Juliusz Słowacki Podróż na Wschód ISBN 978-83-288-6008-7 Wstęp I. Polacy w Ziemi Świętej i w Egipcie przed podróżą Słowackiego Zainteresowanie Ziemią Świętą w Polsce datuje się niewątpliwie od chwili pojawienia się po raz pierwszy w dzielnicach piastowskich nauki chrześcijańskiej. Opowiadania duchownych o życiu i czynach Chrystusa, kazania o Jego męce i ustalonych przez Niego zasadach wiary przenosiły wyobraźnię pierwszych Piastów i ich dostojników dworskich do Palestyny, gdzie się rozgrywały wszystkie nowo poznawane fakty. Chociaż pierwsi wyznawcy religii chrześcijańskiej na ziemiach polskich nie wiedzieli dokładnie, gdzie Palestyna leży, pod czyim jest panowaniem, to jednak bez wątpienia znali nazwy jej głównych dzielnic i miast, orientowali się w jej historii, przynajmniej z okresu Chrystusowego. U bardziej przedsiębiorczych budziło się nawet może pragnienie osobistego poznania tych krain opromienionych czynami Chrystusa. Ale na długą i ryzykowną podróż w odlegle kraje nikt jeszcze nie mógł się zdobyć. Na nowe drogi wkroczyły emocjonalne raczej dotychczas zainteresowania Palestyną z chwilą ogłoszenia wypraw krzyżowych. Do wyjazdu do Ziemi Świętej wzywała bowiem odtąd już nie tylko ciekawość czy pobożność, ale i obowiązek rycerski. Inna rzecz jednak, że w Polsce sprawy te inaczej się nieco przedstawiały niż na Zachodzie. Rozwinięte we Francji, w Anglii i Niemczech ideały rycerskie, nakazujące między innymi walkę z nieprzyjaciółmi Krzyża, odbijały się u nas słabym tylko echem. Ponadto Polska ówczesna była od północy otoczona pogańskimi Słowianami pomorskimi i Prusakami, których nawrócenie z mieczem w ręku uważano na dworach królów i książąt piastowskich — zgodnie zresztą z poglądami Stolicy Apostolskiej — za pierwszą powinność rycerstwa polskiego. Z tych powodów Polska nie przeżywa tak wielkiego zapału dla wypraw krzyżowych, jak Europa Zachodnia i bierze tylko mały udział w walce o uwolnienie Grobu Chrystusowego. Pierwszych polskich rycerzy w Ziemi Świętej spotykamy wśród uczestników drugiej wyprawy krzyżowej pod wodzą cesarza Konrada III, który w drodze do Bizancjum przechodzi w 1147 r. przez Polskę i werbuje do swoich szeregów wypędzonego z dzielnicy krakowskiej syna Bolesława Krzywoustego, Władysława II wraz z pewną liczbą panów polskich. Zachęcony jego przykładem organizuje w siedem lat później polską wyprawę krzyżową najmłodszy syn Bolesława Krzywoustego, Henryk Sandomierski. „A gdy przybył on — pisze Jan Długosz — szczęśliwie do Ziemi Świętej, uczciwszy pobożnie Grób Zbawiciela, złączył się z rycerstwem Baldwina, króla jerozolimskiego i z wielką odwagą i poświęceniem walczył przeciwko Saracenom, pragnąc pozyskać wieniec męczeński. Lecz gdy mu się nie udało tego szczęścia dostąpić, zabawiwszy tam rok cały i straciwszy znaczną liczbę rycerzy, już to w boju poległych, już odmienności powietrza znieść niemogących, wrócił zdrowo do ojczyzny, od braci swoich Bolesława i Mieszka i przedniejszych panów polskich z wielką czcią i radością powitany został”. Wyprawa Henryka Sandomierskiego jest jedyną znaną nam większą i samodzielną zbrojną akcją polską w obronie Ziemi Świętej. W następnym stuleciu bowiem bierze udział w wyprawie króla węgierskiego Andrzeja Władysław Odonicz, później w jego ślady śpieszy prawdopodobnie Kazimierz II, książę szczeciński, a w następnym stuleciu wyjeżdżają do Ziemi Świętej książę głogowski Henryk V oraz niespokojny, procesujący się z Kazimierzem Wielkim, Władysław Biały, książę gniewkowski; wszyscy oni jednak albo towarzyszą bez większych pocztów obcym monarchom, albo też są zmuszeni do opuszczenia Polski warunkami politycznymi. Inni Piastowie odnoszą się do wypraw krzyżowych przychylnie, ale osobistego udziału w nich brać nie chcą, mając inne ważniejsze zadania. Przykładem Leszek Biały, który w młodości ślubował wyprawę krzyżową. Wzywany później przez papieża do wykonania ślubu tłumaczył się, iż na tak daleką wyprawę posiada nadmierną tuszę, a ponadto przyzwyczaił się do picia piwa i miodu, a w Ziemi Świętej można tylko dostać wino i wodę. Wskazywał wreszcie na świeżo nawróconych Prusaków, których powinien bronić przed napadami pogańskich sąsiadów. Skromny plon polskich wypraw krzyżowych miał jednak swoje doniosłe znaczenie. Spopularyzował bowiem podróże do Ziemi Świętej nie tyle dla celów wojennych, ile raczej religijnych. Listę polskich podróżników rozpoczął w 1330 r., mieszczanin krakowski Mikołaj Rusinek, który zginął gdzieś bez śladu. Tragiczne jego losy nie przeraziły bynajmniej innych peregrynantów. Już bowiem w dwadzieścia parę lat później wyrusza na pielgrzymkę do grobu Chrystusa słynny z czasów Kazimierza Wielkiego Mikołaj Wierzynek wraz z sześcioma innymi mieszczanami krakowskimi, a w stuleciu XV widzimy wśród polskich pielgrzymów biskupa krakowskiego Piotra Wysza w towarzystwie trzech innych duchownych, rycerza Piotra z Bnina, który w drodze powrotnej osiadł na stałe na Cyprze, ściągając tam z czasem innych Polaków; błogosławionych Szymona z Lipnicy i Jana z Dukli oraz św. Jana Kantego. Z peregrynantów jerozolimskich drugiej połowy XV w. wspomnieć należy: Jana Długosza, późniejszego kanclerza Zygmunta Starego, Krzysztofa Szydłowieckiego oraz dworzanina Jana Olbrachta, Mikołaja z Rozenbergu, pierwszego polskiego znawcę zagadnień wschodnich, o których pisał obszerne referaty dla króla i cesarza Maksymiliana. Długa i pełna niebezpieczeństw podróż do Palestyny nie zawsze kończyła się szczęśliwie. Źródła historyczne z tych czasów notują szereg wypadków tragicznych. Jan Łaski np. odbywający pielgrzymkę niedługo po Długoszu, nabawił się w drodze powrotnej ciężkiej choroby cezu i oślepł na Cyprze, Michał z Wielunia zmarł na wyspie Rodos, a o bernardynie Janie Tarle zachowała się następująca notatka: „Raz na górze Sijon w gorącym rozmyślaniu jego dusza, nie mogąc znieść zapałów wewnętrznych i pociech niebieskich, uniosła się do Boga bez żadnej poprzedzającej na ciele choroby”. Czasy humanizmu renesansowego i reformacji wniosły nowy czynnik do odbywanych w średniowieczu pielgrzymek. Teorie humanistyczne o peregrynacjach kładły nacisk na poznawanie w czasie podróży organizacji politycznych, urządzeń społecznych i gospodarczych oraz zagadnień wojskowych krajów, przez które podróżujący przejeżdżał. Obserwacje czynione w czasie podróży miały później humaniście ułatwić pracę polityczno-państwową we własnym kraju; polegała ona wedle tej samej teorii przede wszystkim na wprowadzaniu na własnym terenie zdobyczy krajów obcych, dostosowanych oczywiście do miejscowych warunków. Ten utylitarystyczny postulat nie był łatwy do zrealizowania, ponieważ nie każdy z odbywających podróże miał odpowiednie dane do odegrania większej roli politycznej. Ale każdy mógł obserwować. Jadąc dla celów religijnych do grobu Chrystusa, przyglądał się pilnie ludziom i zwiedzanym miejscowościom, nie tylko pod kątem dewocyjnym, ale i obyczajowym oraz kulturalnym, a owoce własnych spostrzeżeń notował często i wydawał później w formie mniej lub więcej dokładnego opisu poznanych krajów. Dzięki tej praktyce dochowały się do naszych czasów najstarsze relacje z podróży do Ziemi Świętej, rzucające ciekawe światło zarówno na ówczesny sposób podróżowania, jak i na stosunki panujące w krajach Bliskiego Wschodu. Listę przeszło 30 Polaków, którzy w XVI w. zwiedzili Palestynę, otwiera późniejszy arcybiskup gnieźnieński Jan Łaski. W ślady jego wstępują w okresie pierwszych dwudziestu lat XVI stulecia czterej bratankowie, którzy za zachętą, a prawdopodobnie i za pieniądze wpływowego stryja, śpieszą również do Jerozolimy. Z innych ważniejszych pielgrzymów tego stulecia wymienić należy: poetę, dyplomatę, a pod koniec życia biskupa warmińskiego Jana Dantyszka; wcześnie zmarłego, i to właśnie w czasie pielgrzymki, poetę, Mariana Leżeńskiego, uważanego przez uczonych włoskich za cudowne dziecko humanizmu polskiego, a wreszcie kilku przedstawicieli magnackiego rodu Tęczyńskich. Na osobne omówienie zasługują autorowie pierwszych sprawozdań z odbytej pielgrzymki. Poczet ich rozpoczyna nieznany z nazwiska bernardyn Anzelm, który z własnej pielgrzymki z 1507 r. pozostawił Terrae Sanctae et urbis Hierusalem descriptio, wydane w 1595 r. w tłumaczeniu polskim: Chorographia albo topographia to jest osobliwe, a okólne opisanie Ziemi Świętej. Autor tego skromnego dziełka nie opisuje osobistych przygód ani przeżyć, lecz w sposób zwięzły, suchy omawia poszczególne miejscowości, które zwiedził, zaznaczając odpusty z nimi związane i odległości od innych miast. Myślą w czasie wędrówki jest ciągle w Polsce. Zewnętrznym wyrazem stałej tęsknoty autora do ziemi ojczystej są porównania zwiedzanych miejscowości do miast polskich; i tak Jerozolimę porównuje do Krakowa, Hebron do Sącza, a Jordan przypomina mu ciągle Wartę, być może rzekę jego dzieciństwa. Informacje jego o Palestynie odpowiadają wymaganiom, jakie stawiamy krótkim przewodnikom. „W Nazaret — np. pisze — ciecze wyborne źródło, z którego w dzieciństwie swym Pan Jezus zwykł był wodę czerpać i Matce swej odnaszać. Nazaret od Jerozolimy jest trzy dni drogi, to jest naszych polskich mil piętnaście. Było niegdyś miastem, teraz jest miasteczkiem malutkim, jako Betlejem, trochę domków mając. Tam jest miejsce, gdzie anioł Gabriel zwiastował Pannie Marii wcielenie Syna Bożego i tam kaplicę zbudowano, którą aniołowie do Loretu przenieśli. Za Nazaretem jest góra, którą zowią Przeskok Boski, z którego Żydowie chcieli Pana Jezusa z góry strącić; uszedł ich rąk, a w drugą skałę wskoczył, w której stopy nóg jego bywają okazywane”. Bardziej osobisty charakter nosi sprawozdanie hetmana wielkiego koronnego Jana Tarnowskiego, napisane dokładnie w dwadzieścia lat później. Podróż Tarnowskiego okrętem z Wenecji do Jaffy trwa prawie sześć tygodni. Nic więc dziwnego, ze zmęczeni podróżni po przybyciu na miejsce śpiewają dziękczynnie Te Deum. Ale to nie koniec udręki. Na ląd może hetman wielki wysiąść dopiero po czterech dniach po przybyciu gwardiana franciszkańskiego z Jerozolimy, który pośredniczy między pielgrzymami a władzami tureckimi. Podróż z Jaffy do Jerozolimy odbywa się na osłach. Na pierwszy widok świętego miasta pielgrzymi zsiadają z osłów i dalszą wędrówkę odbywają pieszo. W Jerozolimie mieszkają w Casa Nova. Kilka dni zwiedzają okolice miasta, a wreszcie samą Jerozolimę, na której ulicach Arabowie napastują pielgrzymów, plują na nich, a często i rzucają kamieniami. Po tygodniu oczekiwania uzyskują wreszcie pozwolenie władz tureckich na zwiedzenie Bazyliki Grobu. Po wejściu ich do środka Turcy zamykają szczelnie bramę, pieczętują ją i pozwalają wyjść z świątyni dopiero w dwadzieścia cztery godziny później. Po zwiedzeniu Jerycha i Morza Martwego spędza Tarnowski jeszcze jedną noc w Bazylice Grobu, w czasie której gwardian franciszkański pasuje go uroczyście na rycerza jerozolimskiego. Zwyczaj ten sięgający swymi początkami czasów wypraw krzyżowych zachował się w Jerozolimie mniej więcej do końca XVIII w. Przeciwieństwem Jana Tarnowskiego, który główny nacisk w swojej relacji kładł na zwiedzane miejsca, a uwagi osobiste porozrzucał tylko tu i ówdzie jak cenne perełki — jest Jan Goryński, autor Peregrynacji do Ziemi Świętej. Poza tym, że był on prawdopodobnie protestantem i jako taki nie otrzymał wymaganego zazwyczaj pozwolenia papieskiego na zwiedzenie Ziemi Świętej — niewiele więcej możemy powiedzieć o autorze pierwszego pamiętnika pielgrzymiego napisanego całkowicie w języku polskim. Na towarowym okręcie przybywa on około 1570 r. do Jaffy. Ażeby uniknąć trudności w zwiedzaniu miejsc świętych, wynajmuje on razem z innymi pielgrzymami specjalnego „patrona”, tj. przewodnika; do zadań jego należało składanie wszystkich niezbędnych opłat władzom tureckim, wynajmowanie zwierząt pociągowych, wyżywienie członków pielgrzymki itp. Natomiast gwardian franciszkański w Jerozolimie załatwiał — jakbyśmy dziś powiedzieli — formalności paszportowe i dbał o bezpieczeństwo pątników. Zaraz po przybyciu do Jaffy rozpoczęła się seria przygód Goryńskiego, przedstawionych przez niego z niezwykłą skrupulatnością i drobiazgowością. Okazało się, że zmęczeni podróżni nie mogą wysiąść na ląd do chwili przybycia gwardiana z Jerozolimy. A na niego trzeba było czekać, aż sześć dni. Kiedy wreszcie załatwiono wszystkie formalności, zaprowadzono ich na nocleg do „sklepów, albo raczej jaskiń, których jest dwie; tamże też tureckie konie wespół z nami stali. Jaskinie te leżą prawie nad morzem, tak, że wały uderzają w nie i woda się wlewa”. Odpoczynek w tych warunkach był dość problematyczny. Dlatego też, być może, grupa Goryńskiego zwraca specjalną uwagę na wszystkie niewygody w drodze do Jerozolimy. Pierwszy nocleg wypadł w Ramleh, które „snać było dobrze budowane i dobrze wielkie, ale teraz spustoszone, iż owce i kozy po murach chodzą”. Drugi dzień podróży był jeszcze bardziej uciążliwy. Przewodnicy arabscy żądają w drodze kilkakrotnie dopłat, a ponadto mieszkańcy wiosek przydrożnych „za nami długo bieżeli, czapki z głów zrywając, mieszki urzynając, z flaszek wino wypijając, drudzy na ziemię wylewając”. Nawet po przybyciu do Jerozolimy nie zaznał Goryński spokoju. Gdy go franciszkanie wraz z towarzyszami wędrówki prowadzili na noc do Casa Nova „Turków się tam nabiegło, którzy nas szarpali, wołając na nas, abyśmy im wstęgi dawali. Tam żeśmy spali tej nocy; dosyć swarów i zwad między nami było o miejsca”. Następny dzień też nie był lepszy. Kiedy przewodnik pielgrzymki składał zwyczajowe dary władzom tureckim, dano mu do zrozumienia, że są zbyt skromne; wobec tego musiano „nazad do okrętu słać po hatłas i po adamaszek na szaty i k'temu więcej pieniędzy dać. Gwardian też się na patrona gniewał, powiadając, iż nie masz pamiętnika, aby tak wiele pielgrzymów ubożej przyjechało do Jeruzalem”. Po pokonaniu różnych piętrzących się trudności rozpoczął Goryński zwiedzanie świętego miejsca i jego okolic. Wejście do Bazyliki Grobu Chrystusa wymagało załatwienia szeregu formalności. „Gdyśmy — pisze nam peregrynant — przyszli przed kościół, czekaliśmy Turków o dwie godziny, niźli się zeszli. Potem, gdy przyszli, kobierzec rozpostarli przede drzwiami kościelnymi, tamże siadłszy, których było siedem, między temi był najstarszy castelan albowiem, iż na ten czas nie było starosty w Jeruzalem, jeździł do Damaszku. Gdy siedli, jeden z nich spisował imiona nasze. Po tym patron płacił od nas od osoby po dziewięci cekinach. Gdy nasze pieniądze odebrali, rozkazali pieczęć oderwać i kłódki otworzyć, po jednemu nas potem do kościoła wpuszczali, a każdy z nas musiał odźwiernemu po cztery szelągi dać”. Dalszy program pielgrzymki obejmował zwiedzenie pustyni św. Jana i Betlejem. Ponieważ projektowana wycieczka do Jerycha i nad Jordan nie doszła do skutku z powodów finansowych, postanowił Goryński wraz z towarzyszami wrócić na okręt w Jaffie. Powrót znowu obfitował w szereg nieprzyjemnych przygód. „Trzy godziny przede dniem wsiadaliśmy na muły; tam było wiele rozmaitych głosów; jedni wołali: z mułam zrzucon, drugi: chcą mię zabić, drugi: pieniądzem zgubił, drugim kijem się dostało”. Po opuszczeniu Jerozolimy „przybieżał jeden Turczyn, nie mówiąc nic, wziął kamień, dał w łeb gwardianowemu mułowi, po tym strzał dobył i stał tak długo, aż wżdy nie wiem, jako ich ubłagano. Potym za nami bieżeli, złości nam wyrządzając, kradnąc, z mułów zrzucając. Tego dnia żaden nie był, który by czego nie dostał i ktemu, iżby mu czego nie ukradziono”. Przybycie do Jaffy nie położyło bynajmniej końca udrękom. Ponieważ statek nie załadował jeszcze zakupionych towarów, musiał Goryński przez kilka dni mieszkać w nadbrzeżnych jaskiniach, nie mając niemal nic do jedzenia ani picia. Nic więc dziwnego, że gdy po tygodniu takiego bytowania wpuszczono go na okręt, czuł się szczęśliwy, chociaż na kolację podano „cybule z oliwą i octem mięso, które przed dwiema niedzielami warzono”. W innych zupełnie warunkach podróżował po Ziemi Świętej w 1583 r. Mikołaj Krzysztof Radziwiłł zwany Sierotką. Ślub odbycia pielgrzymki złożył w czasie ciężkiej choroby. Różne jednak okoliczności nie sprzyjały szybkiemu wykonaniu ślubu. Najpierw konieczność odbycia długiej rekonwalescencji, później zaś wojna Batorego z Moskwą wpłynęły na opóźnienie wykonania pobożnego postanowienia. Wreszcie w 1582 r. decyduje się Radziwiłł na wyjazd wbrew radom przyjaciół, a nawet samego króla. Odradzającym dawał Sierotka odpowiedź: „że acz zdrowie słabe, ale za to takie, że chodzę, sprawuję co potrzeba, jeżdżę na wojnę w drogi dalekie; jeśli to czynię gwoli królowi ziemskiemu i potrzebom swoim albo obcym, czemu się nie mam na tą drogę puścić, obiecawszy ją Panu Bogu, który nad wszystkimi królmi starszym i od którego wszystkie nasze potrzeby idą”. Podróż pielgrzymią rozpoczął Radziwiłł z Wenecji w towarzystwie Abrahama barona Dona ze Śląska i siedmiu dworzan, między nimi jezuity, cyrulika nadwornego i kucharza. Zwiedziwszy po drodze zabytki Krety, przyjeżdża do Trypolisu, skąd pod opieką przydzielonych mu janczarów spieszy do Ziemi Świętej drogą lądową przez Liban i Damaszek. Pomimo licznej eskorty janczarskiej nie mógł się książęcy peregrynant ustrzec przed licznymi objawami wrogiego stosunku mieszkańców miast wschodnich do chrześcijan. „Lud pospolity — pisze, przypominając pod tym względem Goryńskiego — dziwnie chrześcijanom nie sprzyja; przeto janczarowie wzięli nas między się, żeśmy przy koniech szli. Skoro nas gmin obaczył, poczęli krzyczeć, gwizdać, a zwłaszcza chłopięta, że się ze wszystkich ulic ludzie sypali, chcąc nas widzieć. A gdyśmy już przyszli między kramy w ludniejsze ulice, ciskali za nami i pluwali na nas i by nas byli janczarowie nie bronili, rozszarpaliby nas byli”. Po dwóch dniach podróży konnej z Damaszku przybywa Radziwiłł nad Jezioro Galilejskie, a stąd przez Jenin i Nablus do Jerozolimy. Opisując dokładnie zwiedzane miejscowości, jak i zabytki, czyni Radziwiłł szereg własnych spostrzeżeń, prostujących wiele nieścisłości, zawartych w dotychczasowych opisach. Po zwiedzeniu Grobu Zbawiciela i Betlejem i po ustanowieniu w świątyniach Ukrzyżowania i Narodzenia wieczystych, własnych fundacji wyrusza nad Jordan i Morze Martwe, które tak opisuje: „Jezioro to trzykroć się mieni na dzień, com dobrze widział, bo rano woda bywa czarnawa, po południu, gdy słońce zagrzeje (bo tam ciężkie gorąco), to zmodrzeje wszystka woda jako sukno modre, ku wieczorowi zasię, przed zachodem słońca, gdy już gorącość słoneczna omija, woda czerwonawa albo rudawa, jakby ją kto z gliną zmieszał. O owocach, które by tam nad jeziorem być miały takie, że cudne, a gdy je urwie w popiół się obrócą — jako piszą — tegom nie widział, bo i nie ma teraz nic, także aby miała być statua żony Lotusowej solna, której choć utrącają, jednak zasię bywa cała, tych czasów nie widać. Strasznie pojźrzeć na to jezioro, co góry około wielkie i głuche, więc woda się tak mieni gęsta, szpetna i bardzo śmierdząca, a gdy jej kroplę na język puści (jakeśmy kosztowali), bardzo gryzie i smród jeszcze głowę zaraża”. Przed opuszczeniem Jerozolimy zajmuje się jeszcze Radziwiłł losem obłąkanej Polki, Doroty Siekierzeckiej, żyjącej w skrajnej nędzy. W jaki sposób ta jedyna przedstawicielka kobiet polskich dotarła do Jerozolimy, trudno stwierdzić. Być może, że była to jedna z ofiar napadów tatarskich na Polskę; sprzedana do niewoli, zdołała się jednak z niej wydostać i osiadła aż w świętym mieście. W żadnym z klasztorów mieszkać jej nie było wolno, a nikt z muzułmanów nie chciał jej udzielić schronienia. Tułała się więc po ulicach, padając często ofiarą niechęci muzułmanów do chrześcijan; połamane żebra były aż nadto wystarczającym dowodem stosunku do niej mieszkańców Jerozolimy. Radziwiłł, nie chcąc, aby się nieszczęśliwa tułała dalej wśród pogan, wywozi ją przemocą do Trypolisu, a potem do Włoch, gdzie mu jednak zbiegła, pragnąc koniecznie wrócić do Jerozolimy. Z Jerozolimy postanawia Radziwiłł przez Jaffę i Trypolis powrócić do Polski. Ponieważ jednak nie było odpowiedniego statku do Konstantynopola ani do Włoch, udaje się niespodziewanie do Egiptu, zabrawszy po drodze z Cypru księdza polskiego Szymona Albimontanusa. Pierwszym szczegółem, który notuje, wjechawszy w deltę Nilu, jest wielka liczba bocianów, „którzy tam zalatują od nas”. Nilem jedzie Radziwiłł z towarzyszami do Kairu, obserwując pilnie nieznaną sobie przyrodę, ludzi, ich obyczaje i warunki, w jakich żyją. Kair robi na nim silne wrażenie swoją rozległością. „Więtsze jest niż pięć kroć Paryż we Francji, wszakże nie tym porządkiem i cudnością budowane”. Z Kairu robi Radziwiłł wycieczki Nilem i oczywiście do piramid. Wdrapuje się nawet jako jeden z pierwszych Polaków na szczyt Cheopsa. Później zwiedza Sakkarę i Memfis, czołgając się na brzuchu po różnych pieczarach, w „których wielkie mnóstwo ludzi pochowanych było”. Z Kairu wyjeżdża Radziwiłł w połowie września 1583 r., aby po trzech dniach przybyć konno do Aleksandrii. Oczekując na statek, robi przeróżne zakupy, szczególnie zoologiczne. W skład tej oryginalnej kolekcji wchodziły lamparty, koty egipskie, samica koczkodana, „która białą głową, a chłopca małego bardzo kąsała, a przeciwko męszczyźnie zasię bardzo skromna była”, papugi, koziorożce, a wreszcie dwie mumie. Jadący w otoczeniu Radziwiłła wspomniany już ksiądz Albimontanus wyrzekał bardzo, że się „pogańskie ciała wozi”, a później twierdził, że mumie nie pozwalają mu odprawiać modłów; „utyskował, że mu dwie pokusie przeszkadzają, a gdzie się jedno na okręcie obróci, na każdym miejscu za nim chodzą”. Narzekania księdza przyjmowano początkowo z humorem; kiedy jednak na morzu rozpoczęły się gwałtowne burze, a ksiądz ciągle przypominał, że widuje duchy mężczyzny i kobiety, zaczęła przeciw mumiom występować cała załoga. Nie pomogły tłumaczenia Radziwiłła, że „kościół powszechny nie zakazuje nam tego, abyśmy mumiji wozić nie mieli” i że wiezie je jako lekarstwa. Po długich sporach wrzucono je ostatecznie w morze. Mikołaj Radziwiłł jest pierwszym Polakiem, który podróżuje po Wschodzie z zamiłowaniem rasowego turysty. Wyjeżdża z Polski jak wszyscy inni dla odbycia pobożnej pielgrzymki, ale cele religijne nie zagłuszają w nim ciekawości czysto świeckiej i przyrodzonego daru bystrej obserwacji. Wykształconej jego uwadze nie ujdą ani znajdowane w dotychczasowej literaturze podróżniczej nieścisłości opisów miejsc świętych, ani różne, drobne nawet szczegóły związane z przyrodą i ludźmi zwiedzanych krajów. Dlatego też jego Peregrynacja albo pielgrzymowanie do Ziemi Świętej należy do najlepszych zabytków europejskiej literatury podróżniczej i jako taka doczekała się wielu wydań w języku polskim, łacińskim i niemieckim. Dwa stulecia następne, XVII i XVIII, odznaczające się w Polsce wzrostem pobożności, przechodzącej często w czysto zewnętrzną bigoterię, nie mogą się już poszczycić podróżnikami na Wschód w rodzaju Radziwiłła. Do Ziemi Świętej śpieszą nadal, i to nawet dosyć liczni pielgrzymi, ale poza zagadnieniami czysto religijnymi nie interesują się oni ani przyrodą, ani obyczajami ludów wschodnich. To samo można powiedzieć o wzrastającej liczbie członków różnych zakonów polskich na Wschodzie; chociaż przebywają oni tutaj nieraz przez kilka lat i mogliby wiele powiedzieć o własnych przeżyciach czy obserwacjach, jednak jeżeli już nawet opisują swoje podróże, powtarzają w nich rzeczy znane, wyjęte raczej z książek niż z życia. Typowym przedstawicielem takich pielgrzymów jest Hieronim Strzała, dworzanin Mikołaja Zebrzydowskiego. Do Jerozolimy wyjeżdża 1599 r. dla dopełnienia ślubu złożonego w czasie ciężkiej choroby. Choć formalnie należy on jeszcze do XVI stulecia, to jednak duchowo reprezentuje już wiek XVII. W czasie podróży zwiedza Turcję, Grecję, Egipt i Palestynę, ale jedynym dorobkiem tej podróży były szczegółowe pomiary Drogi Krzyżowej w Jerozolimie, na której oparł się Zebrzydowski przy zakładaniu własnej Kalwarii pod Krakowem. Z innych kilkudziesięciu pielgrzymów XVI w. wymienić należy Melecjusza Smotryckiego, arcybiskupa połockiego i witebskiego, jednego z najpiękniejszych przykładów zgodnego współżycia w Rzeczypospolitej Polaków i Rusinów. Ten wysoki dostojnik unicki, piszący piękną, renesansową polszczyzną, wybrał się w 1623 r. do Grobu Chrystusa, aby tu przekonać się naocznie, czy wiara jego posiada rzeczywiste fundamenty. I cel zamierzony osiągnął. Napisana przez niego po powrocie Apologia peregrinatiey do krajów wschodnich pełna jest rozpraw teologicznych w obronie unii brzeskiej i na temat zasadniczych fundamentów wiary; natomiast rzeczy świeckie, doczesne zupełnie go nie interesują. To samo zacieśnienie horyzontów wyłącznie do zagadnień religijnych obserwujemy i u pielgrzymów XVIII w. Są nimi przeważnie duchowni, zakonnicy wyjeżdżający na Wschód dla celów misyjnych lub w innych konkretnych celach wyznaczonych przez władze kościelne. Do pielgrzymek ludzi świeckich odnoszą się duchowni raczej niechętnie, wysyłając wiernych masowo do różnych cudownych miejsc w Polsce, a najbogatszych najwyżej do Rzymu. Dochodzi nawet często do wypaczania idei pielgrzymek do Ziemi Świętej. Przykładem tu może służyć podkomorzyna poznańska, Czartoryska, opanowana zupełnie w starości przez jezuitów. Ci, dowiedziawszy się, że ma ona zamiar udać się do Ziemi Świętej dla dopełnienia ślubu młodości, oznajmili, iż może odbyć pielgrzymkę, chodząc po pokoju, a nawet przyrzekli jej wyjednać odpusty związane z daleką wędrówką. Dla całkowitego uśpienia podejrzeń pobożnej matrony wyliczyli jej duchowni opiekunowie, ile kroków musi zrobić po swojej rezydencji, aby ślubowi stało się zadość. Nakreślone warunki spowodowały, że świeckich pielgrzymów z Polski spotykano w Jerozolimie niezwykle rzadko. Najznaczniejszym z nich był Tomasz Wolski, „frant wielki i niespokojnej głowy” — jak nazywa go jeden ze współczesnych mu pamiętnikarzy — człowiek pozujący na bohatera i męża opatrznościowego. Do Jerozolimy wyjeżdża w 1726 r. przez Trypolis i Jaffę. W drodze powrotnej zatrzymuje się na nocleg w Ramleh w celi klasztoru franciszkańskiego. Dowiedziawszy się w nocy, że jego towarzysz noclegu jest protestantem, wszczyna z nim ostrą dysputę teologiczną. Gdy zawiodły argumenty, wyjął Wolski spod łóżka drewniany sandał i tak gwałtownie zaczął okładać nim przerażonego protestanta, że ten krzykiem postawił na nogi cały klasztor. Na perswazje obudzonych nagle zakonników oświadczył Wolski dumnie, że pragnie bronić wiary katolickiej w każdej sytuacji i na każdym miejscu, nawet z narażeniem własnego życia. Po powrocie do Europy snuje ambitne, ale nierealne plany zorganizowania nowych wypraw krzyżowych dla odebrania Ziemi Świętej z rąk niewiernych. Udaje mu się nawet zakupić uzbrojony statek, na którym pragnie wyruszyć przeciw Turkom. Zatrzymany w ostatniej chwili, wraca do Polski, paradując do końca życia w stroju pielgrzymim zwracającym nań powszechną uwagę. Zupełnie poważnym natomiast pielgrzymem był bernardyn ks. Antoni Burnicki, przebywający w Ziemi Świętej w latach 1762–1766 w charakterze przełożonego najpierw klasztoru w Betlejem, a później w Jerozolimie. Wszystkie zabytki religijne poznał i opisał niezwykle dokładnie, dodając tu i ówdzie własne uwagi i sprawozdania z przygód. „Dnia 7 Aprila 1763 r — pisze — wsiedliśmy do germy (dżermy) okręciku małego i odbiliśmy od portu, a zatym płynęliśmy bezpiecznie, lecz ja według zwyczaju womity odprawowałem wielkie, drudzy zaś bynajmniej, lecz cierpią wewnątrz wielką ckliwość, tak że ani jeść, ani spać nie mogą, zawsze lepiej, kiedy womituję”. Obyczaje wschodnie wydają się ks. Burnickiemu — zwłaszcza w zestawieniu z europejskimi — niezwykle dziwne. „My w Europie — czytamy w jego diariuszu z podróży — kiedy wchodzimy do kościoła lub z wizytą do jakiejś osoby, zdejmujemy czapkę, czyli kapelusz, a wschodni ludzie zdejmują papucie, czyli obuwie z nóg, zawój zawsze na głowie. My brodę golemy, a na głowie włoszy rościemy, a oni głowę golą, a brodę roszczą. U nas posagi daje się po córkach, u nich posagi dają rodzicom córek, niby kupują… U nas krzesła do siedzenia, u nich ziemia…” itd. W podobny sposób opisuje swój pobyt na Wschodzie w latach 1788–1791 ks. Józef Drohojowski, członek zakonu reformatorów w Krakowie. Jego Pielgrzymka Ziemi Świętej i Egiptu, pełna szczegółów erudycyjnych zaczerpniętych z bogatej literatury historycznej i geograficznej, zawiera jednak wiele jego własnych refleksji i uwag. Przybywszy przez Jaffę do Jerozolimy, doznaje tu uroczystego przyjęcia ze strony licznej już wówczas kolonii katolickiej. Kilkuwiekowa praca misyjna, zwłaszcza franciszkanów, zrobiła swoje. Zamiast dawnych wrogich tłumów arabskich spotyka Drohojowski wielu chrześcijan, którzy „w górę wznosząc ręce, potym do piersi je przyciskając, okazali radosne nas przywitanie”. Po odbyciu wstępnych ceremonii rozpoczyna Drohojowski systematyczne zwiedzanie najpierw Jerozolimy, a później miejsc dalszych, pełniąc równocześnie różne nałożone nań obowiązki zakonne. Dojeżdża do Jerycha i Morza Martwego mimo wielu niebezpieczeństw „już to dla Beduinów, łotrów okrutnych i nieludzkich, w tamtejszych okolicach zamieszkałych, już to dla miejsc smrodliwych i szkodliwych, a zawsze kurzących się, już dla gadu zjadliwego i zwierza drapieżnego, dla bagnów przepaścistych i wcale niedostępnych”. Góra Karmel wydaje się naszemu reformatowi niezwykle wysoka i niebezpieczna do wspinania. „Ja sobie obmyśliłem — pisze — tym sposobem bezpieczeństwo; prosiłem, aby mukar (poganiacz) szedł najpierw, za nim prowadzony osieł, ja za osłem, a za mną x. karmelita, i tak trzymałem się jedną ręką karmelity, a drugą osła za ogon, tym sposobem, aby moc wiatru nie wzięła nad nami góry, a nas w przepaść nie strąciła”. Z Palestyny wyjeżdża Drohojowski przez Syrię do Egiptu dla zwiedzenia Aleksandrii, Kairu, Rosetty i Damietty oraz zobaczenia piramid. Mając zainteresowania przyrodnicze, obserwuje różne okazy flory i fauny egipskiej, zachwyca się jarzynami w delcie Nilu i chowa przez dłuższy czas schwytanego osobiście kameleona, którego „zacina pręcikiem, aby zmieniał kolor. To zwierzątko — pisze — ma wielkie do człowieka przywiązanie, lecz kotom jest przeciwne. Zdarzyło się, iż kot wielki, klasztorny wszedł za mną do celi, tego zoczywszy kameleon głośno świsnął, czem kota tak zastraszył, że w momencie łbem wybiwszy okno, wypadł z wysoka na dół i już więcej do mnie nie uczęszczał”. Przed powrotem do Polski Drohojowski zasuszył kameleona na rozpalonej blasze i ofiarował do gabinetu przyrodniczego Uniwersytetu Krakowskiego. Wyjazd Drohojowskiego przy okazji pobożnej pielgrzymki do Egiptu, jego zainteresowania przeszłością tego kraju, jego przyrodą i obyczajami stanowi typowy przykład głębokich zmian, które zaszły w umysłowości polskiej pod koniec XVIII w. Od średniowiecza do schyłku panowania Stanisława Augusta polskie zainteresowania Wschodem miały niemal wyłącznie charakter religijny, a tylko jakby na marginesie pobożnego celu wędrówek można było dostrzec ciekawość naszych podróżników dla zwiedzanych krajów i ludów oraz warunków, w jakich oni żyją. Peregrynacja Mikołaja Radziwiłła jest tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Dopiero Wiek Oświecenia wraz z swoim racjonalizmem zwrócił uwagę człowieka na otaczający go świat, przekonał go o doniosłości różnorodnych zjawisk, niezwiązanych bezpośrednio z religią, zainteresował go wreszcie, w nowożytnym tego słowa znaczeniu, historią i przyrodą. Dokonane pod wpływem XVIII-wiecznych prądów całkowite niemal zeświecczenie życia oraz kultury umysłowej nie mogło oczywiście nie wywrzeć swego wpływu na podróże wschodnie. Ciekawość poznania nowych krajów, ich warunków życiowych, klimatu, fauny, flory, zabytków, czyli tego wszystkiego, co się składa na nowoczesną turystykę, staje się coraz bardziej dominująca, nie zagłuszając jednak bynajmniej motywów religijnych podróży; u wielu naszych podróżników, zwłaszcza XIX w., uczucia dewocyjne łączą się z zainteresowaniami czysto świeckimi tak ściśle, że trudno dokładnie odgraniczyć je od siebie. Pierwszym podróżnikiem mającym wszystkie cechy nowoczesnego turysty był autor kilku dzieł naukowych, Jan Potocki. Przejąwszy się przesadnie hasłami Wieku Oświecenia, wyklucza on całkowicie z swego programu Ziemię Świętą. Jakby dla podkreślenia całkowitej świeckości swej wyprawy, wyjeżdża na nią w 1784 r. nie przez Rzym i Włochy — jak dotychczas niemal z reguły bywało — lecz przez Cherson i Konstantynopol. Zwiedziwszy Turcję, udaje się do Aleksandrii, gdzie razem z kilkoma służącymi przebiera się w arabskie stroje. „Już byś mnie nie poznała — pisze z Aleksandrii do nieznanej kobiety — noszę wielki turban sposobem Druzów, mam głowę ogoloną i suknie egipskie, które wcale są różne od tureckich”. Mimo tego przebrania, które mu miało ułatwić poruszanie się w nieznanym kraju, nie umie wczuć się głębiej ani w obyczaje, ani w przeszłość Egiptu. Obserwacje jego są raczej powierzchowne, ograniczone do rzeczy rzucających się najbardziej w oczy; podawane przez niego wiadomości historyczne pochodzą z literatury przeważnie starożytnej i jako takie są bezkrytyczne i bałamutne. W dwanaście lat później spotykamy w Aleksandrii, pod piramidami i w Kairze Józefa Sułkowskiego, jedną z najpiękniejszych, a zarazem i najbardziej tragicznych postaci polskich. Mimo to, że przybył do kraju faraonów nie jako turysta, ale adiutant Napoleona, interesuje się niezwykle żywo zdobywanymi w krwawych bitwach obszarami, inicjuje ich naukowe badania, roi śmiałe plany poprawy stosunków gospodarczych i ulżenia doli fellahów. Przedwczesna, choć opromieniona nimbem niezwykłego bohaterstwa śmierć Sułkowskiego, podczas walk ulicznych w Kairze, przerwała wszystkie, zbyt może nawet śmiałe jego plany. O innych Polakach służących w egipskiej armii Napoleona jeszcze mniej mamy szczegółów. Wiemy jedynie, że generał Zajączek administrował dzielnie jedną z prowincji egipskich, a później bronił niezwykle odważnie Aleksandrii przed wojskami angielskimi. Ale on — jak i wszyscy znaczniejsi jego towarzysze broni — wrócił do Europy, nie zostawiwszy żadnych trwalszych śladów w okolicach chwilowej ich działalności wojennej. Nieśmiertelnej sławy, a raczej legendy dorobił się dopiero w krainach wschodnich Wacław Seweryn Rzewuski, zwany emirem. Dziwna to była postać. Wychowany w Wiedniu, byłby może dokonał żywota jako oficer austriacki, gdyby nie wiadomo skąd zrodzona tęsknota za Wschodem. Pod jej wpływem poświęca wszystkie wolne chwile nauce języka arabskiego i redagowaniu czasopisma orientalistycznego. Gdy w 1817 r. otrzymuje propozycję wyjazdu na Wschód, w celu zakupu koni arabskich dla dworu rosyjskiego i wirtemberskiego, uważa się niewątpliwie za najszczęśliwszego człowieka, choć funkcja sama nie była specjalnie zaszczytna. Za teren swej działalności obrał Rzewuski Syrię, zakładając w Aleppo, w przydzielonym mu pałacu wielkorządcy, główną siedzibę. Stąd czyni coraz dalsze i coraz śmielsze wyprawy w głąb pustyni, a nawet — co dla każdego chrześcijanina było niemal rzeczą niemożliwą — dociera z pielgrzymką do Mekki. Pustynia wywiera na niego niezwykły urok. „Gorejące słońce — pisał — pustynia bez granic, noce bez chmurki, niebo wyiskrzone gwiazdami, wszystko to daje wyobraźni polot nieskończony. Nic też nie ścieśnia myśli Araba, bo wzrok jego nie trąca o żaden przedmiot. W ogromach nieskończoności buja żywa fantazja, a do wyrażenia jej służy najbogatszy język, obrazowy i malowniczy… Uczucie miłości, wspomnienie, tęsknica, żądze, wszystko to u niego olbrzymie, odpowiednie scenerii pustyni. Czczość pustyni jest dlań jakby przedsmakiem wieczności. Lotem rumaka zbiega jej przestrzenie; wierny ten towarzysz niesie go w bój, wynosi z niebezpieczeństwa, przeczuwa, gdy mu coś grozi, ostrzega i powraca ze swoim panem okryty sławą i kurzem do plemienia, gdzie go czeka ukochana małżonka”. Przy tak entuzjastycznym stosunku do pustyni i Arabów łatwo było Rzewuskiemu nawiązać bliskie stosunki z nimi i zdobyć ich zaufanie. Najlepszym tego dowodem była ofiarowana mu przez trzynaście szczepów arabskich godność emira. Strojem i obyczajami nie różnił się też on niczym od księcia arabskiego. Służbie całej swojej, mimo iż byli to Polacy, ponadawał imiona arabskie; lekarz Chotyniecki nazywał się na pustyni Hakim-basza, lokaj Marcin nosił imię Nasser, a kozak dowodzący przebranym po arabsku oddziałem mołojców ukraińskich — przezwany był Hannah. Przejeżdżając pustynię w takim orszaku, przedstawiał Rzewuski napotkanym Arabom swoją zmyśloną genealogię arabską, wywodząc ją od królów. Pod wpływem romantyzmu, a może i dla dodania sobie nimbu tajemniczości, dawał Rzewuski wszystkim do zrozumienia, że tęskni za jakąś kobietą, która niepodzielnie opanowała wszystkie jego myśli. Kim jednak ona była, jakie było choćby jej imię, nikomu nie zdradzał. Określał ją jedynie specjalnym znakiem trzech odpowiednio leżących do siebie linii i znak ten kazał ryć na wszystkich znaczniejszych zabytkach Wschodu. „Rwałem się na pustynię — pisał. — Wzdychałem do samotności. Otóż mam jedno i drugie. Oddzielony od ludzi, spodziewałem się znaleźć spokój. Próżna nadzieja. Bóg pustyni mści się na mnie. Wiedział on, że nie jego szukałem, nie o jego wielkości szedłem tu rozmyślać w cichości ducha. Rozpaczą miotany, chciałem tylko uciec od smutnych wspomnień lub na wieczność utrwalić moje o miłości marzenie. Wtenczas to dał mi się słyszeć głos gniewu wychodzący z czarnej chmury. Piorun posłuszny skinieniu Pana ugodził mnie w serce cierpieniem stoczone — a miłość, co się już przerodziła w melancholię, rozgorzała na nowo. I Bóg rzekł do niej: ścigaj tego profana, pal go niczym nieugaszoną tęsknicą. Przyzwał potem ponure milczenie i rzekł: siostro nicości, czuwaj nad tym, żeby jego męczarnie trwały bez końca. Odtąd wonny kwiat usechł na zawsze; echo głos straciło, a szumiący potok nie rozpryskał się o skały — wszystko wymarło w naturze, jam tylko jeden żywy błądził po tej krainie nicości… O Boże, czemuż ją kochałem tak bardzo”. Po licznych przygodach na pustyni arabskiej wrócił Rzewuski w 1820 r. do swego rodzinnego Kuźmina na Ukrainie, sprowadzając ze sobą wielkie stado najlepszych koni arabskich. W rozległych swoich majętnościach prowadził odtąd wschodni tryb życia. Jeden ze współczesnych mu pamiętnikarzy tak go charakteryzuje: „Ognistej wyobraźni Wacław nosił złotą brodę… i zachowywał obyczaje arabskie. Jak do nas zajechał na polowanie, to rozbijał namiot na dziedzińcu i tam koczował… uczył nas po wschodniemu obchodzić się z koniem, ciskać dzirytem i wywijać spisą, a dla przypomnienia chwil w Arabii spędzonych lubił pokazywać, jak się Arabowie modlą; do swoich koni, choć się w Sawraniu porodziły, mówił po arabsku; u siebie częstował potrawami arabskimi, których nie można było wziąć w usta…”. W miarę upływu lat miejsce obyczajów arabskich zajmowały coraz częściej kozackie, którym Rzewuski chętnie ulegał. Ale ani Wschód, ani też Ukraina nie zabiły w nim mimo wielu pozorów duszy polskiej. Na wieść o wybuchu powstania listopadowego krząta się żywo były emir arabski koło formowania kompanii podolskiej, w której zostaje niebawem szefem szwadronu. W tym charakterze bierze udział w bitwie z wojskami rosyjskimi pod Daszowem, gdzie przepadł bez wieści. Czy poległ w starciu, czy też, jak inni twierdzili, został zamordowany przez chłopów — trudno stwierdzić. Pewną jest jedynie rzeczą, że jakiś Polak cieszący się w kilkanaście lat później wielkim poważaniem wśród Arabów syryjskich i podający się za Rzewuskiego był tylko sprytnym samozwańcem. Wspomniane już uprzednio całkowite zeświecczenie życia umysłowego w Polsce pod koniec panowania Stanisława Augusta oraz wszechstronny rozwój nauk w duchu Oświecenia spowodowały, że obok zwolenników podróży na Wschód zjawiają się na ziemiach polskich pierwsi znawcy nauki, literatury i języków wschodnich. Pierwsze kroki na tym polu — podobnie jak i w wielu innych dziedzinach życia umysłowego — zrobiło Wilno, najżywsze wówczas centrum naszej nauki. Pod wpływem wileńskich profesorów Groddecka i Lelewela postanawia Uniwersytet Wileński wysłać w 1819 r. zdolnego ucznia Sękowskiego na Wschód dla poznania języków arabskich. Przyszły orientalista był człowiekiem istotnie niezwykle zdolnym; przed wyjazdem z Wilna władał już językiem tureckim, nowogreckim oraz poznał dosyć dobrze z tłumaczeń literaturę arabską. Zbliżywszy się w Konstantynopolu do posła rosyjskiego, otrzymał od niego dokumenty członka poselstwa i w tym charakterze udał się do Syrii i Libanu. „W pocie czoła — pisał później Sękowski — przenosiłem swoje księgi z jednej góry na drugą… i zrywałem gardło swe w pustkowiu usiłując dojść do czystego wymawiania arabskiego języka, którego dźwięczność w ustach Druza lub Beduina, podobna do srebrnego głosu dzwonka zamkniętego w piersi ludzkiej, bawiła rozkosznie ucho nowością i przyprowadzała do rozpaczy niemożliwością do naśladowania… Dwie, najwięcej trzy godziny wypoczynku na gołej desce ze słownikiem zamiast poduszki wystarczały do wznowienia sił do nowych również natężonych zajęć, przerywanych jedynie polowaniem na biegającego po wilgotnych ścianach skorpiona…”. Niezwykła pracowitość Sękowskiego doprowadziła wkrótce do tego, że Arabowie nie chcieli go uważać za Europejczyka. Ale nauka polska nie odniosła niestety korzyści ze studiów zdolnego orientalisty, który po Syrii zwiedził dokładnie Egipt. Znęcony dobrymi warunkami materialnymi ofiarowanymi mu przez Rosję, udał się po ukończeniu podróży do Petersburga, gdzie do końca życia cieszył się sławą wybitnego znawcy literatur i języków wschodnich. Podobne były również losy drugiego naszego orientalisty, Józefa Muchlińskiego. Wychowanek Uniwersytetu Wileńskiego, udał się w 1832 r. najpierw do Konstantynopola, a później do Syrii, Palestyny i Egiptu, zbierając w podróży bogate materiały naukowe i ucząc się języków. Zdobytej w czasie podróży wiedzy zawdzięczał katedrę języków wschodnich na uniwersytecie petersburskim. Po wysłużeniu emerytury przeniósł się Muchliński na stałe do Warszawy, gdzie robił wrażenie zacofanego dziwaka, który nigdy nie wyjrzał poza granice swojej parafii. Dla dopełnienia obrazu wspomnieć jeszcze należy o wyprawie do Egiptu i Syrii generała Henryka Dembińskiego w 1833 r. Tego uczestnika powstania listopadowego, żołnierza z krwi i kości nie wiodła do kraju piramid ani zwykła ciekawość, ani zamiłowania naukowe. Pragnąc za wszelką cenę kontynuować walkę ze znienawidzoną Rosją, mimo upadku powstania, podjął on w porozumieniu z ks. Adamem Czartoryskim śmiałą myśl przeniesienia pewnej przynajmniej części Polaków z Francji do Egiptu, aby przy boku wojsk Muhammada Alego prowadzić działania wojenne przeciw carowi. Sytuacja polityczna zdawała się sprzyjać takiemu celowi. W tym czasie bowiem toczyła się wojna między Egiptem a Turcją popieraną przez Rosję. Wydawało się więc, że w razie pomyślnego dla Egiptu wyniku zmagań wojennych wojska Muhammada Alego uderzą po pokonaniu Turcji przez Azję na Rosję. „Już nieszczęśliwy Polak po zbrodniczym rozszarpaniu Ojczyzny szukał jej, walcząc za odległymi morzami, już wszystkie krańce świata widziały Polaków walczących dla wskrzeszenia Ojczyzny; jedna jeszcze została kraina, która nie pokrywa dotąd zwłok Polaków, z orężem w ręku poległych, walcząc z Polski wrogami, a tym krajem są mniej uprawne góry Azji, a za tymi spiekłe Arabii płaszczyzny; do nich pośpieszam”. Misja Dembińskiego spotkała się początkowo z serdecznym przyjęciem Muhammada Alego. Zaangażował on nie tylko zaraz na pierwszym posłuchaniu samego generała i towarzyszących mu kilku oficerów, ale przyrzekł także zatrudnić w swojej armii większą liczbę Polaków, jako organizatorów wojska egipskiego. Ale niebawem na jasnym, zdawało się, horyzoncie zaczęły się ukazywać czarne chmury. Muhammad Ali nawiązał bowiem niespodzianie przyjazne stosunki z Rosją i pod wpływem konsula rosyjskiego zaczął się wycofywać ze złożonych Polakom przyrzeczeń. Zaniepokojony Dembiński, przebywający już z wojskami egipskimi w Syrii, starał się na próżno osobistym wpływem ratować sytuację. Po dłuższych staraniach uzyskuje jedynie od Muhammada Alego przyrzeczenie pomocy dla przybyłych już do Egiptu Polaków, z którymi podawszy się do dymisji, pragnie wrócić do Francji. Jedynym trwalszym śladem jego śmiałej wyprawy do Egiptu był zbudowany przez niego nagrobek Sułkowskiemu, niezrealizowany nigdy plan budowy kanału między Morzem Śródziemnym a Eufratem oraz wyryty przez niego napis na piramidzie Cheopsa: „Przekażcie wiekom pamiętny dzień 29 listopada 1830 r.”, który w dwa lata później stał się przyczyną wzruszeń patriotycznych Słowackiego. II. Podróż na Wschód Juliusza Słowackiego Plan podróży Słowackiego na Wschód nie powstał bynajmniej tak nagle w 1836 r. — jakby sądzić można z jego własnych słów: Chrystusa diabeł kusił i mnie kusi; Na wieży świata postawił smutnego Życia nicością i pokazał wszędzie Pustynie, mówiąc: „Tam ci lepiej będzie”. Obrazy bezbrzeżnych obszarów pustynnych, jako terenów niczym niezakłóconej wolności i spokoju, kolosy gigantycznych ruin dawnych wieków, bohaterskie czyny mężów starożytnego Wschodu zrodziły się w umyśle niezwykle wrażliwego chłopca niemal w jego dzieciństwie, a poetycka wyobraźnia dodawała im pociągającego uroku i plastyczności osobistego poznania już na ławie szkolnej. Z dużą nawet ścisłością odtworzyć możemy poszczególne etapy narastania i pogłębiania się tych zainteresowań. Pierwszym bodźcem, pod wpływem którego młodzieńcza wyobraźnia poety uciekała z cichego domku krzemienieckiego na dalekie obszary Wschodu była lektura Iliady i Odysei Homera. Przygody nieustraszonego w boju Achillesa i Hektora, przemyślność Greków i łatwowierność Trojan, pełne grozy przeżycia Odyseusza — wszystko to rozpalało wyobraźnię przyszłego twórcy Anhellego, budząc w nim, może podświadomą, tęsknotę zobaczenia kiedyś krajów, które były terenem działalności ulubionych bohaterów. Z lektury Homera czerpał młody Słowacki nie tylko ideały cnót rycerskich i tężyzny moralnej. Twórcza jego wyobraźnia ubierała każdą z tych legendarnych postaci w konkretne kształty ludzkie i kazała im żyć i działać w odtworzonych przez siebie miastach, gmachach, osiedlach. W tej pracy odtwórczej fantazji młodego chłopca pomagało mu leżące stale na fortepianie domu rodzinnego dzieło z wielkimi sztychami hellenistycznych ruin Baalbeku i Palmiry na terenie Syrii. Przyjaźń na ławie szkolnej z starszym i więcej oczytanym Ludwikiem Szpitznaglem, zdradzającym od wczesnego dzieciństwa głębokie zainteresowanie Wschodem, dopełniła reszty. Że ten przyjaciel z jasnym włosem i lazurowym kolorem oczu kierował często chłopięce rozmowy na tematy wschodnie, świadczy poeta w Godzinie myśli: Słuchaj! Wschodnie krainy dziś ujrzałem we śnie, Piękne były, czarowne, nieraz o nich marzę. Widzę słońcem ściemniałe Beduinów twarze, Widzę lasy palmowe, świadki dawnych czasów. Myśl moja niewstrzymana w te krainy goni, Chciałbym jak duch w kwiecistej roztopić się woni, Chciałbym jak liść nieznany paść tam, w głębi lasów. Oparte głównie na fantazji poety młodzieńcze zainteresowania Wschodem znalazły niebawem ugruntowanie w lekturze poety w czasie studiów uniwersyteckich w Wilnie. Wschód bowiem już od czasów Tassa Jerozolimy Wyzwolonej był ulubionym tematem różnych utworów literackich. Obok Voltaire'a, szczególnie w Wilnie czytywanego jako reprezentanta Wieku Oświecenia, przenosił chętnie akcję swoich dzieł w krainy wschodnie Racine, a nawet Ignacy Krasicki. Inna rzecz, że pisarze XVIII w. nie rozumieli często prawdziwego Wschodu, nie wiedzieli, że jest to świat odrębny, o innym sposobie myślenia, własnej kulturze, poezji, obyczajach; stąd też często w tych utworach krainy wschodnie jedynie nazwami różnią się od europejskich. Ten brak wyczucia w pseudoklasycznych dziełach literackich odrębności Wschodu, jego odmiennego sposobu odczuwania i myślenia, jego specjalnego kolorytu, spowodował, że nie wywarły one na Słowackim — poza dostarczeniem mu pewnej sumy wiadomości formalnych — większego wpływu. Nurtującym go od dzieciństwa uczuciom i myślom związanym ze Wschodem dał Słowacki wyraz po raz pierwszy około 1826 r. z okazji zamierzonego wyjazdu do Egiptu jego przyjaciela Ludwika Szpitznagla. Złożone wówczas zapewnienie, że odtąd myśl jego będzie się przenosiła „na brzegi Nilu, w Afryki pustynie”, wypływało nie tylko z tęsknoty za odjeżdżającym przyjacielem, ale także niewątpliwie z wewnętrznego stanu duszy poety, pełnej egzotycznych obrazów wschodnich. Pewnym dowodem słuszności tego twierdzenia są napisane w 1828 r. w Wilnie urywki poematu arabskiego Szanfary, w którego charakterystykę i przeżycia włożył poeta wiele z siebie samego… Już kilka początkowych wierszy tego poematu świadczy dobitnie o stosunku wewnętrznym poety do Wschodu: Szczęśliwe stepy, ziemia ta szczęśliwa, Gdzie dniem tak cicho, jak w północnej dobie. Tu, jeśli serce snów mych nie przerywa, Z dala od ludzi zasypiam jak w grobie… Idealny spokój pustyni przypominający ciszę życia pozagrobowego zakłócony jest jedynie wielkimi, niczym nieskrępowanymi namiętnościami ludzkimi. One działają silniej na poetę niż krajobrazy, które zna wówczas jedynie z własnej wyobraźni. Dlatego roi śmiałe plany napisania wielkiej tragedii o Mahomecie. „Chciałem — pisał przed wyjazdem z Krzemieńca do Warszawy — wystawić go zakochanego w córce swojej Fatymie, tak jak nam to historia opowiada: zazdrość Aishy, jego żony, przywiązanie Alego do Fatymy miało stanowić intrygę; Mahometa chciałem wystawić w guście Fausta lub Manfreda rozmawiającego z duchami… miałem go wystawić w paroksyzmie słabości, czyli choroby, którą cierpiał i udawał, że z duchami rozmawia”. Pomimo niewykonania marzonej tragedii, która przerastała siły i możliwości dziewiętnastoletniego młodzieńca, Słowacki nie zrezygnował z tematów orientalnych. Wręcz przeciwnie. Narzucają się one ciągle jego wyobraźni i, jak sam pisze, „śnią mu się prawie”. Od czasu do czasu, jakby nie mogąc się uporać z powracającymi ciągle marzeniami, próbuje przelać je na papier. I tak powstaje w 1830 r. Mnich, który mimo długoletniego życia w klasztorze nie może nawet na łożu śmierci zapomnieć uroków pustyni i wyrzec się talizmanów muzułmańskich, darowanych mu za czasów wolnego życia przez arabską kochankę, oraz Arab, wyobrażający sobie raj pośmiertny jak „step dziki, pusty, wiecznie wrzący promieniami słońca”. Wyjazd za granicę w 1831 r., nowe wrażenia związane z poznaniem Niemiec, Anglii i Francji oraz silnie odczuwana tragedia powstania listopadowego nie zagłuszyły w Słowackim zainteresowań orientalnych. Na pierwszy plan wysunęła się Grecja i to nie Homerowa należąca do starożytnego Wschodu, lecz zupełnie współczesna, walcząca z Turkami o niezależność polityczną. Pod wrażeniem świeżo czytanych opisów obfitujących w szereg bohaterskich momentów greckich walk wolnościowych, w których między innymi zginął i Byron, tworzy poeta w latach 1832–1833 Lambra. Chociaż utwór ten przypomina swoją koncepcją tragedię powstania listopadowego, a bohater jego nosi szereg znamion uczestników naszych walk o niepodległość, to jednak nie jest on pozbawiony cech orientalnych, zwłaszcza w opisie krajobrazów. Jako przykład można przytoczyć choćby wyjątek z hymnu Anioła zarazy: Gdzie kilka palm pustyni, gdzie wrące powietrze Drży przebiegane falą żółtawą płomyków, Tam ja byłem na spiekłym urodzony wietrze, Tam jak szakal pilnuję gryzących się szyków. A kiedy trupami pustynię pokryją, Nim księżyc się w niebie wysrebrzy dwa razy, Szakale nocami pieśń sławy im wyją, Ja mszczę się umarłych, jam anioł zarazy… Mając za sobą omówiony już dorobek orientalistyczny oraz kilkanaście lat niczym niekrępowanych marzeń o Wschodzie, przybywa Słowacki w 1836 r. do Włoch, aby spotkać się z wujem Teofilem Januszewskim, ożenionym z przyrodnią siostrą poety Hersylią Bécu. Jeżeli nawet radość ze spotkania bliskich krewnych i ich opowiadania o rodzinie, Krzemieńcu, a nade wszystko o matce odsunęły na pewien czas z umysłu poety zamierzenia literackie i plany na najbliższą przyszłość, to poznana prawdopodobnie dopiero we Włoszech książka Lamartine'a Souvenirs, impressions, pensées et paysages pendant un voyage en Orient, wydana w 1835 r., odnowiła w całej pełni dawne zainteresowania orientalne i dodała im świeżych rumieńców życia. Czytał ją poeta prawdopodobnie razem z siostrą Hersylią Januszewską, a być może i z innymi znajomymi. Siostra z natury rzeczy interesowała się głównie życiem kobiety wschodniej, zachwycała się słynną pięknością wschodnią, panną Malagamba, opisywaną przez Lamartine'a, darzyła sympatią i pewnym współczuciem piękne niewolnice abisyńskie, sprzedawane na targach egipskich. W żartobliwych rozmowach z bratem namawiała go, aby się ożenił z piękną Malagambą, albo przynajmniej, żeby sobie kupił jedną z Abisynek. Nikt nie przypuszczał wówczas, że poeta niebawem pozna osobiście przedstawiony przez Lamartine'a urok życia wschodniego. Jeżeli nawet marzył w samotności o odbyciu podróży, to najbliższe otoczenie nie zdawało sobie z tego sprawy, a i sam poeta uważał, zdaje się, całą rzecz za niemożliwą niemal do wykonania. Ograniczył się więc tylko do lektury wschodniej, czytając obok Lamartine'a Briefe eines Verstorbenen pióra egzotycznego księcia, zamiłowanego ogrodnika i romantycznego podróżnika Pückler-Muskaua, który w czasie pobytu na Wschodzie ożenił się z kupioną niewolnicą abisyńską Macbubach. Kiedy rozmowy o Wschodzie, prowadzone początkowo w gronie rodzinnym, objęły koło znajomych poety w Neapolu, nieśmiałe dotychczas plany podróży zaczęły się coraz bardziej konkretyzować. Podróże w okresie romantyzmu, zwłaszcza do krajów nieznanych, dalekich, owianych mgłą tajemniczości, należą do mody, której hołdowali nie tylko poeci. Każdy, kto chciał wyznawać romantyzm nie tylko w teorii, ale i w praktyce (a romantyzm był przecież prądem literackim, który wywarł olbrzymi wpływ na życie codzienne zwykłych śmiertelników), przenosił się często z miejsca na miejsce. Taki tryb życia odrywał umysł człowieka od spraw codziennego, szarego dnia, przynosił duże urozmaicenie i możliwość doznania niezwykłych przygód, był skutecznym lekarstwem na odczuwaną powszechnie przez ludzi epoki tej tęsknotę za niesprecyzowanymi bliżej ideałami, dawał ukojenie rozigranym nerwom przez dostarczanie im nowych podniet i wrażeń. Wschód jako cel wypraw rycerzy średniowiecznych, będących niewyczerpanym tematem wszystkich poetów romantycznych, stał się oczywiście przedmiotem marzeń każdego ówczesnego podróżnika, a wśród nich i Polaków. Między przebywającymi w drugiej połowie 1836 r. we Włoszech turystami z Polski znalazł Słowacki największych entuzjastów własnych marzeń wschodnich w osobach Zenona Brzozowskiego oraz Stefana i Aleksandra Hołyńskich. Od nich też wyszedł konkretny projekt odbycia wspólnej podróży do Ziemi Świętej i Egiptu. Łatwiej jednak, choćby przez długie lata, snuć nić marzeń ponętnych, niż przystąpić do ich realizacji. Podobnie jak Kordian, który podjąwszy się w chwili zapału zabicia cara, traci w ostatniej chwili siły potrzebne do wykonania zamiaru, tak i Słowacki, stanąwszy przed możliwością wymarzonej podróży, zaczyna się wahać. Jedną z przyczyn są sprawy finansowe. W dniu 3 sierpnia 1836 r. pisze poeta do matki, aby mu przysłała 200 rubli, gdyż tak już ma mało pieniędzy, że nawet nie może odprowadzić Januszewskich do Florencji. Wspomniana kwota jest mu niezbędna na utrzymanie do końca roku. W tych warunkach trudno myśleć o kosztownej podróży na Wschód. Rad by ją poeta odłożyć do wiosny 1837 r. Wskazywałyby na to słowa listu: „O dalszych moich projektach na wiosnę Filowie ci powiedzą, droga moja”. Może wolał, aby Januszewscy ustnie przekonali matkę i uspokoili jej obawy co do niebezpieczeństw dalekiej podróży. Mimo braku pieniędzy poeta nie przestaje myśleć o wyprawie. Dla przygotowania się do niej rozpoczyna lekturę Biblii. Tymczasem przyjaciele nalegają. Dowiedziawszy się, że Słowacki nie ma pieniędzy na pokrycie kosztów podróży, zmuszają go niemal do pożyczenia u nich 1000 rubli z czteroletnim terminem zwrotu. Po usunięciu przeszkód materialnych zjawiła się troska o zdrowie. Kiedy nie skutkowały żadne argumenty, przyjaciele zaczęli sobie podrwiwać z lękliwości poety. I to nieco pomogło, choć okres wahania trwał w dalszym ciągu. Nie chcąc z jednej strony sprawić zawodu przyjaciołom, z drugiej nie mogąc się ostatecznie zdecydować, postanowił — zgodnie ze swoim nerwowym usposobieniem — zdać całą sprawę na rzecz przypadku. „Filowie odradzali mi wojaż — pisał poeta do matki — ale kiedy się wahałem, czy mam go przedsięwziąć czy nie, otworzona losem Biblia zdecydowała mię następującym wierszem: »Kościoły azyjskie pozdrawiają was«. Może to, droga moja, weźmiesz za przesąd, ale wierszowi temu zawierzyłem i on mię prowadzi w daleką drogę. — Wyjeżdżam na Wschód, do Grecji, do Egiptu i do Jerozolimy — projekt ten od dawna zrobiony i kilka razy odrzucony ode mnie jako nadto straszne przedsięwzięcie, przyszedł na koniec do skutku”. W dniu 24 sierpnia opuszcza poeta ostatecznie Neapol, aby po czterodniowej podróży przez Apulię do Otranto wsiąść tam na kursujący co tygodnia statek do Korfu. Tuż przed rozpoczęciem podróży morskiej jeszcze raz poddaje się wahaniom i lękowi. „Nie rozumiesz zapewne, moja droga — pisze w liście do matki — co mię do takiej nakłoniło podróży — ja sam prawdziwie nie mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego z takim smutnym zapałem rzucam się w świat nieznajomy pełny niebezpieczeństw, gdy w Grecji rozboje, w Egipcie zaraza panuje”. Ale cofnąć się nie było można, zwłaszcza, że w trzy dni później przybył oczekiwany statek, który po dwudniowej podróży dowiózł wahającego się jeszcze poetę do Korfu. Zwiedzanie portu i wyspy zajmuje poecie cztery dni czasu, po których okrętem greckim „Heptanissos” wyjeżdża do Zante. Obserwowane uważnie towarzystwo nie było zbyt ciekawe. Chorowity poeta Solomos z Zante — który, jak twierdzi Słowacki ironicznie, sławę swoją zawdzięczał jedynej, napisanej za młodych lat odzie do wolności — otoczony sekretarzami i służbą senator grecki „z podagrą w nogach”; młody jurysta, studiujący przez dwanaście lat prawo w Genewie; smutna kobieta, która była „mniej niż żoną” oficera angielskiego, oraz kilku Turków w czerwonych fezach — oto wszyscy podróżni pierwszej klasy. Doszedłszy do przekonania, że nawet rozmowy z nimi nie mogą być ciekawe, poświęcił się Słowacki w ciągu dwudniowej podróży obserwacji nieba i miejscowości greckich położonych nad brzegiem morza. Po przybyciu w dniu 10 września do Zante Słowacki razem z towarzyszącym mu Zenonem Brzozowskim (Hołyńscy wyjechali nieco wcześniej) udaje się na brzeg peloponeski do Patras, nie dawszy się zastraszyć opowiadaniem o panującej tam ospie i cholerze. Z Patras też po dwudniowym odpoczynku rozpoczęło się szczegółowe, trwające miesiąc (od 12 września do 12 października) zwiedzanie Grecji. Ciekawą przy tym jest rzeczą, że Słowacki w Grecji zwracał przede wszystkim uwagę nie na zabytki sztuki, lecz na pola bitew, słynne z bohaterstwa zarówno starożytnych, jak i współczesnych mu Greków. Jest to bardziej znamienne dla rozwoju duchowego poety, że dotychczas nie zwracał on baczniejszej uwagi na sprawy wojenno-polityczne. Podczas pobytu we Francji w wirze ścierających się prądów politycznych emigracji był jeszcze za młody, aby zrozumieć ich znaczenie czy dać się porwać przez jedno ze stronnictw. Szwajcaria, jako kraj niepodległy, nie dostarczała żadnych podniet do myśli na tematy polityczne. Po raz pierwszy dostrzegł Słowacki to zagadnienie w Neapolu wstrząsanym od czasu do czasu ruchami rewolucyjnymi, a całą swą uwagę poświęcił im dopiero w Grecji. Pod wpływem niezatartego nigdy wrażenia wywołanego upadkiem powstania listopadowego pragnął szukać w kraju opromienionym sławą tylu bohaterskich czynów odpowiedzi na pytanie, dlaczego Grecy potrafili odeprzeć najazdy Persów i w XIX w. zrzucić całkowicie jarzmo tureckie, a Polska nie zdołała odzyskać niepodległości. Dlatego zwraca przede wszystkim uwagę na Termopile, Salaminę i Cheroneę, a z czasów walk z Turkami na Megaspileonie i Missolungi, dlatego też interesuje się żywo czynami Leonidasa, Miltiadesa, Temistoklesa i bohaterami nowoczesnych zrywów niepodległościowych, jak Kanaris i Botzaris. Wycieczki do wszystkich słynniejszych miejsc historycznych odbywa konno, zatrzymując się na kilkudniowy pobyt w Vostizzy, Megaspileonie, w Trypolisie (starożytna Arkadia), w Napoli di Romania, w Argos, Koryncie i Atenach. Na zakończenie pobytu w Grecji udaje się do Syry — jednej z wysp cykladzkich — skąd 12 października odpływa do Aleksandrii. Jeżeli po historycznych miejscach Grecji prowadziła Słowackiego jego własna koncepcja polityczna oparta głównie na podziwie dla bohaterstwa zarówno starożytnych, jak i współczesnych mu Greków, to do Egiptu przybywał jedynie jako ciekawy turysta, pragnący poznać życie orientalne oraz zabytki historyczne. Smutne najczęściej refleksje historyczne, częste porównywania siły moralnej bohaterów greckich ze słabością przywódców powstania listopadowego, które poecie snuły się stale po głowie w czasie pobytu w Grecji, urywają się niemal nagle z chwilą przybycia do Aleksandrii. Ostatnim ich echem jest napisany tuż po przybyciu do Aleksandrii w dniu 20 października Hymn o zachodzie słońca. Barwność, ruchliwość, hałaśliwość, a wreszcie zupełna odmienność życia egipskiego od europejskiego pochłania całkowicie uwagę naszego podróżnika. Chociaż — jak sam przyznaje w liście do Januszewskiego — jest „znużony arabskimi gwary”, to jednak nie może się nacieszyć widokiem Egipcjanek prostych jak trzciny, z dzbankami na głowach, pędzących po ulicach osłów, karawan wielbłądów, powłóczystych i różnorodnych strojów. Z Aleksandrii udaje się Słowacki łódką do Kairu. Przyrodzona nerwowość powiększona jeszcze ciekawością turysty nie pozwala mu nawet na krótki odpoczynek. Mimo że Nil nie wrócił jeszcze po wylewie całkowicie do stałego koryta, wędruje poeta zaraz na drugi dzień częściowo łodzią, częściowo zaś na ośle trzy godziny, do piramid, aby się nieco rozczarować ich widokiem. „Piramidy — pisze do matki — nie tak mnie zadziwiły ogromem”. Widocznie jego wyobraźnia powiększała ich i tak ogromne kształty. Ale mimo to zwiedza — jak wszyscy turyści — wnętrze piramidy Cheopsa i wdrapuje się nawet na jej szczyt w towarzystwie przewodnika. Pod wpływem nie tyle może wielkości, ile raczej trwałości grobów faraonów egipskich odzywa się w poecie znowu — tym razem na krótko — refleksja. Nasuwa mu ona myśl zamknięcia w piramidach do chwili odzyskania niepodległości przez Polskę miecza zemsty, męczenników narodowych, łez i tęsknot wygnańców, a nawet całego narodu. W dniu 6 listopada wyjeżdża poeta łodzią z Kairu na przeszło miesięczną wędrówkę po Nilu. Pod wpływem naporu różnorodnych wrażeń staje Słowacki po raz pierwszy wobec faktu, że pióro nie może napisać tego wszystkiego, co pomyśli głowa. „Rysowałem wiele — składa sprawozdanie matce — słowa bowiem były niedostateczne dla wydania wszystkiego, co uderzało w oczy”. Po tygodniowym płynięciu w górę Nilu przybywa do miejscowości Siout, która leży nad zaporą wodną regulującą wylewy. Tam ogląda po raz pierwszy krokodyla leżącego na piasku. Z Siout płynie dalej do Dendery, gdzie spotyka wreszcie braci Hołyńskich, którzy nie mogąc doczekać się w Aleksandrii przybycia poety, popłynęli sami na omówioną jeszcze w Neapolu wycieczkę po Nilu. „Wiedząc już, że jakieś łódki cudzoziemskie są w pobliżu — opisywał poeta to spotkanie matce — wziąłem strzelbę na ramiona i z jednym Arabem puściłem się przed łódką naszą brzegiem, aby się mieszkańców wiosek o tych cudzoziemców wypytać. Po godzinie drogi ujrzałem z daleka ich pawilony w jednym z kanałów Nilowych i spostrzegłem dwóch młodych w europejskich ubiorach na piasku. Pędem biec zacząłem do nich. Młodszy brat, skoro mnie zobaczył, także zaczął biec ku mnie — i rzuciliśmy się w uściski zobopólne, dumni ze spotkania się na tej ziemi cudów. Wkrótce nadjechała łódź z Zenonem, którego już mój Arab uprzedził, że znalazłem tych, za którymiśmy ścigali. Wszyscy więc razem, służącym powierzywszy straż łódek, poszliśmy do oddalonej o godzinę drogi Dendery. Największy ten po piramidach gmach w zachwyceniu nas pogrążył. Chodziliśmy między kolumnami jak odurzeni, siadaliśmy na ziemi, admirując, rozmawiając z litością o wojażerach, którzy takich cudów wystawić sobie nie mogą. Słowem nakarmiliśmy oczy, serce i zamknęliśmy do serca dzień pamiątek — tak cudowny, że nawet przyjaźń naszą między nami powiększył”. Wycieczkę do Górnego Egiptu zakończył Słowacki w dniu 30 listopada zwiedzeniem starożytnych Teb oraz ruin świątyni Izydy na wyspie Philae. Pragnąc, zdaje się, spędzić święta Bożego Narodzenia w Jerozolimie, wyjeżdża 10 grudnia z Kairu przez pustynię na wielbłądach do Gazy. Na wybór tego trudnego środka wpłynęła przede wszystkim jego egzotyczność. „Nie wystawisz sobie, moja droga — czytamy w liście do matki — jak to dziwnie wsiadać na klęczącego wielbłąda, jak to się trzeba trzymać siodła, kiedy wielbłąd się podnosi i trzy razy rzuca człowieka w różne strony, wstając na nogi… Życie takie i podróż taka ma dziwny powab”. Powabu tego i uroku dodawał jeszcze długobrody Arab, Soliman, wybrany na przewodnika w podróży, szczycący się służbą u wielu sławnych wówczas w Europie turystów. Długie jego opowiadania umilały poecie wieczory, zwłaszcza w miejscowości granicznej El Arish, gdzie trzeba było odbyć dwanaście dni kwarantanny. Dzięki uprzejmości lekarza włoskiego w służbie egipskiej, dra Steble, żonatego z słynną pięknością wschodnią, panną Malagamba, przymusowe czekanie w namiocie nie było zbyt uciążliwe. Nudy urozmaicał Zenon Brzozowski, grając na flecie stare kolędy polskie, oraz gwałtowne burze, które w wigilię Bożego Narodzenia omal nie zatopiły namiotów naszych podróżnych. Po odbyciu kwarantanny wyrusza Słowacki konno przez Gazę i Jaffę do Jerozolimy, dokąd przyjechał 13 stycznia 1837 roku o 9 godzinie wieczorem. „Bramy miasta zamknięte — cisza grobowa — księżyc — szczekania psów odpowiadające na nasz stuk do bramy — niepewność, czy firmany nasze otrzymają nam wejście, czy trzeba będzie na polu nocować — jakieś wspomnienia krzyżackie — wszystko to pamiętnym mi uczyniło przyjazd do Jerusalem”. Zmęczony podróżą poeta nie spodziewał się już doznać jeszcze jednego przeżycia, związanego ze spotkaniem brata Ludwika Szpitznagla. Fakt, że ten bliski znajomy nie poznał go, napełnił serce poety niewymownym smutkiem. Następną noc spędza Słowacki samotnie u Grobu Chrystusa. Po zamknięciu świątyni wieczorem wpada w stan wielkiego podniecenia i zdenerwowania. Z płaczem rzuca się na kamień grobowy i przepędza na modlitwie przeplatanej czytaniem Biblii cały wieczór aż do 12 godziny w nocy. Nabożeństwa różnych wyznań zaczęte o północy przerwały samotne rozmyślania poety. Podniecenie minęło niemal całkowicie. A gdy o drugiej godzinie w nocy przybył do Grobu Chrystusa jezuita polski Maksymilian Ryłło, Słowacki służy mu do mszy, zakrywszy jednak uprzednio na jednej z lamp kaplicy rosyjskiego orła, na którego nie mógł spokojnie patrzeć. Noc spędzona w Bazylice Grobu miała olbrzymie znaczenie w życiu Słowackiego. Tu dokonało się bowiem ostateczne przeobrażenie duszy poety, która odtąd pełna jest pragnienia wzniesienia się ponad indywidualne „ja” romantyczne do krainy bezosobistego poświęcenia się, czystości moralnej i mistycyzmu. Uczucia religijne zakłócane dotychczas indywidualizmem poety, tragedią polityczną narodu polskiego, a często także dumą i skłonnością do buntu, stają się odtąd coraz bardziej subtelne, wzniosłe, ponadosobiste i ponadzmysłowe. Chrystus stał się dla poety postacią bliższą, coraz bardziej konkretną, pełną poświęcenia, miłości, prostoty i świętości. „Światowe omamienia”, tak częste w dotychczasowym życiu, ustąpiły miejsca myślom o życiu pozagrobowym i zagadnieniach mistycznych, którym poeta miał dać niebawem wyraz w Anhellim. Po zwiedzeniu Betlejem, Jerycha i Morza Martwego, gdzie się zapadł wraz z koniem w nadbrzeżne bagniska, wyjeżdża Słowacki w dniu 20 stycznia przez Nablus i Jenin do Nazaretu i Tyberiady nawiedzonej niedawno trzęsieniem ziemi. Podróż tę i zwiedzanie odbywa szybko, przenosząc się każdego dnia do innej miejscowości. Po pięciomiesięcznej wędrówce jest już, zdaje się, zmęczony, chociaż się do tego nie przyznaje. Wskazywałoby na to dość nagle zrodzone postanowienie, aby po zwiedzeniu Damaszku oraz hellenistycznych ruin Palmiry i Baalbeku odpocząć przez 6 tygodni w ormiańskim klasztorze Betcheszban na Libanie, mimo że towarzysz podróży Zenon Brzozowski udawał się do Konstantynopola i zapewne poetę namawiał na zwiedzenie Turcji. „Nie pojadę do Konstantynopola, bo mnie to miasto niewiele interesuje” — zapewniał Słowacki matkę dla wyjaśnienia swojej nagłej decyzji zatrzymania się na Libanie. Dumania i praca, prawdopodobnie nad Anhellim, a może i nad Ojcem zadżumionych, oraz samotne przechadzki i rozmowy z ludnością arabską wypełniły 45 dni pobytu w cichym „spoczynku umarłych” — jak poeta sam tłumaczył nazwę Betcheszban. Wieść o mającym przybyć do Bejrutu statku w drodze do Włoch przerywa dolce farniente. Słowacki, żegnany serdecznie przez zakonników, wyjeżdża pośpiesznie do portu, aby się dowiedzieć, że anonsowany statek przypłynie dopiero za kilka tygodni. Czterdzieści dni oczekiwania spędza w towarzystwie Stefana Hołyńskiego, który w ślad za poetą przybył z Egiptu do Bejrutu. W przeddzień odjazdu konsul francuski urządza przyjęcie na cześć poety. „Ładna to, jak na Bejrut, była feta — fajerwerki, balon puszczony, dziedziniec zamieniony w salę do tańca, kilka kobiet wschodnich w arabskich ubiorach, żony konsulów itd. Tańcowano przy pozytywku, to fortepiany choć są, lecz aby je nastroić, do Europy instrument posyłać trzeba. Muszę ci tu także napisać, że mi rodacy moi zrobili reputację poety, więc wszyscy ubiegali się, abym z nimi gadał”. Nazajutrz odprowadzony przez Hołyńskiego wsiadł poeta na statek, który niespodziewanie zatrzymał się na jeszcze jeden dzień w Trypolisie, aby potem po czterdziestu dniach przybić do brzegu włoskiego w Liworno. Długa podróż napawała Słowackiego obawą o życie. Przez jakiś czas nosił się nawet z zamiarem zamknięcia w flaszce wszystkich swoich utworów powstałych na Wschodzie, „aby na przypadek rozbicia można to rzucić w morze i tak coś po sobie ocalić”. Ale obawy przed złośliwością Neptuna okazały się całkowicie płonne. Powrót odbył się bez wypadku. Bardziej natomiast okazały się uzasadnione obawy poety, że będzie tęsknił za Wschodem. „Dziwnym będzie bardzo dla mnie przejście z życia wschodniego do zwyczajów europejskich. Widzieć, że znakiem uszanowania nie jest już nakrycie głowy, a zdjęcie trzewików, że obrusa nie kładą pod stołem, ale na stole, że ludzie nie jedzą palcami, pozdrawiając kogo, nie przytykają ręki do ust i do czoła ani do serca jak w ziemiach arabskich”. Pomimo określonej trafnie odmienności obyczajów i prymitywizmu życia wschodniego, poeta nie mógł się przez dłuższy czas otrząsnąć ze wspomnień i tęsknoty za Wschodem. We Florencji obchodził rocznice różnych ważniejszych epizodów podróży, w listach do matki ciągle do nich wracał, a raz pod wpływem większego niż zwykle przypływu wspomnień napisał: „Prawda to, co powiadają ludzie wschodni, że kto raz tamtego powietrza zakosztował, to jeżeli może, nazad tam znów powraca, pomimo wszystkich niewygód ciągłej podróży. Tak tam dziwne i lekkie jest życie, że mi teraz Europa ciemną się wydaje. Poczerniały domy, zgęstniało powietrze, na zwierciadło marzeń ktoś chuchnął i zamglił szkło. Chciałbym jeszcze raz być na Libanie…”. III. Wpływ podróży na twórczość Słowackiego Wspomniana już uprzednio literatura podróżnicza, w której Słowacki rozczytywał się we Włoszech, wpłynęła nie tylko na zrealizowanie dawno rojonych marzeń o podróży na Wschód, ale także podsunęła mu pomysł przedstawienia poetyckiego doznanych przeżyć i wrażeń. Obok omówionego Lamartine'a i Pückler-Muskaua pewną rolę odegrały tu znane poecie Reisebilder Heinego, pełne dygresji asocjacyjno-tendencyjnych, dzieło Chateaubrianda: Dziennik podróży z Paryża do Jerozolimy, a nade wszystko ulubiony przez Słowackiego Byron. Childe-Harold przypominał pod wieloma względami naszego poetę. Samotny, pełen głębokiego smutku młodzieniec, udający się w daleką podróż, aby uciec od otaczającego go świata, to niemal Słowacki, który pisał o sobie: „Ja sam prawdziwie nie mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego z takim smutnym zapałem rzucam się w świat nieznajomy”. Jeżeli autor Kordiana starał się oprzeć charakterystykę własną na cechach bohaterów Byrońskich, to pokusa, aby w czasie podróży stworzyć nowe Wędrówki Childe Harolda, stała się silniejsza i bardziej ponętna. Ale kiedy przystąpił do wykonania planu, zmodyfikował nieco początkowy zamiar. Ścisłe związanie Wędrówek z podróżą i obrazami zwiedzanych miejscowości wydawało się Słowackiemu zbyt krępujące. Wolał on własny poemat podróżniczy przepleść dygresjami i refleksjami, niezwiązanymi z poznawanymi krajami i miejscowościami. Wzorów w tym wypadku dostarczył również Byron. W jego Don Juanie i Beppie znalazł nasz poeta wiele przykładów ironicznej swobody, satyrycznych wycieczek pod adresem różnych osób i zdarzeń, a przede wszystkim wolność poetycką, pozwalającą na różne dygresje i ustępy niezwiązane z tematem utworu. Tak więc — jak to stwierdził prof. Kleiner — Podróż na Wschód Słowackiego jest utworem przypominającym Byronowskie Wędrówki Childe Harolda, pisanym jednak w stylu Don Juana. Niezależnie od wielkiego wpływu Byrona na poemat podróżniczy Słowackiego można by zestawić całą listę poetów polskich i obcych wspomnianych, omawianych czy ironicznie wzmiankowanych w Podróży na Wschód. Widzimy wśród nich Mickiewicza, Krasickiego, Felińskiego, Euzebiusza Słowackiego, Trembeckiego, a spomiędzy obcych: Shakespeare'a, Byrona, Rousseau, Dantego, Manzoniego, Bürgera, Wergiliusza, Homera, Eurypidesa i wielu innych. Wpływu wyliczonych tu poetów na twórczość Słowackiego związaną z podróżą nie należy jednak przeceniać. Odegrali oni pewną — czasami trudną do skonkretyzowania — rolę w genezie poematu podróżniczego, dostarczyli tematu do refleksji i uwag satyryczno-krytycznych, wpłynęli na powstanie poczucia własnej odrębności i samodzielności Słowackiego. Wiózł on ze sobą na Wschód obok przeróżnych pomysłów i reminiscencji literackich towarzyszący mu niemal od dzieciństwa smutek, stały wewnętrzny niepokój człowieka nerwowego, poczucie jakby pewnej krzywdy wyrządzonej mu przez los zarówno w życiu osobistym (nieodwzajemniona miłość do Ludwiki Śniadeckiej), jak i na polu literackim (niedocenianie jego utworów przez krytyków i czytelników ówczesnych). Do uczuć osobistych dołączał się szczery i naprawdę głęboki ból z powodu tragedii powstania listopadowego. Częste rozważania powodów upadku tego zrywu patriotycznego, stała tęsknota za krajem lat dziecinnych potęgowana świadomością, że nigdy nie będzie mu danym wrócić do Polski — oto formy zewnętrzne przejawiania się jego uczuć patriotycznych. Niezwykle charakterystyczną jest rzeczą, że podróż, przedsięwzięta przez Słowackiego — zgodnie z modą romantyzmu między innymi w tym celu, aby przez nowe wrażenia zagłuszyć dotychczasowe niepokoje — nie spowodowała początkowo większych zmian w jego życiu psychicznym. Grecję całą i część Egiptu zwiedza poeta niemal w tym samym nastroju, w jakim żył w Szwajcarii i we Włoszech. Ojczyzna Homera znana mu z lektury pisarzy klasycznych czytanych na ławie szkolnej oraz zupełnie nowoczesnych opisów nie wywarła na nim tak wielkiego wrażenia, aby mogła mu przesłonić swoją siłą i świeżością dawne myśli i refleksje. Greckie wrażenia w dodatku nie formują w duszy poety jakiejś harmonijnej całości, nie układają się jednolity obraz, lecz tworzą jakby wycinki obrazu rzucone na tło dotychczasowego życia psychicznego. Dlatego też prawdopodobnie muza jego w Grecji milczy. Natchnienie czeka, aż umysł przetrawi odebrane wrażenia i stworzy z nich — do pewnego stopnia sztucznie — jedną większą całość. Dopiero z chwilą dopływania Słowackiego w dniu 19 października do Aleksandrii przerywa się dotychczasowe milczenie poetyckie. Bezpośredniej podniety dostarcza jednak nie tyle sama podróż, ile raczej obserwacja wspaniałego zachodu słońca na Morzu Śródziemnym. Pod wpływem kręgu słonecznego nurzającego się w bezmiar wodny wszystkie dotychczasowe smutki i bóle odzywają się z taką siłą, że poeta nie może się jakby powstrzymać, aby nie wyżalić się przed matką: Matko moja! Twe dziecko noszone na ręku Widziało zachód słońca, na który proroki Patrzali, pełni luteń Dawidowych dźwięku. Widziałem zatopione w promieniach obłoki, Wielką tęczę kolorów i krąg słońca biały, Rzucający po niebie wielkie światła strzały. I w myśli mojej było jedno czucia mgnienie Rozpryśnione na wieczność, jak słońca promienie. Niech płynie życie pełne chwil takich, a prześnię I zbudzę się u Boga, nie wiedząc, że byłem Zbudzony — ani spytam, dlaczego tak wcześnie. Rozpocząwszy wiersz spokojnym trzynastozgłoskowcem, porzucił go niebawem, jakby w przekonaniu, że dla nurtujących go uczuć bardziej odpowiednie będą krótsze rymy: I wieczność mi się w tym słońcu przyśniła Jako orłowi, co ku niemu leci Myśląc, że będzie tam orłów mogiła Lub gniazdo dzieci. Słowacki nie dokończył tego wiersza. Uniesienie religijne, pod którego wpływem przyjmuje poeta spokojnie przeczucie szybkiej śmierci nie jest jeszcze trwałe. Zjawiło się istotnie jako „czucia mgnienie”, aby zaraz ustąpić miejsca stałemu smutkowi w Hymnie, pisanym również pod wpływem zachodu słońca. Smutek poety wygnańca, „obłąkanego na wielkim morzu”, przeświadczonego, że jego „okręt nie do kraju płynie” — oto główna myśl Hymnu. Napisał go Słowacki w sekstynach, a ponieważ jest to pierwszy wykończony w całości utwór z okresu podróży, możemy się w nim dopatrywać zapowiedzi Podróży do Ziemi Świętej z Neapolu. Budowa wiersza jest niezwykle regularna — muzyczna. Pierwsze cztery wiersze każdej zwrotki zawierają jej właściwą treść; dwie ostatnie podkreślają jej stan uczuciowy. Skarga „Smutno mi Boże!” zamyka nie tylko każdą zwrotkę, ale jest równocześnie jakby zamknięciem całego poematu; po jej przeczytaniu odnosi się wrażenie, że poeta jest już zmęczony żaleniem się na swój los. Ale nowa fala smutku każe kontynuować Hymn, tworząc z niego utwór o niezwykłych walorach lirycznych. Wkrótce, albo zaraz bezpośrednio po napisaniu Hymnu „rozbija się bania” poezji nad Słowackim. Wrażenia z podróży greckiej zdążyły już tak się ułożyć w jego wyobraźni, że mógł, zabarwiwszy je uczuciem, stworzyć z nich pewną całość. Poszczególne pieśni powstają jedna po drugiej dosyć szybko. Jeżeli datę przybycia do Aleksandrii (20 października) przyjmujemy jako dzień rozpoczęcia twórczości, to za datę jej przerwania należy uważać 20 listopada. W tym bowiem okresie wrażenia egipskie stają się tak silne, a ich wpływ na wyobraźnię tak wielki, że zacierają niemal całkowicie wszystko, co było z Grecją związane. Stwierdza to sam Słowacki, pisząc do matki: „Grecja pełna ruin przecudownych podobała mi się bardzo i bardziej niż Rzym mnie zachwyciła. Egipt zatarł Grecję w mojej pamięci — nic cudowniejszego nad ruiny nad Nilem będące”. Tak pisał poeta po zwiedzeniu razem z Hołyńskimi Dendery, a więc około 20 listopada. Okresu między 20 października a 20 listopada 1836 r. jako czasu powstania pierwszych siedmiu pieśni Podróży do Ziemi Świętej nie należy traktować zbyt sztywnie. Mógł on się zacząć kilka czy nawet kilkanaście dni wcześniej i przesunąć się nieco poza dzień 20 listopada. W każdym jednak razie można śmiało twierdzić, że główna cześć poematu powstała w dość krótkim przeciągu czasu nie w Grecji, lecz w Egipcie i to zanim zabytki państwa faraonów przysłoniły swoją wspaniałością i ogromem wspomnienia z ziemi Leonidasa. Wszystkie przeżycia wewnętrzne poety, jego refleksje i wspomnienia z dawnych lat, niewyparte z pamięci przez wrażenia greckie, znalazły pełny obraz w poemacie podróżniczym. Słowacki usiłował się jakby bronić przed nimi, zdawał sobie sprawę, że podróż powinna go od nich oderwać. Na próżno jednak ubierał satyryczną drwiącą maskę na twarz. Wszystko, co wywiózł w duszy z Włoch, odzywało się ciągle, domagając się odpowiedniego miejsca w powstających strofach poematu. Po ironicznej inwokacji do „mdlejącej romantycznej muzy”, która ma kreślić obrazy podróży, odzywa się zaraz na wstępie Pieśni I niepokój i niepewność, czy istotnie na pustyni wskazanej poecie przez diabła będzie lepiej. Gdyby wyobraźnia nie podsuwała mu ciągle nowych pragnień i marzeń, mógłby w Neapolu żyć w spokoju, bez trudów. Jakby na pożegnanie Neapolu daje poeta jego opis, pełen satyrycznych aluzji do jego przeszłości historycznej i mieszkańców, mieniący się na przemian dowcipem i smutkiem, a tak bardzo przypominający późniejszego Beniowskiego. Nowe wrażenia jakby dodały siły natchnieniu. Jak wirtuoz świadomy swego talentu popisuje się Słowacki przed czytelnikiem, tworząc najkunsztowniejsze rymy. Dla podkreślenia, że odnoszą się one do Włoch, nadaje im często włoskie brzmienie: mamy więc: Otranto — canto, Turyn — weturyn, cabrioletti — Paretti, dorso — corso. Pisząc pieśń pierwszą, pozostawał Słowacki pod wpływem tych samych nastrojów i wrażeń, które mu towarzyszyły przy tworzeniu Hymnu o zachodzie słońca. Dowodzi to z jednej strony, jak bardzo silne były te wrażenia i przeżycia, a z drugiej zaś, że czas dzielący powstanie tych utworów nie mógł być długi. Podobieństwo wyrazów i nastroju jest tak wielkie, że nasuwa się wrażenie jakby jeden i drugi utwór powstał niemal równocześnie: Jednak jeżeli ten, co jest na niebie, Słyszał o słońca mówione zachodach Modlitwy moje, wszystkie nie za siebie, A tak rozlane na świat, jak na wodach Mórz lazurowych rozlewał się cały Krąg tonącego słońca — skrawo biały… Po tym modlitewnym, uroczystym — można by powiedzieć: hymnowym — nastroju następują skargi na pustkę samotnego życia i konieczność udawania przed ludźmi spokoju. („Jeśli i Boga nie zwiodła udana spokojność moja” — Pieśń I; „Dla obcych ludzi mam twarz jednakową” — Hymn). Smutek płynący z przeczucia samotnej śmierci kończy Pieśń I, najlepszą pod względem artystycznym. Pieśni II, zawierającej opis podróży lądem do Otranto i morzem do Korfu, nie znamy. Czy ją poeta napisał istotnie — jak przypuszczają jedni — i nie będąc z mej zadowolony, zniszczył rękopis, czy też w ogóle nigdy nie powstała — jak twierdzą drudzy — trudno stwierdzić. Pieśń III, poświęcona opisowi podróży statkiem z Korfu do Grecji, jest już w porównaniu z pierwszą o wiele słabsza. Ani wycieczki satyryczne skierowane pod adresem greckiego poety Solomosa i innych towarzyszy podróży, ani wspomnienia o Eglantynie, ani o Ludwice Śniadeckiej nie posiadają tych walorów artystycznych, jakie czarują czytelnika w Pieśni I. Powracają one dopiero w czwartej. Znajdujemy w niej kilka różnych powtarzających się stale motywów: ironiczne wyznanie wiary politycznej, klasztor Missolungi, ptaszek, który „jest prawie Polakiem”, miłość do Ludwiki Śniadeckiej, wspomnienia lektury młodzieńczej, bohaterstwo bojowników o wolność Grecji. Mimo tej różnorodności motywów i tematów stworzył Słowacki w tej pieśni jednolity obraz lśniący wspaniałymi barwami poetyckiego natchnienia. Pieśni V i VI, zawierające opis podróży konnej i nocleg w Vostizzy, poza patriotycznymi na wstępie refleksjami na temat zmartwychwstania Polski i poza dowcipnymi dygresjami poświęconymi księgarzowi wrocławskiemu Kornowi, Felińskiemu, Pückler-Muskauowi — tworzą jedną zwartą całość. Tryskające prawdziwym, szczerym humorem wskazują, że poeta umiał w pewnych momentach życia zapomnieć o przyrodzonym smutku i przygody raczej dokuczliwe przedstawić z pogodnym uśmiechem. Beztroski humor jest jednak w poemacie podróżniczym zjawiskiem tylko przelotnym. W Pieśni VII znowu powraca bolesna satyra przechodząca często w ton ironiczny. Ustępuje ona tylko wtedy, gdy poeta w niezwykle plastycznych obrazach opisuje położenie klasztoru Megaspileon i jego bohaterskie stanowisko w czasie walk z Turkami. Prawosławni mnisi ulegający wpływom rosyjskim nie znajdują natomiast uznania w oczach Słowackiego. Pod wpływem Voltaire'a, a może także i Krasickiego zarzuca im chciwość, głupotę i lenistwo. Finezję plastyki artystycznej, z jaką poeta przedstawił położenie klasztoru Megaspileon, pragnął zastosować również w pierwotnej Pieśni VIII przy opisie Napoli di Romania. Ale albo zmęczenie, na które narzeka w pierwszych wierszach, albo też fakt, że miasto nie wywarło na nim zbyt silnego wrażenia, nie pozwoliły wykonać zamiaru. Samo brzmienie nazwy miasta przypomniało Słowackiemu Neapol i pozostawionych w nim Januszewskich. Zamiast jego opisu zaczyna pisać list do Teofila Januszewskiego. Muza jednak staje się oporna. Być może, że i sekstyna, którą pisany jest cały poemat podróżniczy, sprawia poecie trudności. W dodatku świeże wrażenia egipskie doznane w czasie pisania poematu narzucają się z taką siłą, że poeta nie może oderwać od nich myśli. Przerywa więc ledwie zaczętą Pieśń VIII, mimo to, że jak sam twierdził — miał już spisane „ołówkiem bladym na karcie podróżnika gorzkie rymy i gorzkie porównania” wywołane zwiedzeniem grobu Agamemnona, a raczej skarbca Atreusza, zabytku najstarszego budownictwa greckiego, uważanego mylnie za grobowiec mitycznego bohatera. Do poematu podróżniczego powróci dopiero w 1839 r. w Paryżu pod wpływem nieprzychylnej recenzji jego świeżo wydanych dzieł, napisanej przez Stanisława Ropelewskiego. Dotknięty do żywego i oburzony Słowacki odpowiada na zarzuty nie tylko prozą na łamach paryskiej „Młodej Polski”, ale także i wierszem, usiłując w Grobie Agamemnona i w pieśni IX Podróży do Ziemi Świętej wyjaśnić ujemną ocenę utworów różnicą poglądów społeczeństwa i własnych na Polskę. W tych warunkach smutek, wijący się jak pajęczyna po wszystkich pieśniach poematu podróżniczego, zmienia się w Grobie Agamemnona w tragiczną gorycz i ból najgłębszy. Zewnętrzna forma sekstyn pozostaje ta sama; pozostało również nadal swobodne przeskakiwanie z tematu na temat, przypominające zwykłe opowiadania wrażeń podróżniczych. Ale ton zyskał na wyższości, słowa stały się dosadniejsze i bardziej precyzyjne, siła argumentacji niemal piorunowa. Pod wpływem porównań Termopil i Cheronei z Maciejowicami i polami bitew powstania listopadowego rysuje się w wyobraźni poety Polska nie taka, jaką była w rzeczywistości, lecz wzorowana na posągach bogiń greckich, silna jednolitością bryły, ramionami piorunów i wzrokiem gardzącym śmiercią. Świadomość, że Polska rzeczywista jest daleka od wymarzonego przez niego ideału, od tworu jego własnej fantazji, podsuwa mu najbardziej bolesne zarzuty: niewolnicy, pawia narodów i papugi, omamionej zewnętrznymi błyskotkami. Targanie najboleśniejszych strun uczuć patriotycznych kontynuuje Słowacki również w zakończeniu Pieśni VIII poświęconym sławie poetyckiej i matce. Na łonie tych najdroższych istot pragnie jakby wypłakać wszystkie swoje bóle, złożyć dręczące go przeczucie rychłej śmierci, brak uznania współczesnych, a nawet smutek zmarłego ojca. Jakby dla zatarcia przykrego wrażenia wywołanego Grobem Agamemnona i dokończeniem Pieśni VIII uderza Słowacki w ostatniej, dziewiątej pieśni w inne tony. Staje się malarzem piękności i spokoju Grecji, w której sam chciałby zostać skromnym pasterzem, prowadzącym idylliczny tryb życia w chatce na wybrzeżu morskim. Uspokojone niedawno namiętności odezwą się wprawdzie i tutaj i zmącą na chwilę spokojny obraz, ale szybko ustępują przed pięknością Hellady, jej klasyczną pogodą duchową i urokiem, odczuwanym przez Słowackiego w Paryżu daleko silniej niż przez innych współczesnych mu poetów. Zakończeniem Pieśni IX miał być opis słońca pod Salaminą. Szkic jego włączył później poeta do Beniowskiego, czyniąc z niego początek Pieśni VI tego utworu. Chociaż Podróż do Ziemi Świętej została później przyćmiona urokiem Beniowskiego, którego Słowacki wzorował na poemacie podróżniczym i nawet włączył doń niektóre wyjątki greckie, to posiada ona wielką wartość w dorobku poetyckim autora Anhellego. W niej przejawiła się po raz pierwszy cała potęga geniuszu i natchnienia poety, który z niezwykłą swobodą, a równocześnie z niezrównanym artyzmem potrafi przedstawić wszystkie najbardziej skomplikowane procesy psychiczne, przepleść je artystycznymi opisami zwiedzanych miejscowości, nieba gwiaździstego, kuli słonecznej itp. Zapatrywania polityczne i literackie, nurtujące od dawna jego myśli, konkretyzują się i dojrzewają ostatecznie na kartach Podróży. Wypowiada się w nich poeta jako wróg wszelkiej reakcji, a gorący zwolennik wolności ludów. Wrodzony krytycyzm nie pozwolił mu głosić fanatycznej wiary w ludy, która cechowała Mickiewicza. Słowacki zdawał sobie sprawę, że Włosi nie dorośli jeszcze do niepodległości, a nawet gloryfikowani przez niego Grecy nie zasłużyli sobie całkowicie na nią, ponieważ oglądali się zbytnio na obcą pomoc. W ocenie powstania listopadowego zajmuje stanowisko krytyczne, zbliżone do poglądów Mochnackiego. Poemat poświęcony podróży na Wschód stanowi wreszcie ważny etap w rozwoju życia religijnego poety. W dotychczasowym jego życiu można stwierdzić w tej dziedzinie dwa zwalczające się nawzajem kierunki. Pierwszy z nich chciałby pozostawić życie religijne samodzielności umysłowej człowieka, drugi zbliżał się do mistycyzmu chrześcijańskiego. W czasie podróży po Grecji snują się po głowie poety myśli zorganizowania kościoła, w którym „mogą się modlić wszelkie wiary”. Ale są to jakby ostatnie echa dawnego rozumowania. Równocześnie bowiem coraz częściej zjawiają się porównania Polski do Chrystusa, jej powrotu do niepodległości do odwalenia kamienia grobowego w dniu Zmartwychwstania, a nawet pewne analogie między Chrystusem, a poetą samym, które skrystalizują się całkowicie dopiero w Anhellim. Wspomniane już kilkakrotnie wrażenia egipskie, narzucające się z niezwykłą siłą wyobraźni poety w czasie pisania poematu podróżniczego, odezwały się po raz pierwszy w opisie podróży morskiej z Korfu do Grecji. Iskra z komina statku gaśnie szybko i nie dolatuje „pod namiotu płótno”, w którym Słowacki mieszkał po raz pierwszy w życiu w czasie wycieczki Nilem z Aleksandrii do Kairu i z Kairu do Górnego Egiptu. Później piramidy usuwają w cień wrażenia namiotowe. W Pieśni IV mówi, że jedna z gór nad klasztorem Missolungi „jak piramida stoi sześcioboczna”; Ibrahim basza spada na Grecję „jak Nil, co wszystkie wody na świat wyda, lub jak waląca się z gór piramida”. Podobne porównanie znajdujemy w Pieśni VI, gdy Słowacki opowiada, że chroniąc się przed deszczem razem z Zenonem Brzozowskim, stał w niszy zajazdu „jak mumia w ścianie piramidy”. Pod wpływem wzrastającego z dnia na dzień bogactwa wrażeń egipskich poeta przerywa niedokończoną Pieśń VIII o Napoli di Romania. Równocześnie zanikają w jego duszy dręczące go dotychczas smutki, bóle i rozgoryczenia. Dlatego też w opisach poetyckich Egiptu nie spotykamy niemal zupełnie motywów osobistych ani zabarwienia subiektywnego. Jest w nich natomiast klasyczny obiektywny spokój, odpowiadający dostojeństwu starożytnych ruin. Pierwszym chronologicznie utworem egipskim, pisanym w duchu pseudoklasycznym, jest List do Teofila Januszewskiego. Powstał on zamiast przerwanej Pieśni VIII, która również skierowana była do tego samego adresata. Słowacki, w Aleksandrii, której opisowi ten list jest poświęcony, nie odczuwa jeszcze starożytnej wielkości Egiptu; pierwsze wrażenia opiera na czysto zewnętrznej obserwacji różnego od europejskiego życia. Odrębność kultury i obyczajów ludu egipskiego działa jednak na niego tak silnie, że chłonie ją aż do zmęczenia i przedstawia z niezwykłą malarską plastyką. W dwu następnych listach: Piramidy i Na szczycie piramid spokojne opisy tracą nieco na wyrazistości. Wprawdzie Słowacki zwiedza je w podniosłym nastroju, mówiąc, że „na oczach usiadła mu dusza”, a cisza była taka, że słyszał idący zegarek i bicie własnego serca, ale mimo to więcej poświęcił uwagi podróży i wspinaniu się na szczyt Cheopsa niż opisowi samych pomników. Widać wyraźnie, iż jak zwierzał się matce, piramidy zawiodły jego oczekiwania; bujna wyobraźnia przedstawiała je w daleko potężniejszych kształtach, niż miały je w rzeczywistości. Najwięcej cech pseudoklasycznych zawiera List do Aleksandra Hołyńskiego. Spokój opisu łączy się harmonijnie z erudycyjnymi dygresjami na tematy historyczne. Wyróżnia się wśród nich obraz gladiatora egipskiego zbierającego oklaski na rzymskiej arenie oraz zabrany z Egiptu obelisk, stojący w Rzymie jako opuszczony wygnaniec. List do Hołyńskiego miał być rzekomo wysłany przez gołębia. Pomysł, ten przytoczony dwukrotnie: na początku i na końcu listu, przypomniał Słowackiemu — wedle twierdzenia Kleinera — Szwajcarię i wiersz, jaki tam pisał do Marii Wodzińskiej: Rozłączeni — lecz jedno o drugim pamięta: Pomiędzy nami lata biały gołąb smutku I nosi ciągłe wieści. Pod wpływem tej reminiscencji pisze list do wyidealizowanej Marii (Z Nilu do X). Ale ponieważ wspomnienia szwajcarskie były już zbyt blade, przerywa go niespodzianie na dwudziestym pierwszym wierszu i nigdy nie kończy. Smutne uczucia Słowackiego, ustąpiwszy na plan dalszy przed ogromem silnych wrażeń egipskich, nie dały się bynajmniej całkowicie stłumić. Ilekroć tylko oddziaływanie świata zewnętrznego na wyobraźnię poety stawało się słabsze, zajmowały one znowu w jego życiu wewnętrznym przodujące miejsce. Jak wiemy, piramidy nie wywarły na nim większego wrażenia. Próba przedstawienia ich w duchu pseudoklasycznym, w wierszach pełnych powagi i spokoju raczej zawiodła; poeta więcej uwagi poświęcał w nich własnej osobie, czynnościom związanym z pobytem wewnątrz i na szczycie piramidy, niż jej samej. Jeżeli wiersze: Piramidy i Na szczycie piramid zestawimy z Rozmową z piramidami, nie będziemy się temu dziwić. Okaże się bowiem, że Słowacki przy zwiedzaniu kolosów grobowych faraonów więcej myślał o Polsce niż o Egipcie. Smutek patriotyczny emigranta odżywa w nim w całej pełni. W śpiewnym dialogu z piramidami odzywa się znowu z wielką siłą ból z powodu utraty niepodległości, poetyckie, przepełnione liryzmem marzenie, aby w niezniszczalnych pomnikach egipskich zamknąć i uchronić przed zniszczeniem naród cały, jego miecz zemsty i wszystkich męczenników sprawy narodowe. Ten sam ton smutku, ale nie patriotycznego, lecz ściśle osobistego widzimy również w Pieśni na Nilu. A raczej to już nie jest smutek, ale bolesne odrętwienie, pod wpływem którego poeta chce w arabskiej chacie dotkniętej zarazą „jęczeć, wyć, serce kąsać nadaremno”, a gdy przewoźnik Arab doradza mu spędzić noc w grobie Ramazesa, rozigrana wyobraźnia podsuwa poecie pomysł napisania dzieła opartego na metempsychozie. Król Ramazes zmarły u szczytu sławy odradza się po trzech tysiącach lat w postaci oślarza Hanuta i powoli przypomina sobie dawne życie. Do jego byłej sprzed tysięcy lat żony, a obecnie dziewczyny wiejskiej zaleca się syn Baszy, który jednak przeklęty ginie w płomieniach, a Ramazes wraz z ukochaną zyskuje życie wieczne. Choć zamierzony poemat o Ramazesie nie doczekał się nigdy wykończenia, świadczy on, w jakim nastroju pozostawał Słowacki w Egipcie. Skłonność do mistycyzmu, zainteresowania życiem pozagrobowym, pragnienie czystości wewnętrznej potęgują się w nim w miarę zbliżania się do Jerozolimy. U Grobu Chrystusa proces przetwarzania się duchowego znajdzie się niemal u szczytu. Krótki, ale jakże charakterystyczny fragment sekstyny napisany prawdopodobnie w Jerozolimie świadczy dobitnie, że poeta istotnie wyzbył się całkowicie „światowych omamień”, a stosunek jego do Boga stał się pełnym pokory i bezinteresowności. Mały fragment poematu jerozolimskiego zdaje się dowodzić, iż Słowacki mimo olbrzymiego talentu i wyobraźni czuł się za małym, aby próbować w słowach przedstawić wielkość idei i cierpień Chrystusa. Pomimo niezwykle silnych wrażeń doznanych w Bazylice Grobu i podczas zwiedzania różnych miejsc Ziemi Świętej nie próbował ani jednego z przeżyć upamiętnić w poezji. Muza jego odezwała się dopiero w Libanie, aby jerozolimskie przeżycia religijne przetworzyć w czystość i poświęcenie się Anhellego oraz dać wyraz artystyczny niezasłużonemu i irracjonalnemu bólowi Ojca zadżumionych. Geneza obydwu tych utworów jest całkowicie związana z podróżą wschodnią. Anhelli to przecież Słowacki oczyszczony u Grobu Chrystusa z wszystkich namiętności ziemskich i zdolny do każdej, najzupełniej bezinteresownej ofiary w duchu chrześcijańskim; Ojciec zadżumionych natomiast zawdzięczał swe powstanie opowiadaniu doktora Steble podczas kwarantanny w El Arish. Na liście Do Księgarza, Eustachego Januszkiewicza, pisanym we Włoszech już po powrocie ze Wschodu, a będącym zapowiedzią walki z niechętną krytyką, nie wyczerpuje się bynajmniej wpływ podróży na twórczość Słowackiego. Jak w wspomnieniach rozmowach i listach, tak i w twórczości wracał później często do tego okresu intensywnych wrażeń i przeżyć. Echa ich znajdujemy w Lilli Wenedzie, w Samuelu Zborowskim i Beniowskim oraz w szeregu mniejszych utworów (np. Preliminaria Peregrynacji do Ziemi Świętej Radziwiłła Sierotki). * Teksty utworów związane z podróżą na Wschód przedrukowano według: Pisma Juliusza Słowackiego, wyd. Artura Górskiego, Kraków 1908 i Pisma w wydaniu Stefana Kołaczkowskiego, Kraków (b. r. w.). Hymn I. Smutno mi, Boże! Dla mnie na zachodzie Rozlałeś tęczę blasków promienistą, Przede mną gasisz w lazurowej wodzie Gwiazdę ognistą… Choć mi tak niebo Ty złocisz i morze, Smutno mi, Boże! II. Jak puste kłosy, z podniesioną głową, Staję rozkoszy próżen i dosytu; Dla obcych ludzi mam twarz jednakową, Ciszę błękitu. Ale przed Tobą głąb serca otworzę: Smutno mi, Boże! III. Jako na matki odejście się żali Mała dziecina, tak ja płaczu bliski, Patrząc na słońce, co mi rzuca z fali Ostatnie błyski, Choć wiem, że jutro błyśnie nowe zorze, Smutno mi, Boże! IV. Dzisiaj na wielkim morzu obłąkany, Sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem, Widziałem lotne w powietrzu bociany Długim szeregiem. Żem je znał kiedyś na polskim ugorze, Smutno mi, Boże! V. Żem często dumał nad mogiłą ludzi, Żem prawie nie znał rodzinnego domu, Żem był jak pielgrzym, co się w drodze trudzi Przy blaskach gromu, Że nie wiem, gdzie się w mogiłę położę, Smutno mi, Boże! VI. Ty będziesz widział moje białe kości W straż nieoddane kolumnowym czołom; Alem jest jako człowiek, co zazdrości Mogił… popiołom. Więc, że mieć będę niespokojne łoże, Smutno mi, Boże! VII. Kazano w kraju niewinnej dziecinie Modlić się za mnie co dzień; a ja przecie Wiem, że mój okręt nie do kraju płynie, Płynąc po świecie… Więc, że modlitwa dziecka nic nie może, Smutno mi, Boże! VIII. Na tęczę blasków, które tak ogromnie Anieli twoi w niebie rozpostarli, Nowi gdzieś ludzie w sto lat będą po mnie Patrzący — marli. Nim się przed moją nicością ukorzę, Smutno mi, Boże! Pisałem o zachodzie słońca, na morzu przed Aleksandrią. (A na autografie:) dnia 20 paździer., dopływając do Aleksandrii 1836. Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu. Poemat niedokończony Pieśń pierwsza. Wyjazd z Neapolu 1. Muzo mdlejąca z romantycznych cierpień, Przybądź i pomóż! Wzywam ciebie krótko, Sentymentalna, bo kończy się sierpień, Bo z końcem sierpnia i koniem i łódką Puszczam się w drogę przez Pulią, Otranto, Korfu… Gdzie jadę? powie drugie canto. 2. Tymczasem pierwsze opowiedzieć musi, Skąd się wybrałem, po co i dlaczego? Chrystusa diabeł kusił, i mnie kusi; Na wieży świata postawił smutnego Życia nicością, i pokazał wszędzie Pustynie, mówiąc: „Tam ci lepiej będzie”. 3. A jednak, gdyby mniej pamięci bolu, Zachceń i marzeń, a więcej rozsądku: Toby mi dobrze było w Neapolu, Gdzie przed oknami na prawym przylądku Widziałem szare więzienie stolicy, A zaś Wezuwiusz górą, po lewicy. 4. Błękitne morze pomiędzy więzieniem A między górą popiołów i lawy Czekało ciche, aż góra płomieniem, A konstytucją buchnie wulkan prawy. Tak było niegdyś, nim się na Francuzów Król i Fra diabeł ruszyli z Abruzów. 5. To jest za króla ruszał się kardynał, Za kardynałem fradiabelska banda, Ta rozgrzeszała, rak czerwony ścinał W imieniu Boga, Papy, Ferdynanda; Gdy zaś wyrąbał do Kyrie elejson Litanią świętych, wyręczył go Nelson. 6. Mówiłbym dalej, ale Pan Podstoli, Dziady, a zwłaszcza tych Dziadów część czwarta, Uczą porządku w opowiadań roli, Rysując proste ścieżki. Więc do czarta Mego pegaza wyskoki i liczne Opowiadania semihistoryczne! 7. Więc do porządku! A jednak mię boli Dawać odsyłacz do pana Coletty, Gdzie opowiada, jak trup Caraccioli Z łańcuchem u nóg na morzu… Niestety, Przyrzekłem trzymać wędzidło na pysku Apolinowym. Lecz powiem w przypisku. 8. A jeśli drukarz znajdzie, że do treści Z podróży wątkiem zlewa się przypisek, To go pod strofą poprzednią umieści, Zmazawszy parę skrzyżowanych kresek, I nie dozwoli, by za gwiazdek tropem Czytelnik gonił z Herszla teleskopem. 9. Przypisek winien być pisany prozą, Lecz ja nie mogę pisać, tylko wierszem. Kto by pomyślał, że mnie rymy wiozą, Że sobie konno usiadłem na pierwszym, A za inną drugi jedzie krok za krokiem, Rym z parasolem, z płaszczem i z tłumokiem. 10. Wierzcie mi jednak, że leksza od rymu (Dla śniegów jechać nie mogłem przez Turyn) Para mnie gnała z Marsylii do Rzymu; Do Neapolu zaś przywiózł veturyn. Carozze jego i cabrioletti Zalecam wszystkim — zowie się Paretti. 11. Zalecam nowy hotelik Vittoria, Który staremu nie ująwszy sławy, Tak się podzielił famą, jak cykoria Wmieszana zgrabnie do mokańskiej kawy. I marmurami, wygodą i luksem Ze starym idzie, jak Kastor z Polluksem. 12. Zalecam także (zostanę Astolfem, Bo mój hipogryf staje się skrzydlatym), Zalecam tobie mieszkanie nad golfem Na świętej Łucji; a jeśliś bogatym, Jeśli ci kura nosi złote jaja, Mieszkaj przy Villa Reale, na Chiaja. 13. Dosyć już, dosyć! Wyznaję ze wstydem, Że pohamować nie umiejąc weny, Z wieszcza zostanę prozaicznym gidem; Ja, com zamierzał wypłakiwać treny Nad Caracciolim i kląć Ferdynanda, Dziś piszę, jaka gdzie stoi lokanda. 14. Bo też kto dzisiaj jest na stałym lądzie, A jutro myśli wędrować po morzu, A pozajutro jeździć na wielbłądzie, Nie jedząc mięsa, ani śpiąc na łożu, Chciałby Europę, co mu z oczu znika, Unieść jak Jowisz przemieniony w byka. 15. Jeśli Europa jest Nimfą, Neapol Jest Nimfy okiem błękitnym, Warszawa Sercem, cierniami w nodze Sewastopol, Azow, Odessa, Petersburg, Mitawa; Paryż jej głową, a Londyn kołnierzem Nakrochmalonym, a zaś Rzym… szkaplerzem. 16. Gdzieś porównanie podobne w Szekspirze Na Niderlandach kończy się zamknięte… Lecz ja wyjeżdżam pod Golgoty krzyże Po święte myśli i szkaplerze święte. Więc przed wyjazdem robię ślub niezłomny, Że będę nieco zabawny, lecz skromny. 17. A jeśli kiedy mój przyjaciel Szekspir Na złą myśl zagna rymy buntownicze, Położę jakiś suspir albo ekspir, Z muzyki znaku milczenia pożyczę I muzę moją w rymowym balecie Na zakręconym wstrzymam piruecie. 18. O Neapolu! ty niepożegnany Czekasz, aż ciebie pożegnam epicznie. Jak biała Wenus, urodzona z piany, Wyszedłeś z morza zapłoniony ślicznie Skrawymi słońca zachodniego łuny, Cichy, pod górą, co ciska pioruny. 19. O Neapolu, gdzie jest twoja dusza? — Bo duszą twoją nie jest ruch i życie! Patrzę na ciebie z grobu Wirgiliusza, A ty na niebie i na fal błękicie Tak roztopiony w zorzy malowidła Jak upuszczona na brzeg bańka z mydła. 20. O Neapolu! wieczorne wyziewy Twym są rumieńcem, twe dymy są tęczą. Harmonizujesz się tak jako śpiewy Z ciszą powietrza, twe dzwony nie jęczą, A twój domami okryty pagórek Ma białość lekkich na błękicie chmurek. 21. Tylko po Chiai i po Margelinie Idą przeciwne sobie dwa rynsztoki, Rój mrówek lezie i rząd karet płynie, Wszystko się rusza. Grób wieszcza wysoki Właśnie tam stoi, dove fa il torso Ulica. Z grobu patrzałem na Corso. 21. A choć przejeżdżał w prześwietnej osobie Królewic mały, choć mu się rój kłaniał, Jam się nie skłonił, bom siedział na grobie. Masztalerz jechał i kijem rozganiał Mrówki idące w przeznaczenia drogę Z królewicami… Gdzie? zgadnąć nie mogę. 22. Choć bardzo lubię filozofię Kanta, Gniewam się na nią, że ludzi nie uczy, Gdzie iść po śmierci. Wolę piekło Danta; Właśnie je czytam podług nowych kluczy, Które przyczyną może będą schizmu, Mówiąc, że Dant chciał republikanizmu. 23. I w poemacie używał języka Sekretnych związków. A gdy tajemnicze Kładł majuskule, to podług krytyka Na końcu rymu położone B. I. C. E. Wcale znaczyło co innego w pieśni Niż Beatricze. Wam się o tym nie śni!… 24. A ja dowodzę, że Dant o kochance Nie śnił, a jeszcze mniej śnił o Vororcie Albo Konwencji — i nie topił w szklance Cesarza Niemców, i w piekła retorcie Nie smażył rządu lepszego, co przyjdzie, Jak niegdyś Platon, kiep, na Atlantydzie. 25. Z grobowca wieszcza widzę, jak nad głową Wulkanu księżyc wysunął się biały, A u stóp góry Castello dell Ovo, Zamek podobny do sterczącej skały, Gmach, co się trzyma przez królewską wolę W morzu, jak jaje Kolumba na stole — 26. Sczerniał przy fali migającej złocie, A gdy na niebie szafirowym ze dna — Gwiazd zapalonych wychodziło krocie I z okien zamku błysła gwiazda jedna Czerwona, rubin zamglonych błękitów, Siostra błyszczących gwiazd u Karmelitów. 27. O gladiatory, wydarci ludowi W godzinie zgonu i mrący na słomie! Idę powiedzieć o was Chrystusowi Pod Jego krzyżem, w Jego męki domie; Idę zapytać głośno w Oliwecie, Gdzie się zbudzicie i zmartwychwstaniecie? 28. I tam, gdzie Chrystus zapłakał sam w sobie, Z oliwy bladej gałązki rwać będę, A jeśli znajdę, że już śpicie w grobie, Liściami płaczu posypię tę grzędę, Pod którą będzie cichy sen grobowy, Kości bez czaszek i trupy bez głowy. 29. O bracia moi, łańcuchami zbrojni, O, nie targajcie wy się jak w rozpaczy! O bracia moi, bądźcie wy spokojni! Słońce was jutro po kratach zobaczy Bledszych wilgocią, strawą i myślami, A ja was żegnam… Niech śmierć będzie z wami! 30. Żegnam i ciebie, o garsteczko prochów Leżąca zawsze pod laurem klasycznym; Turkot powozów z Pauzylipu lochów Woła pod tobą hymnem romantycznym, Że sława przejdzie, a bryki nie przejdą, Że ta bryk droga jest wieku Enejdą… 31. Most pod Tamizą jest kupców Iliadą — I wiele będzie do sprzeczki powodów, Czy jeden Rotszyld, jak wieszcz nad Helladą, Czy też brzęczących kompania rapsodów Autorem mostu, gdzie w oknach przez szyby Anglikom się w twarz przypatrują ryby. 32. Lecz niech mię ciemność Erebu ogarnie, Jeśli okłamię Pauzylipu grotę. W ciemny korytarz spadają latarnie Jedna za drugą, jak gwiazdeczki złote. A tam, gdzie nikną i gdzie ciemność krucza, Światło dnia wpada jak z dziurki od klucza. 33. I jeszcze wyżej wzniósłszy się na duchu, Powie ci muza w opisaniach szczytna, Że na uwitym z latarni łańcuchu Zawisła mała gwiazda dnia błękitna, A w tej gwiazdeczki lazurowym łonie Rodzą się ludzie, powozy i konie. 34. Rodzą się, rosną i w latarni błyskach Idą, większejąc, długim korytarzem. Jeżeliś nie był w romantycznych spiskach, A jesteś przyszłych wulkanów malarzem, Tu, nie lękając się dyb i powroza, Zbieraj modele, jak Salvator Rosa. 35. Lecz chodźmy w miasto! Już księżyc wysoko, A golf ubrany latarni przepaską. Stolico! gdzie nikt nie myśli głęboko, Gdzie zabroniono nawet myśleć płasko, Niech twój rząd stworzy jakie słowo święte Na niemyślenie, jak na far niente! 36. Dyjogenesów lud rynki zasiada. Czego chcesz? — pyta Wolność lazarona: Zejdź z mego słońca — nędzarz odpowiada. Jeżeli nie ma karlinów, to skona Z głodu i pójdzie do łódki, gdzie Charon Dusze przepławia… Wolność? czy lazaron? 37. Wolność!… Już dla niej uszyto symarę Z gazet „Giovine Italia”… Lazaron Będzie żył, póki ma frutti di mare, Niebo błękitne i żółty makaron, I koszyk, w którym leży jak ostryga. Pytasz się, co w dzień porabia? Dościga… 38. A młodzież lepsza, co ma grosz w kieszeni, Tytuły contów i w oknach firanki, W cieniu dopiero się ledwo zieleni… Kto temu winien? — Neapolitanki… One to winne, że się lud nie budzi; Bo kto z młodzieży umie robić ludzi?… 39. Ja wiem, że wiele winienem kochance; Sama po włosku uczyła mnie czytać, Improwizować (ale nie przy szklance), Brwi smutnie marszczyć, we śnie płakać, zgrzytać, Na Archipelag uciekać po laur I awantury — jak Korsarz i Giaur. 40. Ona uczyła mię chodzić, jak scenarz (Lepsze niż aktor słowo niech zostanie); Wmówiła we mnie, że zamiast „Ojcze-nasz” Lepszą modlitwą… księżyco-wzdychanie; Dziś mię nawraca bez żadnego skutku Na katolicyzm… Mam religię smutku. 41. I odpisałem… Co? już nie pamiętam — Coś odpisałem, lecz nie tak gorąco Jak Russo ani tak sucho jak Bentham: „Jako dwie skały, kiedy je roztrącą Strumienie rzeki, choć je nurt rozdziera, Patrzą na siebie niebem” et cetera. 42. I znowu wspomnień pieśń dzika, echowa Zagrała w sercu i łzy moje płyną. O Ludko! dziecka kochanko, bądź zdrowa!… Jeżeli kiedy pod tą jarzębiną, Co nieraz kładła koralowe grona Na twoje włosy, siądziesz zamyślona, 43. Jeżeli książkę położysz przy sobie, Jeśli szalona ta pieśń z tobą będzie, Kart nie odwracaj… bo nim spocznę w grobie, Będę ci śpiewał jak mrące łabędzie, Tak nieśmiertelnym płaczem, że raz jeszcze Łez brylantowych osypią cię deszcze. 44. I łzy się żywe rozbiegną po łonie, I strumień palce różowe otworzy, Jeśli spłakaną twarz ukryjesz w dłonie. Ja wtenczas będę spokojny, jak w zorzy Gwiazda niknąca blady — lub z obliczem Pełnym promieni boskich… albo niczem. 45. Jednak jeżeli Ten, co jest na niebie, Słyszał o słońca mówione zachodach Modlitwy moje, wszystkie nie za siebie, A tak rozlane na świat, jak na wodach Mórz lazurowych rozlewał się cały Krąg tonącego słońca — skrawo biały… 46. Jeśli Bóg wiedział, jak mi było trudno Do tego życia, co mi dał, przywyknąć I nie przeklinać… i drogą bezludną Iść po tym świecie szalonym, i niknąć, Co dnia myśl jedną rozpaczy zaczynać, Myślą tą modlić się… i nie przeklinać, 47. Jeśli i Boga nie zwiodła udana Spokojność moja, ta Chrystusa szata, Krwią poplamiona i drugi raz wdziana Na duszę pełną bólu… i ze świata Uciekającą na chmurach jesiennych We dnie tak smutne, jak noce bezsennych — 48. To mojej duszy dobytej z popiołów, Da wiele ciszy; i na jaką bladą Gwiazdę do smutnych krainy aniołów Przeniesie senną. „Trupi prędko jadą” — Mówi poeta ballad w Leonorze, Więc na niemieckim chciałbym siąść upiorze 49. I ruszyć w podróż; bo się pieśń przewlecze Niejedną jeszcze przerwaną ideą. Jutro kurierem wyjeżdżam do Lecce, Jutro więc zacznę śpiewać Odysseą, Albo wyprawę o Jazona runach — Na nowej lutni i na nowych strunach. Pieśń trzecia. Statek parowy 1. Na morze statek wyleciał parowy; Wre para, słychać dźwięk żelaza szklanny… A jako z płaskiej wieloryba głowy W niebo srebrzyste tryskają fontanny, Tak spod okrętu młyńskim bita kołem Wytryska piana, a dym leci czołem. 2. Jeszcze nie rzucę porównania, chyba Słów mi zabraknie. Ogień wre zamknięty W drewniano-smolnym łonie wieloryba, A jako niegdyś płynął Jonasz święty, W łonie okrętu bez desek i miedzi, Wesoło, w licznym towarzystwie śledzi, 3. Zapewne nieraz śmiejąc się z kłopotu Trafionych fląder, ostryg i czefalów, Tak nasz kapitan i wódz paketbotu Z pasażerami jak z tłumem wasalów, Otyły, wesół, dowcipny i mądry Nas ma za śledzie, ostrygi i flądry. 4. Tu majtek rudel obraca mosiężny. Dalej zantejski sędzia i sędzina, A między nimi synek niedołężny, Sędziątko z twarzą zwierzęcą kretyna, Może przekleństwo jakiego klienta Ubrane w takie ciało jak zwierzęta. 5. Zdziwiony patrzy na okręt i twarze, Nie wie, co znaczą łzy na matki licu, Nie wie, że przezeń Bóg rodziców karze. A nam widniejsze góry na księżycu, Morza przy górach i na morzach statki, Niż temu dziecku łzy na oczach matki… 6. Kapitan krzyknął Wirgilem: „Et tantae, Tantaene divis coelestibus ira?” Na to się podniósł graf Solomon z Zante, Poeta grecki; ucho mu rozdziera Zmiana wyrazów i kradzież średniówek; Więc chciał poprawić — lecz żałował słówek. 7. Może też słabość; bo prędko rękoma Wziął się za serce i na dwóch lokai Głośno zawołał nazwiskami dwoma; Bo skoro tylko jeden się narai, Zaraz poeta na drugiego krzyczy, Aby wiedziano, że dwóch w służbie liczy. 8. Wielki poeto! Jako między skały Rzucony Tytan, tak ty w puchowniczki Strącon słabością; a twój surdut biały I glansowane białe rękawiczki, I twój z usłużnych lokajów paszalik Świadczą, że jesteś coxcomb lub migdalik. 9. „O! znam ja ciebie, której ręka trzyma Miecz w piorunową uzbrojony jasność; O! znam ja ciebie, skrwawymi oczyma Na świat patrzącą, jak na przyszłą własność…” Z takim to niegdyś do Wolności żarem Przemówił ów graf — i został Pindarem. 10. Gdy go raz wieńcem uwieńczyła oda, Mówią, że dzisiaj co napisze, spali; Mówią, że wierszy popalonych szkoda; Mówią, że wszyscy wieszcze przy nim mali. Szkoda, że zamiast wiersze chować w szafę, Czyni z nich co dzień pan graf autodafé! 11. Przy tym poecie, co był tak ognistym Wewnątrz, a z wierzchu drżał jak galareta, Siedział na środku w krześle rozłożystym Senator, starzec z twarzą Epikteta, Z uśmiechem słodkiej starości na twarzy, Z podagrą w nogach, z tłumem sekretarzy. 12. Jeden sekretarz był jak kropla wody Podobny… Muzo, cyt! niechaj opinia Żadna i żadnej nie poniesie szkody. Taki był pokład. Dalej biała linia Od indywiduów oddzielała masy, To jest podróżnych, ale drugiej klasy. 13. Tam pod żelazną kolumną komina Siedział Grek w czapce czerwonej i Turek, Wzajemnie dymy rzucając z bursztyna, A między nimi z tłumoków pagórek Żółtych i czarnych — a koło tej góry Kuchnia, kuchciki, kucharze i kury. 14. Przy piersi matek rozpłakane dzieci, Przy bokach starców stoją flasze z gliny; Czasem iskierka czerwona wyleci Z czeluści statku i pomiędzy liny Błąka się długo, nim zagaśnie smutna, Nie doleciawszy pod namiotu płótna. 15. Nad pierwszą klasą cień i lekkie chłody, Nad drugą klasą cięży jakaś para I komin sypie deszczem wrącej wody. Proszę! za czworo nędznego talara Można uniknąć piekła… ale za to W Paryżu nazwą cię arystokratą. 16. Miło tak płynąć w tym okrągłym świecie Po morzu cichym, jasnolazurowym. Wkrótce choroba z pokładu wymiecie Tłum pasażerów i zostawi zdrowym Odgłos dalekiej po salonach czkawki, Rozległy pokład i bezludne ławki. 17. Cicho. Dzień cały po błękitach bije Okręt kręconą machinami skrzelą. Już zbłękitniało Korfu — już się kryje; Już się fortece Santa Maura bielą, A z drugiej strony przedzielona żwirem Forteca Turków w górach pod Epirem. 18. Ta ani w buńczuk ustrojona koński, Ani w błyszczące pióro półksiężyca, Cicha jak kamień; kiedy zamek joński, By ustrojona do ślubu dziewica, Ma kwiat na głowie, tysiąc iskier w oku, Bukiet z latarni portowej u boku. 19. A niech wie każda poetyczna Laura, Każda sawantka z twarzą bardzo bladą I księżycową, że ta Santa Maura W starożytności zwała się Leukadą. I pod błękitnym unosi obłokiem Skałę wsławioną biednej Safo skokiem. 20. Znałem… lecz, szczęściem, uleczoną z żalu, Safonę bardzo podobną do greckiej. Ta się, nieszczęściem, kochała w Moskalu, A Moskal zginął na wojnie tureckiej; Ta poszła zabrać na warneńskim polu Zwłoki, a uszy — w Konstantynopolu. 21. Smutna, ubrana w kwiaty sympatyczne, Poszła nieszczęsna na brzegi Marmora, Kędy osobne biuro statystyczne Liczyło uszy z rana do wieczora I oddzieliwszy od niezgrabnych zgrabne, Nizało sztucznie na sznurki jedwabne. 22. I przyszła sama, smutna jak Armida, I rzekła z płaczem: „Oddajcie mi skarby!” „Jakie?” — rzekł gruby emir bej Raszyda. Chciała powiedzieć, lecz rumieńca farby Zeszły na twarzy płaczącej dziewczynie, Bo nie znalazła frazesu w Korynie… 23. „Wróćcie mi, wróćcie!” — i znowu zamilka, Patrząc na skarbów zniżany półpluton. Zrozumiał emir i dał sznurków kilka, I gładząc brodę, śmiał się jak bóg Pluton; Śmiał się, zważając na prośby szalone Orfeuszowskie, co prosił o żonę 24. I musiał piekłu grać, jak Paganini, Na jednej strunie cały płaczu kwartet. Ale powróćmy do naszej bogini: Chciała z rozpaczy umrzeć broken-harted, Więc wiodła ciągłą z doktorami sprzeczkę O krwi troszeczkę i jeszcze miseczkę… 25. Skało Leukady tykająca nieba! Śmiej się echami grot tłuczonych falą Z lancetów, mdłości i pigułek z chleba! Noc bezmiesięczna i gwiazdy się palą; Sam na pokładzie, wichrem bity, blady, Płynę przy skale nieszczęsnej Leukady. 26. Piana pod piersi okrętu się garnie, Stukanie pompy jak dźwięk idzie rymu; Na maszcie statku błyszczą dwie latarnie Pod obłokami kirowego dymu; Zda się, że światła te, zamglone sadzą, Okręt w krainę piekielną prowadzą. 27. Te same gwiazdy i ta sama skała, To samo morze! Lecz gdzież na tej skale Postać kochanki pogardzonej biała Jak drugi księżyc? gdzie? Tu — o dwa cale, Pod tą podłogą, gdzie lampa się pali, Safo śpi jakaś sama w kobiet sali… 28. Raz tylko wyszła na pokład i słońce, Siadła na ławce, spojrzała w błękity Tak mglistym okiem, że się zeszły końce Rzęs długich, czarnych — i wzrok był przykryty Cyprysem oczu; nie spojrzała w żadną Twarz na pokładzie. Kiedyś była ładną. 29. Zniszczył ją smutek. Smutna poszła w ciemność Na dno okrętu, a z wierzchu mówiono, Że tę kobietę dręczy niewzajemność, Że przed miesiącem była mniej niż żoną, Więcej niż… diabła! niech dokończy zycer… Że ją angielski porzucił oficer. 30. Mój czytelniku, uderz się ty w piersi! Bądź na pokładzie okrętu w noc ciemną Przy skoku Safo, a będziemy szczersi. Ja ci opowiem, jaki cień był ze mną W ciemnościach nocnych… co ze mną tułaczem Biegło po morzu z przekleństwy i płaczem. 31. Sumienie moje niewidome światu, Jak nereida wyszło z morza głębi, Na czole pełne liliowego kwiatu, I znów jak Wenus na wozie gołębi Leciało między gwiazd sferami śliczne, Półchrześcijańskie, półmitologiczne. 32. Bo przez noc całą tak ciemną i mglistą Co robić? — serce własne gryźć i kąsać. Trzeba nareszcie zostać panteistą, Poznać się z duszą natury i pląsać Z czarownicami, co się stają widne, Podług strawności piękne lub ohydne. 33. Ave Maria! Już rosy brylanty Sypią się z nieba i niebo różowe. Już przypływamy i nad czołem Zanty Widać fortecy uzbrojoną głowę W niebie nad miastem. Już wychodzą różni Na pokład statku zmytego podróżni. 34. Ten pije kawę, ów rozciąga członki; Wszyscy się zdają rozrastać jak krzewy. (Nasze by damy mówiły koronki). „Bonjour!” — tak do mnie akcentem z Genewy Przemówił młody Zantejczyk, figura Przez lat dwanaście kształcona na jura. 35. Przez lat dwanaście uczona w Genewie, Z dala od ojca, matki i ojczyzny… Może, czy wszyscy jeszcze żyją — nie wie, Może nie pozna pod śniegiem siwizny Zmienionych twarzy. Nim został studentem, Jechał, dziś wraca tym samym okrętem… 36. Te same deski, co go dzieckiem niosły, Dziś odnosiły do domu człowiekiem. Gdyby tak drzewom przypomnieć, że rosły, Toby się sęki zasklepione wiekiem Same otwarły, przez kory szczeliny Niepowstrzymanych łez lejąc bursztyny. 37. Ale ten człowiek był jako Ilissos Pod Atenami — bez fal i bez wody; I ten sam statek, ten sam „Heptanissos”, Co go odnosił w rodzinne zagrody, Dla niego prostą był tylko machiną, Na której ludzie za pieniądze płyną. 38. Z jakiejże gliny byli ulepieni Ci, co wracając na ziemię ojczystą, Padali czołem na czoło kamieni, Całując ziemię chwastami nieczystą, Zimną… co nieraz, nim usta oddarli, Na głazach ziemi całowanej marli!… 39. Ojczyzno moja! może wszyscy wrócą Na twoje pola, ale ja nie wrócę! Śmierć — lub to wszystko, co mi losy rzucą Na kamienistej drodze życia — płuce Ogniem pożarte, widziane oczyma Sny straszne twarzą: wszystko mię zatrzyma! 40. Wszystko mię wstrzyma w obcej ziemi łonie Umarłym, może jedną chwilę wcześniej Niż zmartwychwstanie twoje, o Syjonie, Jerozolimo, trapiona boleśniej Niż gród Chrystusa!… A gdy na twą grzędę, Ojczyzno, inni powrócą — spać będę. Pieśń czwarta. Grecja 1. I zaraz ku nam olbrzym Adamastor Wyjechał z Zante na barce trytonów; Na głowie swojej miał pomięty kastor, Surdut na plecach, parę pantalonów. Nie epopeją pisząc, nie idyllią, Powiem, że to był metr hotelu „Giglio”. 2. Stanął i zaczął trwożyć: „O! nie płyńcie Na greckie brzegi — w Patras kwarantana! Lepiej do mego hotelu zawińcie, Oberża moja podróżnikom znana! W Patras musicie dni dziesięć i cztery Przebyć kwarantan od osp i cholery”. 3. Chociaż poznałem, że to syn Adama, Nie Adamastor stał przy nas na łodzi, Zląkłem się bardziej niż bohater Gama. Lecz pomyślawszy, rzekłem: „Nic nie szkodzi — Płynę do Patras, sam ujrzę w Patrasie, Czy jaką szkodę poniosę na czasie. 4. A ty, co trwożysz, maleńki cyklopie, Zamiast nas pożreć, zatrzymanych trwogą, A może miłych jakiej Penelopie, Prowadź nas w miasto albo lotną nogą Spiesząc przed nami, na stołach bez harpii Postaw nam zrazów, bifsteku i karpi. 5. Zamiast nas pożreć, my ciebie pożremy, Jeżeli obiad nie wystarczy głodnym”. Z taką odprawą oberżysta niemy Odjechał. Ja zaś z czołem niepogodnym Jako Eneasz modliłem się: „Panie, Nie daj mi w greckiej siedzieć kwarantanie!” 6. A potem, wszedłszy na fortecy góry, Spojrzałem: Zante szmaragdami siana, W szczerych szafirów oprawna lazury, Niebem i morzem dokoła oblana, Taiła mnóstwo domków w głębi łona Z domkiem poety, hrabi Solomona. 7. Szczęśliwy! zastał swój ogród i drzewa, Swoją kanapę i okno na morze, Swój miły stolik, gdzie pisze i ziewa, Swoje gazami oskrzydlone łoże; Może dziś będzie cieszył się lub szlochał, Patrząc na domek, gdzie kocha lub kochał… 8. Miło powrócić i usiąść na ławach Przed własnym domkiem, gdy ucichną gwary, Gdy nocne świerszcze i koniki w trawach Zaczną piosenkę nocy, a pies stary Łapą drzwi chaty zawartej otworzy, Przyjdzie i u nóg pana się położy. 9. I myśleć wtenczas! O fale! O fale! Szumcie wy głucho pod okrętu łonem! Patrzę na gwiazdy i cygaro palę I nieraz wielkim rozpaczy pokłonem Biję przed Bogiem, gdy z chmurnych obsłonic Błyska… Modlę się… lecz nie proszę o nic. 10. Miło być także na morzu ozłotnym Błyskawicami i białym ognikiem; Miło być także dumnym i samotnym, I niedzielone mieć uczucia z nikim, I nad powietrza ulatując ciszę, Słuchać harf takich, jak ludzie nie słyszą. 11. Chrystus nas woła: „Wy, którzyście smutni, Chodźcie na łono Ojca!”… Patrz w błękity: Oto gwiazd siedem, wszystkie w kształcie lutni, Wychodzą z fali tam, gdzie zorzy świty Mają zabłysnąć. Lutnio ogniem sina, Na tobie dzwoni północna godzina, 12. Godzina cicha, tajemnicza, senna, Na wielkim morzu falą wahanemu; Oto nad lutnią lśni gwiazda promienna — Dowiąż gwiazd dziesięć ogniowi złotemu Okiem i myślą, a z niebios wyleci Koń, który parska gwiazdami i świeci. 13. Gdy go raz oko z błękitów wyczyta, Już go nie straci i myślą nie zmaże. Na strunach lutni położył kopyta, W nozdrzach, jak w rumu zapalonej czarze, Płomyk wytryska wielki, błękitnawy, Czasem jak w nozdrzach arabskiego krwawy. 14. Za tymi gwiazdy wychodzi Dyjanna, Z gwiazd najświetniejsza, a najmilsza oku, Gdy ją obleje światłem zorza ranna, Kiedy w różanym topniejąc obłoku, Z błękitnej razem staje się zielona Jak listek, potem, czerwieniejąc, kona. 15. Lecz kiedy wyjdzie, nim zorzą pobladła, Zapowiadając prędkie cieniom końce, Błyśnie ci w oczy jak kawał zwierciadła, Z którego dziecko rzuci tobie słońce; A gdy nad smutnym takie blaski roni, Przywykasz razem do smutku i do niej. 16. Niebo na wschodzie okrywa purpura, Potem ją skrawa zastępuje białość, A róż odcięty jako lekka chmura, Płynie w błękity… O, klasyczna stałość! Nieraz widziałem przez ten obłok cienki Łono sypiącej różami jutrzenki. 17. I dzisiaj pełna jasnego brylantu, Rosy, róż pełna, wyleciała do mnie Z błękitnej fali, sponad gór Lepantu, A za nią słońce rozlane ogromnie Wyszło jak zegar wieczystego czasu Nad błękitnymi górami Patrasu. 18. Takie olbrzymie twarze Nibelungi W północnych pieśniach opisują. Słońce, Pierwszy twój promień padł na Missolungi, Gniazdo, gdzie niegdyś wolności obrońce Sto razy większym oparli się siłom, Kapitulacyj nie biorąc mogiłom. 19. Jeżeliś widział rząd domków i fraszek Poustawianych na dziecinnym stole, Tak owo miasto. — Cóż to? biedny ptaszek Leci przez morza lazurowe pole, I pada przy mnie na ławie, a potem Kania z ogromnym twardych piór łoskotem 20. Lecąc, o ławki stuknęła się drewno, I długo w statku zabłąkana liny Na morze wyszła z pieśnią płaczu gniewną. A ja patrzyłem na serce ptaszyny, Jak biło, jak się układały piórka Do spokojności… Była to przepiórka. 21. O Missolungi! czy pieśń moja zdąży Za pieśnią wieszczów, co sławili ciebie? O Missolungi!… Jak ta kania krąży Żelaznym skrzydłem po morzu i niebie, Jak oczy iskrzą się nad dziobu hakiem!… Ten biedny ptaszek jest prawie Polakiem. 22. Dla niego może Kościuszkowskim czasem Było zniszczenie w Missoslungi gniazda, A dziś — gdy kania z okropnym hałasem Piór natężonych, jak lecąca jazda Kirasyjerów na polach Grochowa Goniła… Lecisz, ptaszyno? bądź zdrowa! 23. Lub niech cię kania zje — boś mi przerwała Do Missolungi już zaczętą odę. Ta sobie stoi maleńka i biała Pod górą — patrząc na błękitną wodę, Jako nad Styksem zebrane do kupy Białe umarłych domków kościotrupy. 24. Stoi nad brzegiem, nieowiana liściem Żadnego drzewa, lecz na nią upada Z gór czatujących nad Lepantu wniściem Ciemność i światło, a każda z gór blada Mgłą błękitnawą, a jedna z gór mroczna, Jak piramida stoi sześcioboczna. 25. Tak równe ściany pokazuje słońcu, Tak równe boki ma cieniem pokryte, Tak ciężka spodem, tak lekka na końcu Jako pod niebo ręką ludzką wbite Z cegieł pomniki… Nim się ten kraj wsławił, Bóg wielki przeczuł i pomnik postawił. 26. Nieuwieńczona śniegowymi srebry, Musi być u stóp śniegiem kości biała. Gdybyś, Byronie, był nie umarł z febry, Ale od bomby, kuli lub kindżała, Dałbym tej górze posępnej nazwisko Grobu twojego — a Parnas tak blisko! 27. I mnie dziś łatwiej wleźć na szczyt Parnasu, Niż ludziom przebyć przed świętym aliansem Rów wykopany. Trzeba na to czasu. Na Parnas będą jeździć dyliżansem Wieszcze Europy — a republikanie Za lat dwadzieścia… Kto wie, co się stanie? 28. Wierzę w respublik ojca jedynego Robespiera (to „Trybuny” wina, Że został Ojcem). Credo w Mochackiego, Rzeczypospolitej jedynaka syna, Co wielkich marzeń nie przestając snować, Przez Dyktatora dał się ukrzyżować. 29. Potem zaś wstąpił do arystokracji I trzy dni bawił, a po tej troszeczce Przyszedł w obliczu przyszłej generacji Sądzić umarłych i żywych w książeczce. Weń uwierzywszy z dwóch tomów zaczętych, W emigracyjnych wierzę wszystkich świętych. 30. I w obcowanie ich ducha z narodem I w odpuszczenie naszym wodzom grzesznym I w zmartwychwstanie sejmu pod Herodem Obieranego; a gdyby mię śmiesznym Nie okrzyczano, powiedziałbym, grzeczny, Że w tego sejmu wierzę żywot wieczny. 31. Zrobiwszy taki sumienia examen, Takie wyznanie, biedny wierszokleta, Chciałbym dokończyć i dobić… Lecz „Amen” Uwięzło nagle, jak w gardle Makbeta. Zacząłem pisać, teraz z wielką biedą Biję się w głowę, jak zakończyć Credo. 32. Wierzę, że idą ludy jako chmura Pełna błyskawic na trony zachwiane; Wierzę, że nawet królewska purpura Próchnieje w trumnach; wierzę w zatrzymane Lawy żołnierza, tam gdzie stanął Kokles; Wierzę, że Milcjad żył i Temistokles. 33. Wierzę, że żyje jeszcze dziś Kanaris, Bo właśnie teraz wracam z jego domu; Bo sam widziałem, jak błękitów farys Od ogniowego opalony gromu W Patrasie grecką dowodzi flotyllą, Wierzę, bo sam go widziałem przed chwilą. 34. On, co żył niegdyś jako salamandra W ogniu brulotów — dziś spokojny mieszka W domku glinianym, jak domek Ewandra; Dzikimi chwasty zaplątana ścieżka Do progów jego prowadzi — przed progiem Odłam marmuru, co był niegdyś bogiem. 35. Belek się ledwo dotykały heble, W ścianach obficiej powietrza niż gliny, Sosnowe szczeble i niebieskie szczeble, To jest deszczułki z sosen i szczeliny, Wiodą na piętro — wejście, pierwsza próba, Już było dla mnie jako sen Jakuba. 36. Sen mi pokazał aż w Litwie niebieską Niezabudkami rzeczułkę — przy zdroju Miejsce kładkową przeskoczone deską, Zawsze błękitne i zawsze w pokoju, Dokoła w kalin ustrojone wianki Było kąpielą gwiazd i mej kochanki . 37. Nie wiem, dlaczego — lecz nieraz w gorąco, Gdy się na upał zaczynają skarżyć Świerszcze piosenką po trawach syczącą, Szedłem na kładkę — czytać albo marzyć. I tak czytałem niegdyś walkę Greka Jak dziecko, które czegoś chce i czeka. 38. Chce z głębi wody ślad srebrzysty dostać (Rankiem kąpała się Ludka w tej wodzie), Czeka, czy biała i powiewna postać (Widać aleje i lipy w ogrodzie) Może spod wielkiej jarzębiny wstanie I wyjdzie… Dziwnie uczące czytanie! 39. I czytam, marząc, jako Ipsylanty Zwyciężył — ginął… i dał Grecji brata; A kiedy czytam, to rosy brylanty Strząsając, zefir po kwiatach przelata I fale w złote pomarszczywszy prążki, Przewraca karty welinowe książki… 40. Kartki rozwiane przycisnę kamykiem I będę czytał. Oto wódz naczelny Demetrius, licznym dowodzący szykiem, A za nim… czarny hufiec nieśmiertelny. Każdy z nich mocny, każdy bez nadziei… Skąd są? — powstali z mogił Cheronei… 41. Wszyscy — prócz wodza… Ten nie zmartwychwstanie, Zabity mieczem zgubionej stolicy, Lecz inne dusze jak w urnowym dzbanie Chowane w piersiach marmurowej lwicy, Która im była pomnikiem po śmierci, Wyszły — i pomnik rozpadł się na ćwierci. 42. Pierś lwa rosnące roztrzaskały dusze! I dzisiaj leży na samotnym polu Jak wielkim prochem rozsadzone kusze; A głowa pełna przedwiecznego bolu Padła na ziemię — zda się, że spoczywa, Wydaną duszą smutna i straszliwa. 43. Długo Grek patrzał na tę lwicy głowę Jak na zamilkłe nieszczęściami wróżki. Snycerz dał smutną marmurowi mowę; Patrząc — słyszałem dwa słowa Kościuszki: „Finis Poloniae”, przechowane w głazie, Jak łza w kamieniu — albo myśl w obrazie. 44. O Cheroneo! o Maciejowice! Cyt… coś białego śród liści jaśnieje… Ach nie! to tylko białe gołębice Przez ogrodową leciały aleję… Chodź znowu, książko na kwiaty rzucona, Będę znów czytał — to jeszcze nie ona. 45. Pieniędzy krzyczą — Grek rzuca na szalę Dyjamentową oprawę pałasza; Nie dosyć jeszcze — rzucił miecza stale, Płaci żelazem… Już Ibrahim basza, Jak Nil, co wszystkie wody na świat wyda, Lub jak waląca się z gór piramida, 46. Spada na Grecją. — Gdzie są Termopile, Po których niegdyś wąż Kserksesa przelazł? Gdzie są ci ludzie, co żywota chwile Licząc, nie drżeli — i marli?… Zavellas W polach Klissowy z ośmią set człowieka Zastąpił drogę dwom baszom — i czeka. 47. Słyszę, jak serce w moich piersiach bije; Zda się, że patrząc w trup Leonidasa, Patrząc głęboko — czekam, aż ożyje — A wtenczas ani jasnych kwiatów krasa Ani lecący aleją gołąbek Nie obłąkały mych oczu na ząbek. 48. Lecz wtem nadzieja odbiegła mię wszystka; Zerwałem różę, co tam kwitła świeża, I przywiązawszy do każdego listka Myśl i życzenie, i życie rycerza I Zavellasa… o szaleństwo młode! Wszystkie te listki rzuciłem na wodę. 49. I jeszcze listków zostało mi trocha; Myśląc, że siane w ziemi nie zakwitną, Więc jeszcze jeden listek — czy mnie kocha? Posłałem falą wędrować błękitną, I nie wiem, jaki los tamte pochłonął, Ale ostatni — pamiętam — utonął… 50. I znowu książkę rozłożyłem białą I zimne karty zacząłem całować, Wołając: „Greki, niechaj ginę z chwałą! Wy mnie nauczcie, jak wrogów mordować, Jak rzucić drogę marzeń księżycową Z umarłym sercem i z twarzą surową…” 51. I marząc o krwi z uczuciem tygrysa, Stężałem członki, krew czując na licu… Słyszycie tętent?… to koń Botzarisa W obóz turecki leci po księżycu; A nim się straże obudzone zwarły, Botzaris w baszy namiot wpadł — umarły… 52. I odezwały się w górach klasztory, A nie były to pogrzebowe dzwony, Które kupuje na śmierć człowiek chory, Lecz jakieś wielkie pomieszane tony Płaczu, rozpaczy, wyjące po skałach, I większej zemsty głos zamknięty w działach. 53. A wielkie morze, lazurowe morze, Któremu niegdyś poświęcano w Aulis Córy królewskie… Ciebie teraz porze Między flotami tureckimi Miaulis; Z nim jest drewniana ateńska forteca, Którą Kanaris brulotem oświeca. 54. Obydwa płyną uwieńczeni w laury Wydarte morzu — prędkim idą lotem; A ów Kanaris zda się jak centaury — Na pół człowiekiem, a na pół brulotem. Ten człowiek śmiały i pan dwóch żywiołów, Którymi niszczy — czy ma twarz aniołów? 55. Czy pod nim jako pod niebieskim duchem Cicha się łódka nastąpiona nie gnie? Czy jego wiosło niesłyszane uchem? Czy ogień za nim jak pies wierny biegnie? Jak on wygląda, gdy błękitne morze Pięć jego czółen oblało w Bosforze? 56. Sułtan go widzi… lecz zniszczyć niezdolny! Nie zgasi nawet płomyka w stambulce Wodza greckiego…. Oto konik polny Usiadł przede mną na cichej rzeczułce, I suszy skrzydeł przeźroczystych szkiełka Błyszczące w słońcu, by tęczy perełka. 57. I suchą nogą na źdźble żółtej słomy, Dziecko powietrza, wędruje na łódce Przez zwierciadlane rzeczułki załomy, I port w rozchwianej znajdzie niezabudce Albo popłynie dalej z nurtem wody Pod brzóz płaczących nachylone chłody. 58. A kiedy płynął i srebrzystym rysem Znaczył rzeczułki fale zwierciadlane, Myśl moja cała z wielkim Kanarisem Płynęła za nim w kraje malowane Piękną przyszłością… i widziałem życie Z twarzą na słońcu — z oczyma w błękicie. 59. O przyszłość, przyszłość! Jam się tak do ciebie Uśmiechał dzieckiem: — ty z taką światłością_ Dni moje siałaś jak gwiazdy na niebie! A moje smutne dzisiaj… jest przyszłością. Kwiat spodziewany na wątłej łodydze Życia mojego — rozwinął się… Widzę… 60. Co? Jeszcze w myślach owa przeszła chwila, Jeszcze marzone dawniej Greków twarze, Jeszcze Kanaris na słomce motyla, Jeszcze nad księgą leżę, jeszcze marzę… I chciałbym cały włosem się osłonić Nad dawną księgą — i dawne łzy ronić; 61. I być zbudzonym — jak dawniej — nad rzeką, Gdy na aleje złote słońce spadło, Kiedy słyszany jakiś głos daleko Wołał jak echo; gdy w rzeki zwierciadło Patrząc — patrzałem na twój wzrok uroczy, Nie śmiejąc prosto patrzeć… w twoje oczy. Pieśń piąta. Podróż konna 1. Czytałem kiedyś wielkie porównanie… Jak wystawiony na niebieskie rosy Pielgrzym, gdy ze snu głębokiego wstanie, Listek uwiędły, co mu spadł na włosy, Odrzuca z czoła — takeś Ty skaliste Nakrycie grobu precz odrzucił, Chryste! 2. Lecz kiedy przyjdzie zmartwychwstanie ludu, Kiedy się skończy sen pełny omamień, Jakiegoż trzeba będzie wtenczas trudu, Aby odwalić nasz grobowy kamień?… Ów marmur, pełny naszych cierpień rytych, Na którym modlą się dzieci — zabitych? 3. Patrząc na oczy pełne błyskawicy, Na czoło króla płomieni brązowe, Pytałem znanej już mu tajemnicy, Bo sam odwalał kamienie grobowe Z grobu uśpionej głęboko ojczyzny; Musi znać leki — bo zna wszystkie blizny. 4. Pytałem Greka, ale w nim już nie ta Z kradzionym ogniem pierś Prometeusza. Moje pytanie było jak Hamleta Metafizyczne słowo — czy śni dusza? Kładzione zawsze na grobach od wieka, Nierozwiązane dotąd przez człowieka. 5. Chciałem mu nadać wielkość Waszingtona, Moim pytaniem na zbawcę pasować; Bo też mu złotych brakło milijona, A mógłby spalić Stambuł, zamordować Tylu wezyrów, tyle krwi wytoczyć, Że sułtan miałby gdzie pióro umoczyć 6. I czym podpisać na wolność firmany, I Kanarisa odesłać z krainą Temistoklesa, przez drewniane ściany Zdobytą. Dzisiaj Rigny — Navarino Kanarisowi wykradły jak Paris Helenę sławy. — Czy cierpi Kanaris? 7. Nie wiem… Czy orzeł kiedy myśli o tem, Że kiedy w zimie słońce zda się nisko, Mógł o południu natężonym lotem Dolecieć — patrząc oczyma w ognisko Niebieskich krain? Myśl głupia dla ludzi, Lecz może dręczyć orła, co się nudzi… 8. Ale powtarzam, myśl głupia dla świata Mogła się przyśnić orłowi na skale, Lub temu z ludzi, co jak orzeł lata… Dosyć! — cygaro hawańskie zapalę Tym i strofami, które nie są odą I do niczego mądrego nie wiodą. 9. I właśnie takie ciężkie i nietrafne Z ust wychodziły moich parabole, Kiedy żądałem, by słowa jak Dafne, W laur przemienione, kładły się na czole Zapomnianego przez ludzi Greczyna; Lecz że świat taki — to nie moja wina. 10. Może bym także chciał (to wszystko mary), By jaki człowiek, spotkawszy w ulicy Moją figurę… włożył okulary… Po diabła nosić sławę w tajemnicy? Cieszył się Dante, gdy przekupka rzekła: „Patrzcie! ten człowiek dziś powrócił z piekła”. 11. Ja bardzo lubię sławę popularną, Lękam się bardzo wymuskanej sławy; Dlatego każę na bibułę czarną Bić nowe dzieło — gołe, bez oprawy; I wyjdzie na świat książeczka pokorna, Jak gdyby spod pras Bogumiła Korna. 12. O moja głupia Muzo, zapominasz Uszanowania winnego księgarzom! Ja nie znam Korna… mówią, że luminarz… A zaś skład jego podobny cmentarzom, Gdzie sobie cicho autorowie leżą, Co lato ziemią przysypani świeżą. 13. A czasem zajrzy Bogumił na cmentarz, Patrząc, czy kiedy nie zjadł się w letargu Jaki kalendarz albo elementarz; A kogo kocha — tego na świat targu Drukiem prowadzi… i stawia za kratą, Wieńcząc go świeżą laurową erratą. 14. O mój księgarzu wrocławski, o Kornie, Dokończ tej strofy!…. Dalibóg, zaczęta I pindarycznie, żywo i wytwornie, Lecz moje pióro nigdy nie pamięta O drugim wierszu… wbrew dawnej przestrodze: „Nim pierwszą stawisz, myśl o drugiej nodze”. 15. Tak chciał Feliński: wiersz skomponuj drugi, A potem pierwszy dosztukowuj zgrabnie; A będą mocne — i łańcuch się długi Nie przerwie nigdzie, nigdzie nie osłabnie; Na takim niańki uwiązani pasie Chodzą dawniejsi wieszcze po Parnasie. 16. Lecz ja… Dobranoc!… Jutro zorza złota Ujrzy mię w siodle i na Rossynancie, Tam, gdzie Cerwantes, autor Donkiszota, Utracił rękę. — Mój obraz w Lepancie Będzie odbijał się tak lazurowie Jak cień Quichota w Cerwantesa głowie. 17. Naprzód malować trzeba kawalkadę, Która się brzegiem Lepantu pomyka. Guid jedzie przodem, a ja za nim jadę… Lecz wam opiszę pierwej przewodnika, Który albańskie rozwiawszy wyloty, Jechał na koniu gdyby motyl złoty. 18. Na kapeluszu słomianym miał mycę, Do roziskrzonych podobną płomyków, Ze sztuki płótna marszczoną spódnicę; Gadał mozaiką dziesięciu języków; Śmiał się jak dziecko, a dzieckiem był prawie, Śpiewał, jak polny konik śpiewa w trawie. 19. Twarz jego młodą gdzieś widziałeś we śnie, Może na jakim widziałeś rysunku, Gdzie młody Greczyn, wysłany za wcześnie Z ojcowskiej chaty w wojennym rynsztunku, Patrzy na Turków oczyma tygrysa… Na litografii zgonu Botzarisa. 20. Są twarze w ludach powszechne. C'est tout clair — Tłumaczyć przyczyn byłoby to wstydem; Wreszcie opisze go wam książę Pückler — Muskau, co z naszym podróżował guidem I pokazywał swą karykaturę Grekom, wylazłszy na Parnasu górę; 21. Który się nie kładł spać, aż biła czwarta: Który chciał ogród założyć niemiecki W guście angielskim tam, gdzie była Sparta; Dla Bawarczyków pozawieszać niecki, By się hojdając, z krainy Likurga Mogli przenosić myślą — do Strasburga; 22. Który — to zawsze mówię o tym księciu — Niechaj pamięta autor o autorze — Który zasnąwszy wieczór w przedsięwzięciu, Zbudzony… spytał się: „W jakim kolorze?” A rząd bawarski, myśląc o sadzonym W Sparcie ogrodzie, powiedział: „W zielonym…” 23. Który się na to obraził… i chwilę Zastanowiwszy się — po kilku chwilkach Tak zadrżał gniewem, że wszystkie motyle Na kapeluszu siedzące na szpilkach Zaczęły spadać i kłuć w nos Ottona. O zemsto… mówią, żeś słodka — ty słona, 24. Zwłaszcza, gdy ciebie Pückler w sól attycką Całą osypie… i da na zabawkę Figurę wroga — pod Momusa mycką, Osolonego solą jak pijawkę; Tak się zapewne kręcić i wić będzie W dziele… pan Otton… na króla urzędzie. 25. Lecz kłaniaj za to ogrodowi w Sparcie; Ziemia gruzami pozostanie skalna… Sparta zostanie na światowej karcie Spartą… historia straci naturalna Na jakim kwiatku, co ma kształt pantofli, Lub na rodzaju spartańskich kartofli. 26. Adieu, Pücklerze, bo mi nie do uszu Twe imię, w rymów sadzone ogrodzie; Podróżuj w twoim wielkim kapeluszu, Co tak wygląda jak żagiel na wodzie, W górach jak tarcza okrągła Pelida, Nad ruinami bogów… jak egida… 27. Bądź zdrów! — a jednak miałbym prośbę małą Do waszej Mości książęco-autorskiej, Ażebyś także moje grzeszne ciało Na koniu skreślił — na szkapie cecorskiej… Tak musiał niegdyś Żółkiewski ponury W trzy dni po zgonie straszyć grzeszne ciury… 28. „Trudno znać siebie” — powiada przysłowie, A ja powiadam: trudniej widzieć siebie Przez te szkła biedne, które w naszej głowie Oprawił Stwórca, kryjąc się na niebie Tak, że choć błękit przenikniecie do dna, Skryta wam jedna rzecz… widzenia godna…. 29. A druga także rzecz bardzo ciekawa Dla nas — my sami… także nam ukryta; Szczęściem, że wierne zwierciadło i sława, Często niewierna, wszak wiecie — kobieta, Dopomagają nam szkłem i umysłem Patrzeć na siebie… i są szóstym zmysłem. 30. Dlatego bardzo i gorąco żądam Widzieć się kiedy w gazet artykule Takim, jak jestem albo jak wyglądam… Tymczasem muszę całą ziemską kulę Przebiegać sobie samemu nieznany Z twarzy i z głowy…. niewymalowany. 31. Szczęśliwy Józef Poniatowski (czyli Szczęśliwy, gdyby nie umarł), że widzi Siebie samego w najciekawszej chwili Na każdej ścianie. A niech nikt nie szydzi Z tej strofy, bo ją skończy myśl Solona: „Nie mów, że człowiek szczęśliwy — aż skona”. 32. Zaprawdę, ja wam powiadam, co rzekły Przede mną usta filozofów wielu, Że… Lecz nadzwyczaj staję się rozwlekły, Więc nic nie powiem — i prosto do celu Nie zatrzymany strofą ni morałem, Na moim koniu biednym pędzę czwałem. 33. Hop! hop… jak upiór… obracam tak nogi, Że kwadratowe tureckie strzemiona Kolą w bok konia jakoby ostrogi, A moja szkapa z wiatrami puszczona Pędzi, jak gdyby czuła żłób koniczyn; Lecz wtem… zwolniłem kroku… dla trzech przyczyn. 34. Primo: towarzysz mój (a tu mi skłonno Aż do łez, pomnąc na konia strukturę), Był jako człowiek, który idzie konno; A kiedy biedne zwierzę szło pod górę I chociaż mogło iść o własnej mocy, Jeździec udzielał mu swych nóg pomocy. 35. I tak się razem nieśli. O widoku Rozczulający! łez nie pojmie profan. A jako niegdyś w błękitnym obłoku Sokrata skreślił błazen Arystofan Latającego po niebieskim sklepie Na żółwia nogach, w szyldkretu czerepie, 36. Tak ja po greckich w gimnazjum naukach Mógłbym podobną ubawić was sceną, Wymalowawszy na głębokich jukach Ukochanego filozofa Zeno… Który w tej chwili przez niemożność skoku Był pierwszą z przyczyn, że zwolniłem kroku. 37. Druga z tych przyczyn była także cnotą Filantropiczną: właściciele koni Za kochanymi końmi szli piechotą. Jeden, jak Turek, miał turban na skroni, Drugi, jak ojciec podobny do syna, Belwederskiego miał twarz Apolina. 38. Trzecią z tych przyczyn, dla których wstrzymana Wietrzność mojego była wiatronoga: Oto że nagle ja i karawana Przyszliśmy, gdzie się zakończyła droga Przeszkodą — wprawdzie dla Mojżesza małą: Z tej strony morzem, a z tej strony skałą. 39. Więc wszystkich świętych wezwawszy i biesa, Rzucam się w morze… Czy w cuda wierzycie? Z fali strącona ręka Cerwantesa, Jak cień wielkiego nosa na suficie Wyszła, figowe pokazując godła Światu — a mnie zaś przez fale przewiodła. 40. I opryskani falą o brzeg bitą, Na popas w małym stanęliśmy khanie; Tam z głową senną, cieniem drzew nakrytą, Inni spoczęli przy chruścianej ścianie, A ja, niespity napojami maku, Znalazłem grotę w rododendrów krzaku. 41. Na samej wstążce srebrzystego żwiru, Co się nad morzem pod krzakami winął Jak sztuczna biała oprawa szafiru, Spocząłem… i wzrok na błękicie zginął I myśl smutniejsza przyszła mnie kołysać Niż myśli, które chcę i mogę pisać. 42. Smutne! Myślicie, że grzechów siedmioro Przyszło mię dręczyć lub łza emigranta? Nie! — Ach, myślałem, że już madreporą Stało się ramię biednego Cerwanta, Ramię nieszczęsne, które zaczynało Czuć, że się jakiś duch oblekał w ciało… 43. I urodzony w Cerwantesa głowie Będzie radością wstrząsał wszystkie nerwy; Ramię, co było w romansu połowie, Potem doznało takiej wielkiej przerwy, Jak kiedy zabrzmi trąb dziesięć tysięcy, Potem milczenie… nic nie słychać więcej. 44. Dziwnie utracić jaki ciała członek I myśleć potem, że już leży trupem, Że już w nim żadna z kosteczek ni z błonek Nie myśli o nas… i stała się łupem Robaków — a zaś dusza pełna sromu Do ciaśniejszego przeniosła się domu. 45. Dziwnie być musi płakać nad cząsteczką Własnej mogiły i czyśćca męczarnie Od niej odwracać… bo jeszcze jest sprzeczką, Czy dusza za nas płaci solidarnie, Czy członek, co się na ciała pogrzebie Nie znajdzie, w piekle zapłaci za siebie… 46. A tu bym bardzo mądrze i głęboko Dowiódł… że kiedy nasz Zbawiciel kazał Wyłamać rękę lub wyłupić oko, Więc… trzeba, abym tę strofę przemazał, Bo jej dokończyć, jak chcecie, nie mogę, Bo osiodłany koń… i ruszam w drogę. Pieśń szósta. Nocleg w Vostizy 1. Dalej, mój koniu! powoli — dość czasu — Krajograficznie strofami wyłożę, Jaka mię droga prowadzi z Patrasu. Po prawej stronie góry, z lewej morze, Za morzem znowu i skały i góry, Nad nimi niebo błękitne bez chmury. 2. Nie ma tu ziemia czego złożyć w stercie; Koń dzwoni w głazy, depce chwast, dziewanny; Czasem po drodze w rozłożystym mircie Widać rudery tureckiej fontanny, Gdzie w kamień woda płacząca nie tętni, Na które patrząc… nawet Grecy smętni. 3. Taka głęboka przy fontannach cisza, Tak ciemne mirty… i tak liściem szumią Nad fontannami jak pacierz derwisza. Cały ten smutek błękitami tłumią Wody Lepantu i z czystego nieba Patrzące czoło (jestem w Grecji) Feba. 4. Ani po drogach bawiącej się dziatwy, Ani człowieka w polu, ni na drodze; Czasem szumiącym lotem kuropatwy Porwą się w stado… tuż przy konia nodze I padną blisko…i znów cisza wielka… Jaskółek żadna nie wyśle ci belka… 5. Niebo, tych czarnych gwiazdek pozbawione, Wdzięcznie błękitne… zda się, że nad smętnym Krajem przeszłości — leży zamyślone Jakim obrazem dawnym i pamiętnym Tylko samemu Bogu, co w nim duma. Kraj ten zniszczyła tak wolności dżuma… 6. Ząbek się lasu dopiero wyrzyna; Małe sosenki jako pszczoły brzęczą Jedwabnym kolcem… Jeżeli masz syna, A twego kraju ludzie nie zamęczą: Może zobaczy Grecją pełną krasy, Ubraną w ludzi szczęśliwych — i w lasy. 7. Ale my, dzieci nieszczęścia, stąpamy Po głazach, chwastach i ruinach — głuchych; My się przez wielkie pustynie wołamy W ciszy bezludnej. My przy źródłach suchych Szukamy wody, spaleni zarzewiem. Gdzie będą szukać naszych mogił? — Nie wiem. 8. Gdy tak myślałem, mrok osłonił szary Przybywających wreszcie do Vostizy. Tu jeszcze pomnik turecki, dąb stary, Na podniesieniu z głazów przy ulicy Siedział spokojny. O tej to godzinie Turek tu niegdyś pił dymy w bursztynie. 9. Lubiłem lipę, co nad sławnym Janem Cień rozstrzelony zbierała pod siebie I co rok miodu obdarzała dzbanem Niewymyślnego w żądzach i w potrzebie, Co była drugim poety mieszkaniem, Głośna słowików — szpaków narzekaniem, 10. Pod którą nieraz błyszczał dzban na stole, Co tak wysoko niosła czoła wianki, Jakby ze dworu wyglądała w pole Na przyjazd pana lub pańskiej kochanki, Co nad szmerami słodkich ust dziewicy Szumiała cicho, pełna tajemnicy. 11. Ta lipa dla nas, jak Partenon grecki, Ma pełno smutku niewymówionego. Stanąłem, patrząc na ów dąb turecki; Smucił mię także — lecz nie wiem dlaczego; Bezużyteczny liściami i chłodem, Oko zadziwia wielkim pnia obwodem. 12. Pień jego w sobie ma siły potęgę I wielki smutek starości… i żałość Nad tymi, co go znali… Stone-henge Zaniesie myśli w olbrzymią zuchwałość Tytanów dawnych… W tej świątyni progu Myślisz o człeku, co ją siał… i Bogu. 13. O mój turecki dębie, dębie stary! Ty mi cudownym wyrosłeś kościołem; Tutaj się mogą modlić wszystkie wiary, Tu wszyscy ludzie bić ugiętym czołem. Lubię cię, dębie wyniosłego czoła, Z liściem rozwianym jak skrzydło anioła. 14. Szczęśliwi ludzie, których anioł dzierży W swojej opiece! Szczęśliwe te kraje, Co mają drzewa — na miejscu oberży — Siane po łąkach, gdzie płaczą ruczaje; Wędrowiec staje, gdzie kwiatów najwięcej… Nagle krzyknąłem: „Do kroćset tysięcy 15. Milionów!…” tu mi kochany Eurypid Słowo „Eumenid” dał do wykrzyknika; A mój towarzysz rzekł: „Mais c'est insipide Spać tu… w tej klatce… co ma kształt kurnika; Comment, Giuliano? — tak się zwał nasz sługa — W Vostizy musi być oberża druga!” 16. „Non c'è” — rzekł sługa. — „Więc spać tu — na ziemi? Wszak to nie ściany, lecz z łuczywa krata, Pajęczynami wybita czarnymi”. A ja dodałem: „Jak horyzont świata Zawarty zewsząd… bez okien, którędy Dusza by mogła wyjść za zmysłów błędy…” 17. I zakończyłem słowami: „Daj świecy!” „Świecy? — rzekł kompan — wszak tu wiatr zagasi Słońce w lichtarzu, księżyc w szabaśnicy!” Rzekłem: „Giuliano, hej! tho se mu krassi… Gorzkie jak piołun — niech Bóg będzie z nami! Jest co jeść? — nie ma… więc tho se mu psami!” 18. To się po grecku znaczy: „daj mi chleba!” Przyniósł… postawił… i znowu zapytał Bardzo układnie: „Czego panom trzeba?” A gdym na chlebie zębami pozgrzytał, Zdjęty przeczuciem nieszczęśliwych wróżek, Nie spodziewając się, wołałem: „Łóżek 19. I światła!” Tu jak na biegunie Północnym ciemno — i wiatr wszędy świszcze; Pusto jak w zgniłym orzechu świstunie…” Tu mój towarzysz rzekł: „Więc ja przepiszczę Na hebanowym moim flażolecie Tę noc, przepędzę ją najlepiej w świecie”. 20. I już wyciągnął wiatrobrzmiący bardon; Lecz ledwie zaczął, dmuchnąwszy w otwory, Przegrywać — jakiś głos: „I beg you pardon But I don't like the music, I am sorry” — Z prawej się strony wydobył przez kratki: Anglik zamknięty był do drugiej klatki. 21. I była Babel okropna języków, Aż wreszcie jakaś Opatrzności ręka Zesłała parę płonących knocików I dwa napięte jak struny krosienka; To były łóżka… Jeśli kto nie wierzy, Tłumaczę jaśniej: to, na czym się leży. 22. Ach! leży tylko! — bo wszystkie zefiry Zbiegły się do nas i wiatr z nami pląsał, A dar krosienek… jako Dejaniry Koszula — gdzie się go dotkniesz, tam kąsał. Ach, jam się dotknął — i ogień mię złapał, I byłem w piekle; mój towarzysz chrapał. 23. Są chwile w życiu, w których człowiek zda się Samemu sobie bardzo poetycznym: Na skały igle, na ruin terasie — W usposobieniu umysłu vehmicznym — Kiedy głos przeczuć bardzo głośno gada Trzykrotnym głosem: „Biada! biada! biada!” 24. Gdy patrzy w słońce o zachodzie krwawsze, Kiedy się żegna z kim i przy miesiącu Mówi z westchnieniem głębokim: „Na zawsze!” Gdy przy dognanym zeskoczy zającu, Dobędzie noża — i obcina skoki. Gdy nań piorunem strzelają obłoki; 25. W chwili, gdy skończy szkoły i nauki, Gdy go za rękę uściśnie sam rektor; Gdy go mianują sędzią; gdy go wnuki Obsiądą; gdy kraj obroni jak Hektor Albo gdy myśli o zbawieniu Lachów; Gdy wygra partią bilardu lub szachów; 26. Albo gdy idzie sam w nocy na cmentarz I na kochanki usiądzie mogile… Albo gdy mówi doń kto: „Czy pamiętasz Paryż?…” — Są różne poetyczne chwile: Kiedy na przykład w towarzystwie znanym Siądziesz pośrodku — na cenzurowanym… 27. Albo gdy ciebie nazwą obskurantem, To jest, że możesz zgasić oświecenie; Albo gdy jesteś dział asekurantem I w napoljońskie wierząc przeznaczenie, Słuchasz bez drżenia kul lecących świstu; Gdy „Comte” przeczytasz na kopercie listu; 28. Gdy… i tam dalej. Z tych miłości własnych Żadna nie przyszła do snu mię kołysać. Przy dwóch światełkach jak gwiazdy niejasnych Chciałem z krosienek moich wstać i pisać, Czekając zorzy różowego świtu, Wtem deszcz… w tej klatce nie było sufitu… 29. I zawołałem: „Ty śpisz, Eneaszu, A tu deszcz na nas… leje się z dachówek!” Wnet rozbudzeni oba na poddaszu, Więcej do czynu sposobni niż słówek, Wściekać się więcej zdolni niż łzy ronić, Przemyślaliśmy, jak i gdzie się schronić. 30. Szczęściem, że w ścianie uwitej z sośniny Po obu stronach były dwie framugi — Ach, nie framugi — zaczęte kominy! Więc ja jak krótki, mój kompan — jak długi, Oba jak dłutem z marmuru wycięci W niszach przeciwnych — kto by rzekł, że święci. 31. Przy naszych nogach zapalone lampy, Ręce złożone na piersiach pobożnie. Każdy z nas biały, jak w operze Zampy Wiedźma z marmuru — bardzo nieostrożnie Pierścionkiem złotym za żonę pojęta, Lub jak niewiasta Lotowa w sól ścięta, 32. Lub jak mumija w ścianie piramidy… Niech porównania dalej lecą kłusem. Byliśmy, jako ów posąg Tetydy Zakryty wody srebrzystej obrusem, Stojący sucho w wodnej samołówce, Który czytelnik ujrzy w Sofijówce. 33. Tu, wychyliwszy głowę, mój towarzysz Głosem żałosnym rzekł: „Czy żyjesz?” — „Żyję” — A on mi znowu rzekł: „O czym ty marzysz?” A ja mu rzekłem, że się nie ukryje Żadna zasługa — pod żadną przeszkodą; Ja mówię pacierz… Bóg słyszy pod wodą. 34. Cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi — Nie spali ogień… a kompan: „Nie słyszę; Woda tak szumi, już mokre mam nogi…” A ja mu na to: „Cierp, a ja opiszę Nasze cierpienia ściągnięte bez winy I przedam wiernie córkom Mnemozyny… 35. I kiedyś w późne wieki… wstanie mściciel I tu postawi hotel, mości panie! Tu, na tym miejscu, gdzie teraz Jan Chrzciciel Mógłby duszeczki kąpać jak w Jordanie; Tu, gdzie stoimy — ja ci przepowiadam, Że stanie hotel… tu, gdzie w nurty padam, 36. W nurty natchnienia, myśląc o żegludze Dawnych rycerzy — Eneja — Ulissa…” A mój towarzysz rzekł mi: „Ja się nudzę, Stojąc w tej niszy jak kozacka spisa; Wyznaj, że Grecja — c'est ennuyeux en diable Ja cały mokry — mais c'est insupportable! 37. Nie masz zegarka? Ja mój do kompasu Zregulowałem… tam na łóżku leży”. A ja mu na to: „Mamy dosyć czasu! Nim Febus we drzwi Aurory uderzy, Gadajmy sobie o czym pożytecznym, Lub o zbawieniu… lub o ogniu wiecznym… 38. Albo śpiewajmy sobie kontredansy Tańczone dawniej — ja dyszkantem wlekę — Albo ci powiem powieść Sancho Pansy O trzystu owcach wiezionych przez rzekę… Ty licz, ja będę tron mówcy dziedziczył; Jeśli chcesz, ty mów… a ja będę liczył. 39. Czy znasz Byrona? — nie?… To wielka szkoda! Mógłbyś się teraz przenieść w ideały; Czajld Harold niegdyś był w Grecji… Ta woda Łóżka nam porwie srebrzystymi wały… Czy znasz Platona?… przyszło mi do głowy Zaczęcie jednej Sokrata rozmowy: 40. «Chodźmy — rzekł — w klonu szerokiego cieniu Na pochylonej odpocząć murawie; Oba zanurzmy tu stopy w strumieniu; Jak tu cień miły, jak tu świerszcze w trawie Śpiewają słońcu!…» Dalej w mowie walnej Sokrat piękności daje idealnej 41. Rysy, granice — i w mgliste przezrocze Obwija posąg cudownego wdzięku, A strumień żywy stopy mu łaskocze…” Tu nasz Giuliano z latareńką w ręku Wszedł… i zobaczył… nasze dwie figury, Jak dwa posągi oprawione w mury, 42. Z lampami w nogach… Rzekłem: „Pigmalionie, Jeśli z posągów chcesz mieć żywych ludzi Przynieś parasol!” — Tak przez wodne tonie Przeszliśmy oba — a jeśli was nudzi Ta pieśń, pomyślcie, że jest to obrazem Greckich oberży… łóżek — i nas razem. Pieśń siódma. Megaspileon klasztor 1. Wiem, że ze śmiechu przeskakiwać w smutek Jest wielkim błędem… Charakteru wina, A raczej nerwów rozkiełznanych skutek, Brak sentymentu — że w trop Lamartina Idąc, nie łączę w pieniach — o, herezja! Trzech westchnień ciągłych: „Miłość! Bóg! Poezja!” 2. Miłość od Boga staje się odporem — Spytaj się o to panny… (Choło)niewskiej, Co rządzi młodych panienek klasztorem — Miłość (prócz czystej miłości niebieskiej) Wprowadza dusze w jakiś grzeszny zamęt. Nie wolno kochać, jak Święty Sakrament — 3. Lecz pierwsza miłość — pierwsza, platoniczna… O, wstaw się za mną, o Najświętsza Panno! Ty jesteś taka na obrazach śliczna — Widziałem Ciebie dziś — pod tęczą ranną, Nad błękitami Lepantu, w niebiosach, W tęczy, na chmury rozpłakanej włosach… 4. Poezja także często walczy z Bogiem; Chybabyś pisał ciągle o myślistwie, Jak Pan Tadeusz obeznany z rogiem. Bóg Lamartina jest w złym towarzystwie; Chrystusa trzeba dać do takich kmotrów, Byłby znów Chrystus między dwojgiem łotrów. 5. Więc rozwiązawszy tak dobrze zawiłość Teologiczną, przyjmuję za godło Tych kart — Poezją, Chrystusa i Miłość — I to mię będzie teraz ciągle wiodło Z góry na górę, od boru do boru — Do Megaspilion na tę noc klasztoru. 6. A ty, Poezjo, nie bądź więcej mniszką, Ale opowiedz, jak szedłem wysoko Nad przepaściami zawieszoną ścieżką, Jak coraz dalej posyłałem oko Za laurem pięknie kwitnącym pode mną, I za otchłanią mórz błękitnie ciemną, 7. Jak o południu cień kolczatej gruszy Osłonił całą podróżnych gromadę, Jak ciernia krzaki, które wiatr wysuszy, Dały nam ognie w oczach słońca blade, Jak źródło w naszym zajęczało dzbanie, Jakeśmy orłów słyszeli krakanie… 8. A morze jasnym wabiące lazurem Daleko od nas — szukane oczyma — Za gór przebytych błysnęło się murem Przez dwie szczeliny maczugą olbrzyma Albo Rolanda rozcięte zamachem. Powietrze cząbrów poiło zapachem… 9. A teraz myślę, jak z liter i cyfer Ułożyć oczom klasztor Megaspilion, Klasztor, gdzie niegdyś bronił się Lucyfer Mahometowi — tak długo jak Ilion Albo jak nasza piękna Częstochowa, Kulami ryta — cudem boskim zdrowa… 10. Zjeżdżaj na koniu w dolinę głęboką. Góra zielona… wjeżdżaj na tę górę Ślimaczą drogą… teraz podnieś oko! Gdzie patrzysz? wyżej!… tam — tam — aż pod chmurę. O! jaki widok!… Skała rośnie złota Z arabeskowym rysunkiem Callota. 11. Z łona zielonych krzewin i cyprysów Wyrasta ścianą prostopadłą skała Porysowana jak mnóstwem napisów Mnóstwami domków — a jaskółka śmiała, Ów miły piastun wieśniaczy i boży, Tak nie przylepi gniazd i nie ułoży. 12. Cała budowa jako wachlarz płaska, Jeden ma tylko bok i jedno lice, A wytnij sobie z jakiego obrazka Całą niemieckich miasteczek ulicę, Niechaj mur jeden jednostajnie siny Nosi te domki — krużganki, kominy, 13. I galeryjki, i sine okienka, I domki wczora tynkowane świeżo, Niechaj to wszystko różnorodnie wsięka W jedną podstawę — pożegnaj się z wieżą I z dzwonnicami, któreś sobie roił, A jeśliś domki pobudował, spoił 14. I sobie całą ułożył strukturę — Zanieś to wszystko — wyobraźni okiem — Na szmaragdową cyprysami górę, Przylep do skały… jeszcze pod obłokiem, Na samym szczycie, gdzie głazu ułomek Postaw forteczkę… i jaskółczy domek… 15. Niech dym, co mnichów kominami goni, Framugę sadzy zrobi nad klasztorem, Niech się to wszystko kiedyś Turkom broni, Niech teraz będzie spokojne wieczorem, I zda się lekkim pajęczyny włóknem, W promieniach słońca jasne każdym oknem. 16. Niechaj to wszystko razem się pokaże Nad głową twoją — i za drzewy znika, I znów jak dziewic szpiegujące twarze, Gdy z poza liści śledzą wędrownika I same także śledzone ciekawie, Znów błyska, znika — i śni się na jawie: 17. A będziesz widział — nie widzisz?… więc próżno! Ja doskonalej nie opiszę rymem… Trzeba, ażebyś wziął sakwę podróżną, Mój czytelniku, i został pielgrzymem; Inaczej z wielką litością i żalem Będę o tobie myślał — w Jeruzalem. 18. Tymczasem… co to… wieczorny skowronek Śpiewa nad nami w obłoków błękicie? Nie, to klasztorny na krużgankach dzwonek Już zapowiedział pielgrzymów przybycie. Widzę na ganku dzwoniącego mnicha, Znów karawana idzie w górę cicha… 19. Oczy po takim ciągłym wniebowzięciu Patrzą w obłoki… a klasztor przed nami, A mnichów trzystu sześćdziesięciu pięciu W błękitnych szatach, z czarnymi brodami, Snuło się w słońca złotego odbłysku Jak rój komarów lub mrówki w mrowisku, 20. Lub jak rój pszczelni — bo tak doskonale W plastrze tynkowym porobił komory, Tak poświdrował korytarze w skale, Wiszącym domkom takie dał podpory, Tyle zapasów nagromadził w doły, Że Bóg się spyta: „Ludzie wy? czy pszczoły? 21. Czy jakie inne i mniejsze robaki, Co w przylepionym na skale listeczku Nagromadziliście wina, tabaki, Cnót po troszeczku, grzechów po troszeczku, Czekając jasnej zmartwychwstania chwały, Gdy cicho listek odedrę ze skały. 22. I wy myślicie, że ja wam przepuszczę, Patrząc na tynku odpadłego łatę, Na korytarze wasze — co jak bluszcze Idą na skałę kręte, węzłowate — Na źródło wasze cudowne, na składy? O moje małe bezpłciowe owady! 23. Wy, którzy świecę zapalacie jasną, Gdy pielgrzym kładzie grosz swój do skarbony, Nie obrazowi — lecz na miłość własną Rzucając blaski — wy, kraczące wrony, W kraju bezpłodnym i pięknego nieba, Gdzie się i modlić — lecz i orać trzeba! 24. A taż to beczka? (to wszystko Jehowa Mówi do mnichów tam, gdzie sąd ich czeka, A ja powtarzam tylko Boże słowa) Ta beczka, votum chorego człowieka, Którą dał biedny — ach, nie mnie, Jehowie, Lecz wam — za cudem odzyskane zdrowie… 25. I wasze głupstwo, żeście się chwalili Z takiego daru, i wasza ciemnota, Życie podobne do próżniackiej chwili, I wasza grubość chłopska — nie prostota, I wasze kłamstwa cudów… i tam dalej… Weź, Lucyferze… niech ich piekło spali…” 26. Tu się jednego twarz archimandryty Odwróci z jednym mnichów pokoleniem I rzeknie Bogu: „Nasz dom, niezdobyty Ibrahimowym mieczem i płomieniem, Zniszczyłeś, Boże… a Lucyfer dumny, Żeś odkrył pełne prochem — grzechów trumny — 27. A ślad na skale gmachu — jak na belce Znak skruszonego gniazdeczka jaskółek, A pomyśl — kiedyś zatrwożony wielce W naszym klasztorze lud znalazł przytułek, Wtenczas widziałbyś — dla mrących z przestrachu Aniołem stróżem każdy kamień gmachu. 28. I gmach się wtenczas cały w lud zamienił, Jak twój tron jasny mieni się w aniołów; Tak wiele duchów zebrał i spromienił W twoje podnóże… i do naszych stołów Siadało wiele… nas, mnichów niegodnych, Lecz wiele sierót płaczących i głodnych… 29. I w nocy pełnej pioruna i błysku Sam szedłem — własne zapalić szpichlerze, Co pod nogami na skały urwisku Stały, ubrane w cyprysowe wieże; I zapaliłem… i przy tym pożarze Widziałem w dole białe Turków twarze. 30. Potem z klasztoru patrzaliśmy, mnichy, Na mur poryty ognistymi rysy, Na nasz dom własny… już jak węgiel lichy, I na stojące w płomieniach cyprysy, Jak ci szatani, co tam — widzisz, Boże — Stoją przy piekła płomiennym otworze. 31. Niejeden mrący, spragniony i ranny — W ostatniej chwili usłyszał nad sobą Płacz… brylantowej cudami fontanny, Otworzył usta — westchnął — i był z Tobą… Źródło, że wiecznie płakało nad ludem Żywych i mrących — nazwaliśmy cudem”. 32. Wtenczas przytomny obronom szlachetnym, Na potępienie mnicha rzekłem z boku: „A owa, owa — w tysiącznym ośmsetnym Trzydziestym szóstym (nie mylę się) roku, Dnia trzynastego września (tak mi świeża Data i dzień ten) — dana mi wieczerza? 33. Sam ją kazałeś zastawić na stole I sam przyszedłeś, o archimandryto, Cieszyć się, patrząc, jak mię w gardło kole Kość twoich garnków, twego chleba żyto — Mszcząc się, że paszport wydała mi Francja, Że czczę papieża… Lecz gdzie tolerancja?… 34. Czyliż dlatego, że wam do kościoła Przysłano z Moskwy obraz Nikołuszki?” Tu mnich uleciał na skrzydłach anioła, A ja na łonie tureckiej poduszki Budząc się, widma spłoszyłem niesforne. Słońce błyszczało przez szyby klasztorne. 35. Lubię, gdy cichy promień słońca strzeli W ciemną altanę lub na sklep, gdzie prix fixe Błyszczą klejnoty, lub do księżej celi Złotym promieniem lecąc na krucyfiks — Albo na rzymskich kościołów mozaiki, Lub na błękitny dym rzucony z fajki. 36. Lubię, gdy pada promień złotolity Na siwe włosy starego żebraka Albo na czoło umarłej kobiety, Albo na skrzydła pływające ptaka Albo na róże, co wysoko niosą Jesienne czoła błyszczące się rosą. 37. Lubię, gdy pada z chmur na odsłonioną W pochmurnym rynku statuę Kopernika, Lubię, gdy pada w nasze ciemne łono I znów z człowieka robi słonecznika, Za światłem życia obracając twarzą Myśli marzące… póty, póki marzą. 38. W komnacie mniszej, otoczonej wkoło Rzędem tureckich sof kwiecistej barwy, Promień słoneczny padł na moje czoło I snów zwichrzone rozpędziwszy larwy, Rozwinął znowu moje myśli senne Na życie marzeń mglistych… całodzienne. Pieśń ósma. Napoli di Romania 1. Spocząłem wreszcie… Przeklinam podróże! Cztery dni konno… po chwastach i skałach, Aż się Neapol włoski w miniaturze Znalazł na Morza Egejskiego wałach… — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — 2. Gdzie nasz Neapol — i morze, i ganek, Skąd widać było dwa białe miesiące, Skąd widać było wybrzeże — i wianek Białych żagielków, i światła płonące Pod żagielkami — gdzie ostrygi szare Ze srebrną piersią — i frutti di mare? 3. Gdzie na wybrzeżu sklepik przy sklepiku, Żagiel przy żaglu, przy świetle światełko, I tych światełek na brzegu bez liku, A każde swoje białe ma skrzydełko, Jakby gwiazdeczek jakich nowych plemię, Które skrzydłami Bóg przysłał na ziemię. 4. Czarowny widok — czarowne wieczory! Ciebie zachwycał zgiełk ludzi i tęcza, W jaką się ludzkie wiązały kolory Nad błękitnawym morzem w pół obręczą. Jam patrzał w księżyc — co lotem aniołów Puszczał się w błękit — z mogiły popiołów. 5. Dziwnie dziś jestem w mieście — miniaturze Znanego tobie Neapolu. Domy Zaległe tutaj ponad morskie wzgórze, Forteca wyszła na szczyt skały stromej, Mniejsza zaś druga w otchłań lazurową Weszła się kąpać — jak Castel dell'Ovo . 6. Morze błękitne — i góry z mgłą siną, Lecz nie tak ścięte jako cukru głowa Ani jak krater… — — — — — — — — — — Grób Agamemnona 1. Niech fantastycznie lutnia nastrojona W toruje myśli posępnej i ciemnej — Bom oto wstąpił w grób Agamemnona I siedzę cichy w kopule podziemnej, Co krwią Atrydów zwalana okrutną. Serce zasnęło, lecz śni. — Jak mi smutno! 2. O! jak daleko brzmi ta harfa złota, Której mi tylko echo wiecznie słychać! Druidyczna to z głazów wielkich grota; Gdzie wiatr przychodzi po szczelinach wzdychać I ma Elektry głos — ta bieli płótno! I odzywa się z laurów: „Jak mi smutno!” 3. Tu po kamieniach z pracowną Arachną Kłóci się wietrzyk, i rwie jej przędziwo. Tu cząbry smutne gór spalonych pachną; Tu wiatr, obiegłszy górę ruin siwą, Napędza nasion kwiatów — a te puchy Chodzą i w grobie latają, jak duchy. 4. Tu świerszcze polne, pomiędzy kamienie Przed nagrobowym pochowane słońcem, Jakby mi chciały nakazać milczenie, Sykają. — Strasznym jest rapsodu końcem Owo sykanie, co się w grobach słyszy — Jest objawieniem — wielką pieśnią ciszy. 5. O! cichy jestem jak wy! o Atrydzi! Których popioły śpią pod świerszczów strażą — Ani mię teraz moja małość wstydzi, Ani się myśli tak jak orły ważą. Głęboko jestem pokorny i cichy Tu, w tym grobowcu sławy, zbrodni, pychy! — 6. Nad drzwiami grobu, na granitu zrębie Wyrasta dąbek w trójkącie z kamieni; Posadziły go wróble lub gołębie, I listkami się czarnymi zieleni, I słońca w ciemny grobowiec nie puszcza; Zerwałem jeden liść z czarnego kuszcza. 7. Nie bronił mi go żaden duch ni mara, Ani w gałązkach jęknęło widziadło; Tylko się słońcu stała większa szpara I wbiegło złote, i do nóg mi padło. Zrazu myślałem, że ten, co się wdziera Blask, była struna to z harfy Homera — 8. I wyciągnąłem rękę na ciemności, By ją ułowić i napiąć i drżącą Przymusić do łez i śpiewu, i złości Na wielkim niczym grobów — i milczącą Garstką popiołów — ale w moim ręku Ta struna drgnęła i pękła bez jęku. 9. Tak więc — to los mój, na grobowcach siadać I szukać smutków błahych, wiotkich, kruchych. To los mój, senne królestwa posiadać, Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych Albo umarłych — i tak pełny wstrętu — Na koń! chcę słońca i wichru, tętentu! 10. Na koń! — Tu łożem suchego potoku, Gdzie zamiast wody płynie laur różowy, Ze łzą i wielką błyskawicą w oku, Jakby mię wicher gnał błyskawicowy, Lecę — a koń się na powietrzu kładnie — Jeśli napotka grób rycerzy — padnie. 11. Na Termopilach? — Nie, na Cheronei Trzeba się memu załamać koniowi; Bo jestem z kraju, gdzie widmo nadziei Dla małowiernych serc — podobne snowi. Więc jeśli koń mój w biegu się przestraszy, To tej mogiły, co równa jest — naszej… 12. Mnie od mogiły termopilskiej gotów Odgonić legion umarłych Spartanów; Bo jestem z kraju smutnego ilotów, Z kraju — gdzie rozpacz nie sypie kurhanów! Z kraju — gdzie zawsze po dniach nieszczęśliwych Zostaje smutne pół — rycerzy — żywych. 13. Na Termopilach ja się nie odważę Osadzić konia w wąwozowym szlaku, Bo tam być muszą tak patrzące twarze, Że serce kruszy wstyd — w każdym Polaku. Ja tam nie będę stał przed Grecji duchem — Nie — pierwej skonam, niż tam iść — z łańcuchem! 14. Na Termopilach — jaką bym zdał sprawę, Gdyby stanęli męże nad mogiłą I pokazawszy mi swe piersi krwawe, Potem spytali wręcz: — „Wielu was było?” — Zapomnij, że jest długi wieków przedział — Gdyby spytali tak — cóż bym powiedział?! 15. Na Termopilach, bez złotego pasa, Bez czerwonego leży trup kontusza — Ale jest nagi trup Leonidasa, Jest w marmurowych kształtach piękna dusza; I długo płakał lud takiej ofiary, Ognia wonnego i rozbitej czary. 16. O Polsko! póki ty duszę anielską Będziesz więziła w czerepie rubasznym, Póty kat będzie rąbał twoje cielsko, Póty nie będzie twój miecz zemsty strasznym; Póty mieć będziesz hyjenę na sobie — I grób — i oczy otworzone w grobie! 17. Zrzuć do ostatka te płachty ohydne, Tę — Dejaniry palącą koszulę, A wstań jak wielkie posągi bezwstydne, Naga — w styksowym wykąpana mule! Nowa — nagością żelazną bezczelna — Niezawstydzona niczym — nieśmiertelna! 18. Niech ku północy z cichej się mogiły Podniesie naród — i ludy przelęknie, Że taki wielki posąg — z jednej bryły! A tak hartowny, że w gromach nie pęknie, Ale z piorunów ma ręce i wieniec — Gardzący śmiercią wzrok — życia rumieniec. 19. Polsko! lecz ciebie błyskotkami łudzą! Pawiem narodów byłaś i papugą, A teraz jesteś służebnicą cudzą — Choć wiem, że słowa te nie zadrżą długo W sercu — gdzie nie trwa myśl nawet godziny: Mówię, bom smutny — i sam pełen winy! 20. Przeklnij! — lecz ciebie przepędzi ma dusza, Jak Eumenida przez wężowe rózgi. Boś ty, jedyny syn Prometeusza — Sęp ci wyjada nie serce — lecz mózgi. Choć muzę moją w twojej krwi zaszargam, Sięgnę do wnętrza twych trzew — i zatargam. 21. Szczeknij z boleści i przeklinaj syna! Lecz wiedz, że ręka przekleństw, wyciągnięta Nade mną — zwinie się w łęk jak gadzina, I z ramion ci się odkruszy — zeschnięta! I w proch ją czarne szatany rozchwycą; Bo nie masz władzy przekląć — niewolnico!!! — Pieśń VIII (Koniec) 1. Nie, nie, dopóki będziesz ręką drżącą Zakrywać piersi puste, owdowiałe, To ja nie klęknę, nawet przed klęczącą, Bo ja mam inną, smutną matkę — chwałę, Co mi ociera łzy płynące rzadko, A i tę trzecią mam… co mi jest matką. 2. O najbiedniejsza! tobie z pól myceńskich Chciałbym już posłać prochów moich urnę. Wrzuć w proch ten dwoje obrączek małżeńskich, Zaklnij Dyjannę i duchy pochmurne, Aby ci widzieć raz mnie pozwoliły W promieniach… jam ci był drogi i miły. 3. Teraz nie jestem niczym — a te mary, Co okrążyły mnie… wzywają dalej I pokazują girlandy i gwary Anielskich duchów… Pójdę… krew mnie pali; Już osądzony śpiewam jak łabędzie, Lecz gdy cię dojdzie pieśń, co z tobą będzie! 4. Tyś uśmiechała się, to było wczora, Kiedyś mię smętnym w dzień znalazła inny Zapłakanego nad śmiercią Hektora. Nie był to głupi płacz… ani dziecinny, Głupsze są teraz łzy… co lecą skorsze, Gdy wspomnę los mój — ach! łzy stokroć gorsze. 5. Żórawie, co tam nad Koryntu górą Rozciągnęłyście łańcuch ku północy, Weźcie na skrzydła moję pieśń ponurą, Zanieście z sobą, może przyszłej nocy Kraj przelatywać będzie ta pieśń głucha, Jak dzwon żałosny brzmiąc w krainach ducha. 6. Żórawie! wy co w powietrze różane Co rano długą wzlatujecie szarfą, Wyście mi były niegdyś ukochane, Wyście jesienną moją były harfą! Wy — i szumiące sosny nad grobami, Gdzież się ja dzisiaj zobaczyłem z wami! 7. A jednak… jam to przeczuł w życia wiosnę, Że będę kiedyś nieszczęsny i błędny, Że może z serca niedoli urosnę I będę z duchów miał wieniec podrzędny, I z dziką kiedyś pożegnam tęsknotą Wasz łańcuch — zorzą pochłonięty złotą. 8. Dziś ta godzina przyszła, bądźcie zdrowe! Tam Archipelag mnie woła błękitny, Tam Korynt trzyma koronową głowę, A za Lepantem Parnas starożytny… O muzo moja, jakże ty pozdrowisz Górę, gdzie siedział Apollo i Jowisz? 9. O romantyczna muzo, na kolana! Bo ja ukłony mam tu dla tej góry Od lipy wonnej klasycznego Jana I od śpiewaka dzieci i tonsury, I od śpiewaka Potockich ogrojca I cichy… łzawy pokłon mego ojca. 10. Ja wiem, że teraz on jest przy mnie duchem, Ale mu twarda śmierć zamknęła wargi; Oto mi nawet szeleści nad uchem Figowe drzewo… jakby — szmerem skargi… Słyszę… głos mi już ojca niepamiętny, Lecz jego musi to być głos — bo smętny. 11. Więc smutnym głosem i niedomówionym Pozwala czasem śmierć mówić po śmierci. Góro, co błyskasz księżycem czerwonym, Jak wulkan krwawy… o, pęknij na ćwierci… Boś ty wyśmiana wróblów świergotaniem, Albo za wczesnym rannych kurów pianiem. — — — — — — — — — — — — Pieśń dziewiąta 1. Jest na korynckiej górze mała grota, Figowym drzewem od wejścia zakryta, I tam odbiegła mię moja tęsknota; Stamtąd albowiem oko tęskne wita Kraj cały — żyzny, zielony, szeroki, Przerżnięty wstęgą korynckiej zatoki. 2. Nigdzie tak piękne i tak szafirowe Morze nie świeci jak tu, w tej dolinie. Kiedy przez szarą drzew oliwnych głowę Oko na morze to błękitne wpłynie, To zamyślone odwrócić się nie chce, Tak go ten błękit rozwidnia i łechce. 3. A tam na prawo, gdzie drzew nagle braknie, Korynt… Już myślisz… że tam kolumnady, Jakich wzrok często północnika łaknie; Lecz Korynt dzisiaj… to chatek gromady, Nad nimi kolumn niewielkich wierzchołek, A matką wszystkich kolumn — ten kościółek. 4. Wszedłem… w świątyni dwie młode Greczynki Miotłami z ziemi zmiatały na kopce — Czarne od prochu korynckie rodzynki, A na kolumnach ściętych mali chłopce, Pasterze… w dudki z trzcin wycięte grali, Kilka baranów sennych i tam dalej… 5. Już wiesz, jakie są obrazy sielanek… Lecz nie widziałeś ich na greckiej ziemi; Ten smutny kolumn już bezżennych wianek, Te drzewa żywe, co z marmurowymi Takimi są tu nieraz przyjacioły, Jak u nas lipy z wiejskimi kościoły. 6. Tu słońca krwawy blask czerwieni niwy… Pełny baranów cień każdej kolumny I pełny owiec cień każdej oliwy, A pasterz na te cienie patrzy dumny, Bo są jak sznury pereł dla kochanki, A w cieniu od drzew leżą owiec wianki. 7. Tu duch przeszłości… spokojność rozlewa Na śpiące owce… na pasterzy twarze. Zefir się rzadko na trawy rozgniewa I Jowisz rzadko tu piorunem karze. Wszystko zamknięte na wiekowe blizny… I w takiej ziemi być! i bez ojczyzny! 8. Czemuż nie jestem tu owiec pasterzem? Czemuż nie jestem panem tej winnicy, Panem tej chaty nad morza wybrzeżem, Nad którą Parnas — w hełmie z błyskawicy — Czuwa — i cicho sny bogów nastręcza, Co się w powietrzu unoszą jak tęcza. 9. O słońca wschodzie wstawałbym, pobożny, Od moich owiec raniej — od jaskółki, Do mnie by gołąb zlatywał nietrwożny, Z Hymetu by się zlatywały pszczółki I kładły miody w złamanej kolumnie, Bóg byłby ze mną i spokojność u mnie. 10. Na mej policy… czara starożytna I pełna wina starego amfora; Przed chatą — jaka najada błękitna, Wylewająca łzy w ciszy wieczora, Brzęcząca smutno o marmur wymyty; Kilka drzew, kilka malw z jasnymi kity 11. I sad, gdzie ciemna liściami cytryna Słońce odstrzela liściem zwierciadlanym, Pod którą wcześnie noc już być zaczyna, Noc sprzyjająca myślom zadumanym, Zielonociemna, cicha, wonna, świeża, Noc dla poety i owiec pasterza. 12. O wy, amora słudzy, wieczne duchy, Z motylowymi skrzydłami wietrzniki… Ja bym rozesłał was gdzie na podsłuchy I przez was wiedział natury tajniki, I co wieczora, pijąc nektar słodki, Strącałbym a czary — was mówiących plotki 13. O rożnych ludzkich miłościach tajemnych, O sercach, które niekochane — pękły, O skarbie w straży aniołów podziemnych. A gdybyście mi o czym smutnym jękły, O jakim kraju, co leży w mogile, Wziąwszy was, duchy, za skrzydła motyle, 14. Skąpałbym całych w czerwonym falernie, Malwy rozkwitłą schłostałbym łodygą, Między różami gdzie zarzucił ciernie Lub wziąwszy za łeb, zrobiłbym go frygą, Aby się kręcił, szedł w ciemne Ereby, Że mi przypomniał smutek bez potrzeby. 15. Przed moją chatą przyjaciele młodzi, Kiedy się dla nich cały baran piecze, Pokazaliby słońcu, co zachodzi, W piryjskim tańcu wydobyte miecze; Przed nimi z twarzą jasną i wesołą Grałbym na lutni — i prowadził koło. 16. A tam na szarej kolumny ułomku Wianek sąsiadów moich siwobrodych, Pochyłych ludzi — przy pochyłym domku, Dawałby ręką takt tańcowi młodych… I przyklaskiwałby temu rymowi. Duchy, sny, straty, starce, bądźcie zdrowi… 17. Czy nie widzicie, żem chory — szatanizm, Bajronizm, siedem mnie dręczy boleści; Wierzę w religię mas, w republikanizm, W postęp… a nawet… wierzę w te czterdzieści Cztery… choć nie wiem, co ta liczba znaczy, Ale w nią wierzę jak w dogmat… z rozpaczy. 18. Mam także ufność wielką w jezuicką Reakcją… lecz się nie łączę i czekam; Tymczasem trudnię się mową sanskrycką I z Europy znudzony uciekam Jak człowiek, co się na przyszłość sposobi I chce przekonać ludzi — że coś robi. 19. Najwyćwiczeńsi w tej sztuce kłamania Niewarci są mi rozwiązać trzewika; Ciągle mam czarny palec od pisania I w oczach ciągle coś na kształt płomyka Poetycznego… stąd mię częściej wita Poetą — ten, co widzi, niż co czyta. 20. Biorę na świadki te strofy ostatnie, Czy w nich poezji jest choć za trzy grosze Nie bój się, niech je twa krytyka płatnie — Od nieprzyjaciół moich więcej znoszę — Te strofy są złe, powiedz to otwarcie; Pisałem, jakbym nigdy nie był w Sparcie; 21. Te strofy są złe — no więc na to zgoda; Niepoetyczne… zgadzam się i na to… Chodźcie tu do mnie… patrz… błękitna woda Igra pod moją kaiką skrzydlatą, Łódka przez fale rozbudzone pędzi Jak najkształtniejszy z Olimpu łabędzi. 22. Przez nachylone żagle księżyc blady Pokazuje mi majtki zadumane; Stoją jak dawni rycerze Hellady O maszt oparci… złotem haftowane Pancerze mają i białe kapoty… Księżyc jest na nich błękitny i złoty. 23. Oni umieją zostać nieruchomi Jako posągi, patrząc w niebo czyste, Eol sam wichry szalone poskromi I z żaglów muszle porobi srebrzyste, W których się oni… na pół skryci — mieszczą Jak duchy — myślą wywołane wieszczą. 24. I cicho, i wraz…. o godzino święta! Łódka się w morskie rzuciła głębiny I z jękiem nagle stanęła wzdrygnięta… To była pierwsza fala Salaminy: Spotkać pierwszego Polaka przybiegła, I wstrzęsła mnie tak… i jękła i legła. 25. A za nią inne fale z wielkim gwarem Od brzegu biegły, szerzące wzdychania. Jutrzenka żywym spłonęła pożarem. Słońce… już było bliskie swego wstania; Myślałem, że w tym wiekopomnym kraju Stanie w piorunach — jak Bóg na Synaju. Wschód słońca nad Salaminą Pamiętam jedną godzinę żywota — Leżałem w greckiej łodzi… Spało morze… A każdy żagiel był jak muszla złota, W której się chował… w albańskim ubiorze Majtek. Słuchałem, jak fala klekota, Kiedy ją złota pierś kaika porze… Księżyc się cicho błyszczał… złoty taki Jak słońce… Łódź płynęła z Kalamaki… I z wolna wschód się oczerwienił siny… Ponad Pireą powiał wiater świeży. Wzdrygnęła się łódź śród morskiej równiny, Jak rycerz, gdy go w piersi wróg uderzy. Była to pierwsza fala Salaminy — Szła od mogiły, gdzie Temistokl leży — Zatrzęsła łodzią… wkoło ją obeszła, Zagrzmiała — jękła żałośnie — i przeszła. Wstałem — tańczyły fal różane bryły — Słońcu się niebios otwierała droga. Słońce! — myślałem, że wstaniesz z mogiły Temistoklesa — jak z mogiły Boga Zmartwychwstający anioł blasku, siły… Lecz nie — gdzie był złoty tron jego wroga, Skąd Kserkses patrzał na zniszczenia dzieło, Wyszło ogromne słońce — i stanęło… Wtenczas zacząłem urągać się w duchu Grobowi, co był rzuconym w ciemnoty, I morzu, które chodziło w łańcuchu — I obróciłem się, gdzie stał tron złoty, Paląc się w słońca czerwonym wybuchu… Bo tak stać musiał, gdy ginęły floty I marli za kraj rozpaczni obrońce… Kserkses… na tronie tym — ubrany w słońce!… Fragment I porzuciwszy drogę światowych omamień, I wysłuchawszy serca, gdy rzekło: „Jam czyste!”, Tu rzuciłem się z wielką rozpaczą na kamień, Pod którym trzy dni martwy leżałeś, o Chryste! Skarżyłem się grobowi, a ta skarga była Ani przeciwko ludziom, ani przeciw Bogu… — — — — — — — — — — — — Listy ze Wschodu Do Teofila Januszewskiego Gdzie dziś Neapol jasny? Kto zasiadł nasz ganek? Kto patrzy na rybackich sklepów złoty wianek? Gdzie koczujące światła w pół okręgu zwite, Od wiatru żagielkami białymi nakryte, Jak te, o których prawi gdzieś Szecherazada, Ptaków z ognistą piersią, z białym skrzydłem stada? Nad błękitami siedzą. Przy świetle światełko, Każde ma białe sobie dodane skrzydełko; Rzekłbyś, że gwiazd znudzonych lazurami plemię Bóg skrzydłami uzbroił — i przysłał na ziemię. Lubiłeś taki widok — ludu ruchy — migi — Krzyk życie — otwierane nożami ostrygi — Z polipów i gwiazd morskich malownicze wzorki — Siarczaną wodą z hukiem wystrzelone korki — Falę ludu, co z sobą po ulicach niesła Osoby granem widok płacące i krzesła… Lubiłeś na to patrzeć, lecz poważnie — z tronu Drżącego nad falami morskimi balkonu, Którym architekt tkanki podrzeźniał pajęcze. — Ja tymczasem, kolorów przeleciawszy tęczę, Patrzałem na Wezuwiusz, aż po lawy ścianie Drący się księżyc wejdzie, na kraterze stanie I stamtąd białe czoło obróci do świata. Tak zrodzone na grobie dziecko twego brata, Któremu pierwsza grobu lilia rówieśniczką, Zamyśloną na ludzi spojrzało twarzyczką Z cichej ojca mogiły… Gdzie nasz lazurowy Golf? i ciche przy białym księżycu rozmowy? Jak się wieniec związanych ludzi prędko kruszy! Wczoraj widziałem wróble spłoszone na gruszy; Cała hurma na bliskie uniosła się drzewka Tak zgodnie, że raz biała skrzydełek podszewka Ku słońcu, to znów cała chyli się ku roli, Jak podsrebrzone liście rozchwianej topoli. Lecz ludzie, piorunową spłoszeni ulewą, Nigdy razem na bliskie nie usiędą drzewo , Ale niezgodnym lotem rozchodzą się błędnie. Ani tam listek róży, gdzie liść lauru więdnie… Już miesiąc, jak z jednego wyjechawszy grodu, Ty pod strzechę własnego domu, w cień ogrodu, Ja w nieznane uciekam krainy południa Przed ścigającą myślą i mrozami grudnia. A gdy mi już na opak idą roku pory, Gdy zima kwiatowymi ubrana kolory Ani po górach lekkim płatkiem śniegu sypie, Ani w kryształ ubiera brzozy, ani skrzypie Pod saniami wieśniaka, ani pod stodoły Zgania wróble, ni smutno zielone jemioły Różami świegocących osypuje gilów, W kraju porżniętym wstążką jasną siedmiu Nilów Mógłbym o spokojnikach zapominać wiejskich, Pijąc muł Etyjopów zamiast wód letejskich. Lecz ja przeciwnie — wszystkie widziane obrazy W myśl kładę jak na wielkie zwierciadło bez skazy I chciałbym wam, gdy noc was zimowa zaskoczy, Tym zwierciadłem Egiptu słońce rzucić w oczy. Obłąkany nasz okręt zawołał o świcie: „Ziemia!” I ziemia wyszła na morza błękicie Jak złocistego piasku dzierzgany obrąbek. Rzekłbyś, że biały siedzi na piaskach gołąbek, Przypatrując się sobie w zwierciadlanej fali… A to był pałac wielki Mahomeda-Ali. Rzekłbyś, że przed nim resztki wieśniaczego płota Sterczą… to była Ali-Mohameda flota. Nad tym brzegiem, a z twarzą, jak ją widzę co dnia, Leżała niesplamiona purpura przedwschodnia; Na niej stada gwiazdeczek bladego lazuru — I jedna tylko palma na prawo z marmuru Otoczona rojami nieśpiących wiatraków. W przezroczu nieba stada wędrujące ptaków, Tak jak je ręka boża w jeden łańcuch sprzęże, Przede mną w czarne długie wiązały się węże… Tak mi się ukazały afrykańskie brzegi Smutne, obumarłymi południka śniegi Zasypane, pod nieba sklepionego łuną, Długą i rozciągniętą położone struną. Z niej jak z boskiego łuku na niebieskie stropy Strzał słonecznych wiązane wypadały snopy. Chciałbym się teraz zbliżyć teleskopu szkiełkiem Do brzegu — spoić tęczą kolorów i zgiełkiem. Tu przeszywany złotem, przetkany bławatem Chce być człowiek bawiącym oczy twoje kwiatem; Nawet w ubiorach ludu taka rozmaitość, Że cię wkrótce dusząca opanuje sytość, I szukasz znużonymi oczyma błękitu, Lecz próżno! — bo dom szczytem przyrasta do szczytu; Bo ledwo się oglądniesz, zaraz ciebie horda Oślarzy za złotego zwąchała milorda I osiołkami drogę zwężoną przegradza — Chwyta — piastuje — z ziemi podnosi — i sadza Na szybkolotnym ośle, razów mu nie szczędzi, Aż biegnąc, pod złotego orła cię zapędzi. Szczęśliwy, kto tak gnany, pod rozsądek ścisły Oczy podda i wszystkie razem zwiąże zmysły! Nieszczęsny, kto na boczne bramy się ogląda! Schyl głowy!… osioł wleciał pod juki wielbłąda — Patrzysz… nad tobą arka tłumoków i skrzyni — Rozbiłeś się na lądzie — a okręt pustyni Popłynął. I znów idzie całunem nakryta Jakaś trumna, szeroka, czarna — to kobieta! Płaszczami rozszerzona na całą ulicę, Z oczami błyszczącymi jako dwie gromnice Przez dwa białe otwory, z jedwabiu szelestem Biegnąca… zda się tobie, że pyta: „Kto jestem?” W łokciach ufaj, jak ryba pływająca w skrzelach, Rozpychaj tłum — błękitny ustępuje felach. Tu pilnująca głową równowagi dzbanka, Wyprężona przy murach staje Egipcjanka, Podobna kariatydzie w ścianę wmurowanej; Jej koszula, posłuszna piersi z brązu lanej, Nad łonem się podnosi i na dół opada, O każdy kształt jak wodna łamiąc się kaskada. Tu europejski ubiór, wielki równacz stanów, Dalej żebrzące stado postaci bocianów Goni za tobą, prośbą grzechocącą klaszcze — Czarne, wychudłe, w białe obwinięte płaszcze. Ledwoś wyrobił w tłumie ulicowym szczerby, Ledwoś dopadł do bramy — przy bramie, jak herby, Żywe wielbłądy, okiem przerastając kratę, Wodą w skórzanych workach zamkniętą skrzydlate, Stają ci się przed progiem domowym zagrodą, Odstraszając sączącą się przez skóry wodą. Nim się myślą o wiekach ubiegłych zasępię, Bawi mię to, co widzę i słyszę na wstępie: Dziś ludzi, kolorami rozkwiecone klomby — Jutro ujrzę pomniki — trumny — katakomby — Wszystko, co pozostało na tym piasku z wieków Od Egipcjan, przez Rzymian podbitych, i Greków. Dosyć już… Dziś, znużony arabskimi gwary, Siędę w oknie i będą patrzał na port stary Wielkiego Aleksandra, gdzie się jeszcze trzyma Latarnia morska, świecąc puszczyków oczyma. Aleksandria, 22 października 1836. Piramidy Wyjechałem z Kairu dziś ze słońca wschodem. Mgła biała nad palmowym Kairu ogrodem Kryła mi złote słońce… i łzy brylantowe Zawieszała na palmach; a gmachy różowe Zorzą mglistą, tysiącem wieżowych promieni Przesuwając się w tajnej ogrodu zieleni, Odchodziły gdzieś na wschód. Oślątko me chyże Leciało, aż się w starym oparłem Kairze. Łódka stała u brzegu, wsiadłem do niej — płynę. Za Nilem widać było zieloną równinę; Po obu stronach domki białe, pełne krasy; Za domkami dwa wielkie daktylowe lasy, Między lasami przestwór i na tym przestworze Trzy piramidy… dalej… żółte piasków morze I niebo blade — czyste… jak Ptolomeusza Krąg z kryształu… Na oczach usiadła mi dusza… Przez Nil cichy prędkimi przeprawiony wiosły Wysiadam… już zbliżone daktyle przerosły Czoła dumne piramid — zniknęły pomniki I tylko las błędnymi pocięty promyki, Wystrzelony pod niebo, koronami szumny, Jak przysionek piramid bogaty w kolumny Przy ludzkich dziełach, ręką zasadzony Boga… I trzy godziny trwała pełna dumań droga, I więcej, bo Nil jeszcze nie wrócił do łoża. Przepływałem jeziora — aż na piasków morza Wyniosło mię oślątko… Na piaskowym wale Stały przede mną gmachy błyszczące wspaniale, Twarzami obrócone do słońca — i do mnie. Patrzałem na nie — potem na siebie… Jak skromnie Wyglądałem przy grobach takich — na osiołku, W pustyni piasku w każdym topiący się dołku. Bliżej — z pokorą wszystko opisywać muszę — W dolinie piasku stoją trzy drzewa: dwie grusze, A we środku spleciona z kilku palma jedna. Chociaż w piasku zieloność je kryje niebiedna, Jak szmaragdy się błyszczą stojące na straży Przy dolinie piramid. Szczęśliwy, kto marzy Pod liściem rozłożystym tej szerokiej gruszy, Gdy lawiną kamieni grobowiec się kruszy I spada z wielkim hukiem. Na białym kamieniu Siadłem strudzony w drzewa szerokiego cieniu; Myślałem, jak ten wąwóz cały piasków przebrnę?… Co czuć będę? i oto… jakieś mrówki srebrne Pod nogami ujrzałem grzebiące się w piasku. Wziąłem do rąk stworzenie perłowego blasku, I bawiło mię małe jak ziarenko żyta… A domek ich jak ślady końskiego kopyta, Obłożony wałami w budowę półkolną; Przejrzałem cały — potem puściłem je wolno Obie do rozbitego sarkofagu żłobu, I wstawszy szedłem prosto do Cheopsa grobu. A kiedym był u piasków przebytych połowy, Wzniosłem czoło — spojrzałem górą ponad głow, I nie mogłem oczyma dolecieć do szczytu Grobów, co uleciały w krainę błękitu, A więc oczy ogromem piramid odparte Spuściłem… Wkoło były grobowce otwarte, W których i proch umarłych dawno powymierał. Sfinks czarną Kopta twarzą nad piasek wyzierał, I straszna była dzikość grobowej doliny. Wtenczas wypadli słońcem wyschli Beduiny, Brązowi, w białych płaszczach, jak grobowe sępy, I porwały mię czarnych szatanów zastępy, I wiedli z krzykiem w groby od wieków milczące, Paląc pochodnie — blado na słońcu płonące. Nim doszedłem zaściennej piramid ulicy, Schyliwszy się, podniosłem kamień soczewicy, Która dawniej karmiła królów robotniki I stała się pomnikiem pomiędzy pomniki; Ta sama kształtem, tylko wosku wziąwszy białość, Dziś — różniąca uczone głowy — skamieniałość! Postrzegłszy, żem krainę głazów ruszał senną, Jakby mi chcieli w piaskach zadać śmierć kamienną, Araby mię w grobowcach otoczyli gęściej, A każdy trzymał granit ważony na pięści — Od nowej się napaści obroniłem skoro, Głaz pamiątek kupiwszy za para pięcioro. I szedłem z Arabami w piramidy łonie, Szukając drzwi — te były na zachodniej stronie. Przed drzwiami — do niskiego podobną pagórka Piramidę maleńką ma Cheopsa córka. Stanąłem… tak pokornie tu się położyła Przy mogile ojcowskiej dziecięcia mogiła, Że łzy miałem na oczach… W piramidy ścianach Jest otwór, gdzie do grobu wchodzisz na kolanach. Arab z pochodnią wpełznął… i zniknął. — Musiałem Synom stepów się oddać i z duszą, i z ciałem. Dwóch zaprzęgło się do mnie, dłonie wzięli w kleszcze, Trzeci lazł rakiem, świecąc, a czwarty mię jeszcze Popychał — i w ciemnościach mnie gmachu pogrzebli, I śliskimi kominy, bez schodów i szczebli Wiedli w górę, aż wreszcie mogłem podnieść głowy, Obaczywszy się żywym w Komnacie Królowej. I dalej korytarzem trumnianego ula Pełznąc, obaczyłem się w Sali trupa Króla. Blask pochodni się lekko po ścianach rozpłonił. Sarkofag — próżny — ręką uderzyłem — dzwonił Jak rzecz pusta… Wyszedłem z granitowej skały Jak senny, zadziwiony dniem, co świecił biały, Palm zielonością, piasków oświeceniem złotem, Westchnąłem z głębi piersi… za niczym… a potem Obróciwszy się, czarne zapytałem guidy, Gdzie — którędy się idzie na szczyt piramidy? Pokazali mi lewy brzeg nierówno zlany Z ciemnej, nieoświeconej promieniami ściany. Przemierzywszy, jak czynią podróżni roztropni, Wielkość każdego — mnogość do przebycia stopni, Wiedząc, jak się grobowce pod nogami kruszą, Arabom się oddałem ciałem, Bogu duszą. Z dwóch Beduinów tylko mój orszak się składał, Każdy na wyższy kamień wskakiwał, przysiadał I podawał mi ręce… i tak szedłem długo. Raz mi kamień był stołem, drugi raz framugą. Trzy a zaledwie z dołu widziane szczelinki Były jak trzy komnaty, na trzy odpoczynki. W głowy zawrocie jużem nie pomniał, gdzie idę, I tak wszedłem na pierwszą w świecie piramidę. (1836, listopad) Na szczycie piramid Jak dwaj czarni z białymi skrzydłami anieli, Dwaj Arabi na rogach pomnika stanęli, Ja na głazie najwyższym… Chciałem zebrać wzrokiem Cztery ściany, spadzistym lecące potokiem, I nie mogłem ogarnąć — bo na to potrzeba Być słońcem… i na królów groby patrzeć z nieba. Arabi stali cicho — za nimi zwierciadłem Był sklep błękitu… w niebo spojrzałem… i siadłem, Patrząc na różnych wkoło napisów kobierce. Cicho… zegarek słyszę idący… i serce… Czas i życie. — Spojrzałem na błękit rozciągły, Świat przybrał kształty Bogiem widziane — był krągły. Z dala Kair… Nil… łąki… daktylowe laski… Bliżej — pustynia… złotem oświecone piaski… Bliżej — trzy drzewa, figa, pod nią cienia chłodnik, A w nim stał mój osiołek i Arab przewodnik. Patrząc na nich, myślałem o mrówce ze srebra… Bliżej — dolina piasku, cała w równe żebra, Wichrem zmarszczona — i Sfinks, i grobowce białe — Ziemia widoma… wszystko dojrzane, lecz małe… Inny widok na prawo, inna była scena: Naprzeciwko Cheopsa stał pomnik Cefrena, Tak że orzeł po równej krainie błękitu Mógł płynąć od jednego do drugiego szczytu. Dwie piramidy wąwóz tworzyły głęboki, A zachodniego słońca czerwone potoki Jakby falami ognia płynęły tamtędy, Lejąc się przez grobowców utworzonych rzędy. Ale większy był jeszcze widok z innej strony: Pustynia — i ogromny krąg słońca czerwony Chylił się do zachodu… I większy był jeszcze Widok — w myślach — na wieki, lecące jak deszcze Po granitowych ścianach; na pożarów łuny, Na ogromnych wypadków bijące pioruny… Kiedym to wszystko wsławił i w grobie pochował, Zdało mi się, że Aryman krwią Nil zafarbował I że płynął czerwoną wypadków posoką; I tak myśląc, po głazach obłąkane oko Padło na jakiś napis — strumień myśli opadł… Krwi dwudziesty dziewiąty przypomniał listopad, Polskim językiem groby Egipcjanów znacząc… Czytałem smutny… człowiek może pisał, płacząc. List do Aleksandra H. (pisany na łódce nilowej) Rozdzielił nas gościniec płynnego szafiru, Ty w Tebach, ja dopiero wypływam z Kairu. Spodziewałem się niegdyś, że miło nam będzie Złączyć na Nilu skrzydła okrętów łabędzie, Razem odwiedzać mumiów balsamiczne składy, Razem oczy w Nilowe rzucać wodospady; I razem jako dawniej kończyć spór zacięty O cień Chrystusa z drzewa przez Woltera zdjęty; Dziś próżno cię wyglądam i próżno mię czekasz, Wiatrem, który mię niesie za Tobą, uciekasz. A twój brak tak mi serce w podróży oziębia, Żem przedsięwziął do ciebie pisać przez gołębia. Nad leniwą więc myślą używając musu, Już zapisałem kołem listek papyrusu. Kupcząca ludzkim ciałem, łódź płynąca z Nubii, Dostarczyła posłańca, co błękitami lubi Nosić listy, wracając pod rodzinne palmy. Tak więc piszmy do siebie; przeczytawszy — spalmy. A naprzód pytam ciebie, gdzie mułowy wrzątek Wezbranych fal na Nilu ma bieg i początek? Bo gdym o tym rozmawiał z nadnilowym żeńcem, Rzekł mi: „Nimfa lotusów ustrojona wieńcem, Siedząc smutna pod skałą czarnych Etyjopów, Ostrożnie sączy dzbanem ojca naszych snopów; Lecz kiedy się zapatrzy twarzą na kochanka, Wtenczas z przechylonego Nil wybiega dzbanka, Aż się na polach naszych strumieniem roztoczy.” — Powiedz mi, czy widziałeś tę Nimfę na oczy? Czy taka, jak wiezione Abissy na sprzedaż? Czy nie zostaniesz przy niej? czy serca jej nie dasz? Lękam się, że ta Nimfa, do zniknienia skora, Z bliska widziana, w błotne zmieni się jeziora, Z których każde w dolinie, bez kwiatów i drzewa, Przez rok cały, deszczami tropików nabrzmiewa; Aż zwiększone ulewą i skalnymi ścieki Rzuci wszystko Nilowi gardłem białej rzeki. Wreszcie wszystko to twoje positiverozwiąże. Ja wiem tylko, że dla mnie Nil dotąd — rzek książę; Piękny, kiedy błękitem żeni się z palmami, Co stoją wiatrem lekko wahane nad wsiami; Piękny, gdy pokazuje płaskie pustyń lądy, Gdzie o słońca zachodzie przechodzą wielbłądy, Mrówki pustyni; piękny dla oka poety, Gdy stojące nad sobą, białe minarety, Podwójne i w błękitach pokaże odwrotne; Gdy ma senne bociany, jak za Polską smutne; A jeszcze bardziej oczy i duszę zachwyca, Gdy w nim zapalmowego widzę wschód księżyca. Piękność Nilu dla ciebie małą jest zaletą, Którego Nilem wiodą Strabo i Manetho. Epok nie mierzysz dniami ni wypadków calem. Era Franków: gdy jeszcze cesarz był kapralem, Małą dla ciebie, który dziś patrzysz z wysoka, Dalej niż ludzie krótszej pamięci i oka. Ja także, będę z tobą jak w rozmowie szczery, Należę do liczących czas na krótsze ery. Ja chcę prędkich rozkwitnień, owoców i zgonów. Gniewa mię nieruchomość długa faraonów, Wolę dzisiejsze czasy burzliwsze, choć dla nas Król jest każdy jak dziwnie rosnący ananas; Zerwiesz koronę, owoc odkąsisz — o wiośnie Z korony odkąszonej nowy król odrośnie. Dla mnie rzecz mało ważna i z niczym ta sama, Że Manes był zjedzony przez hipopotama, Chciałbym tylko dziś widzieć królobójcze zwierze, Mało dbam, że ze Wschodu przybyli pasterze, I laski zamieniwszy na berła lub dzidy, Kładli na piasku kamień pierwszej piramidy. Że z Egiptu wygnani przez rodzime syny Założyli w Judei straszne Filistyny; I tam mniej twardą sztuką stawiali budowy, Kiedy je twardy Samson mógł rzucać na głowy. Jednak widzę wypadek jeden, okiem wieszcza: Mojżesz królowi wolę Jehowy obwieszcza; Pomiędzy rzędem Sfinksów czoło wzniósł ogniste, Król go słucha, nad królem słońce idzie mgliste, Obłąkane w szarańczy zwichrzonej motylu. Tam dalej Nil — lecz zobacz, co niesie — krew w Nilu Przy tronie Faraona, z pokręconym słupem, Stoją królewskie syny — jeden pada trupem. Krzyczą matki, pobladły starych ludzi twarze. Takich obrazów stary świat już nie pokaże. Wielkie czasy, gdy w królów zaniesione lochy, Z królewskich ciał nie mogły uczynić się prochy. I stała się na ziemi bogów różnodzielność, I stała się na ziemi trupów nieśmiertelność, I pod ręką ważących głazy robotników Zaczynała się wieczność światowa pomników. Na ziemi trup odbywał sądzenie Erebu, Można było królowi zaprzeczyć pogrzebu: A że znalazł się człowiek tak wielkiej odwagi, Świadczą w łonach piramid próżne sarkofagi. Ten wniosek, może wniosków uczonych niebliski, Rzuciłem w porfirowe umarłych kołyski, Gdy wejściem pod sklepienia piramidy dumny, Przy świeczniku Araba zaglądałem w trumny. A ty może zaprzeczysz, zdań uczonych różność, Rzucając w gadającą piramidy próżność; I wielkie echa, ludzi nie mogąc przekonać, Będą w łonie grobowym budzić się i konać. Wyznam ci, że mi widać głębiej i wyraźniej Gmachy stawiane myślą w krajach wyobraźni. Jakże się piękną zdaje przy dumań pochodni Makbet, ta granitowa piramida zbrodni. Ludziom na nią wchodzącym bledną z trwogi twarze. Płaczesz nad piramidą nieszczęścia w Learze Z niczego, a zazdrością już szatana bliski, Otello jak bodzące niebo obeliski. Jeśli gmachy piramid miały otwór ciemny, Skąd gwiazdy niebios człowiek wyśledzał tajemny, W Szekspira gmachach równie zostawiona droga Patrzącemu się oku na błękit i Boga. Jako skarby zaklęte, strzeżone przez gryfy, Stoją dotąd nieznane światu hieroglify. Trup od wieków uśpiony, gdy zeń wieko spada, Zdaje się, że w balsamach śpi i przez sen gada, Lecz nie możesz zrozumieć. Z długimi przystanki Idąc, prawie połowę drogi uszli Franki. Już wiadomo, że w tamtą stronę czytać znaki, W które lwy ryte patrzą, w którą lecą ptaki. Sto razy napisane Psametyk i Psychon Wyświeciły dziwaczny wieków akrostychon , Od zwyczajnego pisma narodów odrodek, Zlany z liter, wyrazom trzymających przodek. Lecz taki sposób pisma miał sobie zaletą, Że pisarz mógł się zrobić w literach poetą. Tak w imieniu wyrytym nad marmuru brusem: L rycerskie lwem było, dziewicze — lotusem. Piękna dziś, gdy się skreśli na łonie błękitu, Mumia myśli, z jednego wycięta granitu, Strażniczka niemyślących grobowców od wieka, Która na dawnych panów zbudzenie się czeka Z dawnymi wspomnieniami! Kiedy patrzę na nią, Chciałbym z tobą wiekową nurkować otchłanią; Być tam gdzie pod palmową zrodziła się chatką Sais będąca niegdyś Ateńczyków matką; Pojąć jak ci wychodnie, nazwawszy się Grecy, Od mglistych horyzontów palmowych dalecy, Smutni, że kolumn żywych brakowało oku, Zaczęli je z kamienia malować w obłoku. Porównać Luksor z domem współczesnym Ewandra, Egipt dać Persom, Persów bić przez Aleksandra; Widzieć wojsko w egipskim pogrzebane pyle, Króla synem Jowisza — i prochem w mogile. I Egipt odkruszony w Ptolomejów dłoni, Laur naukowy długo noszących na skroni; Aż zanurzeni w czasu i wypadków rzekę, Oddali się z berłami w Cezarów opiekę. I patrz… człowiek zrodzony w Tentyrze nad Nilem W rzymskiej sadzawce walczy z wrogim krokodylem, Płaz olbrzymi nań leci… już go chwyta w paszczę. Ilot nań wskoczył — zabił. Koloseum klaszcze. Na płazie pokonanym usiada gladiator; Palmy, Nil, kolumnowy kościół boskiej Athor, Żonę, dzieci i chatę przypomniał glinianą, Na płazie, pod klaszczącą z żywych ludzi ścianą. Oczy zakrył przed ludźmi czy przed słońca blaskiem I pojął, że się można urągać — oklaskiem. Wzięty spomiędzy ruin, prochów, pogorzelisk, Poszedł po obcych krajach błąkać się obelisk. Wygnaniec, już jakoby samolub z kamienia, Żebrakowi na czoło nawet nie da cienia, Z nikim nie gada, stoi myślą w krajach ducha, Gdy na księżyc fontanna rzymska pod nim bucha. Dziś gorsi i podobni do Mojżesza plagi Cudzoziemcy wynoszą z grobów sarkofagi. Anglik, dumny w sterlingi zmienione na piastry, Rzuca trupy, trumiane bierze alabastry I w Londynie zachwyca zgraję zadziwioną, Wstawiwszy świecznik w próżne alabastru łono. Rzekłbyś wtenczas, że wszystkie płaskorzeźby rusza Chrystusową nauką ożywiona dusza. Że pełny nauk, ciemną przyszłością straszliwych, Grobowiec oświecony stał się lampą żywych. „Nie ma go tu” — powiedział anioł Magdalenie Zazierającej w grobu skrwawionego cienie. Taką odpowiedź tobie Araby wyniesą Z pustych katakumb; nie ma ich tutaj — lecz gdzie są? Zamiast balsamu tego, co trupy przechował, Chrystus nam łona naszych dusz nabalsamował; I duszę ludzką, duszą namaściwszy własną, Uczynił ją na wieki niezgonną i jasną. Już na palmie egipskiej naukę zaszczepił, Już się był tym balsamem Egipcjanin krzepił; Już z grobowców, nauki uczyniwszy pszczelnik, Na Tebaidzie święty zamieszkał pustelnik, Czyniąc mogiły, wiary podobne latarniom, Gdy Omar straszny głowom, gmachom i księgarniom, Kraj, sto razy różnymi pługami przeoran, Pod ognisty proroka dał bułat i Koran. Lecz dosyć już, bo sądzę, nowy księżyc przyjdzie Oświecać nas w grobowców pełnej Tebaidzie…. Tam niech inni o życia rozmawiają fraszce, Paląc świecę w pożółkłej pustelnika czaszce. My, chcąc pojąć, jak niegdyś żyli ludzie sławni, Staniemy się myślami i rozmową dawni, Aż się tak obłąkamy w wypadkowym lesie, Jak w palmach biały gołąb, co ten list poniesie. (1836, listopad) Do… Kiedy smutny nad Tella siedziałem jeziorem, Ty przyleciałaś do mnie… z dalekiej krainy, Jak przywabiony gołąb białością smutnego Ptaka na pustym domie… i długo nas ludzie Widzieli nad jeziorem dumających razem, Nie wiedząc, żeśmy w toniach błękitnych szukali Gwiazdeczki szczęścia, bardzo dawno utraconej. Nie wiem, czyś ją znalazła beze mnie… czy jeszcze Smutną pod płaczącymi wierzbami zastaje Biały księżyc… O moja miła, siostro duszy, Jak ci zimno być musi… we wrześniowych nocach Oświeconej czerwonym światełkiem kominu, W którym wilgotne płoną gałęzie… W Szwajcarów Ziemi łuk dawny Tella jaśniejszy niż słońce Przez sześć miesięcy roku… Jam się bardzo zręcznie Zimie sypiącej za mną śniegami wywinął, Słońce błyszczy mi złote — mógłbym tobie posłać Zamiast zwiędłej rozmowy pod myślącym słońcem Róże dziś rozwinięte… i świeże… myślące… Lecz na co tobie róże — ty, co kwiaty wdowie Rwiesz na łąkach i nimi ubierasz słomiany kapelusz… Z listu do księgarza (Eustachego Januszkiewicza) Jeszcze chodzą przed oczyma Róże, palmy, wieże, gmachy, Kair, Teby, Tyr, Solima, Mój Eustachy. Jeszcze głowa diabła warta, Jeszcze morskie czuję strachy, Wycia hyjen, lwa, lamparta, Mój Eustachy. Jeszcze długo spocząć trzeba, Nim przywyknę widzieć dachy Zamiast płócien, palm i nieba, Mój Eustachy. Lecz ty wyrwiesz mnie z letargu… Ty pomieszasz róż zapachy Księgarskiego wonią targu, Mój Eustachy. Będę tobie wdzięcznym za to, Przypomnisz mi kraj i Lachy Zniechęceniem, troską, stratą, Mój Eustachy. Ty napiszesz mi, jak stoją Poetycznej muzy gachy, I co piszą i co broją, Mój Eustachy. Dla nich rosły świeże laury I szczękały druku blachy, Gdym ja gonił Kofty, Maury, Mój Eustachy. Niech śpiewają więc „Te Deum”, Żem rok zgubił, budząc Grachy I Scypiony w Koliseum, Mój Eustachy. Lecz się wmieszam do antyfon, Na egipskie klnę się ptachy, Na kościoły, gdzie bóg Tyfon, Mój Eustachy. Klnę się tobie i na Ator, Co w Tentyrze ma swe gmachy, Że się porwę jak gladiator, Mój Eustachy. d. 9 lipca 1837, w kwarantannie Livorno. Wschodnie utwory liryczne Rozmowa z piramidami Piramidy, czy wy macie Takie trumny, sarkofagi, Aby miecz położyć nagi, Naszą zemstę w tym bułacie Pogrześć i nabalsamować, I na późne czasy schować? — Wejdź z tym mieczem w nasze bramy, Mamy takie trumny, mamy. Piramidy, czy wy macie Takie trumny, grobowniki, Aby nasze męczenniki W balsamowej złożyć szacie; Tak by każdy na dzień chwały Wrócił w kraj, choć trupem, cały? — Daj tu ludzi tych bez plamy, Mamy takie trumny, mamy. Piramidy, czy wy macie Takie trumny i łzawice, By łzy nasze i tęsknice Po ojczystych pól utracie Zlać tam razem i ostatek Czary dolać łzami matek? — Wejdź tu, pochyl blade lice, Mamy na te łzy łzawice. Piramidy, czy wy macie Takie trumny zbawicielki, Aby naród cały, wielki, Tak na krzyżu, w majestacie Wnieść, położyć, uśpić cały I przechować — na dzień chwały? — Złóż tu naród, nieś balsamy, Mamy takie trumny, mamy. Piramidy, czy została Jeszcze jaka trumna głucha, Gdziebym złożył mego ducha, Ażby Polska zmartwychwstała? — Cierp a pracuj! i bądź dzielny, Bo twój naród nieśmiertelny, My umarłych tylko znamy, A dla ducha trumn nie mamy. 1837 r. Pieśń na Nilu Nie szumi liść, nie szumi gaj, Jakie niebo, jaki kraj! Z cegieł stoją wielkie góry, A na cegłach leżą chmury. I jam cierpiał, i jam żył, Jam w letejskich wodach pił, Dziś w Nilowe fale mętne Patrzą oczy moje smętne. Patrzę smutny, patrzę w dół, Czy kto moje serce struł, Że śpi teraz jak łabędzie, Że mu wszystko jedno wszędzie… Łódko, łódko, dalej nieś! Tu na brzegu stoi wieś, Tu gołębi jakby śniegu, Chmura ptaków, wieś na brzegu. Dalej, łódko, od tych kras! Tu palmowy stoi las I gliniana chata w głębi Z wiankiem ciernia i gołębi. Arab O, nie zazdrość szczęścia im, Patrz, nie idzie z chaty dym. Nieszczęśliwy los lepianek, Choć z gołębi mają wianek. Może tam zarazy strup, Może w chacie leży trup, Dzieci płaczą przy tapczanie, Trup nie słyszy i nie wstanie. Trupa trzeba ziemi dać, I gołębie będą spać, Gdy wychodzi trup nędzarza, Gdy powróci syn z cmentarza. Poeta Jeśli tak, to łódko tam Te błękitne fale łam. Do tej chaty nieś mię, łodzi! Wejdę tam, skąd trup wychodzi. Jeśli tak, to łódko tam Będę jęczeć, będę wyć, Serce kąsać nadaremno, A gołębie spać nade mną. Arab Co zamyślasz? czy ty śnisz? Gdy uczują ptaki krzyż, Świty białe, wschodu róże Rozlecą się po lazurze. Allach! wicher będzie wiał I przyniesie czworo skał, I położy grób na grobie, Na gołębiach i na tobie. Poeta Jeśli tak, ha! jeśli tak… Niechaj śpi i wichr, i ptak! Ja nie spocznę w głębi chaty, Lecz polecę jak skrzydlaty. Jak od młodych moich lat Ja polecę lotem w świat. Dalej, łodzi! Arab Nocleg tobie W Ramazesa starym grobie. Poeta Tam przynajmniej jedną noc Odzyskam sen, odzyskam moc, I spać będę z cichą twarzą Pod gołębi sennych strażą. Czy daleko stąd ten grób, Gdzie ja będę spał jak trup, Umęczony? Arab Niedaleko! Za tą palmą tam, nad rzeką; Lecz go teraz kryje mgła. Mówił tak, a łódka szła. Wiersz noworoczny Wielmożny Panie, Powinszowanie Nowego Roku, Co pęta w kroku Na tej pustyni. Niech Cię uczyni Bardzo wesołym; Że okiem gołym Widać, jak rusza Ten czas i dusza Na życie wieczne Bardzo bezpieczne, Gdzie ani panna, Ni kwarantanna Nie przyda troski, Ani też włoski, Panie Brzozowski, Znudzi makaron. Tymczasem Charon Niechaj nieprędko Złowi cię wędką I na łódź wsadzi, I tam prowadzi, Gdzie idą inni Bo iść powinni. — Żyj mi lat krocie I przyjm w namiocie Moją kolędę; A ja przybędę Sam, osobiście Harbuza liście, W maśle smażone, Słodkie i słone Jeść na śniadanie. Ściskam Cię, Panie! Ojciec zadżumionych W El-Arish Dla objaśnienia następnego poematu potrzeba mi nieodbicie powiedzieć kilka słów o kwarantannie na pustyni między Egiptem a Palestyną, blisko miasteczka El-Arish. Wymysłem to jest dziwnym Mohameda Ali, że między dwoma swoimi państwami naznaczył myślą na błędnym piasku granicę i pod karą miecza zmusił wolne Beduiny rozbijać w tym miejscu namioty i żyć przez dni kilkanaście pod dozorem straży i doktora; inaczej zaś z Egiptu do Syrii dostać się nie mogą. Podróżując na wielbłądzie, musiałem podobnemu ulec losowi. Po ośmiu dniach drogi przybyłem z Kairu na smutną dolinę piaszczystą, abym na niej przez dni dwanaście zamieszkał. Zrazu pojąć nie mogłem, jak miejsce puste, bez żadnego domu, błędnym piaskiem zawiane, mogło prawu ludzkiemu podlegać; ale miecz baszy zdawał się wisieć w błękitnym niebie nad głową moich przewodników Arabów, bo przybywszy na dolinę kwarantanny, kazali zaraz uklęknąć wielbłądom, a w twarzach ich czarnych widać było głębokie poddanie się ludzi wolnych pod prawo strasznego człowieka. Przybył doktor z miasteczka El-Arish; pierwsze to było miasteczko, które od wyjazdu z Kairu obaczyłem z daleka, a doktor pierwszym napotkanym człowiekiem. Pan Steble, tak się nazywał ów lekarz, emigrant włoski, ożeniony świeżo z panną Malagamba, sławną pięknością na Wschodzie, o której Lamartine z takim uniesieniem rozpowiada, starał się natychmiast mój pobyt pod otwartym niebem jak najwygodniejszym uczynić; wydał ze składu kilka namiotów dla naszej podróżnej gromadki; a jak się później dowiedziałem, rączki jego żony grzęzły w białej i srebrnej mące, aby mi na chlebie europejskim nie zabrakło. Rozłożywszy się pod namiotem przywykać zacząłem do smutnego widoku, który mnie otaczał. Opodal nieco rzeczka, sucha prawie aż do dna, przerzynała piasku dolinę i szła do morza, za nią szara wstęga palmowych lasów; od północy błękitna szarfa Morza Śródziemnego roztrącała się o piasek i smutnym gwarem fal napełniała ciche nad pustynią powietrze; nad morzem zaś, na piramidalnej piasku mogile, błyszczał białą kopułą mały grobowiec Szecha, straszny, albowiem tam, w jego lochach, składano umarłych z dżumy; a zaś architektura jego i żółtawa białość nadawały mu pozór kościotrupa. Z innych stron wzgórza piaskowe i na nich straży namioty, i patrzący na kwarantannę strażnicy w jaskrawych orientalnych ubiorach; w środku zaś doliny niby stożec piaskowy, z którego muezin obwoływał donośnym głosem wielkość Boga rano, wieczorem i w nocy. Wszystkie te obrazy czytelnik drugi raz odbite znajdzie w następującej powieści; a pokażą się mu we właściwszym świetle, albowiem je zobaczy przez łzy ludzkie. Co do mnie, przywykać zacząłem do mego namiotu i podobałem sobie w ciszy piaskowego stepu i w szumie morza, do którego brzegów pozwalano mi chodzić wziąwszy z sobą jednego z kwarantanny strażników. W wigilią Bożego Narodzenia (1836 r.), kiedy z tej spokojnej pustyni myśli moje odbiegły aż do dalekiej ojczyzny mojej i ku owym dniom, które dawniej spędzałem na ucztach w gronie rodzinnym, okropna burza, przewiewana wichrem z Morza Czerwonego na Śródziemne, gruchnęła w nocy i polała się deszczem piorunów na mój namiot oddalony od ludzi. W smutne i zamyślone o kraju serce zaczęło wchodzić powoli przerażenie… Szeleszczący od wichrów i deszczu namiot chwiał się nade mną i zaczerwieniony od piorunów wydawał się ognistym i strzegącym łoża bezsennego cherubinem… Wicher mi zagasił światło, a wilgotny knot na nowo zapalić się nie chciał. Próżne tu byłyby opisy; albowiem wielkością biblijną nacechowana była ta burza w pustyni — Anhelli myślał, że już przyszedł wicher, który go z ziemi zwieje i zaniesie w krainę cichą — przeszła jednak ta bezsenna noc zgrozy, a gdy nad rankiem wyszedłem z namiotu, chmury żelazne okrywały niebo i drobny deszczyk zasmucał powietrze. Ale nie tu był koniec przestrachów; krzyk Arabów uwiadomił mnie o nowym niebezpieczeństwie: owa rzeczka, gdzie wczora zaledwo nitka wody sączyła się po piaskowym korycie, nabrzmiała nocną ulewą i srebrnymi płetwami prosto biegła roztoczyć się po dolinie, na której stały nasze namioty; zaledwo kilka chwil czasu zostawało do ratunku; unieśliśmy za pomocą Arabów namioty nasze na najbliższe wzgórze piaskowe, a zaraz po nas przyszła woda napełnić owe kręgi piaskowe, które jako ślady naszych zerwanych domów zostały w dolinie. Zziębły i ponury patrzałem ze wzgórza na tryumf tej biednej rzeczki, a patrząc tak, dziwnego doznawałem wrażenia. Bez dachu, bez ognia, bez pokarmu, doznawszy morskiego prawie na ziemi rozbicia, nie mogłem jednak udać się do bliskiego miasteczka, gdzie byli ludzie, ani prosić, aby mię pod dach jaki przyjęto i przy gościnnym posadzono ognisku. A mogły nadejść okropniejsze burze, mogło nareszcie przyjść morze i zatopić wzgórze, na którym stałem; a wszystko to trzeba było własnymi siłami wytrzymać, ocalić się lub zginąć, pod okiem ludzi, którzy się mnie i rzeczy moich dotknąć nie mogli i nie śmieli. Wyjaśniło się na koniec niebo, a ja, nauczony doświadczeniem, już nie w dolinie, lecz na wzgórzu najwyższym rozbiłem namiot; i przyszły dnie pogodne, ciche, spokojnie płynące w pustyni. Drogman mój Soliman, sławny z tego i chełpliwy, że był niegdyś tłumaczem Champoliona, Roseliniego, Fresnela i wielu innych, opowiadał mi o swoich dawnych panach różne drobne szczegóły ich podróży i ze mnie zapewne zbierał zapas małych postrzeżeń, którymi będzie bawił przyszłych wędrowników. Wieczorem zaś, usiadłszy na ziemi u wejścia do namiotu, piękny ten Arab, z długą brodą, oświecony wzierającym między płótna księżycem, śpiewał mi strofy z poematów arabskich, których dźwięk niezrozumiany i smutna nuta kołysały mnie do snu. A wtenczas — może mnie anioł snów okrywał płaszczem rycerza Solimy i naznaczał krzyżem czerwonym na piersiach, a zaś Araba tego przemieniał w giermka śpiewającego smutne dumy z ziemi rodzinnej. Lecz dosyć już o tym śnie tajemniczym życia mojego, o tym złotym stepie i o tym namiocie, gdzie miałem chwile spokojne, gdzie budząc się, przez roztworzone płótno oczy moje napotykały konstelacją Oriona, tak podobną do gwiaździstej lutni zawieszonej przez Boga nad biednym namiotem błędnego Polaka. Dosyć o tym cichym tygodniu życia — przeminął. — Wielbłądy moje znów uklękły przede mną i podniosły się z pielgrzymem zadumanym, wyciągając długie, wężom podobne szyje ku grobowcowi Chrystusowemu; a kiedy już byłem o godzinę drogi ku wschodowi, obróciłem się na siodle, aby raz jeszcze spojrzeć na mój namiot zielony; obaczyłem go na wzgórzu i zdawało mi się, że sam wyszedł na miejsce wysokie, aby mnie pożegnać; a czy to ludzie pakując rzeczy, czyli też sam namiot, nie czując już w sobie mieszkańca, wyrwał kilka kołów z piasku i skrzydłem powiewał za mną, pokazując mi swoje łono czarne i puste. — Odwróciłem się od tej rzeczy, co miała serce rozdarte po mnie. A wkrótce zaczęły się pokazywać na piasku lilie białe, zwiastując, że się zbliżam do żyźniejszej krainy; i pomyślałem, że na te same kwiaty obróciwszy oczy, mówił Chrystus do uczniów swoich, aby się nie troszczyli o jutro i o rzeczy z tego świata, patrząc na lilie, które Bóg odziewa. Oto jest opis kwarantanny odbytej przeze mnie na pustyni; gorszą daleko wysiedział ów starzec opowiadający nieszczęścia swoje w następnym poemacie. Historia jego boleści nie jest całkowicie zmyśloną: opowiadał mi ją doktor Steble, któremu tak za nią, jako za chleby i za uprzejmość dla mnie podziękowałbym tutaj, gdybym wiedział, że te kilka wyrazów znajdzie go na pustyni. Ale czymże jest dla niego wspomnienie w niezrozumianym języku i wymówione głosem, który zaledwo się tak rozchodzi, jak kręgi na wodzie po rzuconym do niej kamieniu? Ojciec zadżumionych Trzy razy księżyc odmienił się złoty, Jak na tym piasku rozbiłem namioty. Maleńkie dziecko karmiła mi żona, Prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki, Cała rodzina dzisiaj pogrzebiona Przybyła ze mną. Dziewięć dromaderów Chodziło co dnia na piasku pagórki, Karmić się chwastem nadmorskich ajerów; A wieczór — wszystkie tu się kładły wiankiem, Tu, gdzie się ogień już dawno nie pali. Córki po wodę chodziły ze dzbankiem, Synowie moi ogień rozkładali, Żona, z synaczkiem przy piersiach, warzyła. Wszystko to dzisiaj tam — gdzie ta mogiła Promienistemu słońcu się odśmiecha, Wszystko tam leży pod kopułką Szecha. A ja samotny wracam — o boleści! Trzy razy wieków przeżywszy czterdzieści, Odkąd do mego płóciennego dworu W tej kwarantannie wszedł anioł pomoru. O! niewiadoma ta boleść nikomu Jaka się w moim sercu dziś zamyka! Wracam na Liban, do mojego domu — W dziedzińcu moim pomarańcza dzika Zapyta: „Starcze! gdzie są twoje dziatki?” — W dziedzińcu moim córek moich kwiatki Spytają: „Starcze! gdzie są twoje córki?” Naprzód błękitne na Libanie chmurki Pytać mnie będą o synów, o żonę, O dzieci moje, wszystkie pogrzebione Tam, pod grobowcem tym okropnym Szecha — I wszystkie będą mię pytały echa, I wszyscy ludzie, czy wracam ze zdrowiem, Pytać się będą. — Cóż ja im odpowiem?! Przybyłem. Namiot rozbiłem na piasku. Wielbłądy moje cicho się pokładły; Dziecko, jak mały aniołek w obrazku, Karmiło wróble, a ptaszęta jadły, Aż do rąk prawie przychodząc dziecinie. — Widzisz tę małą rzeczułkę w dolinie? Od niej wracała najmłodsza dziewczyna, Z dzbankiem na głowie, prościutka jak trzcina. Przyszła do ognia i wodą z potoku, Śmiejąc się, lekko trysnęła na braci. — Najstarszy — z ogniem zapalonym w oku Wstał, dzbanek wody chwycił w drżące dłonie I rzekł: „Sam Bóg ci za wodę zapłaci, Bo chcę pić jak pies, bo ogień mam w łonie”. To mówiąc, wodę wypiwszy ze dzbana, Powalił się tu jak palma złamana. Przybiegłem — nie czas już było ratować. — Siostry go chciały martwego całować; Krzyknąłem wściekły: „Niech się nikt nie waży!” Porwałem trupa i rzuciłem straży, Aby go wzięła na żelazne zgrzebła I tam, gdzie grzebią zarażonych, grzebła. A od tej nocy tak pełnej boleści Naznaczono mi nowych dni czterdzieści. Tej samej nocy Hafne i Amina Umarły, leżąc na łożu przy sobie. A patrz! — tak cicho umierały obie! Że choć po śmierci najmłodszego syna Oczy się moje do snu nie zawarły, A nie słyszałem, jak obie umarły. I nawet matka własna nie słyszała, Choć wiem, że także tej nocy nie spała. Rankiem obiedwie sine jak żelazo, Dwie moje córki zabite zarazą, Wywlec kazałem strażnikom z namiotu; I porzuciły nas! — i bez powrotu!… A jak dorosłym przystoi dziewicom, Włosami ziemię zamiotły rodzicom. Widzisz to słońce w niebie lazurowym? Zawsze tam wschodzi za lasem palmowym, Zawsze zachodzi za tą piasku górą; Zawsze to niebo niesplamione chmurą; A mnie się zdało wtenczas, nie wiem czemu, Że słońce słońcu nierówne złotemu; I już nie takie jakie było wczora, Ale podobne do słońca upiora. A niebo, które patrzało na zgubę Mego rodzeństwa, moich trojga dzieci, Tak mi się mgliste zdawało i grube Ziemi wyziewem i słońca purpurą, Że nie wiedziałem, czy pacierz doleci Do Pana Boga, co się zakrył chmurą. I tak dni dziesięć przeszło, choć nieskoro. Reszta mych dzieci żyła — wszystko czworo. Małżonka moja serce miała lżejsze, I nawet moje dzieciątko najmniejsze Żyło i kwiatkiem nie chciało usychać — Ja sam nareszcie zacząłem oddychać; Bo nie wierzyłem, żeby wziąwszy troje, Bóg mi chciał zabrać wszystkie dzieci moje. O! była to więc piekielna godzina! Gdy patrząc na twarz najmłodszego syna, Śmierć zobaczyłem! — Ach ja go tak strzegłem! Pierwszy na twarzy znak wystąpił drobny; Nikt by nie dostrzegł — ja, ojciec, spostrzegłem. On do tamtego stawał się podobny; Stawał się jak mój trup pierworodzony Z jasnego blady, z bladego czerwony. Patrzę! — Na twarzy plam żelaznych krocie — Więc zawołałem głośno: „Śmierć w namiocie!” I pochwyciwszy go z takimi trądy, Wyniosłem na step, pomiędzy wielbłądy, Aby go tam śmierć zgryzła do ostatka; I żeby na to nie patrzała — matka. Przy konającym czuwaliśmy bliscy, Ja z wielbłądami — na kolanach wszyscy. Łamałem ręce i wołałem głośno: „Oby nie umarł! lub się nie był rodził!” — A tam nad palmy, z twarzą nielitośną, Gdy konał mój syn, blady miesiąc wschodził I patrzał: — tego z pamięci nie zatrzeć! I nie wiem, jak ten sam miesiąc mógł patrzeć? Gdy skonał w moim ojcowskim uścisku, Chciałem go spalić na popiół w ognisku; Lecz ledwie ogień zaczął biec po szacie, Wyrwałem trupa i rzuciłem straży — Poniosło mi go czarnych dwóch grabarzy, I lepiej mu tam przy siostrach i bracie. Od tego zgonu i od tej boleści Naznaczono mi nowych dni czterdzieści. Pod kręgiem słońca jako krew czerwonym I pod namiotem tym zapowietrzonym Żyliśmy, słowa nie mówiąc do siebie, I śmierć przed samą śmiercią udawali, Myśląc, że Boga oszukamy w niebie, Że się ten bałwan zarazy przewali. — Powrócił! — Anioł powrócił morderca! Ale mnie znalazł bez łez i bez serca, Już omdlałego na boleści świeże, Już mówiącego: „Niech Bóg wszystko bierze!” Miałem na syna trzeciego cierpienia Powieki bez łez i serce z kamienia. Boleść już była jako chleb powszedni. I pod oczyma mi konał mój średni, Najmniej kochany w mym rodzinnym gronie I najmniej z dzieci płakany po zgonie. Toteż Bóg jemu wynagrodził za to, Bo mu dał cichą śmierć i lodowatą, Bez żadnych bólów, bez żadnych omamień, Skonał i skościał, i stał się jak kamień. A tak okropnie po śmierci wyglądał, Jakby już próżnych naszych łez nie żądał, Ale chciał tylko lice swoje wrazić W serca nieczułe, oczy nam przerazić I wiecznie zostać w rodziców pamięci Z twarzą co woła: „Jesteście przeklęci!” Skonał. Myślałem wtenczas — o rozpaczy! — Że jeśli reszcie Pan Bóg nie przebaczy, Jeśli Anioła śmierci przyśle po nie: Dziecko mi weźmie — żonę — a po żonie Mnie nieszczęsnego zawoła przed Stwórcę… Córka! — Ja myśleć nie śmiałem o córce! I trwoga o nią nie gryzła mię żadna. Ach, ona była młoda! taka ładna! Taka wesoła, kiedy moją głowę Do lilijowych brała chłodzić rączek, Kiedy zrobiwszy z jedwabiu osnowę, Około cedru biegała po trawie, Jak pracowity snując się pajączek. Patrz! i ten pas mój błyszczący jaskrawie Ona robiła — i te smutne oczy Ona rąbkami złocistych warkoczy Tak przesłaniała, że patrzałem na nią Jako na róże przeze łzy i słońce. Ach, ona była domu mego panią! Ona jak jaśni anieli obrońce Najmniejsze dziecko w kołyseczce strzegła. I gdzie płacz jaki słyszała, tam biegła; I wszystkie nasze opłakała ciosy, I wszystkie nasze łzy — wzięła na włosy. Dziesięć dni przeszło, i nocy tak długich, Że śmierć już mogła na gwiazdy odlecić. Dziesięć dni przeszło, dziesięć nocy długich Przeszło — nadzieja zaczynała świecić… Po dzieciach ustał wielki płacz niewieści I naliczyliśmy ranków trzydzieści. Nareszcie zbywszy pamięci i mocy, Położyłem się i zasnąłem w nocy. I we śnie, w lekkie owinięte chmury, Ujrzałem moje dwie umarłe córy. Przyszły, za ręce trzymając się obie; I pozdrowiwszy mię pokojem w grobie, Poszły, oczyma cichymi błyszczące, Nawiedzać inne, po namiocie śpiące. Szły cicho, z wolna, schylały się nisko, Nad matki łożem, nad dziecka kołyską; Potem na moją najmłodszą dziewczynę Obiedwie — ręce położyły sine! Budzę się z krzykiem i umarłą dziatwę Klnąc, wołam dziko:„ Hatfe! moja Hatfe!” Przyszła jak ptaszek cicho po kobiercu, Rzuciła mi się rączkami na szyję; I przekonałem się, że Hatfe żyje, Słysząc jej serce bijące na sercu. Ale nazajutrz grom przyszedł uderzyć — Córka!!! — Lecz na co z boleścią się szerzyć? I to mi dziecko sroga śmierć wydarła! I ta mi córka na rękach umarła! A była jedna najstraszniejsza chwila — Kiedy ją bóle targały zabójcze, Wołała: „Ratuj mię! ratuj mój ojcze!” I miała wtenczas czerwone usteczka Jak młoda róża, kiedy się rozchyla. — I tak umarła ta moja dzieweczka, Że mi się serce rozdarło na ćwierci — A piękna była jak anioł — po śmierci! Przyszli nade mną płakać nieborakiem Strażnicy; przyszli mi wydrzeć to ciało. I nieostrożni zaczepili hakiem — Hak padł na pierś jej twardą, krągłą, białą… I tu — bogdajby jak ja nie umarli! — Tu ją pod mymi oczyma rozdarli. — Ty im to, Boże niebieski, spamiętasz! Wziąłem ją — i sam zaniosłem na cmentarz. Z założonymi na piersiach rękoma Siedziała trzy dni matka nieruchoma, W kącie namiotu, żółta, jakby z drewna. Dziecina stała się blada i rzewna; Bo mleko matki zaczęło wysychać, I co dnia było płacz w kołysce słychać. A ta pustynia — nie masz dzieci w grobie! — Ona inaczej wydaje się tobie, Może złocista, jasna i weselna? Lecz dla mnie jest to równina piekielna! Przez tę równinę, przez te piasku kupy, Ciągnięto śniade moich dzieci trupy. A tam na wzgórzu, kędy morze bije; Dla ciebie szumi morze — dla mnie wyje; A kiedy z wichrem na brzegi nie skacze, Dla ciebie szemrze tylko — dla mnie płacze. Co dnia gdy przyszła wieczorna godzina, Śpiewającegom słyszał muezina: Jakby się nad mym ulitował losem, Zaczął smutniejszym obwoływać głosem, Krzycząc ze swego piaskowego stoga Nieszczęśliwemu ojcu — wielkość Boga. O! Bądźże mi ty pochwalony, Alla! Szumem pożaru, co miasto zapala, Trzęsieniem ziemi, co grody wywraca, Zarazą, która mi dzieci wytraca I bierze syny z łona rodzicielki. O! Allach! Akbar Allach! jesteś wielki! Wszystko, co miało tylko twarz człowieka, Zaczęło stronić ode mnie z daleka. Namiotu mego — córki go uprzędły — Płótna na rosie poczerniały, zwiędły I podarły się, i lekko napięte Były jak próchna z ludzkich trumien zdjęte. Zarazę było znać na tym namiocie — I wiesz, że nawet tych wróbelków krocie, Co zlatywały się tutaj o brzasku Jeść okruszyny i kąpać się w piasku; Odkąd mi dzieci zaczęło ubywać, Po żer przestały się wszystkie zlatywać. Czy odstraszyło je podarte płótno Namiotu mego? czy twarz moja biedna? — Nie przyleciała z ptaszyn ani jedna I spostrzegłem to — i było mi smutno. Po córce w pięć dni — o Boże mój! Boże! Z wieczora huczeć już zaczęło morze I słońca się krąg pochował ponury, I niebo czarne zaciągnęły chmury. Noc przyszła, dotąd w pamięci ohydna, Ciemna, od gromów czerwoności widna. Jeszcze dziś czuję i widzę, i słyszę, Słyszę, jak namiot gęste sieką deszcze, Jak się rozciąga, jak głucho szeleszcze, Jak się nade mną w ciemności kołysze I od piorunów się cały czerwieni, Podobny grobom szatańskim z płomieni. Zdawało mi się za burzy łoskotem, Żem słyszał martwe dzieci, za namiotem, Wszystkie jęczące przeraźliwie, głucho. Więc natężałem wzrok, serce i ucho; I z przerażeniem rozmyślałem w sobie, Jak moim dzieciom takiej nocy w grobie? I nagle. — Czemuż ta śmierć tak zdradziecko! Tak cicho weszła pod namiotu żagle?! — Grom spadał, hucząc, po gromie — i nagle W kołysce z cicha zapłakało dziecko — A płacz ten musiał być strasznym wyrazem… Bo zaraz — matka — ja — oboje razem — Rzuciliśmy się, gdzie robaczek lichy… A choć dziecięcia jęk był bardzo cichy, To tak wydawał się obojgu głośny I tak rozdarty, i taki żałośny, I tak z głębokich wnętrzności wyjęty! I tak rozumny! i taki przeklęty!!! Żeśmy oboje biegli gromem tknięci, I bez nadziei już! i bez pamięci! I nie zawiodło przeczucie żałoby! Umarło — z takiej jak tamte choroby. I poszło leżeć między trupy bratnie, Moje najmilsze!… i moje ostatnie!!! Śmierć mi go czarna wzięła nielitośnie. I już nie wróci! ani mi urośnie! Ani go kiedy mój dom już zobaczy! — I już nie wróci nigdy! — o rozpaczy!!! Noc przyszła druga, błyszcząca gwiazdami. Byliśmy z matką w namiocie — przed nami Leżało dziecko na stole, nieżywe, Nieruchomością śmierci przeraźliwe. Uczułem wtenczas, patrząc na tę postać, Że gdyby mogło choć tak z nami zostać, Przez wszystkie lata — choć tak, nie inaczej — Ubyłoby mi z serca pół rozpaczy. A to już — ani zarazy strażnicy, Ani ja niosłem do Szecha kaplicy, Gdzie się nam trupia otwierała brama, Ale je matka tam zaniosła sama. W namiocie pustym ja zostałem z żoną. Ale czy pojmiesz? — zamiast nas połączyć Boleść, obojgu nam rozdarłszy łono, Zaczęła jakieś jady w serca sączyć, I teraz chyba je sam Bóg oczyści. Smutek podobny był do nienawiści I stanął czarny, wielki, między nami. Więc rozłączeni byliśmy i sami. I nie mówiliśmy do siebie słowa — Bo powiedz, jakaż być mogła rozmowa W pustym namiocie między mną i żoną? Pomiędzy ojcem i matką tych dzieci?… Słońce wschodziło w upały czerwono, Co dnia tonęło tam, gdzie teraz świeci, Jak jaka skrawa pożaru pochodnia. — Więc tak bezdzietnym było — i tak co dnia — Cisza ogromna namiot nasz zaległa. Chyba mysz jaka w księżycu przebiegła; Zgoła innego jęku ni szelestu… Doczekaliśmy więc tak dni czterdziestu. I kwarantanny przybyli lekarze, Głęboko patrząc w nasze smutne twarze. Widziałem, jak się każdy z nich zadziwiał; Bo nachyliłem się był i posiwiał. A żona moja od niespań i troski Była jak bursztyn albo żółte woski; Na głowie miała z włosów siwych wieniec, Jakiś okropny ceglany rumieniec, A oczy pełne takiej błyskawicy, Jak ci, co wyjdą na słońce z ciemnicy. Lekarz nam kazał w sustawy uderzyć, Tam gdzie zaraza pierwsze rzuca strupy — Zdrów byłem. — Ludzie! czy będziecie wierzyć? Ja, co me wszystkie całowałem trupy, Z tej kwarantanny wychodziłem zdrowy; Żona, co nawet nie tknęła połowy, Nad piersiami się uderzywszy, zbladła I zachwiała się z jękiem — i upadła. A ja na ręce wziąłem trup niewieści, Zaniosłem w namiot i rzuciwszy brzemię, Upadłem przy niej jak martwy na ziemię. I obudziłem się — na dni czterdzieści… Przed samą śmiercią wyznała mi matka, Że chciała z grobu swojego dzieciątka Jakiej pamiątki, kamienia lub kwiatka, Włoska w złocistych na głowie obrączkach; I ta po dziecku umarłym pamiątka — Patrzaj! obrazek ten, co trzymał w rączkach, Te włoski złote i tak dzisiaj święte, W mogiłce z główki maleńkiemu zdjęte — Bo biedna matka miała tyle mocy, Że odkopała dziecko o północy; Znalazła jeszcze niezepsutym wcale, Pocałowała w usteczek korale I znów włożyła do trupich obsłónek — Te upominki i ten pocałunek, Zazdrosnej ziemi Szecha ukradzione, Zabiły matkę i wzięły mi żonę. I znów się łono piaskowe otwarło, Gdzie pochowałem matkę martwych zmarłą. Potem wróciłem do płóciennej nory Schować się w cieniu jak nocne potwory. Ani ja słońca na niebieskim sklepie, Ani mnie ludzie widzieli na stepie. Stałem się jako zdziecinniali — starzy — W pamięci mojej — żadnej żywej twarzy, Tylko te sine i okropne lica, Które mi wzięła zarazy martwica. I w dzień błękitny, i w noc każdą ciemną, Oni tu byli w tym namiocie ze mną; Gadałem z nimi, zmyślałem rozmowy, W których rozmawiał ze mną tłum grobowy; I często dziwnym natrafiłem losem Na głos, co moich był dzieciątek głosem. Z obłąkanego budziły mię śnicia Po nocy hyjen przeraźliwe wycia Tam nad trumnami… i słuchałem blady Jak nad trupami płaczą trupojady. Stałem się wreszcie jak wąż, gdy ochłodnie. I przechodziły mi dnie i tygodnie Bez żadnych bólów, pamiątek, omamień. Stałem się twardy i zimny jak kamień. I raz — ach, boska nade mną opieka! Patrzę, ktoś w namiot mój cicho zagląda — I ach! — Nie była to już twarz człowieka, Lecz głowa mego starego wielbłąda. Spojrzał — i spojrzał z twarzą tak litośną, Że rozpłakałem się jak dziecko głośno. I tak przeżyłem smutnych dni czterdzieście; Przyszli mię ludzie uwolnić nareszcie. O gorzka wolność i chwila odlotu! Jam do ciemnego już przywykł namiotu; Z uczuciem smutku, boleści i zgrozy Będę wyrywał koły i powrozy, Które… (o Boże wiekuisty, świeć mi!…) Do tego piasku zatykałem z dziećmi. Ach, pomóż ty mi je zerwać — sam jestem! A może tobie posępnym szelestem Te płótna więcej boleści powiedzą? One widziały wszystko! wszystko wiedzą! Czyż nie są teraz jak męki obrazy? Patrz na nie, dotknij! nie bój się zarazy, Nie bój się śmierci, co dotknięciem sinem… Wszak ty nie jesteś, synu, moim synem. Lecz nie — uciekaj! Ja wiem, że te płótna Straszne się muszą obcym ludziom zdawać. Śmierć od zarazy? Ach! to śmierć okrutna! Zaczynasz własnych braci nie poznawać, Potem cię ogień pali, piersi górą… Ach! ja tak moich widziałem ośmioro! I co dnia patrząc na tak konające, Wysiedziałem tu całe trzy miesiące. Dziś — oto dziewięć wielbłądów podróżnych, A na nich — patrzaj, osiem juków próżnych, I nie zostało mi nic — oprócz Boga; I tam mój cmentarz — a tamtędy droga. — Z listów do matki 24 sierpień 1836 r. Neapol. Droga moja! Zdziwisz się zapewne, odebrawszy ten list, na wsiadaniu prawie pisany. Wyjeżdżam na Wschód do Grecji, do Egiptu i do Jerozolimy — projekt ten, od dawna zrobiony i kilka razy odrzucony ode mnie jako nadto straszne przedsięwzięcie, przyszedł na koniec do skutku. Odbędę sześciomiesięczną wędrówkę w towarzystwie Zenona Brzozowskiego i w Aleksandrii połączę się z dwoma moimi współtowarzyszami podróży. Będzie więc nas czterech żeglujących po Nilu aż do pierwszej katarakty. Nie lękaj się o mnie moja droga, ani frasuj się o sposoby dosyłania mi czego. Mam wszystko zabezpieczone, a Filowie powiedzą ci, czego potem żądać będę. Wstrzymaj więc, Najdroższa moja, wysłanie grosza, o który w poprzednim liście prosiłem, jeżeli zaś już wysłany, to niech zostanie w ręku Hausnera — do niego pisałem o to osobno. Filowie odradzali mi wojaż — ale kiedy się wahałem, czy go mam przedsięwziąć czy nie, otworzona losem Biblia zdecydowała mię następującym wierszem: „Kościoły azyjskie pozdrawiają was”. Może to, droga moja, weźmiesz za przesąd, ale wierszowi temu zawierzyłem, i on mię prowadzi w daleką drogę… Dziś wieczór o godzinie 12 w nocy wyjeżdżam z Neapolu do Otranto — stamtąd do Korfu — z Korfu do Aten — z Aten do Aleksandrii. Taki przynajmniej mamy teraz ułożony plan podróży; jak go dalsze okoliczności zmienią, nie wiem. Spodziewam się, że ta podróż będzie mi użyteczną — chociażby tylko ustaliła moc charakteru, którego potrzeba do przedsięwzięcia i wykonania rzeczy połączonej z trudami znacznymi, to już dosyć będę z niej miał korzyści. Obaczę — nowe kraje, nowych ludzi, będę żył z nimi, będzie mię nosił wielbłąd karawan, pomyślę o śmierci na grobie Chrystusa. Będę się tam modlił za ty(ch), których kocham, a potem z sercem pełnym pamiątek i obrazów wrócę do jakiej cichej eu(ro)pejskiej samotności. Lękam się, moja droga, abyś ty mi za złe tej podróży nie wzięła — ale cóż robić było z moimi kolegami, którzy mię tak zręcznie namówili i związali przyrzeczeniami, że się na odmówienie zdobyć nie mogłem. Zresztą, wierz mi, droga, że podróż ta, która się wam może nadzwyczajną wydawać będzie, widziana z brzegu Śródziemnego Morza, nie tak straszną się wydaje. Z Aten zapewne pisać będę. — Smutno mi Filów rzucać. Ostatnie dnie naszego tu pobytu prawie całe razem przepędzamy i mile nam przeszły na rozmowie smutnej ostatnie te godziny naszego widzenia się. Filowie zawiozą ci, droga moja, wanienkę z lawy na łzy po Julku, a w tych łzach będziesz kąpać maleńkiego mojego przyjaciela niegdyś w dzieciństwie Homera — a ja idę zwiedzać miejsce śmierci Hektora i wołać głośno Milcjadesa na pustych Maratonu równinach. Wyznaj, droga moja, że mię jakiś niewidomy duch z miejsca na miejsce spędza — jak zmordowanego gołębia — nie pozwalając mi zasnąć, kiedy na jakiej gałęzi usiądę. Pomimo oporu, jaki nieruchawość moja stawi tej niewidomej władzy, ona mnie wystrychnąć gotowa na wielkiego wojażera. Droga moja, dziś wyjeżdżam i wiele jeszcze mam zatrudnień — nadto ostatnie mi godziny zabiera obiad, na który z Filem zaproszony jestem — muszę cię więc krótko teraz pożegnać, pocałować myślą i ruszać w moją podróż… Adieu! Przyrzekam ci, że w najpiękniejszych miejscach — tam, gdzie najwięcej wspomnień rzeczy marzonych w dzieciństwie będzie się cisnęło do mojej duszy — będę myślał o tobie, droga moja, bo kiedy o Grekach dawnych czytałem, to oczy moje, zwrócone z książki, co dnia spotykały twarz twoją — więc i dziś, patrząc na ich pomniki, będę ciebie szukał w powietrzu oczyma. Adieu — Twój Jul. Otranto, d. 29 sierpnia 1836 r. Poniedz(iałek) Puściłem się nareszcie w moją pobożną wędrówkę przez Grecją, Egipt do Jeruzalem; i stoję już nad brzegiem Morza Adriatyckiego, tak że podniósłszy nogę i wstąpiwszy w pierwszą falę bijącą o brzeg piaszczysty, mogę dać pożegnanie Włochom; czekam tylko na statek kurierski, przypływający co tygodnia do Otranto i z tego miasta wracający do Korfu, aby się dostać do tego anglo-greckiego miasta. — Nie rozumiesz zapewne, moja droga, co mię do takiej nakłoniło podróży — ja sam prawdziwie nie mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego z takim smutnym zapałem rzucam się w świat nieznajomy, pełny niebezpieczeństw, gdy w Grecji rozboje, w Egipcie zaraza panuje. Myślisz, że chcę się coraz bardziej oddalić od ciebie — dlaczego? Bayrut, 1837 r. 17 lutego. Najdroższa moja! Trzy miesiące upłynęło i pół, jak posłałem ci ostatnią wiadomość o sobie z Aleksandrii. Ciągle w podróży, zawsze daleki miast portowych, w kraju, w którym nie ma regularnej poczty, nie było mi podobna prędzej uspokoić ciebie, moja droga, i teraz mam nadzieję, że list ten za pomocą towarzysza podróży, który się zbliża do Konstantynopolu, dojdzie rąk twoich i całą niespokojność zakończy. Ale ja, kiedyż o tobie wiedzieć będę? Sześć miesięcy włóczę się jak wariat po świecie, widziałem tyle rzeczy, że nie pojmuję, jak oczy moje mogły wydołać zmysłowi wzroku. Czułem wiele, byłem wesół, zachwycony, płakałem, miałem całe dnie pełne dumań, całe miesiące pełne roztargnienia i dwie wielkie niespokojności — to jest niepokój o ciebie i drugą niespokojność, że się Ty o mnie troskać musisz. Zaczynając ten list, jestem prawdziwie jak człowiek powracający z dalekiej podróży, który ściska za ręce, patrzy w marze i nic mówić nie może, ale czeka aż chwila spokojniejsza nadejdzie, aby zaczął opowiadanie. Uważam już podróż moją za zakończoną prawie. Zwiedziłem Grecją, Egipt, Syrią, Palestynę i przybyłem do miasta portowego Bayrout, skąd ruszę prosto do Włoch; czekam tylko, aż piękny czas nadejdzie, podróż morską zupełnie bezpieczną uczyni. Więc przez miesiąc lub dwa zamierzam udać się do klasztoru Betchesz-Ban. Tam będę pędził życie samotne, do szwajcarskiego podobne — towarzystwem moim będą zakonnicy ormiańscy i jeden malarz Rzymianin, który do kościoła maluje obrazy. Miejsce, które obrałem na odpoczynek, jest jedno z najładniejszych w Syrii. Spodziewam się, że mi bardzo będzie przyjemnie spędzić trochę czasu w zaciszy na rozmyślaniu, bo chociaż podróż ta bardzo mnie zajęła, nieraz tęskniłem za spoczynkiem i spokojnością domku w Paquis. Pomimo wielu niewygód i złych przepraw zdrowie moje służy mi przewybornie i kiedy mój towarzysz, silniejszy stokroć ode mnie, nie mógł uniknąć lekkiego zapalenia oczu na łódce nilowej, ja zupełnie obszedłem się bez lekarstw, jakich nam dostarczył pewny nasz rodak, doktor w Kairze. Dziesięć dni ciągłej słoty wytrzymałem, na koniu, ciągle wędrując ku Jerozolimie. Ale o tym wszystkim napiszę ci, droga moja, obszernie w drugim listku, któren cię trochę później dojdzie — ten zaś niech cię tylko uspokoi o mnie, bo prawdziwie, że nie ma się czego lękać wschodnich krajów. Klima najpiękniejsze, wreszcie wszelkie niebezpieczne przeprawy już przebyte, pieniędzy mi wystarcza, mam kilku znajomych w tych stronach, nawet jednego księdza rodaka, który mi do klasztoru towarzyszyć będzie. O! droga moja! żebym to ja za trzy miesiące we Florencji zastał świeży list od ciebie, żebyś ty zdrowa była, tak jak o to prosiłem Boga, całą noc czuwając przy grobie Chrystusa — i o wiele innych rzeczy prosiłem Boga, ale o nic dla siebie. — Moja droga! do której ja z różnych stron świata ciągle wracałem myślą, chcąc się z tobą podzielić każdym widokiem, każdym wrażeniem, dlaczego ty nie możesz być choć przez kilka chwil ze mną — teraz — w tej chwili… abym mógł płakać, położywszy twarz na rękach twoich… Spokojności! Byłem nad jeziorem, gdzie niegdyś Chrystus z taką spokojną pokazywał się twarzą, choć bardzo cierpiał w głębi serca. — Bądź zdrowa! Uściskaj ode mnie Sylkę i Fila, jeżeli już są przy tobie… Twój Juliusz. Ten listek przez Smyrnę, drugi zaraz przez Konstantynopol piszę do ciebie, droga! Wstaję z rana — towarzysz mój przychodzi mi powiedzieć, że pisał, aby ten list przez umyślnego kozaka był wyprawiony, mówiąc, że kiedyśmy oba mogli na koniu jechać przez dwa miesiące, to kozaków już odtąd tłuczących się na siodle żałować nie trzeba. Mam więc jeszcze trochę czasu pogawędzić z wami i zacząć opowiadanie podróży, które w drugim liście zakończę. D. 28 października przybyłem łódką do Kairu. Pyszne miasto, piramidy z daleka widać było, pełno lasów palmowych, całe przedmieście w ogrodach. Na drugi dzień po przybyciu do Kairu odbyłem podróż do piramid. Oba byliśmy na małych osiołkach — i dziwnie na tym stworzeniu maleńcy wydawaliśmy się przy olbrzymich gmachach granitowych. Piramidy jednak nie tak mnie zadziwiły ogromem. Beduini w białych płaszczach zbiegli się zewsząd, aby nam służyć za przewodników, i biorąc nas za ręce, wciągali przez ciemne granitem wykładane korytarze aż do małych pokoików, we wnętrzu piramid będących, w których stały dwie niegdyś, dziś tylko jedna granitowa trumna. Wyszedłszy z ciemnych piramid, zacząłem się drzeć po kamieniach aż na ich szczyt, wciągany zawsze za ręce od dwóch Arabów. Byłem na szczycie najwyższej piramidy — cudowny widok! Szczyt Faulhornu, kopuła świętego Piotra, Wezuwiusz, piramidy były to dla mnie jak najwyższe gałązki na drzewie, na których ja, biedny ptaszek wędrujący, siadałem na chwilę, aby odetchnąć. Widziałem więc piramidy, ale za to straciłem obraz, który sobie o nich moja imaginacja tworzyła. W Kairze uliczki małe, mnóstwo sklepów. Przed wyjazdem z tego miasta pokazano mi w sklepie biały płaszczyk z wełny, robiony w Tunisie, a zwany burnus. Wybrawszy najcieńszy, jaki tylko był na Wschodzie, kupiłem go dla ciebie, droga moja, myśląc, że ci dobrze będzie obwinąć się w niego jak w lekkie i miękkie prześcieradło i tak leżeć na twojej maleńkiej kanapce. Mój towarzysz obiecał mi, że cię ten płaszczyk tunetański dojdzie; drugi taki płaszcz, ale gruby i pospolity, okrywał mnie jadącego na koniu, a w Jeruzalem nadawał mi postać Krzyżaka. Widziałem targ niewolników — i ładną jedną Abisynkę, za którą dawano już 1000 fr. 6 listopada, wziąwszy miesiąc łódkę z ośmiu marynarzami, którzy zupełnie byli na nasze rozkazy jak niewolnicy, puściliśmy się Nilem ku pierwszej katarakcie, szukając spotkać się z dwoma Hoł(yńskimi), którzy nie doczekawszy się, puścili się przed nami w tę drogę… Śliczna podróż! Rysowałem wiele, słowa bowiem były niedostateczne do wydania wszystkiego co uderzyło w oczy. Mnóstwo żurawi lecących po błękicie, mnóstwo innych ptaków wodnych, chmury gołębi unoszące się nad wioskami, wioseczki z ziemi bite, najczęściej w lasach palmowych stojące, czasem ogromne skały i sępy wielkości człowieka siedzące o zachodzie słońca na górach. Nareszcie przy Siut pierwszy krokodyl leżący na piasku, dla którego porwaliśmy się od stołu, aby mu się z bliska przypatrzeć. Wszystko to tworzy teraz w imaginacji sen bardzo piękny. Spotkaliśmy Hoł(yńskich) w Denderze. Także była to wielka przyjemność obaczyć ich pawilon na łódce, spotkać ich, pójść razem do przepysznego kościoła w Denderze, obaczyć ruinę, o jakiej się nawet wyobrażenia nie miało. Kościół ten zaledwo się ruiną nazwać może, tak jest cały, tak piękny. Na drugi dzień pożegnaliśmy Hoł(yskich), którzy się już po odbytej podróży do Kairu wracali, i pojechaliśmy sami do katarakty. Opisać wszystkich wam gmachów nie podobna — wojaż jaki lepiej to uczyni niż list krótki. Mnie miło było polować na piaskach, rysować szkice pomników, chatek, dumać i myśleć o tym, że jestem w Egipcie. Przyjechawszy do katarakty, wzięliśmy na dzień jeden osiołki i ruszyliśmy objeżdżając Nil, do Nubii, aby widzieć wysepkę Philae. Śliczne miejsce, śliczne ruiny. Imieniny twoje, droga moja [17 (29 listopada), S. B.], o których bardzo pamiętałem, przepędziłem na Nilu, zbliżając się do Thebów. Ruiny tego miasta przechodzą wszystko ogromem. Ale najbardziej mi podobała się statua Memnona i druga statua, przy niej stojąca. Widziałem je o wschodzie słońca — są to olbrzymy granitowe, wysokości domu trzypiętrowego, siedzący cicho na ogromnym polu twarzami obróceni na wschód. Na nodze Memnona znajdują się rzymskie napisy. Jeden z tych przed wiekami zmarłych wojażerów napisał na granicie: „Słyszę Memnona”, i słowa te w czasie teraźniejszym napisane, a o tak dalekiej świadczące przeszłości, dziwnie zasmucają biednego człowieka. Osiołka braliśmy, zwiedzając Thebów ruiny. Za osiołkiem moim biegła piechotą właścicielka jego, bardzo ładna brązowa dziewczynka, która umiała tylko jedno słowo, niby to włoskie: „mangeria”, i z litośną minką o takie mangerie upominała się. Widziałem Arabów, którzy konno usiadłszy na łopacie, przepływają Nil, nie bojąc się krokodylów. Oprócz jednej burzy nilowej podróż tę odprawiłem ze wszelkim bezpieczeństwem. Konsul mój otrzymał mi firman Baszy, który z największym uszanowaniem Araby odczytywali. D. 10 listopada, to jest po trzydziestokilkodniowej podróży na Nilu, wróciliśmy do Kairu, gdzieśmy zastali kilku rodaków, już dawniej znajomych, oraz Hoł(yńskich). Pięć dni przepędziliśmy znowu w tym mieście — i potem, wsiadłszy na wielbł(ąda), kupiwszy sobie namiot, z dwoma służącymi i Beduinami puścili(śmy) się przez p(usty)nie z Kairu do Gazy. Nie wystawisz sobie, droga, jak to dziwnie (wsiadać) na klęczące(go) wielbłąda, jak się to trzeba trzymać siodła, kiedy wielbłąd się podnosi i trzy razy rzuca człowieka w rożne strony, wstając na nogi. Lecz jeszcze nieprzyjemniej jest siedzieć na nim, kiedy klęka — zdaje się, że się dom pod człowiekiem wali. Wielbłądy, idąc drogą, pasą się wonnym tamaryntem i Beduini pędzili nas jak pasącą się trzodę. Życie takie i podróż taka ma dziwny powab… Czas był najpiękniejszy. Pierwszą noc spaliśmy w grobowcu świętego tureckiego. Była to mała, biała kapliczka z kopułką; święty nieboszczyk leżał po jednej stronie, my po drugiej. Cienki mur nas przedzielał, w którym były dwa okienka i przez te mieliśmy ze ś. p. komunikacją. Wielbłądy leżały wieńcem koło ognia przed grobowcem, nad ta kapliczką rosło wielkie czarne drzewo, w którym całą noc śpiewał puszczyk. — Potem co wieczora rozbijaliśmy nasz podróżny namiot, przez ośm dni bowiem jedną tylko widzieliśmy wioseczkę. — Małe różne wydarzenia takiej podróży stają się bardzo znacznymi i urozmaicają ją dziwnie. Czy to kilka gazeli skaczących po stepie, czy ślad hyjeny, czy spotkanie karawany czy widok samotnego Beduina, który ze swoim wielbłądem przebywa pustynie i obok naszych ogniów swój ogień rozkłada — nic z tych rzeczy nie jest obojętnym. Zachody słońca pyszne, krzaki cierniowe palące się lekkim płomykiem jak koronki brabanckie, słowem, przyjemna podróż w pustyni; ażeśmy przybyli do El Arish, gdzie trzeba było siedzieć pod namiotami dni 12 kwarantanny. Ale o tym i o dalszej podróży w następującym listku. Teraz jeszcze raz całuję ciebie serdecznie, droga moja, i proszę bardzo ciebie o list do Florencji, bo za trzy miesiące będę tam, a jeszcze lepiej, żebyś mogła drugi list do Livorno napisać, gdzie mi go do kwarantanny przyniosą. Tak, proszę cię, droga, napisz do Livorno poste-restante, i to nie bardzo spaźniając. (Adres:) à Madame Madame de Bécu à Krzemieniec (en Volhynie). D. 19 lutego 1831 r. Bayrut. Droga moja! Przed dwoma dniami wyprawiłem list do ciebie, droga moja, z opisaniem podróży egipskiej. Inną drogą teraz wyprawiono tę ćwiartkę, spodziewając się, że jeżeli nie obie, to jedna przynajmniej rąk twoich dojdzie. Z tamtego listku dowiesz się, jak pływałem po Nilu, jak przez pustynię jeździłem na wielbłądzie. Teraz opiszę ci moją kwarantannę w pustyni przy maleńkim miasteczku El-Arish. Wystaw sobie, droga, że po ośmiu dniach podróży w piaskach dano nam na odbycie kwarantanny 12-dniowej równinę piasku, gładką jak stół, otoczoną wzgórkami piaszczystymi dokoła, i nic więcej. Wyznaczono tylko miejsce, gdzie miały stać nasze namioty, zakreślono obręb, za który nie mogliśmy przechodzić — i zostawiono na łasce Pana Boga. Wszakże do maleńkiego namiociku, który z sobą-śmy mieli, przydano dwa drugie — jeden dla nas, drugi dla ludzi, ale ten ostatni tak podarty, że słońce było w nim panem. Dokoła żadnego mieszkania, gdzieby się można było schronić na przypadek deszczu, słowem, miejsce smutne, którego cisza przerywana tylko była dalekim szumem Śródziemnego Morza, i po dwóch innych stronach horyzontu widać było dwa smutne palmowe lasy. Rozlokowaliśmy się nareszcie na tym piasku, wygrzebaliśmy w nim kuchenkę, ja wziąłem namiot wielki, mój towarzysz w naszym własnym maleńkim rozłożył swoje graty, i tak zastała nas wigilia Bożego Narodzenia… Wieczorem towarzysz mój, dobywszy zapomnianego czekana, zagrał mi wiejską kolędę, której słuchałem z rozczuleniem, leżąc na dywaniku w mojej budzie. Podziękowałem mu — i wieczór nadszedł… Wtem niebo okryło się chmurami, burza piorunowa, ale najokropniejsza ze wszystkich burz, nadeszła i trwała całą noc, to jest 13 godzin. Nie możecie sobie wystawić, jaką okropność miała dla nas obu, leżących w osobnych namiotach, ta noc bezsenna, której każda chwila zdawała się ostatnią, tak gromy były okropne, bliskie i gęste. Świeca, kilkakroć zapalana, zawsze gasła, deszcz przedarł się przez płótno namiotu, a kałuże, podmywając nasze łóżka położone na ziemi, zmusiły nas do zwinięcia wszystkiego w jeden pakiet i sami byliśmy parasolami naszych rzeczy. Na koniec nad rankiem ustała burza i deszczyk lekki tylko pozostał. Wyszedłem, aby zobaczyć, co się z moim towarzyszem stało, i winszowaliśmy sobie wzajemnie. Wtem patrzę, aż mała rzeczka płynąca przez dolinę, wzbiera, przerywa brzegi i białymi, krągłymi falami bieży prosto na nasze namioty. Zrazu nie mogłem pojąć, co to znaczy, tak widok tej nowej inondacji nowym był dla mnie. Wkrótce poznałem całe niebezpieczeństwo i za pomocą sług znieśliśmy namioty i rzeczy nasze w kwadrans czasu na mały piaszczysty wzgórek, a woda zajęła miejsce nasze w dolinie. Tak więc dzień pierwszy świąt pochmurny przeszedł nam smutnie suszącym się na górze. Głodni, bo o kuchni nawet myśleć było nie można, przemokli, bez namiotów, spać musieliśmy na wilgotnym piasku, nakrywszy go mokrą rogożą i dywanem… Potem czas piękny wrócił i trwał aż do przyjazdu naszego do Gazy. Pod namiotem także na piasku zastało nas trzęsienie ziemi, które w Syrii do szczętu wiele miast pochłonęło. Widziałem sam Tyberiadę, w której 500 ludzi zginęło, a domu jednego całego nie zostało… Nie będę ci opisywał Gazy ani Jaffy… W tym ostatnim mieście miałem zastać Olesia Szpitznagla, będącego wicekonsulem, ale oczekiwanie moje zawiedzione zostało, pojechał był bowiem na greckie święta do Jeruzalem, a stamtąd miał się udać do góry Synaj… Myśl, że go nie zobaczę, martwiła mnie, i spieszyłem do Jerozolimy, aby go choć przed dniem wyjazdu raz widzieć i uściskać… W Jeruzalem stanąłem d. 13 stycznia o godzinie 9 w nocy. Bramy miasta zamknięte — cisza grobowa — księżyc — szczekanie psów, odpowiadające na nasz stuk do bramy — niepewność, czy firmany nasze otrzymają nam wejście, czy trzeba będzie na polu nocować — jakieś wspomnienia krzyżackie — wszystko to pamiętnym mi uczyniło przyjazd do Jeruzalem… Na koniec po 2 godzinach otwierają się bramy i zajeżdżam do klasztoru. Szpitznagiel, słysząc głos cudzoziemców, schodzi na dół, biorę go za ramiona, obracam ku sobie, mówiąc mu: „Oleś!” Nie poznaje mnie. Pytam go po kilka razy: „Jak to, czy mnie nie znasz…”, odpowiada mi po trzykroć: „Niech pan daruje, lecz prawdziwie nie przypominam sobie…” Na koniec musiałem ze ściśnionym sercem wymówić moje imię i nazwisko… Jeżeli przykrą mi była ta chwila, to jeszcze przykrzejsze pożegnanie jego nazajutrz, bo go ani na pół dnia zatrzymać nie mogłem… Przyszedł do mnie i wziąwszy za rękę, powiedział: „Do zobaczenia”. Oddawszy mu uściśnienie, z dosyć gorzkim uśmiechem odpowiedziałem, że jeżeli odjeżdża, to już zapewne nie do zobaczenia żegnać się trzeba… Cały ten dzień było mi smutno. Z dnia 14 na 15 miałem przepędzić noc u grobu Chrystusa… Na wspomnienie tej nocy (tak miałem rozigrane nerwy), że łzy rzucały mi się do oczu. — Noc u grobu Chrystusa przepędzona zostawiła mi mocne wrażenie na zawsze. O godzinie 7 wieczór zamknięto kościół — zostałem sam i rzuciłem się z wielkim płaczem na kamień grobu. Nade mną płonęło 43 lamp. Miałem Biblią, którą czytałem do 11 w nocy. O pół do dwunastej weszła do grobu młoda kobieta i mężczyzna, jak sądziłem małżonkowie, którzy musieli mieszkać w klasztorze i zrobili votum odmawiać co dnia pacierz w nocy na grobie. Jakoż oboje pomodlili się krótko, pocałowali kamień, a potem, przyszedłszy do mnie, oboje pocałowali mnie w rękę. Tak byłem zmieszany, że nie wiedziałem, jak się znaleźć. Wyszli — zostałem sam. O północy dzwon drewniany obudził w kościele księży greckich. Różne wiary, każda mająca swoją mniejszą lub większą zagrodę w tym gmachu, budzić się zaczęły na głos tego dzwonu. Grecka bogata kaplica oświeciła się lampami, na górze ormiański kościółek zapalił także świece i zaczął swoje śpiewy. Kopt, mający małą drewnianą klatkę, przyczepioną do katafalku pokrywającego grób święty, także (jak widziałem przez szczeliny) zaczął w swojej altance dmuchać na żar i gotować samotne kadzidło. Katolicy także w dalekiej kaplicy zaczęli śpiewać jutrznią — słowem, o północy ludzie obudzili się, jak ptaszki w gzymsach jednej budowy budzą się, świergocąc o wschodzie słońca… Grecy na grobie odprawili mszą, potem Ormianie, o drugiej zaś w nocy ksiądz rodak wyszedł ze mszą na intencją mojej kuzynki [Ojczyzny (S. B.)], a ja, klęcząc na tym miejscu, gdzie Anioł biały powiedział Magdalenie: „Nie ma go tu, zmartwychwstał!”, słuchałem całej mszy z głębokim uczuciem. O trzeciej w nocy, znużony, poszedłem do klasztoru i spałem snem dziecka, które się zmęczy łzami. Jeździłem do Morza Martwego, do Betleem, gdzie także na żłóbku Chrystusa słuchałem odprawionej mszy. Wszystkie te okolice Jerozolimy napełniają serce jakąś prostotą i świętością. Miło być w prostej grocie, gdzie anieli zwiastowali pasterzom narodzenie się Pana. Miło widzieć wioseczkę Jerycho, niegdyś zrujnowaną głosem trąby wodza Boskiego. Ale żeby opisać wszystkie te szczegółowe wypadki i wszystkie wrażenia, jakich się doznało, depcąc ziemię palestyńską, trzeba by na to dzieła… A ziemia ta, o droga moja, jak piękna! Jakimi okryta renunkułami ognistego koloru, błękitnej i białej barwy, jakie narcyzy, jakie irysy, jak podobna do pięknego kobierca… Góry tylko, na których stoi Jerozolima, dzikie, niepłodne, nadają temu miastu straszliwą fizjonomią. Okropną jest Dolina Józefata… Spod oliw Chrystusa wziąłem ziemi na moje martwe oczy. Byłem w Nazarecie, w Napluzie, nareszcie przyjechałem do martwej a świeżo umarłej Tyberiady. W mieście ledwo trochę żywych ludzi, a wszyscy kogoś płaczą… Jezioro, gdzie Chrystus wsiadał do łodzi, nauczając lud, błękitne i spokojne, otoczone górami; na jednej z tych stał się cud rozmnożenia ryb i chlebów. W mieście, nie znalazłszy między ruinami miejsca na łóżko, nocowałem na murawie pod gołym niebem; a kiedym się obudził i odkrył głowę, widziałem księżyc późno wschodzący nad Jeziorem Genezeretańskim… Stamtąd w 5 dni stanąłem w Damaszku. Miasto podobne do Kairu i nieinteresujące, a jednak bardzo piękne ma okolice. Na koniec, przebywszy śnieżny Antyliban, znalazłem się między ruinami prześlicznymi Balbeku. Pamiętasz, droga moja, że kiedyś, a temu bardzo dawno, leżało u nas na fortepianie dzieło wielkie, z ogromnymi sztychami, o ruinach Balbeku i Palmiry. Stojąc między kolumnami rzeczywistymi teraz, przypomniałem sobie te chwile dzieciństwa, kiedy je przeglądałem na obrazku, i serce moje było pełne smutku. Liban, także śniegiem pokryty, przejechałem konno szczęśliwie. Od wyjazdu mego z Kairu dwa miesiące, jak jestem na siodle, i dobrze mi z tym. Śniegi gór także mnie dalekimi napełniały wspomnieniami. Teraz zjechałem do kraju, w którym najpiękniejsza wiosna; jedne drzewa nie straciły zieloności, drugie się w nią teraz ubierają. Migdały prószą kwiatem, słońce pyszne — słowem, jest to prawdzi(wie) ziemia ob(ie)cana. Nie wyruszę z niej, aż za dwa miesiące. Nie pojadę do Konstantynopola, bo mnie (to) miasto niewiele interesuje; wolę jeszcze poznać się z Libanem i z chrześcijańskim ludem Maronitów… Powiedz, droga moja, Hersylce, że Panny Malagamba nie widziałem, bo nie byłem w miejscu, gdzie mieszka, ale widziałem mnóstwo cudownie pięknych twarzyczek, niech więc mnie bardzo o niestałość i lenistwo nie obwinia. Z niecierpliwością czekam listu od ciebie w Livorno, droga moja. Czasem okropne myśli przechodzą przez moją głowę i serce, potem ufam Bogu i spokojniejszy jestem. Napiszcie mi obszernie, aby mi list wasz wynagrodził tę długą niespokojność. Jeden tylko list z Genewy odebrałem w Kairze, zresztą nie wiem zupełnie co się dzieje ze znajomymi i z miłymi osobami. Co też Filowie, powróciwszy, nagadali ci o mnie, droga moja? Czy mnie jeszcze trochę kochają? czy się im powiodło z ciotunią? — A ty, droga moja, czy mnie także kochasz i nie masz mi za złe tej podróży? Czy listy moje, do tak dalekiego echa podobne, nie bardzo smutno brzmią w twoich cichych pokoikach? Bo powiedz, droga, cóż ja mam robić na tym świecie? Trzeba lecieć, gdzie wiatr mnie powieje — i modlić się u Chrystusa, aby mi kiedyś dał ciszę i spokojność — a mam ufność, że ta podróż zupełnie bezużyteczną nie będzie, choćby tylko promień takich pięknych wspomnień miał upaść na starość moją, jeżeli dożyję starości… Kiedyś, usiadłszy z tobą na cmentarzyku krzemienieckim, będę ci opowiadał o grobach dawnych i wielkich ludzi i o pomnikach starych wieków, A słuchając moich wspomnień, będziesz się tak uśmiechać jak niegdyś, słuchając marzeń moich o przyszłości. Bądź zdrowa — i szczęśliwa. Najdroższa. Najmilsza moja. Juliusz. (Adres:) à Madame Madame de Bécu à Krzemieniec (en Volhynie). Na morzu, d. 14 czerwca 1837 r. Moja droga! Od czterdziestu dni jestem na morzu — i mam nadzieję, że za dwa dni wyląduję w Livorno, gdzie będę musiał odbyć dni 30 kwarantanny, nim do Florencji się udam. Tak długo bez żadnej od ciebie wiadomości! Z niespokojnością zbliżam się do Europy — i te trzydzieści dni, które będę musiał wysiedzieć zamknięty, są dla mnie prawdziwą męką, bo spodziewam się, że we Florencji listy na mnie twoje czekają. A ty, droga moja! ile ja ciebie niespokojnych nabawiłem nocy moją podróżą? Ty mi nieraz wyrzucać musiałaś moją wędrówkę. Tobie się zapewne strasznymi wydawały morza, które ja bez żadnego niebezpieczeństwa przebyłem; piaski afrykańskie, gdzie mi tak wygodnie było jak na spacerze w lekkiej lektyce niesionemu, bo siodło kołysane na wielbłądzie do snu łagodnie kołysze. Lecz ty wiesz już o mojej podróży, jeżeli o czym nie wątpię, odebrałaś dwa listy ostatnie, z Bejrutu pisane. Wkrótce może dojdzie rąk twoich i dziwny płaszczyk tunetański, który przez Odessę wędruje z Kairu. Ostatnie dnie mojego pobytu w Syrii po rozłączeniu się z Zenonem, który do Konstantynopola ziemią konie kupione poprowadził, przepędziłem w klasztorze na górze Libanu, zwanym Betcheszban (czyli spoczynek umarłych w języku syriańskim). Miejsce prawdziwie bezludne: klasztor zbudowany na skale, dobrzy księża ormiańscy, piękne kwiaty rozwijające się wiosną na górach, rozległy widok na morze z mojej celi, wszystko to miłe mi zostawiło wspomnienie. Na dowód, jak pozyskałem przyjaźń księży, opiszę wam tylko mój wyjazd. Dobrzy ojcowie, zasmuceni, że ich porzucam, dali mi wszelkie prowizje na drogę i wino. Lecz kiedy przyszło osła dźwigającego rzeczy ładować, pokazało się, że ogromnego butla wina udźwignąć nie mógł. Radosny byłem z tego zdarzenia, bo myślałem, że się zdołam wymówić od przyjęcia podarunku, lecz niestety! księża wysłali za mną człowieka, który na żylastych ramionach przyniósł za mną, trop w trop lecąc, butel aż do Bejrutu. Gdybym miał jaki mój własny domek w Europie, schowałbym ten doskonały trunek, aż się kiedyś zjedziemy; lecz ponieważ niepodobna mi jest włóczyć się z nim po świecie, więc go spijam, czyli raczej co niedzieli częstuję nim sześciu ojców kapucynów, którzy na jednym ze mną okręcie wracają z Ziemi Świętej, i tym sposobem zyskuję sobie u nich wielkie poważanie i (ponieważ są Hiszpanie) tytuł Don do mego imienia. Ale wróćmy do klasztoru libańskiego. Przepędzałem dnie całe na dumaniu; wieczór szedłem do małego źródła, gdzie dziewczęta wiejskie przychodziły czerpać wodę, i rozmawiałem z nimi po arabsku, a trzeba wiedzieć, że cały mój arabszczyzny zabytek składa się z 200 wokabuł bez spójników i przypadkowych zakończeń. Nieraz matrony syryjskie dawały mi rękę, abym je brał za puls, myśląc, że jestem doktorem; każdy bowiem Europejczyk na wschodzie uważany jest za doktora. To mnie dziwnie bawiło. Choć życie moje w klasztorze przez 45 dni było dosyć niezabawne, wyjeżdżając z niego, uczułem dziwną tęsknotę. Ja miałem prze sobą podróż i włóczęgę, ci spokojni zostawali w swoich celach. Dziwnie zazdrościłem im jednostajności życia. Nie zapomnę nigdy wrażenia, jakie uczyniło na mnie ostatniego ranka, kiedym się obudził, stukanie do drzwi, które rozbudzało śpiących po celach zakonników. Tak było tego poranku, tak miało być jutro, ta zawsze dla nich — a ja wyjeżdżałem do Bejrutu, gdzie miałem wsiąść na okręt i ruszać do Europy, gdzie nikt mnie nie czeka, gdzie się ja niczego nie spodziewam. Siadłem na koń — przewodnicy i muły z rzeczami szły za mną — potem człowiek z butlem na plecach, i cała krotochwilność takiego orszaku rozweselić mnie nie mogła. Obejrzałem się — byłem na dole, klasztor rysował się na niebie, a na dachu klasztornym płaskim stały małe czarne figurki. Byli to księża, którzy mnie oczyma przeprowadzali. Dzień Wielkiej Nocy przepędziłem w tym klasztorze, i przyjechał umyślnie ksiądz jezuita, ofiarując mi się za spowiednika. Zrazu nie chciałem tego uczynić, lecz jego przyjacielskie nalegania tyle sprawiły, że wyspowiadałem mu się ze wszystkich grzechów mego życia. Ale kiedy w szarej godzinie poranku uklęknąłem przed nim, chcąc wymówić pierwsze słowo, rozpłakałem się jak dziecię, tak mi to przypomniało dawne lata, dawną niewinność, wszystko, od czego mnie potem długie lata oddzieliły… Po skończonej spowiedzi ksiądz wstał, uderzył mię po ramieniu i rzekł: „Idź w pokoju: wiara twoja zbawiła ciebie”. W tym klasztorze kilka razy przyśniłaś mi się ty, moja droga, i te sny prawdziwie, że mnie w jakieś obłąkanie wprawiały. Powróciwszy do Bejrutu, nie znalazłem, jakem się spodziewał, okrętu do Europy, i przez 40 dni w hotelu mieszkając, czekać na niego musiałem. Pierwsze dnie mego pobytu w tym mieście były nieznośne. Konsul mój dawał mi książki do czytania, i w domu jego czasem kilka godzin wesoło przepędziłem. Na koniec zdarzył mi los, że przyjechało do B(ejrutu) dwóch moich rodaków, w służbie Baszy będących. Ci krótko bawili, ale po nich przyjechał z Jerozolimy starszy H(ołyński), brat tego, który mię do podróży namówił. Nie znałem go i myślałem, że w towarzystwie jego nie znajdę przyjemności, ale przeciwnie, on sam pierwszy zbliżył się i związał się ze mną. Całe dnie potem przepędzaliśmy razem, chodząc na spacery, rzucając spojrzenia ukradkiem na zakryte wschodnie pięknoście, słowem dobrze nam było, i mnie dobrze, bo znalazłem w nim przyjaciela… Kiedy miałem wyjeżdżać, H(ołyński), sądząc, że może moja kiesa wypróżniła się, różnymi sposobami starał się wszcząć dyskurs o pieniądzach. Nareszcie jednego wieczora — zaczął mówić, zająknął się i przestał. Ścisnąłem go za rękę, kończąc sam zaczętą przez niego frazę. Dobry chłopiec rzucił mi się na szyję i rozpłakał się rzewnymi łzami, usiłując koniecznie, abym wziął u niego 2000 fr. Z największą trudnością wymówiłem się od tego i musiałem go przekonać, że mam pieniądze wystarczające mi na powrót do Europy… Ale łez tych nigdy nie zapomnę — i ty go, droga moja, za to, wiem, że kochać będziesz. Ostatnie dnie przepędziliśmy razem. Wigilią mego wyjazdu razem byliśmy na balu u mojego konsula. Ładna to, jak na Bejrut, była feta — fajerwerki, balon puszczony, dziedziniec zamieniony w salę do tańcu, kilka kobiet wschodnich w arabskich ubiorach, żony konsulów, itd. Tańcowano przy pozytywku, bo fortepiany choć są, lecz aby je nastroić, do Europy instrument posyłać trzeba. Muszę ci tu także napisać, że mi rodacy moi zrobili reputacją poety, więc wszyscy ubiegali się, abym z nimi gadał, i od czasu Lamartina naznaczyli pobyt mój pierwszą kreską. Dosyć mi to było miło, zwłaszcza że po tym balu nazajutrz miałem wsiąść na okręt i puścić się w daleką podróż, była więc w tym jakaś poetyczność, której wyrazić nie potrafię. Nazajutrz po balu odprowadził mię H(ołyński) do okrętu, chciał bowiem koniecznie do ostatniej chwili być ze mną, i tak urządził swoją podróż, żeby po mnie ani godziny w Bejrucie nie zostać, mówiąc, że mu to miasto byłoby nieznośnym beze mnie. Jakoż pożegnaliśmy się prawie ze łzami — ja wdrapałem się na mój statek, a H(ołyński), powiewając chustką, wrócił do B(ejrutu) i natychmiast wsiadłszy na konia (a rzeczy już był pierwej wyprawił), ruszył w góry libańskie do cedrów Salomona. Lecz tu nadzwyczajne zdarzenie. Okręt mój zamiast do Europy po ośmiu godzinach drogi zawija do portu Tripoli, gdzie miał jakieś interesa do załatwienia, ale bojąc się, aby się wojażerowie nie gniewali, nikomu o tym w Bejrucie nie mówił. Wysiadam więc w Tripoli. Smutny, idę prosić o mieszkanie w klasztorze, i myśląc o rozstaniu się świeżym z H(ołyńskim), cały dzień smutny przepędzam w ogródku klasztornym, gdzie mała fontanna, cytryny i pomarańcze owocem okryte, nareszcie wielkie białe lilije kwitnące, dziwnie balsamowały powietrze, i klasztorowi temu romantyczną nadawały postać… Wystawcie sobie moje zdziwienie — do tego samego klasztoru nazajutrz wpada lokaj H(ołyńskiego), którego pan, w innym stanąwszy klasztorze i dowiedziawszy się o przybyciu moim do tego miasta, szukać mnie rozkazał. Tak więc jeszcze jeden dzień z nim przepędziłem, dziękując Bogu, że go przez to same miasteczko prowadził, gdzie ja byłem… i o zachodzie słońca na nowo uścisnęliśmy się i na nowo każdy poszedł w swoją drogę: ja do Cypru, on do cedrów libańskich. Lecz ten dzień, ostatni w Tripoli przepędzony, był jednym z najprzyjemniejszych dni mojej podróży… Mało mieliśmy czasu, więc włóczyliśmy się po cudownych okolicach tego miasta… porównywując jego ładny cmentarz turecki z naszym ulubionym cmentarzem w Bejrucie, gdzie co wieczora siadaliśmy razem na marmurowym turbanie, patrząc na morze i słuchając płaczu tureckich kobiet, które na grobowcach znajomych rozścielały bukiety kwiatów, niezmordowane w oddawaniu czci zmarłym, wierniejsze niż nasze kobiety wspomnieniom. Marzyłem kiedyś, będąc dzieckiem, o takich cmentarzach, o takich cyprysach, jakie teraz widziałem na oczy. Otóż masz, droga moja, opisanie pobytu mego w B(ejrucie). Teraz kilka słów o morskiej podróży… Dziwnie, że siadając na okręt, nie przeszła mi przez głowę myśl nawet, że może być jakie niebezpieczeństwo. Jakoż przez te dni 40 żadnegośmy nie doznali oprócz nieprzyjemności, jakimi są cisze morskie i wiatry przeciwne. Życie moje na statku jest bardzo jednostajne. Wstaję przed wschodem słońca i obserwuję gwiazdy, w których się teraz głęboko zaciekam, pomagając często oku naszym okrętowym teleskopem. Potem widzę czerwieniące się niebo. Koguty na rzeź przeznaczone pieją i głos ich dziwnie się wśród morza wydaje, przypominając spokojność życia wiejskiego. Kot okrętowy wychodzi igrać ze mną, żywy i wesoły o godzinie porannej. Potem wschodzi słońce, a pokład okrętowy czerni się od habitów sześciu mnichów rzucających spokojne łoże… Potem kawa… ranne godziny zajęte czytaniem, marzeniami… Przy obiedzie nieraz mój butel budzi wesołość… Po południu, o godzinie 5, cały okręt odmawia głośno różaniec Najświętszej Panny, prosząc ją o wiatr dobry… i na końcu wzywa swoją rodzinną Madonę di Monte-Negro, aby się opiekowała nim i o wiatr pomyślny prosiła… Wieczerza i obserwacja gwiazd wschodzących dzień mój kończą… Czasem z którym z mnichów gram w warcaby… Na koniec dziś piszę ten list na mojej szkatułce na kolanach, siedząc na pokładzie okrętowym — i ciesząc się, że po trzydniowej ciszy zawiał nam wiatr dobry i do portu Livurny prowadzi. 15 czerwca, czwartek. Jesteśmy blisko Livorno, nie widać jeszcze portu, ale pomimo ciszy morskiej, za dwa dni, najdłużej licząc, wylądujemy, strzelając salwy z dwóch harmat okrętowych, jak na rezurekcji. Widziemy teraz wyspę Elbę. — Filo wędrował kiedyś tą samą drogą. Patrzę na morze, jak gdyby mi coś o nim mogło powiedzieć. Jakżem ciekawy, czy im się podróż powiodła? z jakim uczuciem przybyli do rodzinnego miasteczka? jak im się teraz Italia wydaje? Co tobie, droga moja, o twoim Jul(ku) nagadali? czy bardzo go obwinili? Smutno mi do Włoch wracać, myśląc, że już ich tam nie zastanę. Nie tak było, kiedym statkiem parowym gonił za nimi do Rzymu. Wracam z mojej wschodniej podróży zupełnie odarty: jak Babka mówiła, spanachawszy manatki. Koszule moje noszą pięć ran Chrystusowych; będę się musiał zupełnie na nowo oszywać i opierać. Wiozę sobie na ranne wstanie, zamiast szlafroka, płaszcz arabski, wełniany; wiozę także dywanik, który mi za pościel, służył w Kairze kupiony. Mam także sziszę, czyli nargile. Jest to rodzaj szklanej lulki, z której się pali tytuń. Składa się z kryształowej butelki, w którą zamiast korka, wkłada się gliniany garnuszeczek na tytuń, potem butelka napełnia się wodą i przyprawiony wąż skórzany wyciąga z niej dym przechodzący przez wodę, która ciągle bełkoce i śpiewa jak słowik gardłujący. Z takich lulek palą wschodnie damy i bardzo im z tym ładnie. Ubrany w arabskim płaszczu, siedząc na tureckim dywanie, paląc z wschodniej lulki, będę ranne wizyty przyjmował. Mam jeszcze skarpetki perskie z różnokolorowej wełny, bardzo gustowne, które mi za meszty służyć mogą. Na górze Libanu pracowałem trochę i owoc moich marzeń także ze mną wędruje. Myślałem nawet zamknąć go w butelce, aby na przypadek rozbicia można go rzucić w morze, i tak coś po sobie ocalić. Ale potem mnie jakaś religijna wzięła filozofia i myśląc o marności rzeczy światowych, pomyślałem, że jeżeli mnie weźmie, to niech i wszystko moje bierze Neptun. Przyznam ci się, droga, że miło by mi było zamiast do Florencji prosto do Genewy wędrować. Spotkałbym tam znajome twarze, znalazłbym, jak się spodziewam, dawną przychylność, mój pokoik, do którego przywykłem, ogród, gdzie tak długo się przechadzałem. Ale teraz nie wiem, kiedy zobaczę to wszystko, bo ciągle tak wędrować nie można i przenosić się z miejsca na miejsce kosztuje. Może też we Florencji porobię jakie miłe znajomości, które mi tę zimę przepędzić pomogą. — Podróż miała dosyć dobry wpływ na mój charakter. Przywykłem być z kim ciągle, nie mając osobnego pokoju, gdziebym się mógł zamykać. Przywykłem do wielu niewygód — przekonałem się, że obiad bez mięsa obejść się może i że na(le)ży czasem pościć, tak jak nieraz pościliśmy z Zenonem, żyjąc przez dzień cały ryżu garsteczką, przez mi(esiąc) jedząc tylko kury. Zdrowie moje prawdziwie cudownie mi służyło. Spałem nieraz na wilgotnej ziemi (pod) namiotem, na wietrze, i zdrowszy teraz jestem po tym wszystkim, niż przedtem. Słowem, uznaję nad sobą szczeg(ólną) opiekę Boga, i ufam, że tę nie tylko nade mną, ale i nad tobą rozciągnie, bo inaczej cobym ja robił na ziemi? Dziwnym będzie bardzo dla mnie przejście z życia wschodniego do zwyczajów europejskich. Widzieć, że znakiem uszanowania nie jest już nakrycie głowy a zdjęcie trzewików, że obrusa nie kładą pod stołem, ale na stole, że ludzie nie jedzą palcami, że pozdrawiając kogo, nie przytykają ręki do ust i do czoła ani do serca jak w ziemiach arabskich. Wczoraj jadłem nową potrawę — był to żółw morski, któregośmy ułowili śpiącego na wodzie; mięso jego dobre mi się wydało i trochę do łososia podobne. Prowizje nasze wystarczyły nam do końca, woda się nie zepsuła, kury potłuściały; trzy barany, długo nas swoją figurą bawiące na pokładzie okrętowym, już nie egzystują, a śmierć ostatniego była opłakaną rzewnymi łzami przez okrętowego chłopczyka, który się był do zwierza przywiązał jak do braciszka i ze strony barana podobne przywiązanie pozyskał, tak że baś biedny, póki żył, jak pies biegał za nim. Czasem widziemy ogromne tłumy delfinów igrających na morzu w dzień ciszy. Wczoraj ciągle strzelały z fali wielkie srebrne fontanny, tak pełno było ryb nazwanych capo d'oglio, które wielkością zbliżając się do wielorybów, wodę z paszczęk na powietrze wyrzucają. Oto są wszystkie rozmaitości, jakie się na morzu przytrafiają. Teraz, bliscy Europy, spotykamy okręty. Przez pierwsze dnie 30 żywej duszy nie spotkaliśmy i dobrze nam z tym było, bo koło brzegów greckich jeszcze zdarzają się napady korsarzów. Napisz mi, droga, czy odebrałaś wszystkie moje cztery listy — jeden z Aten, drugi z Aleksandrii i dwa ostatnie z Bejrutu? Opisana w nich była pokrótce cała moja podróż i cały ten rok błędnego życia, z którego nareszcie kontent jestem. Tyle nowych obrazów tkwi teraz w mojej pamięci — przyszłość będzie się dziwnie w mojej głowie na takim tle odbijać. — Pisz mi, droga, do Florencji. Uwiadamiam o moim powrocie H(ausnera) w Brodach. Potrzeba mi trochę grosza. — List ten muszę zapieczętować, nim na ląd wysiądę, bo potem trzeba by go było jakiemu ze strażników kwarantanny powierzać i nie być pewnym, czy go na pocztę odda. Bądź zdrowa, droga moja… Oby twój pierwszy list uspokoił mnie zupełnie! Z jakim biciem serca myślę o tej poczcie, gdzie pójdę szukać wiadomości od ciebie. Odpędzam od siebie wszystkie złe myśli, ale ta jednostajność morza rodzi przywidzenia i pokazuje oczom duszy dziwne obrazy… Trzeba myśleć, a myśląc, nie można być panem imaginacji… Droga! bądź ty szczęśliwa, zdrowa; niech ta myśl, że twój J dalekie odbywał podróże, da ci choć chwilę przyjemnych myśli. Chciałbym kiedyś wszystkiego, com nabył pamięcią, na rozpłoszenie twoich smutnych myśli użyć — i być twoją książką wtenczas, kiedy już w innych przyjemności nie znajdziesz… Ściskam ciebie serdecznie, droga moja, a Filów kochanych uściśnij ode mnie. Juliusz (Adres:) à Madame Madame de Bécu à Krzemieniec. (Stempel pocztowy:) …ETTO SAN.. LIVORNO. Livourno, d. 11 lipca 1837 r. Najdroższa moja! Dziś o godzinie pół do czwartej rano wyszedłem z kwarantanny. Z jakąż niecierpliwością czekałem godziny 9, o której otwiera się okno pocztowe. Wybiła nareszcie — biegnę — i odbieram dwa listy, jeden od ciebie, d. 21 kwietnia pisany, drugi od Egl(antyny). Idąc przez plac, otworzyłem pierwszy dla serca mego — i słowa twoje takie jakieś zimne i smutne mi się wydały, że bałem się rozpłakać na ulicy i uciekłem prędko do hotelu zgryźć boleść, jaką mnie napełniło takie powitanie, mnie, co przez 10 miesięcy nie miałem słowa od ciebie, który wreszcie już nie mam w świeżej pamięci czulszych listów twoich i myślę, że jużeś ty mnie kochać przestała… List Egl(antyny) powiększył moją boleść, z niego bowiem, to jest z daty widzę, że nie jest odpowiedzią na mój list ostatni, który przed wejściem do kwarantanny razem z listem do ciebie przed 25 dniami powierzyłem kapitanowi okrętu, aby go ofrankował i przesłał… Łajdak! pewnie dla zatrzymania kilku groszy nie wypełnił zlecenia i ty będziesz się jeszcze uskarżać na długie moje milczenie, a ja teraz dałbym część serca mego, żeby tylko ciebie uspokoić… Droga! nie wystawisz sobie rozpaczy, jaka mnie przenika… Wierzę w przeczucia… wyskakując z łódki na ląd Europy, upadłem — i wczoraj tak się bałem wyjścia z kwarantanny, że wytłumaczyć sobie tej trwogi nie mogłem. Nie chcę ci się usprawiedliwiać z wyrzutu, który mi czynisz, że kiedy Zenon mógł siostrze o sobie wiadomości dawać, ja zaniedbałem korzystać z tej drogi… Gdybyś wiedziała, jak Zenona upraszałem, aby ciebie mój list z Alex(andrii) i z Athen doszedł — jak mi przyrzekał, że go ci przez swego plenipotenta w Odessie przeszle! Zenon winien — on się jeszcze zobowiązał przesłać ci biały płaszczyk tunetański, lecz i ten pewnie los listów mieć będzie. O, gdybym go w tej chwili zobaczył, że łzami bym mu wyrzucał taką zdradę… Lecz stało się… Dziękuję Bogu, że ty zdrowa — a ty mu także podziękuj, że mnie spokojnie przez kraje różne i przez morza prowadził, i nie chciał mnie nawet widokiem niebezpieczeństwa przerazić… Ta cała podróż, którą ci kiedyś obszerniej opiszę, była pełna przyjemności i zachwyceń. Jakżebym chciał, abyś mój list z kwarantanny odebrała — miałabyś tam opisanie mojej czterdziestodniowej morskiej podróży. Dnia ostatniego siedząc na pokładzie, kiedy się okręt zbliżał do błękitnych brzegów, pisałem do ciebie, myśląc, że ten list ci chwilę spokojności i cichszego szczęścia przyniesie. Zapieczętowałem go i odkryłem głowę, bośmy wpływali do portu i cały ekwipaż i księża będący na okręcie śpiewali na kolanach ostatnią litanią do Najświętszej Panny na smutną jakąś nutę… łzy mi stoją w oczach… Przeczytałem drugi raz list twój, żeby się uspokoić i znaleźć w nim jeśli można co miłego… Pamiętaj ty, moja droga, że kiedy ja teraz płaczę, to mnie nikt nie pociesza — nie tak jak było w moim domku w Paquis, gdzie mię tulono, rozżalonego jak dziecko. Pisze mi Egl(antyna), że mnie dzieci nawet czule tam wspominają i pragną mojego powrotu. O, gdybym miał skrzydła gołębia, poleciałbym gdzieś daleko i znalazłbym spokojność. Są to słowa Biblii. Jestem w Livorno, w tym samym hotelu, gdzie 14 miesięcy przedtem przebyłem trzy dni, jadąc połączyć się z Teofilami — ten sam dano mi pokój — wszystko to podwaja jeszcze moje dziwne rozigranie nerwów. Piszę ten list i chciałbym papier podrzeć, aby go czym prędzej wysłać do ciebie, aby dniem jednym pierwej ciebie pozdrowić, i dać ci pocałunek duszy, najdroższa moja. Ale zaczynam rezonować z sobą i wmawiać w siebie, że powinienem być szczęśliwy, bo wczoraj w kwarantannie, gdyby mi kto tylko pokazał jedno słowo twoją ręką napisane, już by mnie to uspokoiło… Wreszcie może to tylko wewnętrzne usposobienie duszy, jakieś mimowolne rozczulenie, którego człowiek doznaje, powróciwszy z dalekiego wojażu i zaczynając nowe życie, jest przyczyną, że mi twój list się zimnym i niepełnym twojej miłości dla mnie wydał. Tak uspokoiwszy się nieco, chciałbym ci coś o mojej podróży napisać… Grecja, pełna ruin przecudownych, podobała mi się bardzo i bardziej niż Rzym zachwyciła. Egipt zatarł Grecją w mojej pamięci — nic cudowniejszego nad ruiny nad Nilem będące. W liście z Alex(andrii) pisałem ci, jakiego wrażenia doznałem, widząc się po raz pierwszy w orientalnym mieście, i żałuję tego listu, bo już teraz niepodobna byłoby tego opisać — bo przywykłem powoli do Arabów, do wschodnich ubiorów, do ich miast i na końcu żadna sprzeczność z naszymi zwyczajami nie uderzała mnie. Może cię drugi list z Bejrutu pisany dojdzie — tam będziesz miała opis podróży mojej po Syrii. Przepędziłem całą jedną noc sam jeden w Grobie Chrystusa, modląc się za ciebie i za naszych. Ale cóż to jest moja modlitwa — gdybym był wiedział, że się modlić było potrzeba o to, abyś ty dla mnie w przywiązaniu nie ostygła, zrosiłbym gorętszymi łzami tablicę marmurową, która pokrywa grobowiec… Pyszny jest dzikością widok Martwego Morza — zwłaszcza, że będąc tam, cała kawalkada nasza wjechała w trzęsawicę i konie zapadły z nami w ziemię aż po głowę… Widok to był dla mnie, który wyrwawszy mego konia, postawiłem go dęba przednimi nogami na krzaku, przypominający ustęp z Biblii, gdzie pisze o pożarciu przez ziemię całego wojska. Towarzyszący nam Arab na pysznym koniu, walcząc z zapadającą się głębią, prawdziwie był podobny do jakiego dawnego bałwochwalskiego króla. Byłem w Betlehem, w Jerycho, w Nazaret… nad Jeziorem Genezeretańskim, gdzie Chrystus mi był przed oczyma. Zdawało mi się, że postać jego spokojna stoi jeszcze na błękicie fali, z głową otoczoną promieniami. Nad tym jeziorem spałem pod gołym niebem, bo się wszystkie domy przez trzęsienie ziemi były zapadły, i choć byłem z głową nakryty od rosy, obudził mnie wschód księżyca. Jaka to była chwila, ile pamiątek oświecał mi ten księżyc nad cichym Genezeretańskim Jeziorem, tego wypowiedzieć nie mogę. Przeczytaj ty droga Biblię — pomyśl, że ja widziałem Kanę Galilejską, te liije, czyli anemony czerwone, do których Chrystus równał Salomona, mówiąc, że nie był ubrany tak pięknie jako jedna z nich, że te kwiatki, na które on patrzał, piękniejsze są od naszych purpurowych maków polnych — pomyśl, że byłem w grocie, gdzie pasterzom Anioł zwiastował Narodzenie Chrystusa, że wieśniak jakiś orał przed tą grotą… że byłem przy żłobie Chrystusa i słuchałem mszy odprawianej na nim za moją kuzynkę — i pomyślawszy o tym wszystkim, przebacz mi, że się włóczyłem, przebacz mi sześciomiesięczną twoją niespokojność — i kochaj mnie zawsze i bądź dla — mnie dobrą przyjaciółką w tych krajach, gdzie teraz może nie znajdę żywej duszy, co by mnie trochę lubiła. O Droga moja, dlaczegoś ty się lękała o mnie? Czy ty nie widzisz, że ja mam jakąś gwiazdeczkę nad głową, dla której złe nie przemoże nade mną, aż Bóg mnie zawoła? Bądź zdrowa — na drugiej stronnicy piszę do Filów, a ty ją odciąwszy, odeszlij. Adieu, najdroższa moja. Twój Jul. Egl(antyna), do której tyle razy co do ciebie pisałem, wszystkie moje listy odebrała — lepiej nie spuszczać się na Panów Zenonów. A wy, Filowie drodzy, coście pocieszali moją drogą, a potem nareszcie nie wiedzieliście co jej, płaczącej, powiedzieć, wierzcie mi ze z wielu względów, jak i z tej ostatniej przyczyny, p. Zenon zasługuje na Mackdonalda utyskiwanie. Miałem dosyć z niego niepoetycznego towarzysza podróży i nie wiem, dlaczego rozstaliśmy się tak mile, jakby nas ten wojaż braćmi uczynił, choć prawda, że nigdyśmy się nie rozumieli wzajemnie. Ale dosyć tego. Oto jestem w znajomych wam Włoszech. Gdybyś mi był w liście swoim adres Zeidlera napisał, zrobiłbyś mi wielką przyjemność, bo jutro wyjeżdżam do Florencji i dobrze by mi było, żebym się prosto do niego, nie szukając pomocy lokai i fakinów włoskich, mógł udać się dla wyszukania stancji itd. Będę więc we Florencji, gdzie, jak mi pisze tak mile Hersylka, oczekiwanie dawniej mego przybycia zostało jej w pamięci jak jakie światełko uczuciowe, rzucone na wspomnienie o tym mieście. Nie zaniedbam pójść do sklepiku modniarki i może szczęśliwszy będę niż z moją Panną Malagambą, dla której pojechałem do Syrii, a tu podług przyrzeczenia napiszę Sylce, jak los zawistny przeszkodził mi i zawiódł nadzieję… Siedzę kwarantanną na pustyni w El-Arish — odwiedza mnie doktór młody, który widząc, że mi chleba debrze upieczonego po europejsku braknie, przysyła mi w prezencie chleb dość biały, mówiąc, że go własna jego żona piekła. Podziękowałem… i wyjeżdżając, chciałem coś zostawić brzęczącego Panu Doktorowi. Nie przyjął — ale owszem usilnie zapraszał, abym (wszedł) do jego domku na filiżankę kawy. Wielbłądy stały okulbaczone i osiodłane, raczej klęc(zały). Jakże się było oprzeć prośbom klęczących wielbłądów. Odmówiłem przyjęcia kawy i udałem się w dalszą drogę przez pustynię do Gazy… Nie pojmiesz, Sylko, co to wszystko ma za związek z Panną Malagambą — otóż dowiedz się, jakie nieszczęście: Panna Malagamba przez pewne metampsychosis stała się Panią Doktorową — Pani Doktorowa podałaby mi zwyczajem wschodnim kawę i nawet pocałowałaby mię w rękę, bo taki jest zwyczaj na wschodzie — i to wszystko opuścić przez jakiś dziwny pośpiech! Ale przynajmniej jadłem chleb jej, najpiękniejszymi rączkami pieczony: a Diabeł-że mógł wiedzieć, że jest teraz Panią Doktorową kwarantanny i że na pustyni mieszka między Gazą i Kairem! — Otóż tak uchybiłem jednego celu mej podróży. Niech mię Sylli o niezgrabność i małą domyślność serca nie obwinia. Zazdroszczę wam, moi drodzy, waszej wioseczki i spokojności… Żegnam was i życzę szczęścia. Nie piszę dłużej, bo list ten cały nagłymi błyskawicami różnych uczuć pisałem — i jestem jak z krzyża zdjęty — i senny… Chcę go jeszcze dziś oddać na pocztę. — Do Hauz(nera) piszę, prosząc o 200 r. Niech moja luba więc się na to przygotuje… Adio. wasz Jul. Wkrótce z Zenonem się zapewne zobaczę. Cholera w Neapolu — tutaj jej nie ma, więc już teraz z żadnego względu nie jestem wystawiony na niebezpieczeństwa. Młodszy H(ołyński) został w Kairze, zakochany w Arabce; starszy wkrótce wróci — zyskałem w nim przyjaciela ze świeżym sercem. — Kochajcie mnie… (Adres:) à Madame Madame de Bécu à Krzemieniec (Stempel pocztowy rosyjski:) Radziwiłow. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/slowacki-podroz-na-wschod/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Juliusz Słowacki, Podróż na Wschód, Ministerstwo Wyznań Reiligijnych i Oświecenia Publicznego, Jerozolima 1944. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Uniwersytecką w Toruniu z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Biblioteki. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Kopeć-Gryz, Wojciech Kotwica. ISBN-978-83-288-6008-7