Sosnowski, Andrzej Wiersz dla Becky Lublinsky Kozioł, Paweł Szejko, Jan Choromańska, Paulina Kopeć, Aleksandra Fundacja Nowoczesna Polska Współczesność Liryka Wiersz Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów autora. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/sosnowski-wiersz-dla-becky-lublinsky Andrzej Sosnowski, Pozytywki i marienbadki, Biuro Literackie, Wrocław 2009. Licencja Wolnej Sztuki 1.3 http://artlibre.org/licence/lal/pl/ xml text text 2017-07-17 pol https://redakcja.wolnelektury.pl/media/cover/image/5767.jpg Fire, Jannis@Flickr, CC BY-SA 2.0 http://redakcja.wolnelektury.pl/cover/image/5767 Andrzej Sosnowski Życie na Korei Wiersz dla Becky Lublinsky Więc tyle masz ze wszystkiego, co z niej --- fragmenty,/ czarne skrzynki, kadłubki znaczeń niby hasła/ szeptane w grze w głuchy telefon lub coś/ jak ,,ciepło-zimno" z cienką chustką na oczach./ Czy z Cypru jesteś, z Pafos czy Panormos ---/ nie wiem gdzie mnie prowadzisz, grając/ na moim słowniku. Czy na świat?/ Te rozkołysane nazwy są jak światła na wodzie/ (sznur wiślańskich wianków) i system z pewnością/ nie uchwyci widma, liści oliwek na wietrze,/ nikłych blasków i cieni migotliwego świata./ Tak jak zawsze pod wieczór, kiedy zdajesz sprawę/ z miłości, subtelnych zajęć, niezbędnych sprawunków/ i widzisz, że zawodzi porządek analogii,/ bo masz tylko opary, rój mgławic, karuzelę znaków/ o środku wszędzie i obwodzie nigdzie jak karuzelę/ luster odbijających światło, które nie ma źródła./ I można chyba pokochać cypryjską dziewczynę/ albo inną z Pafos lub nawet z Panormos,/ bo taki mały ten świat. Lustra/ ustaw na brzegu, ona z morza przyjdzie/ więc wystarczy morze położyć na brzegu świata/ i krzyk czarnego koguta rozpiąć nad płycizną,/ a z łuny wodnego pyłu wyłoni się postać/ i w przestrzeń wzdłuż morza wejdą inne dziewczęta./ W końcu wszystko jedno, który fragment pójdzie/ na pierwszy ogień; starczy byle słowo albo i sylaba,/ żeby dzień zacząć na dobre czy złe, a ten smutek,/ który cię bierze wieczorem, jest może po prostu/ świadomością, że znów jedynie kurz ci został,/ pył z paru wydarzeń, kilka pajęczych nici,/ które jeszcze trzymasz w palcach, splątane/ i już niezdolne wprawić w ruch niczego./ I przez mój smutek przemawia owo/ ,,spaliłeś mnie", skierowane do świata/ na poły ostrzeżenie, a na poły wdzięczność,/ bo kiedy odchodzę w sen, czuję już tylko/ słabnący smak dnia na podniebieniu i dym/ zasnuwa mi oczy, a w palcach obracam/ jakby grudki żużlu --- wspomnienie tego,/ czego dotykałem. Wszystko jest dym, jak mówią,/ albo trochę koniecznej organizacji plus żużel,/ tony żużlu. Dlatego też mówią, że dobrze umierać/ wyczerpawszy energię, bo to gwarantuje,/ że się po śmierci nie będzie straszyło ---/ żadnych scen i ekscesów, ani żadnych wkroczeń/ alternatywnego świata jak ta biała koza/ majacząca na papirusie oddanym przez piasek./ Tę białą kozę odsyłam ci uprzejmie,/ nic mi bowiem po niej --- stoi w pustym polu,/ gasząc wszystko wokół. Odsyłam ci kozę/ jakbyś odesłała ,,telewizor", ,,gazetę", ,,książeczkę wojskową"/ i odprawiam inne słowa, które dajesz i zabierasz/ jak dziecko pokazujące zabawki przez szybę/ małemu sąsiadowi z przeciwka, te arkana/ rosnącej duszy: zobacz, wstydź się i kochaj./ Muszę je pominąć. Zaiste, trzeba ustalić/ czy ziemia jest płaska, czy zaokrąglona/ i potem pracować w świetle nieuchronnych faktów/ wymownie milcząc o tym, czego się nie da powiedzieć. ,,Pożądająca miłości geistreiche Frau (bohaterka ducha)/ z wycieczki artystycznej przywozi ze sobą/ młodzieniaszka". Coś podobnego. Ten piknik/ to zwrot w twoim życiu, sprawa śmiercionośna:/ zegar przyspiesza biegu, piasek kipi z klepsydry/ i szumi o spoczynku sypiąc grób, opuchliznę ziemi./ Wciągnij mnie w wir wieków. Nie mów, żebym wybrał/ ,,młodsze łoże dla moich żądz", bo z tobą chciałbym/ dzielić życie, choćby przez mgnienie słowa. Brać cię/ na język jest przecież tak cudownie/ jak smakować kolorowe piguły lodów/ w upalny zmierzch, kiedy akcja serca właściwie/ kończy się nieznacznie, a kłębki nerwów/ rozwijają się w omdlałe pąki. I głowa ciąży/ od widzeń, a ty pytasz dlaczego/ tak mało mówimy o bezspornym szczęściu,/ które przecież waliło się na nas jak mgła/ spychana przez wiatr w doliny, jak morze/ co się wspina, żeby zajrzeć w głąb wyspy/ zapomniawszy, że nie ma już wyspy, bo połknęło ją morze/ i, jak okiem sięgnąć, wszędzie --- szczęśliwa karuzela fal?/ Czy straciłaś tak grunt pod nogami, czy byłaś tak bardzo/ unicestwiona przez szczęście, że poszły w niepamięć/ wszystkie ciężkie słowa, z których żadne nic/ nie ukrywa ani nie mówi wprost, natomiast każde/ znaki daje? Czy byłaś szczęśliwa na tej majówce z Faonem/ brzemiennej w skutki? (Jakiś reżyser podbiłby wam oczy/ zachodem słońca, bo ta sprawa między wami/ zepchnęła cię w końcu z leukadyjskiej skały. )/ W nawias nieba wzięta, po skoku z bieli w biel/ wniebowzięta zostawiłaś wklęsłą przestrzeń,/ skłębione powietrze miękkie jak puch, jak pościel,/ zaproszenie do miłosnej gimnastyki i wielosłownej/ kołysanki, słowem, cudzysłów i nawias./ Tak jest zawsze: cudzysłów, a potem nawias./ Najpierw cudzysłów krążący po świecie,/ nawet nie fotografia, ten cytat z natury,/ ale umowny wizerunek, cytat niedokładny ---/ ,,fiołkowowłosa, czysta, uśmiechnięta" dziewczyna/ twoja lub moja, bądź sąsiadeczka zza ściany/ spędzająca sen z oczu chłopca, tego pierwszego krytyka,/ Faona, ,,świetlistego", który oszołomiony pięknem/ ucieka na Sycylię. Posłuchaj Melitto,/ nic z tego nie będzie oprócz twojego imienia/ wątlejszego od ,,Mnasidike", lżejszego niż ,,Gyrinna"/ (,,zgrabniejsza jest Mnasidika niż delikatna Gyrinna"),/ westchnienia sylab, które wzywały Faona/ w jakąś gorzką noc i przepadły bezkształtne/ i niedorzeczne, o, nie jak słowa tamtej,/ które mruczę pod nosem, ten język aniołów,/ którym zaczynamy mówić, gdy widzimy ,,wszystko/ we wszystkim", jak chce Lichtenberg. Atoli każdy system jest prostym przejawem/ transu serca, które łatwo zrozumieć, szlachetne,/ bo będzie to dla mnie tak długo jak pragniesz/ odbicie światła. Zaśpiewaj nam najbardziej,/ o serce, teraz, kiedy ponownie odkrywamy ciało,/ odzyskując ideał misternego szczęścia. Czyż nie?/ Czy nie rzekł Lichtenberg, że ,,świat stanie się jeszcze/ tak wykwintny, że równie śmiesznym będzie wierzyć w Boga,/ jak obecnie w upiory?" Czy gay scene w Londynie/ nie jest w awangardzie wrażliwości, czy najlepszej muzyki/ nie robią weseli dziwacy, jak gdyby perwersja ciała/ cudownie zniekształcała duszę, pchając ją/ w nieprzeczuwane rejony wymyślnej subtelności?/ (Narzeczony przejął coś z piękna spotkania/ kominiarza i pastereczki na stoliku pod lustrem)./ Straight scene bardzo nudzi. Ich antyczne kluby/ podupadają, pełne ziewających par, bo oni/ już wiedzą, że znaleźli się na bocznym torze/ do kupy z nadąsanym kościołem, ideologią,/ ,,komunistyczną pyszałkowatością" i dydaktycznym/ show-biznesem. Ich art world/ idzie pod młotek. Pozostają jeszcze proste obowiązki,/ Morlokom, przedłużenie gatunku. Ależ ten świat/ zrobił woltę! A było to takie proste:/ znaleźć się w epoce zupełnie post-poważnej,/ postlogicznej, postwerbalnej, posthumanistycznej ---/ wystarczyło odkryć świat za zasłoną powiek,/ w zamkniętych oczach, jak Beethoven usłyszał muzykę/ odciętą od uszu. Opadły powieki, zgasło światło./ Znieruchomiała pamięć. Świat zamarł/ zwinięty w kłębek mroku, a później figlarnie/ rozwinął się w łamańce. Czy ty/ to przeczuwałaś? Ty i cała ferajna,/ którą wyobrażam sobie teraz, tańcząc w klubie o ścianach/ wyłożonych monitorami wysyłającymi w przestrzeń/ setki alternatywnych światów? Zagrał/ zmysł możliwości i zagrał zmysł dada,/ poeci znów okazali się prawodawcami./ I trzeba zrozumieć hedonizm, twój dom kultury, Mitylene,/ twój nocny klub pełen zakochanych dziewczyn/ studiujących pieszczoty i muzykę. Widzę je/ ,,strojne w kwiaty", ,,czyste i urocze.../ z drogimi mitrami złotoczerwonymi nad czołem"/ na wonnych poduszkach, z odrzuconymi ramionami,/ w chłodnym zapachu mirry i libańskiej kassji,/ w cichej muzyce, słodkim śpiewie fletów./ Ta leży z szatą podciągniętą pod szyję,/ tamta zbiera ,,rosę lśniącą w płatkach/ rozchylonej róży". Czy ten autotematyzm płci/ nie jest czczą, czystą sztuką jak szachowa zagadka?/ Kto mógłby się dziwić twojemu smutkowi,/ z którym żegnasz te, co idą rodzić dzieci?/ Chociaż Hymen ma swoje zalety i np. pociąga cię/ pewna estetyka, powiedzmy, ta biała poduszka/ zachęcająca dziewicę, by złożyła na niej/ swoje twarde pośladki, jak płótno zapraszające/ odprysk niepowtarzalnej czerwieni jak cyklamen/ lub wstążka od orderu, finał/ pospiesznej zabawy w pierwszą miłość/ kładącą kres sztuce. Niektóre nie krwawią,/ niektórzy nie ejakulują, ale ślub pozostaje/ jako przemiła konwencja./ I słowa są konwencją, słowa jak złote kwiaty/ piaskownicy wyrosłe na krawędziach świata/ lub kubki rzeźbione w złocie, wypełnione nieznanym napojem./ Świat w nich się przegląda, bez skazy. Czy świat,/ który spada z leukadyjskiej skały?/ Codziennie świat spada z leukadyjskiej skały,/ sformatowane dni idą pod nowy zapis,/ pracują głowice, kasują i nagrywają,/ czasem piasek ocali strzęp zapisu i poda/ dalej jako cytat, lekcję, algorytm,/ ściągawkę, kawał, hasło w grze w głuchy telefon ---/ tak się obraca świat w nierzeczywistość,/ sztuka zwycięża. Estetyka ginie, bo jest jak nauka/ chodzenia i oddychania; jesteśmy codziennie nowi/ w wyszukanych obrzędach szczęśliwego życia/ o tyleż intensywniejszych w Adenie i Harrarze/ niż w Iluminacjach. Karnawał trwa --- świat/ ocieka muzyką i czyż to nie jest lekkość/ immanentna w tym, co skomplikowane i wyrafinowane,/ podczas gdy rzeczy proste z dnia na dzień stają się/ coraz trudniejsze? Kończy się era tańca, zaczyna/ czas lotów. Bo mówisz, że wystarczy tchu nabrać w piersi/ i zawrócić sobie w głowie, żeby daleko odjechać ---/ chociaż niekoniecznie ,,w nowe uczucie i hałas"./ ,,O zamki! O sezony!" Jakże my potrafimy/ studiować szczęście w ciszy lotu/ ponad kolorową architekturą Paula Klee,/ która nagle stała się jedyną architekturą marzeń/ mówiącą dziecinnymi barwami wokół samochodów/ coraz szybszych, w których wygodnie rozparci/ wzbijamy się lekko w powietrze! Bez kamiennego snu/ o sile ciążenia, niemi, zbawieni od słów,/ a więc wolni od całego świata, który błyskał w nas/ tyloma językami! Czy jest jakaś alternatywa?/ Po gapowatym dzieciństwie --- nerwowa młodość, potem/ kołnierz na uszy i znieczulające podróże,/ żeby szybko przejść przez czas umierania bliskich,/ żeby wykroić trochę czasu dla własnej beztroski/ przed procesem? Starość w ubożuchnym kraju,/ gdzie zza pozorów importu wyzierają zniszczone twarze?/ ,,Historia", na szczęście, ,,osiąga niemy koniec"./ Chociaż są jeszcze frajerzy, co mówią: ,,życie/ cię nauczy, życie ci jeszcze pokaże"./ Też coś. Dzień miękko ląduje w mroku/ prześlizgnąwszy się nad smugą kolorowych świateł/ wyznaczających pas ku ciszy i snom./ Milkną maszyny, noc wstaje z palcem na ustach,/ noc św. Bartłomieja, albo inna noc,/ o której będzie głośno tak jak jest głośno/ po codziennej katastrofie, kiedy ludzie i mrówki/ biegają bezładnie, skandując sensacyjne wieści/ szyframi, z których kpi zaraz zlekceważony/ wrak --- nierealny jak pożar widziany w dzieciństwie./ Dzień miękko siada w mroku/ niedbale napomknąwszy o kilku prostych sprawach,/ które gasną jak ekrany telewizorów./ Zasypiają wieże kontrolne i radary,/ przerażony umysł gubi się wśród fikcji,/ ból tonie w morfinie, troska śmieje się do szklanki,/ spocony kochanek odwraca się do ściany/ po pięciotysięcznym wytrysku i ma wszystkiego dosyć/ i tę błogą pewność, że życiu sprostali skutecznie,/ amortyzując je delikatną jak mgiełka gumą,/ jagnięcą błoną lub precyzyjnym krążkiem./ (Nie mamy nic przeciwko temu). Omdlewają nerwy/ wytarte głęboką pieszczotą i czy właśnie/ nie o uwolnienie od nerwów nam chodziło,/ czy nacisk jaki kładziemy na dziś, tu i teraz/ nie jest próbą rozciągnięcia ,,teraz" w bezczas/ barwny i wesoły jak karnawałowy balonik?/ Bo, jak mówi Rilke, ,,dostosowała się tam istotnie/ życia niebiańska połowa do półkulistej misy/ istnienia, jak dwie pełne hemisfery łączą się/ w jedną świętą, złotą kulę". I dalej: ,,masywna/ konstelacja straciła ciężar i uniosła się w przestrzeń"./ Można więc przedłużyć stadium estetyczne/ w nieskończoność, rozciągając je wzdłuż i wszerz,/ zwielokrotniając wrażenia. Czy jest opozycja?/ Ci, co mówią: ,,lata iluzji, lata kryzysu, lata wojen"?/ Ci, którzy lgną do życia zdegradowanego,/ uszczypnięć w nerwy, słów, co ,,mają ciężar losu"?/ Bo przecież są ciche upomnienia bomb, aluzje/ terrorystów i ulicznych proroków, a ponad wszystkim/ jeszcze pląsa balon polityków --- sale konferencyjne,/ rezydencje, nadęte pałace pełne luster/ i małych mikrofonów, co zawzięcie pracują/ nad szumem deklaracji i proklamacji/ napełniających świat szeptem flatus vocisflatus vocis (łac.) --- nazwa bez odpowiednika w rzeczywistości., flatus vocis./ Nie będzie pląsał długo. Nudzi/ ta obowiązkowa opozycja. Życie?/ Niech nasz komputer zrobi to za nas. Polityka?/ Tylko patrzeć jak dygnitarze zejdą/ ze stołków i przyjdą potańczyć tam,/ gdzie David Bowie montuje dla wiernych/ ołtarz z aluminium, szkła, światła i dźwięku./ Ha, chociaż taka zwyczajna młodzież/ pewnie zawsze będzie wolała faceta z gitarą,/ który się zabija. Tutaj, powiedzą, tu jest autentyczność,/ cudowny chłop, który dużo wiedział i naturalnie/ nie mógł już wytrzymać. Im jest zawsze mało,/ oni zawsze będą w beznadziejnej sferze/ ,,musisz być sobą", frajerzy, jeszcze nie odkryli/ czaru fałszerstw i przebrań, jeszcze nie dostali/ anonimowej pocztówki z napisem: LIFE IS NOT/ A CABARET (It's a fucking circus), jeszcze nie szli drogą/ do Cytadeli, nie stali na pięknych schodach/ Charlesa Mackintosha w podmuchu światła/ wydymającego balonowe spodnie, unoszącego ich/ do Musee Horta, albo choćby (niespodziewanie)/ pod Castel Sant'Angelo, gdzie romans/ byłby o tyle bardziej staromodny i amerykański./ Oni powiedzą: ,,Ponosi nas cokolwiek halucynacyjna/ skłonność ducha, czy zatem seks i nekrolog/ są jedynymi sposobami, żeby życie trzymać krótko?" Dzień miękko osiadł w mroku/ i zmierzchającemu światłu znów się udało/ zaczarować świat. Delikatne cienie,/ gęsto rosnące, obejmują sprawy i rzeczy,/ wydając nas snom i fantasmagoriom jawy./ Szał, zwielokrotniony w lustrach, nietoperzowy taniec/ Loie Fuller, ta zamieć skrzydeł, uzyskuje/ dwuznaczną autonomię. Nazywają to ignorancją,/ ale czy można zaufać błaznowi,/ mistrzowi mowy dwoistej i królowi tamtego świata,/ w który się wchodzi przez wrota z kości słoniowej?/ O córo Afrodyty uwodząca śmiertelnych./ Czy to możliwe, że jeszcze tęsknię do twych lat/ dziewczęcych, kiedy siedzę tutaj przed snem i snuję/ opowieść? Język umie chodzić jak maszyna do szycia/ i kiedy jedna tkanina pruje się, druga/ spływa obfitymi fałdami i właściwie o co/ chodzi? Sny przypominają te zmierzwione chmury,/ kładą fresk na strop czaszki i czoło/ marszczy się nad owsianką jak kałuża, ale to już wszystko/ jeżeli pominąć te inne ranki, legendarne,/ kiedy światło drży jak palce sprawdzające żyletkę,/ kiedy przyciskasz szklankę do ust, szkło pęka/ na wargach i mówisz: ,,Miliony/ łanem cienia płyną ulicami, z ust/ ścieka im krew, zagryzają wargi do krwi/ iodchodzą w zacisze złudzenia". Do krwi,/ to dobre, to jest takie Lenzowskie/ szukanie guza, lubieżne pragnienie,/ żeby rzeczywistość zgwałciła cię ze wszystkimi/ ponurymi konsekwencjami. No a sny?/ Ten krótki oddech z dna płytkiej narkozy/ zmywanej martwą falą niepomyślnych snów/ jest jak echosonda przynosząca wieści/ oskrzepach lęku rozsianych w arteriach./ Ale sny ściekną w dzień lub ugrzęzną/ w starganych nerwach, gdy świt na sygnale/ wybłyśnie zza chmur i jadąc rano/ 18-ką znów poczujesz się przesiedlonym/ obywatelem świata --- roztrzepaną wrażliwością/ sfotografujesz te słynne mosty na prawo i lewo,/ walące się? Mosty jak przewrócone dźwigi?/ Po których pełzną windy samochodzików?/ Cokolwiek. I powiesz: ,,Czas już na plan./ Kręcimy wszystko od «rozprzężenia zmysłów»/ do końca. Do końca i dalej, daleko/ dalej, do diabła i jeszcze dalej".