Andrzej Sosnowski Życie na Korei Wiersz dla Becky Lublinsky Więc tyle masz ze wszystkiego, co z niej — fragmenty, czarne skrzynki, kadłubki znaczeń niby hasła szeptane w grze w głuchy telefon lub coś jak „ciepło-zimno” z cienką chustką na oczach. Czy z Cypru jesteś, z Pafos czy Panormos — nie wiem gdzie mnie prowadzisz, grając na moim słowniku. Czy na świat? Te rozkołysane nazwy są jak światła na wodzie (sznur wiślańskich wianków) i system z pewnością nie uchwyci widma, liści oliwek na wietrze, nikłych blasków i cieni migotliwego świata. Tak jak zawsze pod wieczór, kiedy zdajesz sprawę z miłości, subtelnych zajęć, niezbędnych sprawunków i widzisz, że zawodzi porządek analogii, bo masz tylko opary, rój mgławic, karuzelę znaków o środku wszędzie i obwodzie nigdzie jak karuzelę luster odbijających światło, które nie ma źródła. I można chyba pokochać cypryjską dziewczynę albo inną z Pafos lub nawet z Panormos, bo taki mały ten świat. Lustra ustaw na brzegu, ona z morza przyjdzie więc wystarczy morze położyć na brzegu świata i krzyk czarnego koguta rozpiąć nad płycizną, a z łuny wodnego pyłu wyłoni się postać i w przestrzeń wzdłuż morza wejdą inne dziewczęta. W końcu wszystko jedno, który fragment pójdzie na pierwszy ogień; starczy byle słowo albo i sylaba, żeby dzień zacząć na dobre czy złe, a ten smutek, który cię bierze wieczorem, jest może po prostu świadomością, że znów jedynie kurz ci został, pył z paru wydarzeń, kilka pajęczych nici, które jeszcze trzymasz w palcach, splątane i już niezdolne wprawić w ruch niczego. I przez mój smutek przemawia owo „spaliłeś mnie”, skierowane do świata na poły ostrzeżenie, a na poły wdzięczność, bo kiedy odchodzę w sen, czuję już tylko słabnący smak dnia na podniebieniu i dym zasnuwa mi oczy, a w palcach obracam jakby grudki żużlu — wspomnienie tego, czego dotykałem. Wszystko jest dym, jak mówią, albo trochę koniecznej organizacji plus żużel, tony żużlu. Dlatego też mówią, że dobrze umierać wyczerpawszy energię, bo to gwarantuje, że się po śmierci nie będzie straszyło — żadnych scen i ekscesów, ani żadnych wkroczeń alternatywnego świata jak ta biała koza majacząca na papirusie oddanym przez piasek. Tę białą kozę odsyłam ci uprzejmie, nic mi bowiem po niej — stoi w pustym polu, gasząc wszystko wokół. Odsyłam ci kozę jakbyś odesłała „telewizor”, „gazetę”, „książeczkę wojskową” i odprawiam inne słowa, które dajesz i zabierasz jak dziecko pokazujące zabawki przez szybę małemu sąsiadowi z przeciwka, te arkana rosnącej duszy: zobacz, wstydź się i kochaj. Muszę je pominąć. Zaiste, trzeba ustalić czy ziemia jest płaska, czy zaokrąglona i potem pracować w świetle nieuchronnych faktów wymownie milcząc o tym, czego się nie da powiedzieć. „Pożądająca miłości geistreiche Frau (bohaterka ducha) z wycieczki artystycznej przywozi ze sobą młodzieniaszka”. Coś podobnego. Ten piknik to zwrot w twoim życiu, sprawa śmiercionośna: zegar przyspiesza biegu, piasek kipi z klepsydry i szumi o spoczynku sypiąc grób, opuchliznę ziemi. Wciągnij mnie w wir wieków. Nie mów, żebym wybrał „młodsze łoże dla moich żądz”, bo z tobą chciałbym dzielić życie, choćby przez mgnienie słowa. Brać cię na język jest przecież tak cudownie jak smakować kolorowe piguły lodów w upalny zmierzch, kiedy akcja serca właściwie kończy się nieznacznie, a kłębki nerwów rozwijają się w omdlałe pąki. I głowa ciąży od widzeń, a ty pytasz dlaczego tak mało mówimy o bezspornym szczęściu, które przecież waliło się na nas jak mgła spychana przez wiatr w doliny, jak morze co się wspina, żeby zajrzeć w głąb wyspy zapomniawszy, że nie ma już wyspy, bo połknęło ją morze i, jak okiem sięgnąć, wszędzie — szczęśliwa karuzela fal? Czy straciłaś tak grunt pod nogami, czy byłaś tak bardzo unicestwiona przez szczęście, że poszły w niepamięć wszystkie ciężkie słowa, z których żadne nic nie ukrywa ani nie mówi wprost, natomiast każde znaki daje? Czy byłaś szczęśliwa na tej majówce z Faonem brzemiennej w skutki? (Jakiś reżyser podbiłby wam oczy zachodem słońca, bo ta sprawa między wami zepchnęła cię w końcu z leukadyjskiej skały. ) W nawias nieba wzięta, po skoku z bieli w biel wniebowzięta zostawiłaś wklęsłą przestrzeń, skłębione powietrze miękkie jak puch, jak pościel, zaproszenie do miłosnej gimnastyki i wielosłownej kołysanki, słowem, cudzysłów i nawias. Tak jest zawsze: cudzysłów, a potem nawias. Najpierw cudzysłów krążący po świecie, nawet nie fotografia, ten cytat z natury, ale umowny wizerunek, cytat niedokładny — „fiołkowowłosa, czysta, uśmiechnięta” dziewczyna twoja lub moja, bądź sąsiadeczka zza ściany spędzająca sen z oczu chłopca, tego pierwszego krytyka, Faona, „świetlistego”, który oszołomiony pięknem ucieka na Sycylię. Posłuchaj Melitto, nic z tego nie będzie oprócz twojego imienia wątlejszego od „Mnasidike”, lżejszego niż „Gyrinna” („zgrabniejsza jest Mnasidika niż delikatna Gyrinna”), westchnienia sylab, które wzywały Faona w jakąś gorzką noc i przepadły bezkształtne i niedorzeczne, o, nie jak słowa tamtej, które mruczę pod nosem, ten język aniołów, którym zaczynamy mówić, gdy widzimy „wszystko we wszystkim”, jak chce Lichtenberg. Atoli każdy system jest prostym przejawem transu serca, które łatwo zrozumieć, szlachetne, bo będzie to dla mnie tak długo jak pragniesz odbicie światła. Zaśpiewaj nam najbardziej, o serce, teraz, kiedy ponownie odkrywamy ciało, odzyskując ideał misternego szczęścia. Czyż nie? Czy nie rzekł Lichtenberg, że „świat stanie się jeszcze tak wykwintny, że równie śmiesznym będzie wierzyć w Boga, jak obecnie w upiory?” Czy gay scene w Londynie nie jest w awangardzie wrażliwości, czy najlepszej muzyki nie robią weseli dziwacy, jak gdyby perwersja ciała cudownie zniekształcała duszę, pchając ją w nieprzeczuwane rejony wymyślnej subtelności? (Narzeczony przejął coś z piękna spotkania kominiarza i pastereczki na stoliku pod lustrem). Straight scene bardzo nudzi. Ich antyczne kluby podupadają, pełne ziewających par, bo oni już wiedzą, że znaleźli się na bocznym torze do kupy z nadąsanym kościołem, ideologią, „komunistyczną pyszałkowatością” i dydaktycznym show-biznesem. Ich art world idzie pod młotek. Pozostają jeszcze proste obowiązki, Morlokom, przedłużenie gatunku. Ależ ten świat zrobił woltę! A było to takie proste: znaleźć się w epoce zupełnie post-poważnej, postlogicznej, postwerbalnej, posthumanistycznej — wystarczyło odkryć świat za zasłoną powiek, w zamkniętych oczach, jak Beethoven usłyszał muzykę odciętą od uszu. Opadły powieki, zgasło światło. Znieruchomiała pamięć. Świat zamarł zwinięty w kłębek mroku, a później figlarnie rozwinął się w łamańce. Czy ty to przeczuwałaś? Ty i cała ferajna, którą wyobrażam sobie teraz, tańcząc w klubie o ścianach wyłożonych monitorami wysyłającymi w przestrzeń setki alternatywnych światów? Zagrał zmysł możliwości i zagrał zmysł dada, poeci znów okazali się prawodawcami. I trzeba zrozumieć hedonizm, twój dom kultury, Mitylene, twój nocny klub pełen zakochanych dziewczyn studiujących pieszczoty i muzykę. Widzę je „strojne w kwiaty”, „czyste i urocze… z drogimi mitrami złotoczerwonymi nad czołem” na wonnych poduszkach, z odrzuconymi ramionami, w chłodnym zapachu mirry i libańskiej kassji, w cichej muzyce, słodkim śpiewie fletów. Ta leży z szatą podciągniętą pod szyję, tamta zbiera „rosę lśniącą w płatkach rozchylonej róży”. Czy ten autotematyzm płci nie jest czczą, czystą sztuką jak szachowa zagadka? Kto mógłby się dziwić twojemu smutkowi, z którym żegnasz te, co idą rodzić dzieci? Chociaż Hymen ma swoje zalety i np. pociąga cię pewna estetyka, powiedzmy, ta biała poduszka zachęcająca dziewicę, by złożyła na niej swoje twarde pośladki, jak płótno zapraszające odprysk niepowtarzalnej czerwieni jak cyklamen lub wstążka od orderu, finał pospiesznej zabawy w pierwszą miłość kładącą kres sztuce. Niektóre nie krwawią, niektórzy nie ejakulują, ale ślub pozostaje jako przemiła konwencja. I słowa są konwencją, słowa jak złote kwiaty piaskownicy wyrosłe na krawędziach świata lub kubki rzeźbione w złocie, wypełnione nieznanym napojem. Świat w nich się przegląda, bez skazy. Czy świat, który spada z leukadyjskiej skały? Codziennie świat spada z leukadyjskiej skały, sformatowane dni idą pod nowy zapis, pracują głowice, kasują i nagrywają, czasem piasek ocali strzęp zapisu i poda dalej jako cytat, lekcję, algorytm, ściągawkę, kawał, hasło w grze w głuchy telefon — tak się obraca świat w nierzeczywistość, sztuka zwycięża. Estetyka ginie, bo jest jak nauka chodzenia i oddychania; jesteśmy codziennie nowi w wyszukanych obrzędach szczęśliwego życia o tyleż intensywniejszych w Adenie i Harrarze niż w Iluminacjach. Karnawał trwa — świat ocieka muzyką i czyż to nie jest lekkość immanentna w tym, co skomplikowane i wyrafinowane, podczas gdy rzeczy proste z dnia na dzień stają się coraz trudniejsze? Kończy się era tańca, zaczyna czas lotów. Bo mówisz, że wystarczy tchu nabrać w piersi i zawrócić sobie w głowie, żeby daleko odjechać — chociaż niekoniecznie „w nowe uczucie i hałas”. „O zamki! O sezony!” Jakże my potrafimy *studiować* szczęście w ciszy lotu ponad kolorową architekturą Paula Klee, która nagle stała się jedyną architekturą marzeń mówiącą dziecinnymi barwami wokół samochodów coraz szybszych, w których wygodnie rozparci wzbijamy się lekko w powietrze! Bez kamiennego snu o sile ciążenia, niemi, zbawieni od słów, a więc wolni od całego świata, który błyskał w nas tyloma językami! Czy jest jakaś alternatywa? Po gapowatym dzieciństwie — nerwowa młodość, potem kołnierz na uszy i znieczulające podróże, żeby szybko przejść przez czas umierania bliskich, żeby wykroić trochę czasu dla własnej beztroski przed procesem? Starość w ubożuchnym kraju, gdzie zza pozorów importu wyzierają zniszczone twarze? „Historia”, na szczęście, „osiąga niemy koniec”. Chociaż są jeszcze frajerzy, co mówią: „życie cię nauczy, życie ci jeszcze *pokaże*”. Też coś. Dzień miękko ląduje w mroku prześlizgnąwszy się nad smugą kolorowych świateł wyznaczających pas ku ciszy i snom. Milkną maszyny, noc wstaje z palcem na ustach, noc św. Bartłomieja, albo inna noc, o której będzie głośno tak jak jest głośno po codziennej katastrofie, kiedy ludzie i mrówki biegają bezładnie, skandując sensacyjne wieści szyframi, z których kpi zaraz zlekceważony wrak — nierealny jak pożar widziany w dzieciństwie. Dzień miękko siada w mroku niedbale napomknąwszy o kilku prostych sprawach, które gasną jak ekrany telewizorów. Zasypiają wieże kontrolne i radary, przerażony umysł gubi się wśród fikcji, ból tonie w morfinie, troska śmieje się do szklanki, spocony kochanek odwraca się do ściany po pięciotysięcznym wytrysku i ma wszystkiego dosyć i tę błogą pewność, że życiu sprostali skutecznie, amortyzując je delikatną jak mgiełka gumą, jagnięcą błoną lub precyzyjnym krążkiem. (Nie mamy nic przeciwko temu). Omdlewają nerwy wytarte głęboką pieszczotą i czy właśnie nie o uwolnienie od nerwów nam chodziło, czy nacisk jaki kładziemy na dziś, tu i teraz nie jest próbą rozciągnięcia „teraz” w bezczas barwny i wesoły jak karnawałowy balonik? Bo, jak mówi Rilke, „dostosowała się tam istotnie życia niebiańska połowa do półkulistej misy istnienia, jak dwie pełne hemisfery łączą się w jedną świętą, złotą kulę”. I dalej: „masywna konstelacja straciła ciężar i uniosła się w przestrzeń”. Można więc przedłużyć stadium estetyczne w nieskończoność, rozciągając je wzdłuż i wszerz, zwielokrotniając wrażenia. Czy jest opozycja? Ci, co mówią: „lata iluzji, lata kryzysu, lata wojen”? Ci, którzy lgną do życia zdegradowanego, uszczypnięć w nerwy, słów, co „mają ciężar losu”? Bo przecież są ciche upomnienia bomb, aluzje terrorystów i ulicznych proroków, a ponad wszystkim jeszcze pląsa balon polityków — sale konferencyjne, rezydencje, nadęte pałace pełne luster i małych mikrofonów, co zawzięcie pracują nad szumem deklaracji i proklamacji napełniających świat szeptem flatus vocis, flatus vocis. Nie będzie pląsał długo. Nudzi ta obowiązkowa opozycja. Życie? Niech nasz komputer zrobi to za nas. Polityka? Tylko patrzeć jak dygnitarze zejdą ze stołków i przyjdą potańczyć tam, gdzie David Bowie montuje dla wiernych ołtarz z aluminium, szkła, światła i dźwięku. Ha, chociaż taka zwyczajna młodzież pewnie zawsze będzie wolała faceta z gitarą, który się zabija. Tutaj, powiedzą, tu jest autentyczność, cudowny chłop, który dużo wiedział i naturalnie nie mógł już wytrzymać. Im jest zawsze mało, oni zawsze będą w beznadziejnej sferze „musisz być sobą”, frajerzy, jeszcze nie odkryli czaru fałszerstw i przebrań, jeszcze nie dostali anonimowej pocztówki z napisem: LIFE IS NOT A CABARET (It's a fucking circus), jeszcze nie szli drogą do Cytadeli, nie stali na pięknych schodach Charlesa Mackintosha w podmuchu światła wydymającego balonowe spodnie, unoszącego ich do Musee Horta, albo choćby (niespodziewanie) pod Castel Sant'Angelo, gdzie romans byłby o tyle bardziej staromodny i amerykański. Oni powiedzą: „Ponosi nas cokolwiek halucynacyjna skłonność ducha, czy zatem seks i nekrolog są jedynymi sposobami, żeby życie trzymać krótko?” Dzień miękko osiadł w mroku i zmierzchającemu światłu znów się udało zaczarować świat. Delikatne cienie, gęsto rosnące, obejmują sprawy i rzeczy, wydając nas snom i fantasmagoriom jawy. Szał, zwielokrotniony w lustrach, nietoperzowy taniec Loie Fuller, ta zamieć skrzydeł, uzyskuje dwuznaczną autonomię. Nazywają to ignorancją, ale czy można zaufać błaznowi, mistrzowi mowy dwoistej i królowi tamtego świata, w który się wchodzi przez wrota z kości słoniowej? O córo Afrodyty uwodząca śmiertelnych. Czy to możliwe, że jeszcze tęsknię do twych lat dziewczęcych, kiedy siedzę tutaj przed snem i snuję opowieść? Język umie chodzić jak maszyna do szycia i kiedy jedna tkanina pruje się, druga spływa obfitymi fałdami i właściwie o co chodzi? Sny przypominają te zmierzwione chmury, kładą fresk na strop czaszki i czoło marszczy się nad owsianką jak kałuża, ale to już wszystko jeżeli pominąć te inne ranki, legendarne, kiedy światło drży jak palce sprawdzające żyletkę, kiedy przyciskasz szklankę do ust, szkło pęka na wargach i mówisz: „Miliony łanem cienia płyną ulicami, z ust ścieka im krew, zagryzają wargi do krwi iodchodzą w zacisze złudzenia”. Do krwi, to dobre, to jest takie Lenzowskie szukanie guza, lubieżne pragnienie, żeby rzeczywistość zgwałciła cię ze wszystkimi ponurymi konsekwencjami. No a sny? Ten krótki oddech z dna płytkiej narkozy zmywanej martwą falą niepomyślnych snów jest jak echosonda przynosząca wieści oskrzepach lęku rozsianych w arteriach. Ale sny ściekną w dzień lub ugrzęzną w starganych nerwach, gdy świt na sygnale wybłyśnie zza chmur i jadąc rano 18-ką znów poczujesz się przesiedlonym obywatelem świata — roztrzepaną wrażliwością sfotografujesz te słynne mosty na prawo i lewo, walące się? Mosty jak przewrócone dźwigi? Po których pełzną windy samochodzików? Cokolwiek. I powiesz: „Czas już na plan. Kręcimy wszystko od «rozprzężenia zmysłów» do końca. Do końca i dalej, daleko dalej, do diabła i jeszcze dalej”. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/sosnowski-wiersz-dla-becky-lublinsky. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest udostępniony na licencji Licencja Wolnej Sztuki 1.3: http://artlibre.org/licence/lal/pl/ Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Andrzej Sosnowski, Pozytywki i marienbadki, Biuro Literackie, Wrocław 2009. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów autora. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Aleksandra Kopeć, Paweł Kozioł, Jan Szejko.