Andrzej Sosnowski Życie na Korei Esej o chmurach Fragmenty obcych światów i te znane światy w epizodach obłoków, co uczą bierności i wrażliwość na szczegół: „zapach słoni po deszczu”, cienie chmur i woń światła na mokrych źdźbłach trawy, mądra, dziecięca radość skryta we wzruszeniu, z jakim podsłuchałeś piękne, obce nazwy, góra Hancock, Wahiti Rangers, miejsca objawień? „Powinniśmy naszej mowie nadać obce brzmienie — ludzi olśniewa to, co przybywa z daleka”. A kiedy w letni ranek pijesz piwo w barze i cieszysz się, że są tęgie beczki, grube kufle strzelające w blat, błyszczące pipy i mistrzowie nalewania, i piana, którą można kroić żyletką lub zdmuchnąć jak obłok dmuchawca — pomyśl o chmurach, podnieś wzrok i długo patrz w chmury, aż zakołysze się świat. „Jaki będzie miał smak ten nowiutki świat?” Uderza do głowy jak piwo w upalny dzień. Gorycz, słodycz, gorycz i ulga radości jakbyś słońce jak akron zażył i gardło wyleczył spuchnięte od nadmiaru oczywistych kwestii — precz od wszystkich słońc, a zostają chmury, wstęgi, kłęby pary i formy powietrza o ruchu tak pozornym i zawsze w milczeniu, najpierw światło i wiatr, a potem koniecznie obłoki nie jako dekoracja lecz proste przesłanie. Chmura przyszła mi na myśl i zaćmiła grzechy. Oko musi porzucić ostre kontury rzeczy i spocząć w wiedzy przestronnej, oddechu obłoków. „Trzy dni brnęliśmy przez gęste opary, szron kleił oczy i mroził oddechy, choć słońce stało tuż za ścianą bieli. Szliśmy po grani, a potem po tęczy niby na nartach wprost na łeb na szyję przez strugi blasku zjeżdżaliśmy chyżo w szyby powietrza, by upaść za chwilę w kołdry ze śniegu, co kaleczą ręce. «Poznaj fizykę tych kopalni wiatru», rzekł Mistrz, wylazłszy spod białego puchu, «wszak każda rzecz ma miarę, liczbę, wagę. Kropelki wody i kryształki lodu, zmrożenie pary i jej kondensacja, wślizg mgły ku niebu, oto tajemnica wielkich pejzaży sadów troposfery. Stratus, Cirrus, Nimbus są niby owoce i tłusty Cumulus plus modyfikacje, Cumulonimbus albo Cirrostratus. Innymi słowy: kłębiaste, pierzaste, brzemienne deszczem lub złożone z warstw, wysokie, niskie, jak góry lodowe, ślubne welony lub ławice ryb. Lecz strzeż się gry kształtów i zwodniczych barw, aby twój umysł nie był jako chmura lub gwiezdny pył z głębi stratosfery — obłok świecący bądź iryzujący. Wspomnij Hamleta: niejednego chmury zwiodły z drogi na dzikie manowce»”. Jako pierwszy Luke Howard ponazywał chmury, Goethe, Dahl, Constable przejęli naukę, lekkomyślny Forster badał je w balonie, Thomas Ignatius Maria, wydawca Katulla. A wcześniej wielcy Francuzi, Deluc i Bertholon. Goethe prosił Prellera o szkice obłoków i mówił w Marienbadzie: „chcę poznać ruch myśli”. Gilbert White pisał „Natural History of Selborne”. Constable darzył uczuciem błogie peryferie i tak to się zaczęło, od bylejakości — „moja sztuka znajdzie temat pod każdym żywopłotem”, żyję w sąsiedztwie chmur, oswajam obłoki. „Wiele nieb zrobiłem i świetlnych efektów”, bo czym innym ziemia jeśli nie podstawą, marginesem tej rzeźby, niewielkim ułamkiem — 7/8 to chmury, czubki drzew i chmury, wąski pas ziemi na dole a reszta to chmury. Malował wibracje powietrza, aby ćwiczyć pamięć, rozwieszał ptaki w obłokach, aby ocalić znaczenia, a przecież mówiono w Paryżu, że jego obrazy „nie znaczą”, w Anglii, że są „bez duszy”. Naprawdę są bez duszy — naukowe, przypadkowe, oschłe prezentacje bez krztyny ludzkiej treści, w nieznanym języku, percepcje bez refleksji i przesądu nastroju — nie są konkluzją konkluzji, ale ciągiem wrażeń, inspiracja, medium, efekt łączą się w jednym obrazie w chwilowym bezruchu, w arbitralnych ramach, które wystarczy odjąć, by chmury ruszyły na przełaj i rozniosły ten świat. Słaniał się z pożądania. „Zerwać zasłonę zażyłości z rzeczy, obnażyć ich piękną obcość i odmienność — te srebrne chmury — aż nie mogę pisać — jak często wzdycham, pragnąc ich białej ciszy i czułej procesji dni jak marszu obłoków, bo chodzi o jakość dni, ojakość pogody ducha”. Bywają lżejsze niż cień, wątlejsze niż mgiełka na lustrze. „W południe błyszczące chmury pełne deszczu i gradu smagają biczami cienia lasy, łąki, wzgórza, wyostrzają zieleń i żółtości”. Czy chciał namalować historię naszego klimatu? „5 września o 10 rano, 1822, bystry wiatr ze wschodu — bardzo jasne chmury mkną tuż nad ziemią i te groźne kłaczki zwane przez żeglarzy złymi zwiastunami. Coś wisi w powietrzu. Uwagi o chmurach złożę w spójny wykład: wygłoszę go w Hampstead latem przyszłego roku”. Niestety, tekst odczytu gdzieś się zawieruszył. Przyszłość szumi spiętrzona przed pustką jakiegoś dzisiaj, formacje chmur na niebie jak boskie graffiti zwiastują jakieś jutro boskiej meteorologii. Nasza gnoza zaczyna nabierać rumieńców — jedna, dwie idee — pies, przewodnik, laska — wystarczą, by obrać kurs i to jeszcze jaki. Wiesz już teraz, Constable? Kurs zupełnie dowolny poprzez kontemplacje chmuroobrazów wiedzy, bo po geologii, po archeologii i po filologii meteorologia bierze górę — bujamy w obłokach. Spójrz jak dryfujemy w stronę nowej ery, niektórzy idą tyłem, inni mrużą oczy i nikt dobrze nie widzi, ale słońce rośnie aurą, łuną blasku obcy smak nadając rzeczom i uczuciom, zwłaszcza nadużyciom tej nowej radości, której przykazaniem: nie dramatyzuj chmur, wszak grecka tragedia nie ma nic wspólnego z tym hedonistycznym kaprysem niebieskich migdałów, obłoków — piosenki pękają jak race, fajerwerki, błyskawice, barwne odłamki wzruszeń pełgają nocami po niebie na przyszłą pogodę. I chyba można wreszcie usiąść przed telewizorem z ulgą zamknąwszy książkę lub patrzeć przez okno z czułym zrozumieniem, albo iść do pracy, napić się z kolegą, pójść na festyn, słowem, zamknąć sprawy, oddać się komuś dla hecy, krawat mieć ślicznie zapięty i wszystko wedle pozorów tłumaczyć, nie ceniąc niczego, co nie jest przyjemne. Ciało to ostatnia przykrość, od czasu do czasu, uwikłane w algebrę potrzeb niby wieczny uczeń dalej w podstawówce, choć dorosła dusza przestudiowała wszystkie fakultety, uschła na tycią łupinkę, w której niby próchno tli się leniwie wonna miazga wrażeń równie jałowych, co ekscytujących i bezosobowych. Kto handluje duszą? Historia, religia, poeci, ci, co miotają znaczenie w spazmach bezsilnej powagi, lecz oto kończy się feta, po uczcie zmywanie znaczeń, służba myszkuje wśród resztek. Gaśnie noc, gwiazdy odchodzą w niepamięć, rzeczy kwitną do wewnątrz mową niepojętą, kwiaty nic już nie mówią i milkną mornele. I tylko ten wiersz jest anomalią w naszym gorącym klimacie przestróg, egzorcyzmów, przykazań. Idź, idź dokąd poszli tamci, w grób usypany w powietrzu. Może już dorastamy do niuansów powietrza. Pomyśl o obłokach, o tych, co idą przez życie swobodni jak chmury, mistrzowie sprezzatury — Petroniusz, Mercutio, w pantomimie rozkoszy — „oby śmierć, choć wymuszona, robiła wrażenie przypadkowej”. Piękne spektakle samobójstw pośród nieważnych rozmów, urok dezynwoltury — „dał sobie przeciąć żyły nie mówiąc nic poważnego”. Tyle Tacyt. Chodzi o tlen dla ducha. Rozkosz, smagły mistrz z Grecji, czułe pożądanie, nie czarny wiatr z piekła, ale przyzwolenie na lot serca w pochmurne niebo wrażeń wolne od władczych fabuł celu i którejś przyczyny, z dala od ludzi ciężkiego ducha i ciała zgubionych w labiryncie z pojedynczym środkiem — jakąś gołą Ariadną, krzyżem, smokiem, potworem polityki, snami o wojnie, wiecu, tych jednoznacznościach, które w każdej chwili mogą nastać jak rządy Franciszka Józefa. Labirynt jest acentryczny nawet tutaj, w Polsce. Baw się i trzymaj fason, zadzwoń pojutrze wieczorem — „Tu Mistrz mi przerwał, pokazując dłonią promienny pochód ciężkich cumulusów i rzekł ze smutkiem: «Kopalnie powietrza to szyby głosów, chóry słów zwietrzałych, co wrócą deszczem — zbyt ciężkie, by fruwać, wejdą w krew żywych. Die Rede geht herab, denn sie beschreibt. W kłębach, które widzisz są piętra sonetów, ody i powieści, zuchwałe rytmy, ronda i kancony; ten wiotki cirrus to dusze scholiastów. Od pierwszej chwili oddychasz słowami, obieg słów szczelny, oto tajemnica ludzkich poruszeń; tak lalka na sznurku uciesznie drży, jak my na błahych słowach. Wszystko to cytat, obłok cudzej mowy, słowa, co padły i myśli zwietrzałe, lustrzany obraz nieszczęsnego świata w lotnych chmurach: wieczna spekulacja». Gdy kończył mówić, całe białe pole drgnęło tak mocno, że kiedy przypomnę, dziś jeszcze dusza kąpie się w mozole. Z ziemi łez wianie buchnęło ogromne; przeleciał po niej gromu błysk czerwienny, i omdlały mi zmysły nieprzytomne — i padłem, jako pada człowiek senny”. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/sosnowski-esej-o-chmurach. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest udostępniony na licencji Licencja Wolnej Sztuki 1.3: http://artlibre.org/licence/lal/pl/ Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Andrzej Sosnowski, Pozytywki i marienbadki, Biuro Literackie, Wrocław 2009. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów autora. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Aleksandra Kopeć, Paweł Kozioł, Jan Szejko.