane jak po jakiej stracie. I przyszli ludzie z gotową trumienką; Ksiądz się obrócił i znak im dał ręką, I wzięli trupka, po cichu wynieśli. Ojciec nie słyszał tych ludzi — a jeśli Słyszał, to udał dziwną licem chłodność, Ostatnią dumę w nieszczęściu — łagodność. I postradawszy tę dziecinkę drogą, Już nie zapytał się o nią nikogo. I tak był długo bez myśli, bez czucia, Jak trup, nim dzieło zacznie się zepsucia. Ksiądz złożył ręce na piersiach i czeka Na smutną spowiedź grzesznego człowieka. XXIII Usiadł… ksiądz słucha… on usty drżącemi: „Księże! skończyłem już wszystko na ziemi. Patrzaj! czy widzisz ten komin i tygle? Bóg mię ukarał srogo, niedościgle; Wiem, co w tej czarze było — o anioły! Ogień miłosny i ludzkie popioły. Wypiłem z moim synkiem przez połowę, Co? Może ojców mych resztki grobowe? Strasznie pomyśleć, kto napój przyprawił, Co mię otruło, jaki się duch zjawił, Aby mi dzisiaj po nocy powiedział, O czym grobowiec dotąd tylko wiedział. Cóż to za zemsta? Jacy to nieczuli, Co zdrajcę prochem antenatów struli; Tym czystym prochem zdradzonym nikczemnie, Co się trucizną stał, gdy wstąpił we mnie. A jakąż to myśl mieli ci mściciele, Uśpione czucia budzić w moim ciele, Żyły nalewać znowu krwią namiętną, Zbudzić to serce, gdzie zgryzoty piętno. Wiedzieliż oni, co ogień poruszy W czarnym sumnieniu, w pokalanej duszy? Jaka rozogni się w krwi mojej zgniłość? Co wyjdzie na jaw? — Zaprawdę, nie miłość, Ale zgryzotę zbudzili i pychę; Przeklęci! Serce już tak spało ciche! Już tak popiołem i pleśnią nakryte, Już tak spokojne! już takie zabite! A teraz znowu krwią nalane wściekłą; Boleść w nim, burza, pioruny i piekło, Wszystko, co ludzi przerażało trwogą, Ale nie miłość — co kochać? i kogo? Ach, gdyby nawet z grobu wywołani, Gdyby ta nawet moja pierwsza pani, Ta najkochańsza, najsłodsza, umarła, Wstała — to serce by moje rozdarła; Płakałbym może i z cierpień się skarżył, Alebym kochać już nie mógł — nie ważył; Bo na to trzeba jaśniejszej godziny Niż starość ludzka pełna krwi i winy, Co jako skrawy, chmurny zachód słońca Otwiera niebo bez Boga, bez końca. XXIV „Księże, są o mnie haniebne powieści, Nie wierz im wszystkim. Bez sławy, bez części, Nie jestem takim, jak ludzie niewinni, Ależ ja więcej cierpiałem niż inni, Ale ja większe miałem serce w sobie Do nakarmienia… Tam małżonka w grobie, Tam ojca sądzą mojego, o zgroza! Na śmierć haniebną, na karę powroza. Mój teść otrzymał wyrok nie ojczysty… Mój ojciec, mój ród dawny, dumny, czysty, Wszystko to jedna godzina obbali! — Dzisiaj to wszystko ważyłbym na szali, Dzisiaj bym wolał, o Boże! przed gminem Powieszonego się nazywać synem; Lecz wtenczas, z hańbą grożone zamęściem, Mój ojciec, mój ród, moje imię!… Szczęściem Mój ojciec umarł — tak jak był powinien… Czemuś ty, księże, zadrżał? Jam nie winien… Że mię widziano tej nocy przy turmie W księżycowego wichru dzikim szturmie? Na zapienionym żem uciekał koniu, Żem pędził z głuchym tętentem po błoniu, Że ojca mego we krwi znaleziono Nazajutrz?… Księże! rozedrzyj mi łono I obacz serce, nim pójdę do trumny, Bo mówię prawdę — lecz przysiąc za dumny. XXV „Jestem nie winien, ale nie wiem czemu W pamięci jestem podobny winnemu. Bo wyznam tobie, żem tej śmierci żądał, Nawet spodziewał się, czekał, wyglądał; Bo i wieść o niej chwyciłem łakomą Myślą, lecz zimno — jak rzecz już wiadomą. Coś we krwi miałem, coś w myśli ustrzegło, Co mi o śmierci tej pierwej przysięgło. To kiedy przyszli zwiastować mi smutni Ludzie, co chciwi męczyć i okrutni Lubią posępnych słów oglądać skutek, Wzgardziłem dumnie pokazać im smutek; Lecz pokazałem lice zimne, szczere, Już podniesione nad zwyczajną sferę; Już w tej krainie cichej, wnętrznej burzy, Gdzie nawet czoła śmierć ojca nie chmurzy, Ale przechodzi wszystko ziemskie, mija, Jady nie trują i miecz nie zabija. Pokazałem im tę niezmienność czoła, Które zmroziło dotknięcie anioła. Wytłumaczyli to ludzie inaczej, Ten marmur bólu — tę ciszę rozpaczy. XXVI „Ty wiesz, że dumni nieszczęściem nie mogą Za innych śladem iść tą samą drogą. A gdy się duma z nieszczęścia wylęgnie, To i Bóg czoła takiego nie sięgnie, To nawet wiara nie pochyli głowy; A cóż dopiero piorun, miecz, okowy, A nawet ludzkie przekleństwo i wzgarda: Tak była ciemna, taka była harda Duma w tym sercu. Na co mnie przywiodła, Ty wiesz — lecz duszy nie sądź, bo nie podła. Jam się nie rzucił jak koń do zawodu, Ja sam stanąłem przeciwko narodu, A gdym się oprzeć musiał w rzeczy ciągu, To się na wielkim oparłem posągu. I nie szukałbym był podpory wroga, Gdybym większego znalazł w sercu — Boga. XXVII „Nie uniewinniam ja siebie, o księże! Jakie mię gryzły tu w tej piersi węże, Jakie po nocach walki obłąkane Z pamięcią, dumą, zaczęte, wytrwane, Aż sumnieniowi uczyniłem zadość: Świadczą te oczy, te czoło, ta bladość. O! trzeba było siadać nad mym łożem, Gdy we śnie serce mi coś pruło nożem; Gdy się budziłem w noc bezksiężycową W ciemności, ze krwi piorunem nad głową Albo widm okiem do łoża przybity, Zimny, i łzami, i potem okryty, Nie wiedząc, czemu serce drży boleśnie. Mówią, żem chodził po pałacu we śnie, Nie wiem, lecz nieraz, gdy sen ciężki spadał, Możem wstał, chodził, płakał, jęczał, gadał, Możem z krwi rękę o rękę ocierał, Możem zabijał i trumny otwierał, Możem się dzielił z kim jaką mogiłą, Nie wiem: — bo o tym mi się wszystkim śniło… I nawet dzisiaj na mnie krew czerwona Na głowie… Gdzie jest moja druga żona?… XXVIII „Stój! stój! Nie szukaj tej kobiety, ojcze. Od innych ciosy okropne, zabójcze, Lecz od niej gorsze ja rany poniosłem. Ona zrobiła, że śmierć kraju zniosłem. Anioł piękności i wróg nieodstępny, Stała, gdy z hańbą walczyłem posępny. Com cierpiał w sobie i com czuł — nie czuła, Co w sercu moim zmartwychwstało — struła, Aż przyszło wreszcie, że dziś, jędza blada… Lecz z tego niechaj ona się spowiada, To na jej sercu, to je kiedyś zrani — Patrz! ja ten ogród zasadziłem dla niéj, Te drzewa, łąki, tam niby w obłędzie Strumienie i na błękitach łabędzie, I ta z marmuru Karary łazienka, To dla niej… Patrzę i serce mi pęka; Bo to zostanie po mnie wszystko — długo… O! gdybym to mógł jaką krwawą strugą Zalać i zniszczyć, i duszę wyzionąć, I z zamkiem, i z nią, i z wszystkim utonąć; Zostawić gruzy leżące na pował, Których by człowiek nie znał, nie żałował, Nie myślał o mnie tu błądząc, nie gadał, Że tutaj zdrajca chodził, dumał, siadał, Tu się śmiał z Boga, a tutaj łzy ronił; A tu się w grocie kaskadą zasłonił Bojąc się słońca, co tę ziemię złoci, I żył jak węże w zimnie i w wilgoci. XXIX „Miłość ojczyzny — o! to słońce świetne Dla serc, co dumne, sieroce, szlachetne, Całe się czystym miłościom oddadzą. Jako żurawie, co łańcuch prowadzą, Świetniejsze serca wylatują przodem; Umrą — ich duchy lecą przed narodem, Ich wrzask, ich imię, ich lament to hasła. Gdy matka po nich zapłakana wrzasła, Ojczyzna cała słyszy, leci, mści się; W gołębiach wtenczas są serca tygrysie. Umrą wygnani — to naród wysyła Posłów zapraszać, niech wróci mogiła. A choćby nawet zapomnienie, nędza, Jednego pacierz nad mogiłą księdza I wieczna cisza w grobie niepłakanym. O! ja zazdroszczę tym czystym, nieznanym, Ja, co się aż tam, aż do słońca darłem — O czemu ja też dzieckiem nie umarłem!? Czemu!?… Ach wtenczas, księże, nie dla sławy, Lecz przyleciałem był raz na bój krwawy, Ażeby umrzeć. — Na Boga żywego, Ja bym się teraz nie miał chełpić z czego… Szyki się biły pod Maciejowicą, Wleciałem ściśle zamknięty przyłbicą; Dziwny był ubiór, ale to miał zyskiem, Że nie witano mię zdrajcy nazwiskiem, Wreszcie i harmat zakryłem się błyskiem; I smutny w sobie wpadłem we krwi morze. Słyszałeś o tym żelaznym upiorze? Długo to było między ludźmi sporem, Kto był tym w ogniu rąbiącym upiorem. O śmierci! ludzi tysiącznych morderca! Nie chciałaś wtenczas tej krwi, tego serca. Lont nie chciał harmat przede mną zapalać; Kule się bały we krwi mojej zwalać, Lecz omijały świszcząc koło ucha; Miecz mój po kaskach dzwonił jak miecz ducha. Los miał okropną zbawić mię bezczelność, Jam był ubrany w straszną nieśmiertelność. Jaka w tym wola boska, nie odgadnę I nie chcę myśleć — lecz gdy myślę, bladnę. Sam na tym polu, gdzie psów wściekłych kupa, Na koniu, na kształt siedzącego trupa, Gdy z ciał wychodził obłok krwawy, dymny, Gdy księżyc wschodził straszny, blady, zimny, Stałem; wtem jeden z niedomarłych, blisko, Wymówił moje przeklęte nazwisko; Schylam się z konia — patrzę: krwią się broczy, I krew mi swoją ten człek rzucił w oczy… Dobyłem miecza — o! nie bladnij, księże — Choć syknął na mnie ten gorzej niż węże, Chociaż mię taką pieczęcią naznaczył, Jam go nie dobił — alem nie przebaczył. XXX „Księże… gdzie teraz Kościuszko? — W mogile!… Kiedy żył jeszcze, były takie chwile, Żem ja był wrogiem jego świetnej sławy. Chciałbym dziś widzieć cień jego postawy Albo grobowiec przy bladych lawinach; Musi być smutny nad nim szmer w drzewinach; Smutne tam duchy błądzą w księżyc świetny Wołając: Ojcze — choć on był bezdzietny. Mówią, że idąc za trumny orszakiem, Koń jego stawał przed każdym żebrakiem, Tak nauczony za życia rycerza. To wszystko, księże, serce mi rozszerza Łez pełne, burzę zapowiada ciemną… Patrzaj, co stało się z nim — a co ze mną!… XXXI „Obróć tu, księże, twe łzawe oblicze. Ileż ja w życiu chwil okropnych liczę! Słuchaj, po śmierci kraju, już zhańbiony, Dom odwiedzałem mojej pierwszej żony. O! co ja czułem, gdy lip poczet stary Zaczął nade mną swoje smutne gwary, Kiedy się miesiąc w liść zabłąkał szumny… Ja, co tam żyłem młody, jasny, dumny, Z nią razem, ojcze! Ja, co w tej krainie Myślałem niegdyś, że młodość nie minie; Wchodzę… trzy razy wspomniałem o Bogu, Trzy razy, blady, przejść nie mogłem progu. Przeszedłem wreszcie — w komnatach nikogo… Ściany się zdały napełnione trwogą, Że mię tam widzą samego w ciemności; Ale w powietrzu jakiś szmer litości I coś szeptało: „Nie płacz”, z każdej cegły; A mnie ogromne łzy po twarzy biegły. Na coż to przyszedł ów Wacław wyniosły? Chwasty go same w tym gmachu przerosły. Sam — o! bogdajbym był sam, o! zhańbienie! Starzec wychodzi w księżyca promienie, Poznaję — mój teść… przy niepewnym świcie Widzę, że w ręku ma jakieś zawicie; Twarz jego dzika, okropna, surowa; Rozwija — patrzę — ojca mego głowa!… Po śmierci zemsty bezczelnej dokazał, Wyjął z mogiły trupa i ściąć kazał. XXXII „To tak mi starzec zwiędłe serce kruszy, To tak anielstwo wypędzono z duszy, To tak myśleli, że mię zdeptać mogą; Aż się od hańby obroniłem trwogą… Lecz nie pomogło… bo jak od zwierciadła Od ludzi trwoga ta na mnie upadła. Bo wyschły jak trup, po uczuć pogrzebie Jąłem się lękać nie Boga, lecz siebie. Więc niech się skończy ten los, co mi cięży, Niech w nieskończoność dusza się rozpręży; Wszystko straszliwe, co się w serce ciśnie, Niech się jak piorun wyrwie i rozbłyśnie. Niechaj część każda pokalanej duszy Dozna właściwych bólów i katuszy; Lecz niechaj wszystko to w jednym mordercu Zamknięte, w jednym nie gryzie się sercu. O! były chwile okropne na świecie! I ta noc!… Księże, pociesz ty mię przecie; Czy ty łzy tylko masz dla mnie pacierzem? Dla mnie, co stoję nad śmierci wybrzeżem, Co tu widziałem pełną tajemnicy Śmierć w synka mego błękitnej źrenicy. Okropność! jego usteczka różane, Miłością jakąś obłąkane, pjane, Z ognia oddechem, z lutniowymi gwary, Pocałunkami tu goniły mary. Widziałem moje sny młodości złote, Zachwyty, miłość, niepokój, tęsknotę, Wydane dziecka niewinnym obliczem; Lecz on kochał nic, on tęsknił za niczem, A jednak tęsknił i kochał. Widziałem, Jak się w coś wpatrzył z obłąkania szałem. Myślałem — biedny! czego się on męczy? Łabędź w jeziora zakochał się tęczy, Umarł, nim zgasła, nie doczekał nocy. Lecz ile było w nim ognia i mocy! Jakie wyrazy tęskne, smutne, śliczne, Długo-echowe i melancholiczne Z ust mu jęczały! Była jedna chwila — Myślałem, że mu skrzydełka motyla Z ramion wyrosną, że główka zaświeci Ogniem niebieskim i w niebo uleci; Bo na paluszkach wstał, rosnął w człowieka; Myślałem, że już ode mnie ucieka — Wrócił… przy nogach mi go ból pokonał. W godzinie jednej kochał, cierpiał, skonał. O! cud okropny! co iskrę słoneczną, W serduszku dziecka zamknął miłość wieczną To, co ja dotąd w moim sercu mieszczę. To go zabiło — a ja cierpię jeszcze! I jeszcze kocham i widzę to jawniej W sercu, przed śmiercią, że kocham jak dawniej. Tu! z krzyżem, księże! tu stawaj u czoła! Niechaj myśl moja tych snów nie wywoła. Niech nie przychodzi tu jej cień bladawy… Przyszła! — tam za nią stoi ojciec krwawy, Włos jego siwy — o! to męki moje Ta para, ludzi tych w powietrzu dwoje. A jednak twarze to może jedyne, Co odpuszczają mi hańbę i winę, Co widząc dolą znękanego twardą, Jak inni ludzie nie patrzą ze wzgardą. Maryjo! nie idź za księżyc się chować, Dobrze, żeś przyszła się tu ulitować, Dobrze, żeś mi się duchem pokazała Taka posępna i cicha, i biała, Jak gdyby za mną w mogile tęskniąca. Maryjo! czekaj zachodu miesiąca, Pójdziemy razem — gdzie? — ja nie wiem. — Księże, Wkrótce me ciało już ziemię zalęże, Na długie słowa już mi braknie czasu. Każ uszyć nową jej suknię z atłasu, Każ włożyć wianek z róż świeżych uwity, Niech ją obmyją, ubiorą — kobiéty… Pamiętaj… trumna to od wejścia czwarta… Patrz, jak ta szata już na niej podarta… Czy dobrze? — Zrób to, nim promienie świtu… Patrz! uśmiechnęła się na to z błękitu. XXXIII „Nie mów nikomu o mnie, sługo boży, Niech mój grobowiec ludzi długo trwoży. Weź i tę chustę… choć krwią powalana, Możesz ją złożyć przed ołtarzem Pana Albo… Dlaczegoś drgnął przed tym rozkazem? Powieś tę chustę przed Panny obrazem, Musi być święta ta krew, co ją broczy, Bo mi ją kiedyś naród rzucił w oczy. Więc te męczeństwo pobladłego czoła, To mój ostatni jest dar dla kościoła. I jam cóś ciernia czuł w mojej rozpaczy, Może Bóg wspomni na to i przebaczy. Żalu mojego najlepszą jest próbą To upodlenie się moje — przed sobą. Co będzie z moim duchem nad mogiłą? Pewnie nie gorzej jak to, co już było. W dumie mej jeszcze przynajmniej znachodzę, Że mię przed śmiercią broni ulec trwodze, Gdy przy tym łożu nic, tylko rozpacze. Gdyby mniej dumny, płakałbym — nie płaczę; Lecz coś jest we mnie, gdy w grób muszę wchodzić, Z czym by się żadne łzy nie mogły zgodzić: Wściekłość na siebie, żar, co się nie studzi, A nawet, księże, jakiś żal do ludzi: Jak gdyby oni byli winni z dawna, Że się krew we mnie zaczerniła sławna. Lecz nie — i myśl ta nie może pocieszyć. — To wszystko… Księże, czy śmiesz mię rozgrzeszyć? Olej, co czyni w Bogu śmierć wesołą, Czy się odważysz lać na zdrajcy czoło? Jam nie żałował i nic nie naprawił; Kraj jeszcze we krwi — a jam go zakrwawił; I długo będzie ta krew po mnie płynąć; Tysiące walczyć i tysiące ginąć, Po mnie nieszczęścia, więzienia i wojny — I mógłżebym ja w grobie spać spokojny? O nie! nadzieja jest szaleństwem dla mnie — A jednak — starcze, ty! módl się ty za mnie!” XXXIV Graf Wacław skonał. O! domysłów płonność! Na lice wyszła trucizny zieloność: Ale krew jego już dawno zepsuta; Ciągła samotność, łzy, wzgarda, pokuta, To nieraz także te trucizny duszy Wyjdą na ciało zwiędłe od katuszy I nieraz lice trupowi odmienia, Połamią, poskrzą, zsinią, pozielenią: Więc może i te splamienia Wacława Nie z gwałtu poszły, lecz z natury prawa; Lepiej tak wierzyć niż oskarżać ludzi. Niech się podstępna ciekawość nie trudzi; Gdy ziemia z siebie rzecz przeklętą zrzuci, Niechaj spokojność w tłum zmieszany wróci. Lecz nie, ten zamek wre skargą i gwarem, Domysły rosną z niepokojem, swarem, Mówią, że pani chciała ukryć winę, Mówią, że miała otrucia przyczynę — Jaką? — Nie można wierzyć w takie baśnie. Miałażby otruć małżonka — a właśnie Zadatek nowej miłości i wiary W jej łonie — po cóż przy kołysce mary? XXXV Po ukraińskich stepach syczą żmije, Pogrzeb się czarny z pochodniami wije, A za pogrzebem groźny wicher wyje. Smutno, posępnie przez kurhany płynie Pogrzeb możnego pana w Ukrainie. Z każdej mogiły ognista kolumna Wytryska w niebo, gdy nadchodzi trumna. Już przeminęła, a jeszcze czerwono Wszystkie kurhany w Ukrainie płoną I rozmawiają cicho o pogrzebie. Gwar na tym stepie, a cisza na niebie. W ziemi grobowej głucha trupów wrzawa, Bo między nimi stanął trup Wacława. XXXVI Człowiek? czy widmo? — Jakiś duch z burzanu Wyszedł na czoło ogniste kurhanu, Pogroził ręką: „Zdrajco! otóż tobie Trucizna w przodków wypróchniałym grobie. Idź, trumno czarna z ohydnym człowiekiem, Z trupem, co moim wykarmiony mlekiem. Idź w ogień piekła za narodu zdradę! W kołyskę kładłam i w prochy cię kładę. Dzieciątko moje ty i moja żmijo, Ziemia cię zmrozi, robaki spowiją. A choć krew twoja kiedyś winę zmaże, Tego ci Pan Bóg zwiastować nie każe. Choć Ukraina kiedyś zmartwychwstanie, Ty się nie dowiesz w piekle, ty szatanie! Nic się nie zmieni, wieczność się zaczyna, A wieczność taka jak śmierci godzina”. Tak pożegnawszy resztki pana zgniłe, Zapadła wiedźma w burzan czy w mogiłę. XXXVII I znów na zamku jasnych świateł krocie, Księżyc w ogrodach, szum kaskady w grocie; I znów tam cicho, i kaskada grzmiąca Znowu się srebrzy na blasku miesiąca. Mówią, że łabędź i róża czerwona Szepcą w powietrzu imię Eoliona, Gdy wszystko ścichnie wieczorną godziną, Gdy róże płaczą i łabędzie płyną. A o dzieciątku tym z twarzyczką ducha Została jakaś ciemna powieść, głucha. Mówią, że raz go widziano w tej grocie, Całego w gwiazdach, w promienistym złocie; Duchy powietrzne za tęczową szarfę Przyniosły jemu zapaloną harfę; Usiadł… do ognia strun przybliżył ręki: A pierwsze z harfy westchnienia i dźwięki Zwołały wszystkie łabędzie z ogrodu; A drugie tony jak jęki narodu, Co cicho konać i cierpieć nie umie, Zrobiły szelest w tym łabędzi tłumie; A gdy śpiewaka pieśń i tony rosły, Wszystkie się razem łabędzie podniosły I poleciały płaczącym orszakiem W niebo gwiaździste, z harfą, ze śpiewakiem, I znikły, długo widziane na górze, Jak girlandami spięte białe róże, Ulatujące w niebieskie krainy, Dosłuchać harfy tej i tej dzieciny. Nie wiem, czy wierzyć — lecz cudy są wszędzie… I odtąd znikły w ogrodach łabędzie, I szafirowych wód nie krają łonem, Bo poleciały wszystkie z Eolionem. A Bóg nam wieszczów zostawiać nie raczy, Odkąd zabrakło już białych słuchaczy. Koniec ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/trzy-poemata-waclaw. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Juliusz Słowacki, Liryki i powieści poetyckie, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1974 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Katarzyna Kwiatkowska, Marta Niedziałkowska, Aleksandra Sekuła, Weronika Trzeciak.