Percy Bysshe Shelley Prometeusz rozpętany tłum. Feliks Jezierski ISBN 978-83-288-6756-7 Kilka słów o życiu autora Percy Bysshe Shelley urodził się w Field Place w hrabstwie Sussex, d. 4 sierpnia r. 1792, kiedy Byron był już dzieckiem czteroletnim. Był on synem lekarza (Tymoteusza), a wnukiem zbogaconego wskutek popierania wigowskiej polityki baroneta, który, umierając, pozostawił po sobie arcypoważną na owe czasy spuściznę. Ale ani dziadek, ani ojciec, ani całe otoczenie nie dawały owej żywotnej atmosfery, w której by dusza, powołana do wysokich przeznaczeń, całą piersią oddychać mogła. W Field Place, wśród wiejskiej rodziny arystokratycznej, w której ojciec prowadził praktykę lekarską wątpliwej wziętości, a dziadek marzył o zbudowaniu zamku — nasz Percy zdawał się jakoby odmieńcem, zaniesionym z innego świata, a złożonym do gniazda, które powołując się nieustannie na genealogię, sięgającą czasów Edwarda I, wydawało dotąd mężów pieniędzy, dostojeństw i „szanownej głupoty, ale niewielu poetów”. Tak więc pierwsze ziarno zwątpienia i walki z zewnętrznym, obcym mu światem zapadło w duszę Shelleya na samym wstępie życia, w domu rodzicielskim. Kiełkowało ono następnie, naprzód w szkole Sion House School, a później w Eton, dokąd oddano go w piętnastym roku jego życia. Tu dopiero prawdziwy początek owej uporczywej walki słabego przeciw silnemu, charakteru anielskiej słodyczy ze średniowieczną rutyną mistrzów i dziką szorstkością współuczniów, którzy nie szczędzili szyderstw i złośliwych epitetów. W okresie pomiędzy opuszczeniem Eton a wstąpieniem do Uniwersytetu Oksfordzkiego osiemnastoletni nasz Percy ukazuje się jako początkujący autor, zakochany w kuzynce swojej, Henryce Grove (dwie powieści i tom poezji z owej epoki przeszły bez śladu). W r. 1810 wstąpił do uniwersytetu, gdzie w towarzystwie Jeffersona Hogga, serdecznego przyjaciela a przyszłego autora życiorysu Shelleya, gorliwie studiował filozofię Platona, Locke'a, Hume'a, Volneya. Prace te urozmaicał niekiedy przesyłaniem bezimiennie pisemek polemicznej lub naukowej treści do ówczesnych powag literackich. Jeden z takich pamfletów po odkryciu nazwiska autora spowodował wydalenie go z uniwersytetu. Pod tym uderzeniem pękło ostatnie ogniwo i tak już luźnego związku Shelleya ze starym społeczeństwem. Wkrótce po opuszczeniu Oksfordu nastąpiło smutne w skutkach, bo nierozmyślnie, pod wpływem chwilowego szału zawarte małżeństwo z Henryką Grove, która tajemnie opuściła dom rodzicielski. W r. 1813 urodziła się im córka, Jante, i pod hasłem tego imienia powstał poemat Królowa Mab, napisany pod wpływem Southeya, w którym poeta, na tle staromitycznego podania, rzuca główne zarysy negacyjnych dogmatów społecznych, od których odtąd już nigdy nie odstąpił. Małżeństwo to nie przyniosło szczęścia obojgu. Wkrótce bowiem rozłączyli się, a następnie (w r. 1816) Henryka zakończyła życie samobójstwem — jednak nie z powodu zerwania małżeństwa (bo węzeł przyjaźni pozostał nieosłabiony do końca), lecz pod wrażeniem ucisku ze strony ojca. Dodać przy tym należy, że Shelley nie zapomniał zapewnić opuszczonej środków utrzymania, na jakie tylko pozwalały bardzo naówczas ograniczone, z powodu poróżnienia z ojcem, jego stosunki majątkowe. W Henryce poeta nasz nie znalazł był jednej z owych dwu gwiazd platońskich, które szukają się i spotykają na koniec pod przyciągającą siłą wszechświatowej miłości. Taką gwiazdą była Maria Godwin, córka znakomitego autora Badań w kwestii sprawiedliwości politycznej, którą spotkał na cmentarzu, przy grobie jej matki. Połączeni idealnym ogniwem, a następnie poślubieni sobie, Shelley i pięknowłosa, blada, o głęboko przenikającym spojrzeniu, Maria, wraz z przyrodnią swą siostrą, miss Clairmont, potajemnie puścili się w podróż do Francji. Widok zniszczenia i śladów klęsk po świeżej wojnie wywarł na duszę poety niezatarte wrażenie, którego echo przypomnieć się miało później w cudnych obrazach Rokoszu islamu. Wkrótce jednak brak pieniędzy spowodował powrót trojga zbiegów Renem do Anglii. W pierwszym roku wspólnego życia szczęśliwych kochanków, niewątpliwie pod wpływem wspomnień z fantastycznej wędrówki, powstał Alastor, czyli Duch samotności, utwór zapowiadający już orle poloty, gdzie ukryty poza bohaterem poeta nakreśla niejako pierwsze rysy biografii ducha własnego w chwilach walki ideału z rzeczywistością. Ale, co ważniejsze dla charakterystyki Shelleya, słyszymy tu już wyraźniejszą zapowiedź *kultu natury*: „Matko tego bezdennego świata! Przewódź uroczystej pieśni mojej, albowiem ciebie kochałem zawsze i tylko ciebie”. Po stworzeniu Alastora poeta z Marią i miss Clairmont w początkach lata udali się do Szwajcarii i tu nastąpiło spotkanie Shelleya z Byronem, a raczej wzajemne odnalezienie się dwóch dusz pokrewnych, które odtąd wciąż oddziaływały na siebie i dopełniały się wzajem: Byron majestatem pochodu i zdolnością żywszego, bezpośredniejszego kształtowania pojęć, Shelley duchem filozoficznym, którego w dotychczasowych utworach Byrona nie spostrzegamy, oraz prowadzonymi na skalę wszechświatową malowidłami natury, w połączeniu z czarowną słodyczą tak myśli, jak tonów. Tu Shelley po raz pierwszy przeczytał Nową Heloizę. Dwaj nowi, ale duchem już dawni przyjaciele, a raczej dwie pary (albowiem miss Clairmont stała się teraz dla Byrona tym, czym była Maria dla Shelleya), poili się rozkoszami samotności, zasnutej wspomnieniami i widokami Clarensu, „kolebki” głębokiej miłości, i „gaiku Julii”. Ale twórca Childe Harolda wcielał te wrażenia, Shelley pochłaniał je tylko — w wyobraźni jego zawiązywały się pierwsze pomysły do Rokoszu islamu. Miejscem poczęcia i urodzenia tej olbrzymiej budowy było Marlow, gdzie poeta po powrocie do Anglii spędzał całe godziny nad brzegami Tamizy, pod uroczym cieniem lasów bishamskich. Od lat prawie chłopięcych trawiąca duszę poety gorączka protestu i reformatorstwa przybrała tu postać wyraźniejszą, bardziej konkretną niż indziej — chociaż w ogólnym przesnuwaniu pasma brak tu przejrzystości. Myśl wyzwolenia kobiety, a przez kobietę całego społeczeństwa, poeta przeprowadza w powieści, wybierając dla niej za scenę świat muzułmański, jako najjaskrawsze pole moralnych, umysłowych i społecznych więzów tego rodzaju. Dwoje kochanków, Laon i Cytna, natchnieni gorącą wiarą w swój ideał, puszczają się w pielgrzymkę apostolstwa. Laon na pierwszym zaraz kroku dostaje się do niewoli. Wówczas posłannictwo bierze na siebie Cytna: sprowadza przy pomocy kobiet rozruch, a następnie wojnę, i chwilowo tryumfuje. Ale naraz odwraca się karta: zwyciężeni wpadają w ręce sułtana i, na stos rzuceni, giną rzekomo w płomieniach. Ale poeta nie skąpi cudowności: oto w końcu na łodzi perłowej pod sterem dziecięcia-anioła odpływają na wyspę błogosławioną. W nerwowo przyśpieszonym życiu Shelleya szybko następują teraz po sobie klęski i arcydzieła. Wyrokiem kanclerza, strasznego i znienawidzonego lorda Eldona, odsądzony został od praw wychowywania dwojga swych dzieci z pierwszej żony, Janty i Karola, które odebrano mu i oddano pod opiekę duchownego, Hume'a. Ten gwałt śmiertelny zadany prawom ojca, upamiętniony w wierszu Do lorda Eldona, zerwał ostatnią nić wiążącą go z ojczyzną. W r. 1818 Shelley z rodziną przybył do Włoch, aby uścisnąć dłoń wielkiego współbojownika i odnowić przyjaźń zawartą w Szwajcarii. Temu spotkaniu winniśmy prześliczny obrazek Julian i Maddalo — Rozmowa, w której hrabia Maddalo jest uosobieniem Byrona; „Julian (Shelley) — jak mówi poeta w przedmowie — jest to Anglik, człowiek dobrego urodzenia, który pod hasłem doktryn filozoficznych przemawia za panowaniem człowieka duchem i dowodzi możebności olbrzymich postępów rodu ludzkiego po wytępieniu pewnych utrzymujących się jeszcze przesądów”. Maddalo występuje przeciwko pierwszemu punktowi, skąd wywiązuje się gorąca wymiana poglądów, której główną osią jest współczucie dla nieszczęśliwej doli obłąkanych. Prawie jednocześnie ukazała się druga powieść poetycka: Rozalinda i Helena, zaliczana bezwarunkowo do rzędu najpiękniejszych kwiatów poezji nowoczesnej. Jest to wołający o pomstę do nieba głos w obronie nieszczęśliwych ofiar przymuszonego małżeństwa. Poeta stworzył go w chwilach rozpaczy; „nigdzie też — mówi Brandes — w walce przeciw wszelkim formom tradycyjnym Shelley nie zaszedł tak daleko”. Cztery lata spędzone wo Włoszech, od marca r. 1818 aż do dnia katastrofy, a mianowicie czasy pobytu w Pizie i dokonywanych stamtąd wycieczek do Neapolu, Rzymu, Balsorano, Florencji — przedstawiają geniusz poety w fazie najwyższego natężenia siły twórczej. Tam, „na zwaliskach termów Karakalli”, jak powiada Shelley w przedmowie, powstał najpotężniejszy w poezji nowożytnej utwór, Prometeusz rozpętany, przed którym nawet najgroźniejsi wrogowie i współzawodnicy Shelleya w końcu ugięli kolano. Wkrótce po Prometeuszu nastąpiła, w tym samym prawie roku, tragedia Cenci — arcydzieło demonicznego majestatu, do jakiego tylko Milton i Byron, a spośród naszych mistrzów tylko Słowacki w tragedii tegoż imienia, wznieść się umieli. Shelley — równie jak nasz poeta — zaczerpnął treść swego utworu z archiwów pałacu Cencich, w odwrotnym wszakże przedstawił ją profilu. Jakby dla osłabienia czynionych mu zarzutów, że jego typom braknie substancji, doprowadził tu je Shelley do ostatecznych krańców rzeczywistości. Włochy hojnie dostarczały wieszczowi natchnień najróżnorodniejszych; wielkimi falami wpływał w duszę poety ów świat przeżytej wielkości, piękna, sztuki i natury, z zawisłą nad nim atmosferą materialnych ponęt i zbrodni; obok tych czynników podniecały jeszcze twórczy jego polot wypadki życia. W końcu r. 1820 zagasła najpoetyczniejsza, najrodzeńsza mu dusza — John Keats; niezapomniany twórca Endymiona zmarł bolesnym zgonem w 26. roku życia. Temu smutnemu wypadkowi, jak zranieniu muszli, poezja zawdzięcza Adonaisa, elegię nad elegiami, gdzie nasz poeta, tak pesymistycznie nastrojony względem świata i rzeczy ludzkich, bryznął im w oczy krwawą żółcią. Adonais — to cała dusza Shelleya, z której rozpaczliwie rozlega się pogrzebowy dzwon nad ukochanym Johnem i nadziejami samego poety. Przeciwobrazem Adonaisa jest Epipsychidion, prześliczna rapsodia, w której Shelley, pod postacią nieznanego poety, zmarłego we Florencji, wypowiada swą platoniczną miłość ku Emilii Viviani. Paląca naówczas kwestia grecka natchnęła go pomysłem do Hellady, dramatu lirycznego z chórami, w którym poeta przepowiada wyzwolenie Grecji, jako nieulegającą wątpliwości, cywilizacyjną konieczność postępu ludzkości. Na koniec do tego okresu, pomiędzy r. 1819 i 1822, należy między innymi poczet arcydzieł liryki: Oda do Nieba, Czarodziejka Atlasu, Oda do Wiatru zachodniego, Oda do Skowronka itd., Mimoza, sielanka niewysłowionej piękności, którą słusznie nazwano „świętem kwiatów”, oraz niektóre poematy polityczne i satyry. W drugiej połowie roku 1822 kończy się poetycka, z namaszczoną namiętnością prowadzona działalność Shelleya, a kończy się nieprzewidzianym jego zgonem. Podczas wycieczki morskiej w odwiedziny do przyjaciół utonął wraz z towarzyszem, Williamsem, w Zatoce Spezia. Wyrzucone przez morze zwłoki wskutek polecenia władz miejscowych spalono, a popioły złożono na cmentarzu protestanckim w Rzymie. Na grobie wyryto napis (w języku łacińskim): Percy Bysshe Shelley Serce Serc Urodzony IV sierpnia 1792 Zmarł VIII lipca 1822. Prometeusz rozpętany OSOBY DRAMATU: * Prometeusz * Demogorgon * Zeus (Jowisz) * Ziemia * Ocean * Apollo * Hermes (Merkury) * Herakles (Herkules) * Azja, oceanida * Pantea, oceanida * Jona, oceanida * Widmo Zeusa * Duch Ziemi * Duch Księżyca * Duchy Godzin * Duchy, Echa, Fauny, Furie. Tragicy greccy, biorąc przedmiot utworu z własnych dziejów lub mitologii, rozsnuwali go z pewną swobodą. Nie uważali oni za konieczny obowiązek przyłączać się do zwykłego poglądu ani iść śladem współzawodników lub poprzedników, tak w tytule, jak i w prowadzeniu akcji. Byłoby to bowiem zrzeczeniem się dążenia do wyższości nad nimi, kiedy właśnie to dążenie wywołało utwór. Historię Agamemnona z rozmaitymi zmianami przedstawiano w teatrze ateńskim. Na krok podobnej swobody i ja się odważyłem. W Prometeuszu rozkutym Eschylosa pojednanie Zeusa ze swą ofiarą następuje jako nagroda za odkrycie niebezpieczeństwa, jakim groziło Zeusowi małżeństwo z Tetydą. Odpowiednio do tego pojęcia Tetyda zostaje żoną Peleusa, a Zeus posyła Herkulesa, aby uwolnił z więzów Prometeusza. Gdybym ja dramat mój wzorem tego ukształtował, byłoby to nic więcej, jak odbudowanie zatraconego dramatu Eschylosa… Ale myśl o pojednaniu się bojownika ludzkości z Zeusem, wyznaję, wstrętna mi była. Duchowe współczucie ku akcji, wywołane tak potężnie cierpieniami i wytrwałością Tytana, upadłoby stanowczo, gdyby pomyśleć nam przyszło, że Prometeusz cofa wzniosłe swe słowa i ugina się przed tryumfującym, krzywoprzysięskim przeciwnikiem. Jedyną postacią fantazji, podobną poniekąd Prometeuszowi, jest szatan; ale zdaniem moim Prometeusz uosabia charakter wyższy poetycznie; ponieważ oprócz tego, że koniecznymi stronami jego charakteru są: moc duchowa, wzniosłość, cierpliwa i wytrwała walka z wszechmocnym gwałtem, występuje on wolny od wszelkich skaz nienawiści, zemsty i chciwości władania, które tak wybitnie odejmują sympatię Miltonowskim bohaterom Raju utraconego. Tu nasuwa się przed oczy niebezpieczna kazuistyka — kiedy tymczasem Prometeusz jest niejako typem najwyższej doskonałości ducha i serca, podniecanym ku arcydobremu i arcyszlachetnemu celowi najczystszymi i najprawdziwszymi pobudkami. Przy tej sposobności niech wolno mi będzie oświadczyć, że posiadam w duszy mej to, co jeden z filozofów szkockich nazywa „namiętnością reformowania świata”. Co do mnie, wolę być potępiony z Platonem i lordem Baconem, aniżeli pójść do nieba z Paleyem i Malthusem… Błędem jednak byłoby sądzić, że moje poezje poświęcam jedynie prostym i bezpośrednim wymogom reformy, w ogóle bowiem mam wstręt do poezji dydaktycznej. Celem moim było dotąd spokrewnić wysoko wykształconą fantazję wybranych czytelników z pięknymi ideałami doskonałości moralnej. P. B. Shelley. AKT I / Scena. Wąwóz lodowatych skał Kaukazu Indyjskiego. Nad przepaścią widać Prometeusza w więzach. U stóp jego siedzi Pantea i Jona. Noc. Podczas sceny z wolna świta poranek. / PROMETEUSZ Wszechwładco bogów, demonów i duchów, Prócz jedynego wszystkich, co te jasne, Te wirujące napełniają światy, Na które tylko ty, a wśród żyjących Ja tylko, patrzym bezsenną źrenicą; O Zeusie, spojrzyj na tę ziemię, która Twych niewolników roi się mrowiskiem. A ty, za hołd ich, modły, uwielbienia, Za hekatomby tylu serc złamanych Odpłacasz grozą twego majestatu, Ich samowzgardą i marną nadzieją. A mnie — wrogowi — ślepy z zaciekłości, Ku własnej hańbie, mnie ty pozwoliłeś — Królować, tryumf odnosić nad moją Nędzą, nad twoim bezsilnym szyderstwem. Trzy tysiąclecia, co — łamiąc się wiecznie W bezsenne chwile, w godziny katuszy — Porówne latom, męka i samotność, Szyderstwo, rozpacz… oto me królestwo, Świetniejsze nad to, na które spozierasz Z wyżyny tronu, o ty, dziś wszechwładny! Wszechwładny — gdybym ja dzielić był raczył Sromotę twojej tyranii, nie wisiał Na tym skalisku, co orłom urąga, Burzliwe, czarne, umarłe, bez granic, Ziół, zwierząt, kształtu lub dźwięku żywota, Biada mi, biada! Na wieki, na wieki! Wytchnienia, zmiany, nadziei — o! żadnej. A przecież znoszę. Więc pytam tej Ziemi, Czy moich cierpień nie poczuły Góry? Więc pytam Niebios, czy ich nie widziało To wszechwidzące Słońce? Więc wśród burzy I ciszy ciebie ja pytam, o morze, Ty wiekuiście zmienny cieniu Nieba Tu rozścielony, czy głuche twe fale Nie dosłyszały mojego konania? Biada mi, biada! Na wieki, na wieki! Lodowce bodą mnie grotem kryształów, Marznących nocą; łyskliwe kajdany Piekącym chłodem wyżerają kości, A pies skrzydlaty, plugawiąc dziób jadem Nie swoich — twoich — ust, szarpie mi serce; Bezkształtne widma wokół mnie koczują; Straszydeł roje z królestwa senności, Szydząc, przechodzą nade mną; Demonom Trzęsienia ziemi kazano, by nity Drgających ran mych zdzierały o skałę, Co się rozwiera i zwiera pode mną; A z jej otchłani tłoczą się i wyją Geniusze burzy, podniecając wściekłość Orkanów, aby chłostały mnie gradem. A jednak miły jest mi dzień, noc miła. Czy ten rozkuwa siwą mgłę poranku, Czy ta gwiaździsto, z wolna, w ołowiane Tło wschodu pełza; bo one prowadzą Orszaki godzin, gnuśnych — lecz z nich jedna, Jak mroczny kapłan, uporną ofiarę Pod nóż wlokący, wlec będzie i ciebie, Okrutny Zeusie, abyś krew całował Tych nóg wybladłych, co mogłyby wtedy Tratować ciebie, gdyby nie gardziły Zwalonym nędznie do stóp niewolnikiem… Pogarda? O, nie! To litość nad tobą, Bo jakież zniszczenie ścigać cię będzie, Rozbrojonego, po przestworzach nieba! Bo jakże dusza twa, trwogą rozdarta, Jak otchłań piekła do dna się rozzieje! Z boleści mówię, nie z naigrawania, Bo nienawiści już nie mam, jak niegdyś, Gdym jeszcze nędzą nie zdobył mądrości; Przekleństwo owe, którem niegdyś rzucił Na ciebie, chciałbym odwołać. — — Wy, Góry! Wy, których echa stugłose rozniosły Tych czarów piorun po mgle wodospadów! Wy, Źródła, które, kostniejąc pod lodem, Na moje słowa drgałyście, a potem Po całej Indii w dreszczach się rozpełzły! Ty, przenajczystsze Powietrze, po którym Palące słońce kroczy bez promieni! Wy, kręte Wichry, coście w onej chwili Niechwiejnym skrzydłem, nieme, nieruchome Nad uciszoną zawisły otchłanią, Straszniejszą niźli wasz piorun, gdy wstrząsa Okręgiem świata! O, jeżeli wtedy Me słowa miały moc — acz tak jam dzisiaj Przeistoczony, że wszelka zła żądza Zamarła we mnie i samo wspomnienie O nienawiści — pomnijcież przekleństwo. Jak brzmiało? — Wszakże słyszeli je wszyscy. PIERWSZY GŁOS / od Gór / Po trzykroć trzysta tysięcy lat Stojąc niezłomne tu, na pokładach Trzęsienia ziemi, nieraz w jej ślad Myśmy wszem tłumem drgnęły w posadach, Jak zdjęty trwogą ludzki ten świat. DRUGI GŁOS / od Źródeł / Nieraz piorunowe strzały Wypalały nasze wody, Gorzką krwią je pokalały; A te, nieme, wciąż przez grody, Przez pustynie upływały. TRZECI GŁOS / od Powietrza / Gdy nagiej Ziemi pierwooblicze Jam barwą własnej szaty natarło, Nieraz jęczenie tajemnicze Pogodną ciszę mą rozdarło. CZWARTY GŁOS / od Burz / Od wieku wieków, wirem orkanu Wokół tych gór krążył nasz lot; Lecz nigdy jeszcze ani ów grzmot, Ani ogniste źródło wulkanu, Ni moc od góry, ni od poziomu Dziwem nie tchnęła w burze pogromu. PIERWSZY GŁOS Pierwszy to raz mój szczyt zaobłoczny Na twój się zatrząsł odzew wyroczny. DRUGI GŁOS Nigdy na fali indyjskiej łono Takiego głosu nie poniesiono. Sternik przez sen w gardziel odmętu Z dreszczem śmiertelnym skoczył z okrętu; «Biada mi!» — krzyknął i w gąszczu piany Skonał, szalony, jak fal bałwany. TRZECI GŁOS Jeszcze pod słowy tak gromowymi Nigdy się wskroś, od nieba do ziemi, Nie rozstąpiła moja ojczyzna, A gdy zarosła pierwsza ta blizna, To w krwawy cień osnuł się dzień. CZWARTY GŁOS Zbiegłyśmy w trwodze, bo tam nas, aż tam Sny o zniszczeniu wszerz świata i wzdłuż Do lodowatych ścigały jam I nakazały milczenie nam. A wszak milczenie jest piekłem dla burz. ZIEMIA Od wzgórz skalistych milczące Jaskinie Jęknęły: «Biada!»; bezdenne Niebiosa Odjękły: «Biada!»; purpurowa fala, Z dna Oceanu, bijąc w ląd, do wiatrów Siekących wyła — i ludy pobladły, I ludy bowiem usłyszały: «Biada!». PROMETEUSZ Słyszałem głosy, lecz nie te, co niegdyś Wyszły z ust moich. Matko, syny twoje I ty bluźnicie temu, bez którego Niezłomnej woli wy byście pospołu, Jak mgła, pod wiatrem poranku rozwiana, Pod dziką Zeusa wszechmocą zniknęli. Więc mnie nie znacie?… Tytana, co stanął Przez męki swoje wałem od pogromu Waszego wroga? O, karmione śniegiem Strumienie, w skałę oprawione smugi, Po których, w cieniu, jam błąkał z Azją, Z jej ukochanych oczów pijąc życie; Dlaczegóż nowy duch broni wam dawnej Wspólności ze mną, com jeden ukracał Jak rozpęd furii ogniami gnanego Woźnicy — siłę i podstęp mocarza, Który, zdobywszy tron, napełnia jękiem Obezwładnionych swoich niewolników Jasne pustynie i ciemne wąwozy? Przecz, Bracia, jeszcze nie odpowiadacie? ZIEMIA Nie śmieją. PROMETEUSZ Któż śmie? Bo chciałbym raz jeszcze Usłyszeć owo przekleństwo. Ha! Jakieś Wśród nich złowieszcze przebiegły szeptania, Nie głosy… Tylko po krwi zatętniły, Jak błyskawica, co drgnie, nim uderzy. Mów, Duchu! Głos twój, niewcielony, tylko Mnie tu wskazuje, że krążysz w pobliżu I kochasz. Mów więc, jak ja go przekląłem Przed wieki? ZIEMIA Jakże możesz mnie dosłyszeć, Ty, który nie znasz języka umarłych? PROMETEUSZ Tyś duch żyjący, mów mową żyjących. ZIEMIA Mową żyjących? Nie, nie śmiem przemówić, By nie dosłyszał mnie dziki Pogromca I nie osadził na kole męczeństwa, Straszliwszym niźli to, po którym krążę. Tyś pełen wiedzy, dobry, i — choć bogom Ten głos jest tajny — tyś wyższy nad Zeusa Sercem i wiedzą. Więc bacznie posłuchaj. PROMETEUSZ Po mózgu moim mrocznie, jak cień bury, Migają straszne, nieprzejrzyste myśli, Omdlewam, jakby w duszącym uścisku Miłości — ale to nie jest rozkoszą. ZIEMIA Nie, mojej mowy ty słyszeć nie możesz: Tyś nieśmiertelny, a ta mowa tylko Tym bywa znana, którzy umierają. PROMETEUSZ A któż ty jesteś, o melancholijny Głosie mój? ZIEMIA Jam jest matka twoja, Ziemia, Po której żyłach kamiennych, aż w krańce Ostatnich włókien najwyższego drzewa, Co gronem listków potrząsa w powietrzu, Przebiegła rozkosz, jak krew w żywym ciele, Gdy ty z jej łona, we mgle majestatu Powstałeś, duchu rozkoszy niebieskiej, A na dźwięk głosu twego mdłe jej syny Podniosły czoła z prochu pohańbienia, A nasz Pogromca blednął — nim piorunem, Niosącym zemstę, przykuł cię do skały. O, wtedy… widzisz te światów miliony, Co tu naokół toczą się i płoną: Ich ludy były świadkami, jak zszarzał W bezmiarach nieba mój okrąg świetlisty; Pod dziwną burzą spiętrzyło się morze, A nowy ogień z śnieżnych gór, rozdartych Trzęsieniem ziemi, aż po niebokręgu Granice włosy rozpuścił złowieszcze; Doliny gnębił Potop z Błyskawicą, Po grodach osty zakwitły, po pysznych Komnatach głodne dyszały ropuchy, Bo Głód z Zarazą padły na człowieka, Na zwierza lasów i ziemne robactwo, A rdzawa rosa na drzewa i zioła; W winnicach, w zbożu i wśród łącznej trawy Bez liku lęgnął się chwast jadowity, Ich wzrost tamując — bo piersi z boleści Schły mi; powietrze, ten lotny mój oddech, Skaziły tchnienia nienawiści, które Matka zionęła na mordercę dziecka. O tak, słyszałam ja twoje przekleństwo, Którego, jeśli ty już nie pamiętasz, To moje góry, niezliczone morza, Jaskinie, wiatry, eter bezgraniczny I oniemiałe narody umarłych Jak czarodziejski skarb je przechowują. Z nadzieją, z tajną radością ważymy Wyroczne słowa twe myślą, lecz wyrzec Tych słów nie śmiemy. PROMETEUSZ O, matko czcigodna! Kto tylko żyje i cierpi, każdego Pocieszasz; kwiatów, owoców, melodii, Miłości nawet przelotnej nie żądam; Tylko mych własnych słów mi nie odmawiaj. ZIEMIA Usłyszysz: Zanim Babilon legł w gruzy, Mag Zoroaster, umarłe me dziecię, W ogrodzie spotkał kroczący swój obraz. Jedyny z ludzi on miał to widzenie. Bo wiedz, dwa światy są: życia i śmierci. Jeden tu widzisz wokoło; świat drugi Pod grobem leży, tam gdzie zamieszkują Cienie wszech kształtów, co myślą i żyją, Aż śmierć je złączy, by już nie rozłączyć. To są sny, świetlne pierworysy ludzi; Co stwarza wiara, miłość roi, wszystkie Straszliwe, dziwne i piękne postacie. I ty tam jesteś, jako cień stargany, Wśród gór wiszący na wichrów stolicy; Są tam bogowie wszyscy, są tam także Wszystkie potęgi bezimiennych światów, Olbrzymie widma z berłami, mężowie, I bohaterzy, i dzikie zwierzęta, I ów ponury pomrok — Demogorgon, I Zeus na tronie z płonącego złota. O synu, jeden z nich wyjawi owo Przekleństwo, które wszyscy pamiętają. Wywołaj ducha twojego lub ducha Zeusa, Hadesa, Tyfona lub jednej Z tych potężniejszych istot, co poczęte W brzemiennym łonie Złego, po twej klęsce Dziś depczą moich ukorzonych synów, I pytaj — oni muszą odpowiedzieć… Tak — niechaj raz już przewionie Najwyższa Zemsta po próżni cieniów, jako wicher Przez opuszczoną bramę zapadłego W gruzy pałacu. PROMETEUSZ Matko, niech już nigdy To, co złem grozi, nie przejdzie raz drugi Przez usta moje lub mnie podobnego. O, widmo Zeusa — powstań, ukaż mi się. JONA Skrzydła mi własne zaćmiły wzrok, Skrzydła mi własne zaparły słuch, Lecz i przez srebrny cienia ich mrok, Przez ich drzemiące piórka i puch Prześwieca Widmo, grzmią groźne tony. Niechże przeminie nie w złej godzinie Dla ciebie, więźniu, krwawo zraniony, Gdy my dla siostry, o Bracie nasz, Wieczne sprawujem czaty i straż. PANTEA To huk trzęsienia ziemi, to burze, Ogień spod świata, dno gór zapadło: Oto ponure kroczy widziadło W ciemnej, gwiazdami tkanej purpurze; Żylasta ręka widma-olbrzyma, By dotrwać kroku na tle obłoku, Bladozłote berło trzyma; Dziki, spokojny wzrok zda się głosić: «Jam mocen krzywdę spełniać, nie znosić». WIDMO ZEUSA Przecz tajne moce tej dziwnej krainy Mnie, wątłe widmo bez ciała, tu wparły W szalonych burzach? Jakież mi niezwykłe Po wargach drgają dźwięki, niepodobne Do głosu, którym blade plemię nasze Prowadzi trupią rozmowę w ciemnościach? I któż ty jesteś, dumny męczenniku? PROMETEUSZ Straszny Obrazie! Takim, jak ty, musi Być ten, któregoś cieniem. Jam wróg jego, Tytan. Wypowiedz to, co słyszeć pragnę, Choć próżny głos twój jest próżnią bez myśli. ZIEMIA Słuchajcie! — lecz niech milczy wasze echo — Wy, siwe góry, wy, lasy przedwieczne, Wysepne wody, jaskinie prorocze, Zaczarowane źródła. Usłyszycie To, czego dotąd wymówić nie śmiecie. WIDMO ZEUSA Duch przebiegł po mnie i mówi tam, w głębi, Targa jak ogień chmurę błyskawiczną. PANTEA Patrz, jak potężny podniósł wzrok! Mroczeje Niebo! JONA Przemawia! O, brońcie mnie, brońcie! PROMETEUSZ Jak wypisane na zwitku, już widzę Przekleństwo w dumnej i zimnej postawie, W spojrzeniach groźby i zemsty milczącej, I w tej rozpaczy, co własnym uśmiechem Urąga sobie. Lecz przemów, o, przemów! WIDMO ZEUSA «Wrogu, wyzywam Cię! Nieulękniony, W ciebie odpieram wszystkie twoje groty: Bogów i ludzi ciemiężco szalony, O! Jednej tylko nie zmożesz istoty! Wybuchnij na mnie wszech plag twoich deszczem, Trupią niemocą, obłąkania dreszczem; Niech mróz, niech ogień, twej pomsty narzędzie, Wgryza się we mnie, gniew niech gradem będzie, Gromem; niech orkan, z wędzideł spuszczony, Wpędzą na mnie krwawiących furii legiony. Brnij w złym. Poddałem ci pod dłoń wszechwładną Wszystko — prócz ciebie i prócz mojej woli — Więc z eterycznej wieży twej niech spadną Na ludzkość czarne zastępy niedoli. Ozioń w mroku piekłem całym Ród ten, który ukochałem: Moją i wszech braci duszę Poświęcam ci na katusze. Tu krnąbrna głowa męczarń się nie wzbrania, Aż po kres niepochybny twego królowania. A tobie — bytów pogromcy i panu — Co ten świat płaczu napełniasz swą duszą, Któremu wszystkie twory oceanu, Nieba i ziemi hołd trwogi nieść muszą — Przekleństwo, Zeusie! Niech jęk męczennika Wyrzutów jadem w krew twoją przenika, Wieczność twa niech będzie cała Szatą jadem napuszczoną, A wszechmoc twoja męczeńską koroną, Aby, jak złoto w ogniu wraz z mózgiem stopniała. Pod tym przekleństwem mnóż *złe* w tysiąckrotność, Dręcz się widokiem *dobrego* na ziemi: Bo te, jak wszechświat, są nieskończonymi, Jak ty i twoja trawiąca samotność. Groźna larwo, acz od skroni Ciszy świecisz majestatem, Przyjdzie chwila, co przed światem Wnętrzną istność twą odsłoni, Kiedy po zbrodniach, po fałszu i zdradzie, Czas i przestrzeń rozniosą wieść o twej zagładzie». PROMETEUSZ Mojeż to słowa, matko? ZIEMIA Twoje, synu! PROMETEUSZ Rodzico, żal mi i słów mych, i czynu, Bo słowa marne to, przelotne tony; A gniew zaślepia. Byłem zaślepiony. Bodaj nie znała cierpień żadna istność żywa. ZIEMIA O! Nieszczęśliwa ja, nieszczęśliwa! Zwycięży ciebie ten Zeus, wyklęty. Zapłaczcie lądy i wód odmęty, Rozdarta Ziemi pierś wam odpowie; Zapłaczcie, żywych i zmarłych Duchowie, Wasza tarcz, wasza schrona leży zwyciężona. PIERWSZE ECHO Leży zwyciężona. DRUGIE ECHO Leży zwyciężona. JONA Nie drżyj — to krótkie, spazmowe dreszcze, Tytan Zwycięzcy nie uległ jeszcze. Lecz patrzcie tam, tam, w szczerbę błękitu: Pod śnieżnym grzbietem widłatej skały, Spychając wiatry z żeber granitu, Stopą, ozutą w złote sandały, Skrzydłem, podobnym barwą w purpurze Świeżo skąpanej słoniowej kości, Od prawej ręki miga się w górze Z wężów opaska i złota laska. PANTEA To Hermes, Zeusa gońcem się zwie. JONA A oweż, z hydry włosem na łbie, Których żelazne skrzydła wiatr wzdyma, I tylko On je w posłuchu trzyma, Gdy za nim stado wrzaskliwe gna, Iście zgnilizny ziejąca mgła? PANTEA To wichrolotne psy z jego sfór, Które jękami karmi i krwią, Gdy na siarczanym rydwanie z chmur Opuścić ma stolicę swą. JONA Więc z krajów śmierci, z głodną paszczęką, Przyszły tu nową karmić się męką. PANTEA Jak zawsze: stały, niedumny wzrok więźnia. PIERWSZA FURIA Ha! Już zwietrzyłam życie. DRUGA FURIA Pozwól tylko Zajrzeć mu w oczy. Ta myśl, że katować Go będę, pachnie mi tak, jak stos trupów Ptakowi śmierci na pobojowisku. PIERWSZA FURIA I ty śmiesz zwlekać, heroldzie? Ho! Hura, Hura, psy piekła — a nużby syn Mai Spadł nam na strawę. Któż długo ma łaskę U Zeusa? HERMES Precz stąd, do żelaznej wieży, I tam, nad rzeką ognia i łez, głodnym Zgrzytać mi zębem. Powstań, Gerionie, Chimero, Gorgo i ty, najchytrzejsza Z potwornic, Sfinkso, coś niegdy Tebidom Zatrute z nieba przyprawiła wino: Dzikiej miłości — dzikszej nienawiści; Sprawcie się pilnie. PIERWSZA FURIA Ach! Zlituj się, zlituj! My umieramy z żądzy — nie odpędzaj. HERMES To milczcie, jędze… Wielki Męczenniku! Do niechętnego i najniechętniejszy Schodzę tu z woli wielkiego Rodzica, Aby wykonać wyrok nowej kaźni. Ach! Żal mi — sam ja siebie nienawidzę, Żem więcej zdziałać nic zdolen. Gdy żegnam Spojrzenie twoje, to długo mi, długo Piekłem się zdaje niebo, wciąż mnie ściga Uśmiechem skargi znędzniała twa postać. Tyś stały, mądry i dobry. Lecz próżno! Sam jeden chciałbyś upierać się w walce Z wszechmocą, którą uznały od wielu Lat i uznawać będą owe światła, Co mierzą, dzieląc, powolny prąd czasów, Przed którym nie ma ucieczki. Dziś właśnie Twój wróg uzbraja potworne potęgi, Co w piekle srogie wymyślają męki, I mnie poleca spędzić je, a z nimi Wszech dzikich, jeszcze chytrzejszych demonów, Co śpią w otchłani. Oby tak nie było. Jest tajemnica, li tobie wiadoma, Prócz ciebie — żadnej z żyjących istności, Która mu berło z rąk wytrącić może; Ta myśl zatrważa Piorunującego. Odziej ją w słowa, niech natchnie tron jego Orędownictwem. Skłoń duszę do modłów, Jak błagalnica w wspaniałej świątyni, Niech wola w dumnym sercu twym uklęknie. Przysługa bowiem z pokorą — najdzikszych I najsilniejszych ugłaszcze. PROMETEUSZ Złe dusze I dobro nagną do swojej natury. Jam dał mu wszystko, co ma; on mnie za to Przez lata, wieki więzi dniem i nocą, Gdzie słońce spiekłą skórę mi rozdziera, Gdzie w noc miesięczną śnieg szklanymi skrzydły W mój włos się wkleja, kiedy ukochane Me plemię leży zdeptane przez srogich Siepaczy, jego myśli wykonawców. Tak, tak nagradza wielki Zeus! I słusznie. Kto złym jest, dobra przyjąć ci nie może. Świat mu podaruj, strać dlań przyjaciela — To gniew poczuje, wstyd, bojaźń — nie wdzięczność. On mści się na mnie za własne swe zbrodnie; Dla niego dobroć — to wyrzut, co gorzkim Przerywa żądłem wpółczujny sen Zemsty. Sam wiesz — na korność ważyć się nie mogę; jakąż inną korność on by przyjąć, A jam udzielić mógł, jeśli nie owo Wyroczne słowo, tę śmiertelną pieczęć Niewoli rodu ludzkiego, drgającą Nad jego skronią, jak niegdyś na włosku Miecz sycylijski. Nie, tego nie spełnię, Niech inni kadzą zbrodni, co zasiadła Na krótką wszechmoc — oni są bezpieczni, Sprawiedliwość, zwycięska, nie kary, Lecz współboleści łzami płakać będzie Nad krzywdą swoją, aż nadto pomszczoną Na tych, co krzywdzą. Więc czekam wytrwale Na dzień odpłaty, co z biegiem słów moich Wciąż się przybliża. Lecz słuchaj: już wyją Te psy piekielne… Nie zwlekaj… Czy widzisz, Jak niebo mroczy się pod brwi zmarszczeniem Twojego ojca? HERMES Oby mi oszczędził Był bólu, że ci męki zadać muszę. Jeszcze raz błagam, odpowiedz: wszak nie wiesz O kresie władzy Zeusa? PROMETEUSZ Wiem to tylko, Że kres ten musi nastąpić. HERMES Niestety! Więc lat twej przyszłej męki ty nie zliczysz! PROMETEUSZ Trwać będą, póki on włada; nie pragnę Ni mniej, ni więcej. HERMES Ach! Zapuść się myślą W tę wieczność, gdzie by czas zapamiętany I pomyślany nawet w wieki wieków Kropelką zdał się, a harda twa dusza Mdlała, ścigając jej lot nieskończony, I padła ślepa, obłędna, zgubiona… I ta nie zliczy lat, które tu musisz Przejęczeć w mękach, nieułaskawiony. PROMETEUSZ Nie zliczy może, lecz one wciąż płyną. HERMES Tymczasem mógłbyś je przeżyć wśród bogów W pełniach rozkoszy. PROMETEUSZ Za nic bym nie rzucił Tych czarnych urwisk, mąk nieżałowanych. HERMES Podziwiam, ale i żałuję ciebie. PROMETEUSZ O, żałuj raczej tych służalców Zeusa, Co sami sobą gardzą, ale nie mnie, W którego duszy króluje spokojność Jak w słońcu światło. Po co tu czcze mowy; Wołaj swych zbirów. JONA Patrz, patrz, siostro moja, Jak biały ogień rozszarpał z korzeniem Ów cedr olbrzymi, przywalony śniegiem! Jak w grozie piorun boga mu odgrzmiewa. HERMES Niestety! Muszę być posłuszny twoim I jego słowom, choć pognębiające Zgryzoty brzemię spada mi na serce. PANTEA Patrz! Już syn nieba skrzydlatymi stopy Mknie po ukośnych promieniach poranku! JONA O luba, zapuść twe piórka na oczy, Abyś, ujrzawszy, nie umarła. Idą, Już idą, idą — i dnia narodzenie Czernią milionem swych skrzydlisk, od wnętrza Jako śmierć pustych. PIERWSZA FURIA Hej, Prometeuszu! DRUGA FURIA Hej, nieśmiertelny Tytanie! TRZECIA FURIA Wojaku, Walczący w sprawie niewolników Nieba! PROMETEUSZ Ten, na którego woła głos straszliwy, Jest tu: spętany Tytan, Prometeusz. Lecz kto jesteście wy, ohydne zmory? A wszak, jak piekło piekłem, w jego toniach Ćmy tak bezecne nie zlęgły się dotąd Z wszechpotwornego mózgu Gromowładcy. Gdy patrzę na te przeklęte dziwadła, To zdaje mi się, żem podobny temu, O którym marzę, więc śmiech mnie porywa I osłupienie w obmierzłym współczuciu. PIERWSZA FURIA Jesteśmy duchy męki i postrachu, Kłamstw, nienawiści, rozszalałej zbrodni I nieufności; my, jak psy zgłodniałe, Po krzach i bagnach zranione sarniątko, Tropimy wszystko, co ma łzy, krew, życie, A z Jego woli na pastwę nam spadnie. PROMETEUSZ O! Tyle strasznych plag w jednym imieniu! Ja znam was, wody i echa te znają Brzęk czarnych skrzydeł waszych; ale czemuż Dziś, ohydniejsze nad własną ohydę, Aż legionami wpadacie z otchłani? DRUGA FURIA Nie wiem. Hej! Cieszmy się, cieszmy, siostrzyce. PROMETEUSZ Możnaż się cieszyć pod piętnem brzydoty? DRUGA FURIA Piękność rozkoszy raduje kochanków, Gdy w oczy sobie patrzą. Tak jest z nami. Jak od tej róży, którą, klęcząc, zerwie Blada kapłanka na wianek świąteczny, Na twarz jej pada szkarłat świąteczny, Tak od wyrocznych mąk naszej ofiary Pada cień, który zabarwia nam postać, Zwykle bezkształtną, jak Noc, matka nasza. PROMETEUSZ Szydersko śmieję się z potęgi waszej I tego, co was zesłał tu. Nalejcież Kielich mąk. PIERWSZA FURIA Myślisz ty, że ci będziemy Szarpać za kością kość i nerw za nerwem, Jak ogień w twoich nurtując wnętrznościach? PROMETEUSZ Męka — to żywioł mój, jak twój — nienawiść. Już teraz wy mnie szarpiecie, a jednak Ja się nie skarżę. DRUGA FURIA Czy myślisz, że tylko Śmiać ci się będziem w te oczy bez powiek? PROMETEUSZ Nie myślę o tym, co czynicie; myślę O tym, co, czyniąc złe, cierpieć musicie. Okrutną była ta Moc, co z ciemności Was i podobne wam jędze wyzwała. TRZECIA FURIA Czy wiesz, Tytanie, że żyć będziem w tobie Zwierzęcym życiem, i chociaż niezdolne Zaćmić płonącej duszy, zamieszkamy Obok niej, jako czcza, wrzaskliwa tłuszcza, Co wiarę w siebie najmędrszym wydziera? Że będziem straszną myślą w twoim mózgu, Bezecną żądzą, wokół zdumionego Serca krążącą? Krwią, ból roznoszącą Po labiryncie żył? PROMETEUSZ Już tym jesteście. Jam jednak królem nad sobą, bo wirom Walk i boleściom ducha rozkazuję, Jak wam Zeus, kiedy piekło kark podnosi. CHÓR FURII Od kończyny wszech ziem, od kończyny wszech ziem, Tam gdzie noc ma swój grób, gdzie kolebkę ma świt, O! Bywajcie, bywajcie! I wy, co w tryumfie wstrząsacie gór tłem Z hasłami, że w gruzy miast wali się szczyt, I wy, co bez skrzydeł po morzu kroczycie, Radośnie witając okrętu rozbicie I głodną śmierć ludzi, czy nocą czy dniem, Bywajcie, bywajcie! Porzućcie łoże zimne, czerwone, Obok umarłych ludów zastawione; Rzućcie nienawiść, bo tak się ściele Na przyszły pożar iskrę w popiele; Wybłyśnie ona z krwawszym wybuchem, Gdy ją wskrzesicie nowym podmuchem. Rzućcie kuszący młodzieńca łono, Uwikłanego w chuciowej przędzy, Zmysł samowzgardy i przyszłej nędzy, Głowienkę niedopaloną. I marzyciela sny niech przestrasza Niewyjawiona tajemnica piekła; Rzućcie i jego: trwoga zaciekła Srodzej go strawi niż nienawiść wasza. Bywajcie, bywajcie! Pędzim, jak wyziew od piekielnej bramy, Ciążę pomoru w powietrzu wdychamy; Lecz bez was próżną jest tu praca nasza — Bywajcie! JONA Siostro, ja słyszę tam grzmot nowych skrzydeł. PANTEA Potężne góry drgają pod ich hukiem, Drga i powietrze, a cień ich w pośrodku Mych piór mrok spuszcza czarniejszy od nocy. CZWARTA FURIA Ten wyzew wasz, jak lot rydwanu, Party skrzydłem huraganu, Z czerwonego oceanu Mąk i wojny do tych stref Oderwał nas… PIĄTA FURIA Od miast przestronnych, Głodną śmiercią spustoszonych; SZÓSTA FURIA Niedosłuchanych jęków, od trzew Z krwią nieliźniętą; SIÓDMA FURIA Od pysznych niecnotą Wieców mocarzy, kędy za złoto Kupują i sprzedają krew. ÓSMA FURIA Od pieca, w którym czerwony żar, Wrąc do białości… JEDNA Z FURII Milcz! Wiem ja, wiem Wszystko, co wyrzec chcesz w słowie twym; Snadź jedno słowo złamie nam czar, Który miał ugiąć Niezwyciężonego, Niech więc i szeptów usta się strzegą. Ta krnąbrna dusza, ta myśl burzliwa Najgłębszą piekieł potęgę wyzywa. JEDNA Z FURII Zedrzyj zasłonę! INNA FURIA Zdarłam. CHÓR Patrz! Oto świtanie Smutno gwiazdami olśniło bladymi Postać, zrodzoną na nędzę tej ziemi… Omdlewasz? Więc ci, wszechmocny Tytanie, Urągam. Chełpisz się otwarciem wieka Przeczystej wiedzy przed wzrokiem człowieka? Tyś nią zapalił to pragnienie duszy, Co owe zgubne wody wskroś wysuszy: Gorączkę zwątpień, uczuć, żądz, nadziei, Które ją trawić będą po kolei. Był Mąż, pokoju pełen i czci, Który na ziemię, skąpaną w krwi, Zszedł z pojednania uśmiechem; Głos Męża przeżył go swoim echem, Przeżył — lecz jako przezgubny jad, Wypalający hasło i ślad Prawdy, litości, bratniej miłości! Patrz! Po widnokręgu tym, Z grodu, co milion serc w sobie mieści, Pod jasne niebo wzbija się dym! A teraz — słyszysz okrzyk boleści? To jego cichy duch się rozżalił Nad wiarą, którą On sam zapalił… A teraz: płomień blednie, zanika Jak w krzach skrzydlata lampka świetlika; Ci, co zostali, z bliska i z dali, Drżąc, otaczają popioły ogniska. O! Radości, radości! Tyle wieków przed tobą! A każdy ci powie: «Przyszłość ciemna, obecność tak srodze uciska Jak głowę twą bezsenną cierniste wezgłowie». PÓŁCHÓR I Zimna kropla, jak przy zgonie, Broczy białe, drżące skronie; Niech na chwilę z mąk ochłonie… Patrz, jak w moc wyrocznej zmiany, Z udręczenia, z umęczenia Wschodzi lud odczarowany; Jego hasłem — prawda żywa, Przywódczynią — dusz swoboda I ta spójna braci zgoda, Których dziatwą swą nazywa Miłość. PÓŁCHÓR II Mnie inny świat się odsłania: Patrz, jak brat morduje brata! Jak wschodzi czas winobrania Śmierci i Grzechu; z wnętrzności świata Tryska sok nowy — krew! Aż z rozpaczą, Wśród zgliszcz, konania dusz i płomieni, Na zwłokach świata wspólnie zapłaczą Zwycięzcy i zwyciężeni. / Wszystkie Furie znikają oprócz jednej. / JONA O, siostro! Co za jęk złowieszczo głuchy Wybucha z serca dobrego Tytana, Jak wichry, kiedy zawyją po głębiach, A zwierz dosłyszy to wycie z pieczary. Czy śmiałaś patrzeć, jak wróg go katuje? PANTEA Po dwakroć, ale już więcej nie będę. JONA I cóż widziałaś? PANTEA Widok rozpaczliwy: Młodzieńca z cichym, cierpliwym obliczem, Przygwożdżonego do krzyża. JONA A potem? PANTEA Ziem rozpadliny i Niebo zasnute Widmami ludzi umarłych strasznymi; Z tych jedne były rąk ludzkich ofiarą, Niektóre, jak się zdawało, serc ludzkich. Bo nieraz ludzi zabijano samym Brwi namarszczeniem lub uśmiechem. Inne Też, wstrętne oku i życiu, przede mną Przemknęły widma. Po cóż szukać grozy Wstrętniejszej — dosyć zraniły i tamte. FURIA Znaj godło: «Ci, co cierpią za człowieka Krzywdy, szyderstwo i pęta, skupiają Tysiąckroć męki na niego i siebie». PROMETEUSZ O! Spędź z oblicza ten mrok osłupienia, Zawrzyj zsiniałe usta, aby z twojej, Cierniem zranionej, skroni krew nie trysła, Bo ona miesza się z moimi łzami. Utkwij źrenice w spokoju i śmierci, Aby pod spazmem twym krzyż się nie zatrząsł, Wychudłe palce we krwi nie pływały. Duchu! Imienia twego nie wymówię, Bo dziś się stało złorzeczeniem. Widzę Mężów mądrości, wzniosłości i prawdy, Znienawidzonych przez twe niewolniki Za to, że tobie podobni; tych nędzne Kłamstwa wygnały za ognisko serca, Wcześnie wybrane, późno opłakane, Jak łań poszczutą ryś zakapturzony; Tamtych — w zgniliźnie skowano z trupami; Innych (słyszycie głośny śmiech motłochu?) Na stos wrzucono. U stóp moich płyną Szeroko, na kształt wysep, z korzeniami Wyrwanych z morza, potężne królestwa, Których synowie giną w krwi pospólnej Przy świetle głowni swych domów spalonych. FURIA Krew możesz widzieć i ognie, jęk słyszeć; Lecz gorsze rzeczy — niedosłyszanymi, Niewidzianymi pozostaną. PROMETEUSZ Gorsze? FURIA Obawa, w sercu każdego człowieka, Przeżyje strawę, którą pochłonęła. Najpotężniejszych przestrasza to wszystko, W czym prawdy uznać nie raczą. Obłuda I zwyczaj czynią z ich duchów świątynie Przeróżnych, dziś już przeżytych, obrzędów. Nie śmią pomyśleć o dobru ludzkości, A jednak o tym nie wiedzą, że nie śmią. Dobrym sił braknie, prócz siły ronienia Łez bezowocnych; silnym brak dobroci, Co jeszcze gorsze; mądrym brak miłości; Tak wszelkie dobro w zło się przeistacza. Niejeden z silnych i bogatych byłby Snadź sprawiedliwy, lecz tak wśród cierpiących Żyje, jak gdyby z tych żaden nie cierpiał: Tacy nie wiedzą, co czynią. PROMETEUSZ Twe słowa To chmara wężów skrzydlatych, a jednak Żal mi tych, których nie dręczą te słowa. FURIA Żal ci? Nic więcej nie powiem. / Znika. / PROMETEUSZ O, biada! Biada! Katuszo! Na wieki, na wieki! Zamykam oczy bezłzawe; lecz w duszy, Opromienionej męką, jaśniej widzę, Podstępco, sprawy twe. Spokój jest w grobie; Grób kryje wszystko, co piękne i dobre; Lecz jam Duch, znaleźć ich tam ja nie mogę I szukać nie chcę, bo zemsta, choć sroga, Porażką będzie twoją, nie zwycięstwem. Zmory, którymi dręczysz mnie, pierś moją Uzbroją w pancerz nowej wytrwałości, Aż przyjdzie chwila, kiedy już nie będą Widmami rzeczy, które są. PANTEA Niestety! Coś widział? PROMETEUSZ Dwie są srogie klęski: mówić I widzieć; oszczędź mi jednej. Są słowa, Są święte hasła Natury; wysoko W gwiazd aureoli zrodziły się one; W imię ich wokół zbiegły się narody Z okrzykiem: «Prawda, Swoboda i Miłość!». Aż nagle z nieba spadł zamęt i wszczął się Wśród nich bój, podstęp i popłoch — a w zgiełku Powstali możni, dzieląc się łupami. Widziałem tedy cień prawdy. ZIEMIA O synu, Twój ból odczułam z tą rzewną otuchą, Jaką sprawiają cierpienia i cnota. Więc na pociechę wezwałam z podniebia Czarowne Duchy te, których domami Są myśli ludzkiej kryjome pieczary I które wskroś, jak ptacy głąb powietrza, Jej wszechświatowy eter zamieszkują. Poza królestwem zorzy widzą one, Jakby w zwierciadle, przyszłość: niech przemówią I rozweselą ciebie. PANTEA Patrz, patrz, siostro! Tłum Duchów spływa, jak stada obłoków, Gdy te pod błogim tchem wiosny zalegną Modre powietrze. JONA Wciąż, wciąż napływają, Jak mgła nadwodna, co w chwili bezwietrza Luźnymi pręgi wznosi się z parowu. O, słuchaj — czy to gra muzyka jodeł? Może jeziora? Może wodospadu? PANTEA To coś słodszego — ach! I smętniejszego Nad wszystko. CHÓR GENIUSZÓW DUSZY Od niepamiętnych wieków i lat My bronim, chronim od ciosów i strat Ten pognębiony ludzkości świat. My w atmosferze myśli człowieka, Bez krzywd jej, czerpiem żywioły tchnień, Czy to w posępne mgły się obleka, Jak pod zawieją zgaszony dzień, O który ledwie promyk potrąca; Czy — jak tu wszystko między przestworzem Niebieskich sfer a sennych wód łożem — Wolna, przejrzysta, ciszą płynąca, Jak po wiatrzanej łodzi ptaszęta, Rybka, przez szkliste fali ogniwa, Jak myśl, w człowieczej duszy poczęta, Nad skrajem grobu wszechświat przepływa. Aż tam rozbiwszy namioty wodne, Mkniemy, jak lotny obłok swobodne, Przez nieskończony żywiołów wątek, Na twe sieroctwo niosąc proroctwo, Co w tobie ma i kres, i początek. JONA Wciąż napływają: wkoło nich powietrze, Jak wkoło gwiazdy, lśni się promienisto. PIERWSZY GENIUSZ Na huczny trąby wojennej grzmot, Po szarej fali mroku i słot Pędzę z wysoka, w lot, w lot, w lot. Na prochu zgasłych, prastarych wiar I zapomnianych haseł ciemięstwa Szły hasła nowej barwy i miar: «Nadziei, Swobody, Śmierci, Zwycięstwa»; Szły — aż, skłócone w zamęt niezwykły, Kędyś w otchłaniach nieba zanikły; I tylko jedno nutą tajemną Brzmiało nade mną, wokół, przede mną: «Dusza Miłości, współczułych łez». Więc na sieroctwo niosęć proroctwo, Co w tobie ma początek i kres. DRUGI GENIUSZ Nad morzem zawisł tęczowy łuk, Od morza gniewny pogrzmiewał huk, W pośrodku, istny tryumfów bóg, Szła burza, pędząc w zwycięstwie swym, Jak stado branek, przeciągły sznur Potwornie ciemnych, gwałtownych chmur, Na wpół rozdartych piorunu kłem. Słucham: to gromu chrapliwy śmiech; Okręt wyziewał ostatni dech, I rozpryśnięty w próchna i sierci, Zwalił się z pianą do piekła śmierci. Wpadam na odłam, bo mnie tam zwrócił Jęk męża… Biedny! Na ratowanie Swojego wroga deskę mu rzucił, A sam — zapadał w otchłanie. TRZECI GENIUSZ Przy łożu mędrca zasiadłem w bok; Czerwona lampa świeciła w mrok; On z księgi ssał mądrości sok. Wtem na wezgłowie, skrzydłem z płomienia, Spuścił się sen — poznałem: to ten, Ten sam, co niegdyś tchnął w pokolenia Litość, wymowę — ha! i cierpienia! I długo, długo od jego szat Padał cień na ten poziomy świat. On to mnie porwał z mędrca świetlicy Na wyzew twój w lot błyskawicy; Jeśli nie wrócę dziś z nim przed ranem, Mędrzec się zbudzi z sercem złamanym. CZWARTY GENIUSZ Ja dziś na ustach poety spałem; Jak zakochany, duszą i ciałem Z jego oddechu zdrowie wdychałem. On o śmiertelne nie dba zachwyty, On pocałunkiem powietrznym syty, Widmami, które błędnie koczują Po stepie myśli; ani poczują Snu jego nerwy, gdy od poranku Do zmierzchu czujną patrzy źrenicą, Czy się w podwodnym słońcu odświécą Pszczółki, zdrzemane w bluszczowym wianku. Nie śledząc tajni ziemskich istności, Stworzyć z nich może formy najczystsze, Nad rzeczywisty świat rzeczywistsze; Formy te — córki nieśmiertelności! Na hasło jednej z nich po mgle nocy Śpieszę z ofiarą bratniej pomocy. JONA Czy widzisz owe dwa widma na zrębie Dwóch szlaków nieba, wschodu i zachodu? Oba zlatują tu, jak dwa gołębie Na wspólne gniazdo — bliźnięta: ich rodu Ojcem powietrze, wszechrzeczy obsłona; Jak słodko smętny ich głos! To, skłócona Z rozpaczą, potem w dźwięki roztopiona Miłość. PANTEA O siostro, czy możesz przemówić? Bo moje słowa — wszystkie potonęły. JONA Ich piękność wraca mi mowę. Patrz, luba, Jak tam wiosłują skrzydłami prześwietnej Barwy lazuru, w złoto wpadającej; Wdzięczne uśmiechy ich świecą w powietrzu Jak ogień gwiazdy. CHÓR GENIUSZÓW Czy ty widziałeś Geniusza Miłości? PIĄTY GENIUSZ Gdym sfery dróg mlecznych przebiegał od szlaku do szlaku, Jak obłok płynący po morzu błękitnych przezroczy, Na skrzydłach z błyskawic On zszedł, w planetowym szyszaku. Od stóp jego biły światłości, lecz zblakły w tej chwili, Gdym nadbiegł — i oto z otchłani zionęła ruina, A prawdy obrońcy, a mędrcy na śmierć obłąkani, Młodzieńcy, co niegdyś krwią swoją jej cześć odkupili, Mignęli w noc ową — widemka bez ciała i kości!… Przemknąłem — aż twoje uśmiechy, o Królu żałości, W wesele zmieniły straszliwe widzenie. SZÓSTY GENIUSZ Ach, siostro! Zniszczenie — nieodgadniona to siła straszliwa; Nie żegluje powietrzem, nie kroczy ona po ziemi, Nie depcze stopą zabójczą — upieszcza skrzydły cichymi Nadzieje, które człowiek najczulej w sercu ukrywa; I w spokój zwodniczy, uśpiony pod zdradnym wachlarzem jej piór, Któremu drganie jej stóp ponętnie przygrywa jak wtór, On, w eterycznym widzeniu, potwora Miłością nazywa; A potem, gdy się zbudzi na progu wyrocznej snów bramy, Widzi cień — Mękę, jak ten, którego teraz witamy. CHÓR Choć nieodstępnym Miłości cieniem Jest tu Ruina, która na białym Skrzydlatym koniu Śmierci po całym Ściga ją świecie, strasząc zniszczeniem, Tak że najchyższy umknąć nie zdoła, I depcze kwiaty i brudne zioła, Wdzięk i brzydotę, męża i zwierzę, Jak burza, blask i mrok w atmosferze — Lecz tego jeźdźca, acz niemy I nietykalny, ujarzmisz przecie. PROMETEUSZ O, Duchy, skąd wy wszystko to wiecie? CHÓR My świat powietrzny zamieszkujemy. Jak czerwienieją drzewne pąkowia, Gdy po śnieżycach przedsmakiem zdrowia Powieje wiosna, bliska tuż, tuż, Bez pod jej tchnieniem pękać zaczyna, Wędrowny pasterz przeczuwa już, Że wnet zakwitnie biała tarnina — Tak Mądrość, Miłość, Pokój i Cześć Słuszności, która równo odmierza I walcząc, z mroku sili się wznieść, Są dla nas tym, czym dla pasterza Wiatr, pękająca tarnina i bez: Są, nad sieroctwem, wielkim proroctwem, Co w tobie ma początek i kres. / Geniusze znikają. / JONA Gdzież są Geniusze, co jeszcze przed chwilką Nuciły? PANTEA Znikły; zostało nam tylko Wrażenie, jako tej gędźby wszechwładza, Gdzie głos natchniony i lutnia zżeniona Z głosem osłabną już pierwej, nim skona Odpowiedź chóru, i znów się odradza W labiryntowej głębi i załomach Duszy, jak echo po grotach i stromach. PROMETEUSZ Jakże są piękne te dzieci powietrza! A jednak marne są wszystkie nadzieje Oprócz miłości. A tyś mi daleko, Ty, Azjo! Która w chwilach przepełnienia Istoty mojej nieraz byłaś dla mnie Jak złoty puchar dla czystego wina, Które bez ciebie spada w proch spragniony. Wokoło cisza… Ach! Jakże boleśnie Ten cichy ranek ciąży na mym sercu; Gdybym mógł marzyć, chciałbym spać i z troską (Gdyby, niestety! snu mi nie wydarto), I zostać tym, czym być mam z przeznaczenia: Zbawcą i tarczą zbolałej ludzkości, Lub zapaść w otchłań pierwotną wszechrzeczy, Gdzie już mąk nie ma ni radości; Ziemia Pocieszać, Niebo dręczyć już nie może. PANTEA Czyż zapomniałeś o tej, co tu czuwa O mroźnej nocy i nie wpierw zasypia, Aż spadnie na nią cień twojego ducha? PROMETEUSZ Wszak powiedziałem, że oprócz miłości Wszystkie nadzieje są próżne: ty kochasz. PANTEA O! I głęboko, zaprawdę. Lecz oto Już wschodnia gwiazda pobladła i Azja Czeka w dalekiej dolinie indyjskiej, Smutnej krainie wygnania jej, niegdyś Urwistej, mroźnej, pustej jak ten wąwóz, A dziś odzianej w szaty ziół i kwiecia, Tchnącej słodyczą powietrza i dźwięków, Które tam wpośród wód i lasów płyną, Przeobrażone w czarownym eterze Jej obecności, i zwiędłyby marnie, Bez skojarzenia z twoimi. — Więc żegnaj! AKT II SCENA I / Poranek. Rozkoszna dolina w Kaukazie Indyjskim. / AZJA / sama / Wschodzisz z przybytku wszech dźwięków niebieskich! Tak! Jak duch wschodzisz, jak myśl wciskająca Strugi łez w oczy od łez już odwykłe, A nowe tętna w serce pognębione, Które by dawno, o! dawno powinno Już się nauczyć spoczynku. Ty, w burzach Ukołysana, wschodzisz mi, o Wiosno! O dziecię wiatrów! A wschodzisz tak nagle, Jak przypomnienie snu, co teraz smutne Przeto, że sen był tak słodki; jak geniusz Lub radość, która, jakoby spod ziemi Wschodząca, w złote obłoki osnuwa Pustynię życia naszego. To pora roku, to dzień, to godzina; Czemuś nie wzeszła mi o wschodzie słońca? Przybywaj, siostro, dawno upragniona, A zwlekająca tak długo, przybywaj! Tam skrawek białej gwiazdy za górami Purpurowymi drga jeszcze głęboko W żółtym tle świtu; teraz się przez szczerbę Mgły odzwierciedla w ciemniejszym jeziorze; Teraz zanika, błyszczy; kiedy fale Spłowieją, pasma płomienne obłocznej Tkani rozpłaczą się w bladym powietrzu. Już znikł. Od szczytu owych stert śniegowych Już drga różowy blask słońca. O, czyliż Nie słyszę, jak tam po świtu szkarłacie Wieje eolska muzyka piór jego, W mórz zieloności skąpanych? / Wchodzi Pantea. / Ja czuję Te oczy, widzę płonące uśmiechem, Przyćmionym łzami jak mgłą srebrnej rosy Na wpół zgaszona gwiazda. Ukochana, Przenajśliczniejsza ty moja! Co nosisz Cień owej duszy, przez którą ja żyję, Jak późno wschodzisz! Już słońce wstąpiło Nad morze, serce me schnęło z tęsknoty, Nim eter poczuł leniwe twe skrzydła. PANTEA O, przebacz! Ale pod czarem wspomnienia Snu rozkosznego omdlały me skrzydła, Jak chyżolotne piórka letnich wiatrów Pod wonią kwiecia. Wprzód jam zasypiała Spokojnie — cicho, rzeźwo się budziła, Nim upadł święty nasz Tytan, a miłość Twa nieszczęśliwa, przez czas i współczucie, Tchnęła mi w serce miłość i cierpienie, Już znane tobie. Wprzód jam zasypiała W błękitnych grotach Starca-Oceanu, W cieniu paproci i mchów purpurowych; Pieściwe, mleczne dłonie naszej Jony Jak dziś przez ciemny włos mój przeświecały, A moje usta i zamknięte oczy W ożywczej głębi jej łona tonęły. Dziś nie tak! Oto stałam się jak wietrzyk, Zamierający pod melodią twojej Bezsłownej mowy; otom roztopiona W boleść, językiem miłości mówiącą; Sny moje trwożne są dziś, zakłócone, Ale i słodkie — a chwile czuwania Zbyt pełne troski i mąk. AZJA Podnieś oczy, Niech w nich odczytam twój sen. PANTEA Więc powtarzam, Że z morską siostrą naszą u stóp jego Zasnęłam. Górne mgławice, na głos nasz Zgęszczone, śnieżną płachtą pod księżycem Zasłały bratnią drzemkę, osłaniając Od twardych lodów. I dwa sny mnie zaszły. Jednego z nich już nie pamiętam; w drugim — Blade, zranione członki już opadły Z Prometeusza, a noc lazurowa Rozpromieniła się pod glorią wiecznie Niezmiennej duszy Tytana; głos jego Był tą muzyką, co wprawia w omdlenie Mózg, odurzony wonnością rozkoszy: «Siostro tej, której stopa świat ukwieca Lubością, stokroć piękniejszą nad wszystko, Oprócz tej, której jesteś cieniem, spojrzyj Na mnie!». — Spojrzałam: blask olśniewający Tej nieśmiertelnej postaci ciemniła Miłość, co z miękkich, smagłych jego cieniów, Co z ust pieściwych, ze mgławo płonącej Źrenicy biła jak para ognista. I wskroś mnie jakaś błoga atmosfera Owiała siłą swą roztapiającą, Jak ciepły eter porannego słońca Owiewa rosy wędrowny obłoczek, Nim go wypije. Już anim patrzyła, Ani słuchała, nieruchoma; tylkom Czuła, że jego obecność przepływa W krew moją, że się z nią miesza, aż jego Życiem się stała, a jego krew — moim: Tak mnie pochłaniał. I przeszło widzenie. A jak wyziewy, gdy słońce opadnie, Znów się gromadzą, skraplając na sosnach, I drżą jak one — tak się moja istność Na tle skropliła nocy; a gdy z wolna Promienie myśli wróciły z rozsypki, Dopierom mogła zasłyszeć głos jego, Którego dźwięki, nim skonały, słabły, Jak tony nikłej melodii. Lecz z wielu Niejasnych dźwięków tylko Twoje imię Szło do mych uszu, chociaż jeszczem długo Słuchała, kiedy już dźwięków nie było. Wtedy ocknęła się Jona i mówi: «Czy zgadniesz, co mnie straszyło tej nocy? Przedtem wiedziałam zawsze, czego pragnę, A marnych pragnień nigdy nie lubiłam; Teraz ja sama nie wiem, czego szukam: Czegoś — ach! Nie wiem — słodkiego, bo słodko Nawet zapragnąć tego. Obłudnico! Ty igrasz ze mną, tyś musiała odkryć Odwieczne jakieś czary, których siła Podczas snu mego wykradła mi ducha I zlała z twoim; bo gdyśmy się teraz Ucałowały, tom z ust twych poczuła Mój własny oddech, a ciepło krwi życia, Której utrata wprawia mnie w omdlenie, Drgało tam w naszych serdecznych uściskach». Nic nie odrzekłam jej, bo wschodnie gwiazdy Już bladły, ale pobiegłam do ciebie. AZJA Ty mówisz, siostro, ale słowa twoje Są jak powietrze. Ja słów tych nie czuję. O luba! Podnieś oczy, abym mogła Przeczytać jego duszę tam wpisaną. PANTEA Podnoszę, lecz mi więdną pod ciężarem Tego, co z głębi wyrazić by chciały; Bo cóż w nich dojrzeć możesz, jeśli nie ten Twój najpiękniejszy cień, tam odciśnięty? AZJA Te oczy są jak głębokie, błękitne Niebo, ściągnięte w dwa krążki pod parą Długich, cieniutkich rzęs, ciemne, dalekie, Bezmierne; krążek w krążku, linia w linię Wetkana. PANTEA Czemu tak na mnie spoglądasz, Jak gdyby jakiś duch przeszedł przed nami? AZJA Tu nowy obraz: w samym dnie ich głębi Widzę cień, postać. To On, oświetlony Uśmiechów swoich jasnością, bijącą Jako promienie księżyca w zamgławiu! Prometeuszu! To twój cień. Nie znikaj, O, Duchu! Czyż te uśmiechy nie mówią, Że się znów z sobą spotkamy pod owym Jasnym namiotem, który ich promienie Zbudować mają na pustyni świata? Sen odgadniony. Lecz cóż to za widmo Wpośród nas staje? Patrz, szorstki włos jego Pod dęciem wiatru jeży się, wzrok widma Ognisty, dziki; to coś utkanego Z powietrza, bowiem przez szarą oponę Przelśniewa złota rosa, której gwiazdek Nie zagasiło słońce. SEN Za mną! Za mną! PANTEA To mój sen drugi. AZJA Już znikł. PANTEA On przechodzi Teraz do mojej duszy. Zdało mi się, Żeśmy siedziały tu. Ciężarne kwiatem, Pękały pączki tam na porażonym Od błyskawicy drzewie migdałowym, Gdy wtem od białej pustyni scytyjskiej Wionęło; ziemia skostniała pod mrozem. Spojrzałam: wszystkie pąkowia opadły, Ale na każdym listku — jak błękitne Hiacyntu dzwonki zapisały niegdyś Smutek Apolla — było wyciśnięte: «O, za mną, za mną!». AZJA Kiedy ty przemawiasz, To słowa twoje z wolna napełniają Widmami własny mój sen, zapomniany. Marzyłam we śnie, żeśmy razem z tobą O szarym świcie kroczyły po gaju; Obłoków tłumy, gęste, białorunne Wzdłuż gór zbitymi ciągnęły stadami. Niechętny, gnuśny wiatr był im pasterzem, A biała rosa drzemiąco zawisła Na trawie ledwo wyklutej spod ziemi. Było coś więcej — lecz już nie pamiętam; Tylko na cieniach rannego obłoku, Wzdłuż purpurowej pochyłości góry, Czernił się napis: «O, za mną, o, za mną!». Gdy znikły cienie, na każdym ziółeczku, Z którego rosa nieba już opadła, Ten sam był napis, jakby wyciśnięty Trawiącym ogniem. Wśród sosen wiatr zawył, Strząsł z ich gałęzi uśpioną melodię, I słychać było mdłe, słodkie, głębokie Podźwięki, jakby pożegnania duchów: «O, za mną, za mną, za mną!». Wtedy rzekłam: «Panteo, spojrzyj na mnie!» — ale w głębi Owych najdroższych oczów jeszczem długo Widziała: «Za mną, za mną!». ECHO Za mną, za mną! PANTEA O jasnym wiosny poranku te skały Wciąż przedrzeźniają nam głosy, jak gdyby Były mównymi duchami. AZJA Zapewne Przebywa jakaś istota w tych skałach. Jakież to lube dźwięki! O, słuchajmy! ECHA / niewidzialne / Słuchaj! Bo my, głosu odgłosy, Ustać nie możem ani na jedną Chwilkę — jak gwiazdki rosy, Co błysną i bledną, O córko Oceanu! AZJA Słuchaj, to Duchy mówią; płynne dźwięki Powietrznej mowy ich brzmią jeszcze. PANTEA Słucham. ECHA Za nami, za nami! Aż głos nasz do gór, Do pieczar zamami, Gdzie skały, gdzie piętrzy się bór. / z oddalenia / Pędź za nami, wciąż za nami, W głąb pieczary głos nasz mami; Ta nut fala dalej woła, Niż doleci dzika pszczoła; Przez południe, zmrok, świt ranny, Tam gdzie, roniąc woń nad ziemią, Mdławo nocne kwiaty drzemią, W grotach iskrzą się fontanny, A melodia nasza bliźnia Chwiejne kroki twe przedrzeźnia, Córko Oceanu! AZJA Czyż mamy ciągle pomykać za głosem? On coraz słabszy i dalszy. PANTEA Słuchajmy! Bo teraz pienia płyną gdzieś w pobliżu. ECHA W nieznanej świata dzielnicy Śpi słowo niewyrzeczone I tylko ty z tajemnicy Uchylić możesz zasłonę, Córko Oceanu! AZJA Jak nikną dźwięki te z wiatru odpływem! ECHA O! Za nami, za nami! W próżnię groty, w głąb pieczary, Dokąd pieśni dźwięk zamami, Przez jeziora, lasy, jary, Przez porannej rosy ślady, Stromy gór i wodospady, Ku przepaściom, w których cieniu Matka-Ziemia po trzęsieniu Odpoczęła w wielkiej chwili, Kiedyście się rozłączyli Ty i On — a po rozbracie Teraz się zjednoczyć macie, Córko Oceanu! AZJA Luba Panteo, pójdźmy z dłonią w dłoni Za śladem głosów, póki nie zanikną. SCENA II / Las napełniony skałami i grotami. Azja i Pantea wchodzą. Na skale siedzą dwaj Faunowie, słuchając. / I PÓŁCHÓR DUCHÓW Nad ścieżką, którą przeszły bliźnięta, Żadne tu drzewo: cis, cedr ni sosna, Pod gąszczu stropem — czy skwar czy wiosna — Widoku nieba nie zapamięta. Wiatr, słońce, księżyc, gradowe ciosy Ich baldachimu wskroś nie rozplączą, Chyba że błędne obłoczki rosy, Pod mdłym podmuchem, po liściu suchym Na siwych pniach tu krople wysączą, Przemkną nad bladych kwiateczków rzeszą, Na laur zielony perłę zawieszą; A tam sasanka, piękna a cicha, Pochyla nikłą skroń i usycha; Chyba że która z gwiazd miliona, Krocząc przez głuche nocy pustynie, Znajdzie szczelinę i tą wpuszczona Utopi promyk w mrocznej głębinie. I — nim ją popchną wszechświatów drogą Lotne niebiosa, co stać nie mogą — Snuje z wysoka smukłe promiona, Co wokół srebrne kropelki sieją, A każda świeci jak deszczu nici, Które się nigdy z sobą nie zleją — I odlatuje… I ciemność boża po jej odlocie, A pod ciemnością — mchy i paprocie. II PÓŁCHÓR Tam rozkochane stadło słowicze W pełni południa bezsennie czuwa; Jeden wynuca żal lub słodycze I, śpiewak puszcz, z bluszczu na bluszcz Pod upojenia czarem przefruwa, Aż mdlejącemu przychyli łona Luba, melodii szałem uśpiona. Drugi, pod kwiecie zbiegłszy od słońca, Chciwie na czatach wygląda końca Ostatniej zwrotki; gdy ta przewieje, Uderza czułej pieśni skrzydłami, Wtem zabrzmi czulsza, pieśń nad pieśniami… I milczą wszystkie bory i knieje, Kiedy po ciszy naraz powstanie W ciemnym powietrzu i skrzydeł granie, I niby fletów dźwięk tajemniczy, Co tak się stłacza w mózgu słuchacza, Że z męką prawie rozkosz graniczy. I PÓŁCHÓR Tam, w czarodziejskie zbiwszy się grona, Śpiewno-języczne Echa bujają; Na ich skinienie, bezwiedną zgrają, W imię potęgi Demogorgona, Z podziwem, z grozą, z pełnią otuchy Wciąż pędzą wszystkie a wszystkie duchy Po tajnej drodze — jak tłumy łodzi Po rzekach, wzdętych górską lawiną, Do oceanu płyną a płyną. Więc zrazu cichy głosek zachodzi Tych na rozmowach, tych w snu okowach, I Przeznaczonych budzi słodkimi Tętnami serca. Z sennej pościeli Rwą się w świat coraz śmielej i śmielej, Bo czar ich wabi. Ci, co widzieli, Mówią, że chyłkiem, z oddechem ziemi Wybucha wiatr i wzdyma im skrzydła, Co ich wpędzają w wyroczne sidła; A tym się zdaje ów pęd sokoli Grą stóp, posłusznych ich krwi i woli. I tak żeglują po swoim prądzie, Aż, wabna zrazu, lecz już z hałasem Ich łódkę burza dźwięków obsiądzie, Nawalna, czarna burza — tymczasem Z tyłu, wśród piany prą ją bałwany Jak wiatr obłoki pod gwiazd sklepienia — Pod tajną górę ich Przeznaczenia. PIERWSZY FAUN Czy wiesz, gdzie mają siedzibę te duchy, Co brzmią tak cudną muzyką po lasach? Wszak my w najdzikszych puszczach przebywamy, W najodludniejszych grotach i kryjówkach, Wskroś znamy knieje te; nigdy ich przecież Nie spotykamy. Gdzie kryją się one? DRUGI FAUN Odpowiedź na to niełatwa. Słyszałem Od tych, co głębiej znają się na duchach, Że bańki, które czar słońca ssie z bladych Podwodnych kwiatów, co to wyścielają Szlamiste, grząskie dno jezior i bagien, To ich namioty; tam spławione, brodzą Popod zielono-złotą atmosferą, Którą po liści sklepieniach zapala Południe. Kiedy rozprysną się, kiedy Parne powietrze, które w siebie z tchnieniem Wzionęły w owych liścianych świetlicach, Wzbije się, aby jako meteory Po toniach nocy żeglować, to duchy Wsiadają na nie, krępują szalone Ich pędy, wrzące ich głowy zginają, A potem w szatach ognistych z powrotem Do swych podwodnych siedzib zapadają. PIERWSZY FAUN Jeżeli jedne żyją tam, to inne Snadź pod pączkami gwoździków lub w dzwonkach Łącznego kwiecia, pod fałdem fiołków, A może w tej już ostatniej wonności, Jaką wyziewa kwiat, kiedy umiera? A może w rosy słonecznym odblasku? DRUGI FAUN Zaprawdę, jest ich jeszcze co niemiara. Pierw, nim byś zliczył, zeszłoby południe, I Bachos, sprzeka, zastawszy koźlęta Swe niedojone, nie chciałby nam śpiewać Przedziwnie mądrych i nadobnych pieśni O Przeznaczeniu, o Trafie, o bogach, Pierwo-chaosie, Miłości, o czarnej Doli Tytana, w więzach spętanego, I o tym, jako ma być wyzwolony, Przetworzyć ziemię w jedno wszechbraterstwo; Rozkosznych pieśni, co nam osładzają Samotne zmierzchy, tak że pod ich czarem Słowiki nawet milkną — bez zazdrości. SCENA III / Szczyt skały pomiędzy górami. Azja i Pantea. / PANTEA Aż tu nas zawiódł ów dźwięk — do królestwa Demogorgona, do potężnej bramy, Z której jak z gardła wulkanicznej góry, Meteorami ziejącej, paruje Wyroczny wyziew — a ludzie go piją, Samotnie błądząc po drodze młodości, I nazywają cnotą, geniuszem, Miłością, prawdą, to odurzające Wino żywota, a gdy sok pochłoną Aż do szaleństwa, wtedy jak menady, Krzyczące hucznie «Evoe! Evoe!», Wznoszą głos, który jest zarazą świata. AZJA Tron, jak być winien, dla takiej potęgi! Wspaniały! Ziemio! Jakżeś ty wielmożna! O, gdybyś była cieniem, tylko cieniem Jakiegoś ducha jeszcze piękniejszego — Choć jego dzieła plami zło, a on sam, Jak jego utwór, słaby jest, lecz piękny — Ja bym upadła na twarz, cześć składając Jemu i tobie. Wszak teraz już z serca Mojego płynie modlitwa. O! Cuda! Spójrz, luba siostro, nim wyziewy zaćmią Twój mózg. Pod nami przestwór mgły faluje Na kształt jeziora, co kędyś w dolinie Indów o świcie rozściela błękitne Wód zmarszczki, srebrnym światłem migające; Patrz, jak się toczy, wiatrem kędzierzawa, Uwyspia szczyty, na których stoimy W opięciu mrocznych lasów, łąk kwiecistych, Strugami lśniących grot, zaczarowanych Od wiatru złudnych widm, ze mgły utkanych; A wyżej góry, rozszczepiając niebo, Z lodowych wieżyc blaskiem odbijają Świt… tak iskrawe piany oceanu Z brzegu szkarłatnej wyspy Atlantyku Złocą wiatr lśniwych kropel paciorkami. Ich wał okala dolinę, a pogwar Katarakt z głębi rozdartych ich żeber Podsyca wiatr, wciąż czujny, czyhający, Groźnie uroczy jak milczenie. Słuchaj: Tam spada śniegu lawina, od słońca Zbudzony odłam! Jego straszna bryła, Trzykroć przyparta burzą, tu stłoczyła Warstwy na warstwach — jak w duchach, niebiosa Wyzywających, tłoczą się i piętrzą Myśli na myślach, póki jedna z wielkich Prawd rozwiązana nie będzie, a wokół Świętym jej echem ozwą się narody, Jak dziś te góry, wzruszone w posadach. PANTEA Patrz! Tu burzliwe morze mgły u naszej Stopy w różową pianę się rozkręca I rośnie tak, jak pod czarem księżyca Ocean rośnie naokół trawionych Głodem rozbitków na wyspie szlamistej. AZJA Strzępki obłoku wzbiły się — wiatr, dołem Podwiewający, rozgarnia mi włosy; Teraz falują mi już nad oczami, Już w mózgu czuję zawrót, w mgle już widzę Jakieś postacie. PANTEA To widmo uśmiechem Swoim skinienie nam daje; ze złotych Kędziorów jego bije blask niebieski… Znów inne! Inne! Słuchaj: widma mówią. PIEŚŃ DUCHÓW Nuż! W głębie, pod głębie, W podświecie ze szczytu Po ciemnym snu zrębie, Po chmurach milionu Walk Życia i Zgonu, Za gwiazd kres i świtu, Złudzenia i bytu, Aż do podnóża ostatniego tronu! Nuż! W głębie, pod głębie. Nim zaniknie dźwięku ślad, Za nim, za nim popod świat. Jak pęd sarny wabi psa, Błyskawicę — parna mgła, Świeca — ćmy, dżdże — siwy szron, Miłość — smutki, rozpacz — zgon, A czas — wszystko i bez kresu, Jak stal, posłuszną duchowi magnesu… Za nim, za nim, popod świat! W głąb, w głąb! Bez wstrętu — na dno odmętu! Przez szarą próżnię pod dolnym światem, Gdzie już powietrze nie jest pryzmatem, Gdzie nie ma gwiazd, nie ma miesiąca, Gdzie nigdy w głuche wnętrzności skały Z niebios promyki nie zawitały, Z ziemi nie wsiąkła pomroka ćmiąca, Gdzie Jeden na dnie, tylko Jeden władnie. Nuż! Bez wstrętu w krtań odmętu! Nuż! W głębię głębi, z dołu do dołu, W czarne przestworze, wszechmocy morze, Jak w mgłę spowita strzała gromowa, Iskra, dysząca w stosie popiołu, Jak łza ostatnia, którą przechowa Pamięć miłości, jak w min skarbnicy Lśniący po mroku promień diamentu: Bo tam was czeka ów czar tajemnicy. Nuż! W głębię głębi, w odmęt z odmętu! My wam pochodnią, gwiazdą przewodnią; A hasłem drogi w tajne otchłanie Niech będzie słodycz i pojednanie. W głąb! W głąb! Pod hasłem błogosławionym, Bowiem obojga czar tak jest dzielny, Że Wiekuisty, że Nieśmiertelny Przez moc ich samą, za życia bramą, Jak wąż zwiniętą pod jego tronem Zagadkę Losu rozwiązać jest w stanie. SCENA IV / Pieczara Demogorgona. Azja i Pantea. / PANTEA Cóż to za postać, okryta zasłoną, Zasiadła owdzie na tronie z hebanu? AZJA Zasłona spadła. PANTEA Wielki mrok napełnia Jego stolicę czarem majestatu. Dokoła biją posępne promienie Jak blask słoneczny wśród pełni południa. To niewidzialne, bezkształtowe widmo! Ani tam rysów, członków, ni postawy; A jednak — czuję, że to duch żyjący. DEMOGORGON Zapytaj o to, co chciałabyś wiedzieć. AZJA Co nam powiedzieć możesz? DEMOGORGON Wszystkie rzeczy, O które spytać się ważysz. AZJA Kto stworzył Ten świat żyjący? DEMOGORGON Bóg. AZJA Kto stworzył wszystko, Co on zawiera: myśl, rozum, namiętność, Wolę, fantazję? DEMOGORGON Bóg, Bóg wszechpotężny. AZJA Kto stworzył owo uczucie, co z wiosny Powiewem, w rzadkim, rzadkim nawiedzeniu Lub na głos lubych ust, słyszany niegdyś W młodości, oczy strugą łez napełnia, Pod którą bledną promieniste lica Niewiednych troski kwiateczków, i ziemię Tę zaludnioną zamienia w pustynię, Gdy głos nie wraca już? DEMOGORGON Bóg miłosierny, Bóg. AZJA A kto stworzył trwogę, kto szaleństwo, Zbrodnie, sumienia żądła, co od ogniw W wielkim łańcuchu wszechrzeczy do każdej Myśli w głębinie istoty człowieka Ciążą i cisną go, a pod ciężarem Każde się toczy ku dołowi śmierci? Kto zawiedzioną nadzieję i miłość, Obracającą się w gorzką nienawiść, Kto samowzgardę, wstrętniejszą nad samą Krew do wypicia, i cierpienia, których Szczerym, ojczystym językiem są jęki I wieczne krzyki rozpaczy? Kto Piekło Lub czarną trwogę przed Piekłem? DEMOGORGON On włada. AZJA Powiedz mi jego imię! Świat, niedolą Znękany, pyta cię tylko o jego Imię: przekleństwa zgubią go! DEMOGORGON On włada. AZJA To wiem i czuję; ale kto? DEMOGORGON On włada. AZJA A któż to włada? Na początku było Niebo i Ziemia, i Światło, i Miłość, A potem Kronos, od którego tronu Spadł cień zazdrosny: Czas. Za jego rządów Dola pierwotnych duchów ziemi była Jak cicha radość kwiatów, ziół i liści, Dopóki wiatr ich nie zwarzy lub słońce I wpółżywotne robactwo. Lecz on im Odmówił praw, ich istocie wrodzonych: Potęgi, wiedzy, tajemnicy władztwa Nad żywiołami; myśli, która w cieniu Na wskroś ten wszechświat przenika jak światło; I majestatu miłości — a duchy Mdlały z pragnienia. Wtedy Prometeusz To, co jest siłą — mądrość — dał Zeusowi I z godłem: «Ludzie niech będą swobodni!» Udzielił steru nad przestworem nieba. A być potężnym, ale bez przyjaciół, Miłości, prawa, wiary — jest to władać. Otóż Zeus władał; bo na ród Człowieka Zwalił się naprzód głód, mozół i nędza, Potem bój, rany i czarna zaraza, I najczarniejsza, przedtem niewidziana, Śmierć… Powikłane pory, samowolną Koleją mrozu i ognia strzałami, Bezschronne, blade jego pokolenie Wparły do górskich jam — a na pustkowia Ich serc on zesłał dzikie niepokoje, Czcze cienie szczęścia niedoścignionego, Które wzajemny toczą bój i burzą Im legowisko, na którym szalały… I widział Tytan — i wzbudził zastępy Nadziei, śpiące w elizejskich kwiatów Czarownych zwojach, w moly i nepenthe, I amarancie — nieśmiertelnym kwieciu, Aby lekkimi, tęczowymi skrzydły Przysłonić mogły widmo Śmierci; zesłał I miłość, aby ta porozrywane Związała pędy owej winorośli, Co rodzi wino życia — winorośli Serca ludzkiego; on ujarzmił ogień, Który jak zwierzę drapieżne, straszliwie, Lecz i uroczo grał w oku człowieka; Zdobył żelazo i złoto — znamiona I niewolników potęgi; klejnoty I szybkie jady, i najsubtelniejsze Kształty pod falą i w górach ukryte; On człowiekowi dał mowę, a mowa Stworzyła z siebie myśl — miarę wszechświata. Tedy nauka trąciła o trony Ziemi i nieba; zatrzęsły się one, Lecz nie upadły; i harmonia duszy Naraz w prorocze wylała się dźwięki, I duch słuchacza rósł muzyki czarem, Aż wyzwolony od troski śmiertelnej, Na obraz bóstwa krążył nad jasnymi Falami tonów. I oto dłoń ludzka, Wprzód naśladowczo, a potem misterniej Nad samo dzieło przyrody, stworzyła Postać człowieczą, przewyższając siebie — I ubóstwiła się bryła marmuru. A matki, patrząc, spłonęły miłością, Jaką poczuwa ojciec, gdy w swym dziecku Zobaczy rodu własnego odbicie — I tak patrzyły, aż schnęły z miłości. Objawił skrytą moc ziół i zdrojowisk: Niemocą tknięty, spijał i zasypiał, I śmierć się stała jako sen. Pokazał Zawiłe drogi, po których wędrowne Kołują gwiazdy; pokazał, jak słońce Tor zmienia, jaki tajny czar księżyca Twarz przeobraża, gdy blada, szeroka Jego źrenica nie patrzy na morze. Nauczył rządzić, jak życie — człowiekiem, Wichrowo-skrzydłym wozem Oceanu: Więc Indianina poznał Celt, stanęły Grody, przez białe ich kolumny ciepłe Płynęły wiatry, zwyż eter przeświecał, A z dala — morze i góry cieniste. Taką to ulgę na dolę człowieka Zlał Prometeusz; za niego przykuty Usycha w mękach… Lecz któż to, jak z deszczem, Zsyła zło, plagę te nieuleczoną, Która człowieka — kiedy ten, jak bóstwo, Na dzieło swoje pogląda i widzi, Że jest chwalebne — utrapia; człowieka, Rozbitka własnej woli, pośmiewisko Ziemi, wyrzutka, sierotę, wygnańca? Nie Zeus. Wszak jeszcze brwi zmarszczeniem wstrząsał Olimp, a gdy go Tytan w diamentowym Łańcuchu przeklął, to drżał jak niewolnik. Powiedz mi, Duchu, gdzie jest jego władca? Czy i on także ma być niewolnikiem? DEMOGORGON Niewolnikami są wszystkie te duchy, Co posługują złemu. A czy Zeus jest, Czy nie jest takim, o tym wiesz zaprawdę. AZJA A kogo pierwej nazwałeś ty Bogiem? DEMOGORGON Mówiłem tylko to, co ty mówiłaś, Bo Zeus najwyższy jest z istot żyjących. AZJA A któż jest władcą niewolników? DEMOGORGON Gdyby Otchłań wyziała swoje tajemnice… Lecz brak jej głosu; głęboka, naprawdę Nie ma wcielenia: cóż by ci pomogło, Gdybym na świat ten, kręgiem wirujący, Spojrzeć ci kazał lub wymówić słowo: Czas, Przeznaczenie, Traf, którym podległe Są wszystkie rzeczy prócz wiecznej Miłości? AZJA O to pytałam już pierwej, a serce Dało mi twoją odpowiedź; bo każda Z takich prawd winna być sobie wyrocznią. Jeszcze cię spytam, a ty mi odpowiedz Tak, jakby dusza ma odpowiedziała, Gdyby rozwiązać mogła zapytanie: Czyli powstanie kiedyś Prometeusz, To słońce świata uradowanego? Kiedy nadejdzie wyroczna godzina? DEMOGORGON Patrz. AZJA Oto skały pękają. O nocy Czerwonej konie w tęczowej uprzęży Pędzą z wozami, wiatry depczącymi; Na każdym wozie stoi dzikooki. Z tych jedni patrzą za siebie, jak gdyby Złe duchy gnały za nimi; ja przecież Prócz gwiazd iskrzących nic dojrzeć nie mogę. Drudzy ognistym wzrokiem spoglądają Przed siebie, pijąc chciwymi ustami Wiatr swych rumaków, jak gdyby istota, Którą kochali, z rąk im się wymknęła… Już, już chwytają! Ich jasne kędziory Płyną w pomroce jak warkocz ognisty Jądra komety. Teraz popędzili… DEMOGORGON To nieśmiertelne Godziny, o które Pytałaś pierwej. Jedna z nich snadź czeka Na ciebie. AZJA Jakiś duch strasznej postaci Wóz zatrzymuje przy skalnej zatoce. Różny od braci twych, dziki woźnico, Kto jesteś? Dokąd unosisz mnie? DUCH Jam jest Cień Przeznaczenia sroższego nad samo Oblicze moje. Zaprawdę, nim owa Planeta w bezmiar zapadnie, już ciemność, Co społem ze mną zstępuje, zagarnie W noc wiekuistą bezwładczy tron Nieba. AZJA Co masz na myśli? PANTEA Ów straszny Cień bucha Od jego tronu, jak bucha nad morzem Dym czarno-żółty z grodów powalonych Trzęsieniem ziemi. Patrz! Oto wstępuje Na wóz. Rumaki pędzą, przerażone! Śledź jego drogę wpośród gwiazd, czerniącą Tło nocy! AZJA Takąż daje mi odpowiedź: O dziwo! PANTEA Spojrzyj, przy skalnej krawędzi Drugi wóz stanął — muszla ze słoniowej Kości, czerwonym wykładana ogniem, Który się wzbija i spada po cudnych, Po fantastycznie rzeźbionych jej ściankach. Młody Duch, który przewodzi, ma rzewne Oczy nadziei, gołąbkom podobne. Patrz! Cichy uśmiech ten przyciąga duszę Jak blask skrzydlate robaczki w pomroku. DUCH Rumaków mych karmią jest chmur błyskawica, Napojem — orkanów krynica; Gdy wschodu kraina czerwienieć zaczyna, To w świeżych promieniach się kąpią I z dróg nie ustąpią, i pędu nie skąpią. Więc zasiądź tu ze mną, Córko Oceanu! Rozkażę — to pędem noc w ogniach pogrążą, Przerażę — to wicher przegonią; Nim mgły te Atlasu rozpłynąć się zdążą, My ziemię z księżycem, z wód tonią, Opłyniem przecudnie, spoczniemy w południe. Więc zasiądź tu ze mną, Córko Oceanu! SCENA V / Wóz zatrzymuje się w głębi obłoku na wierzchołku śnieżnej góry. Azja, Pantea i Duch Godziny. / DUCH Na skrajach północy i ranku Dla koni mych chwila przystanku; Lecz oto pod nimi brzmi hasło od Ziemi, By rączej nad ogień pędziły — I będą pędziły co siły. AZJA Bo tchem podrażniasz im nozdrza; mój oddech Żywiej by dodał im bodźca. DUCH Niestety! Nie może. PANTEA Dość, dość, o Duchu! Ty powiedz, Skąd bije światło to, zalewające Obłoki? Jeszczeć nie zeszło nam słońce. DUCH I przed południem nie zejdzie. Apolla Czar zatrzymuje w niebiosach, a światłość Bijąca w obłok — jak powietrzna barwa Róż, zapatrzonych w fontannę, zapada W wodę — ta światłość bije od oblicza Dostojnej Siostry twej. PANTEA O tak, ja czuję… AZJA Co tobie, Siostro? Tak pobladłaś. PANTEA A ty — Jakżeś zmieniona! Ja nie śmiem już spojrzeć Na ciebie — czuję, lecz nie widzę ciebie. I ledwie znieść już mogę promienienie Twojej piękności. Jakiś zwrot szczęśliwy Działa w żywiołach świata, że pozwolą, Że mogą twoją obecność oglądać Tak odsłoniętą. Nereidy mówią, Że w on dzień, kiedy jasna hyjalina Przy urodzeniu twym się rozstąpiła I kiedyś stała w rzeźbionej muszelce, Lekko płynącej po cichym zwierciadle Przezroczej toni pośród Wysp Egejskich, Co noszą imię twoje, wtedy Miłość, Jak atmosfera płomieni słonecznych, Napełniających żywy świat, z twojego Łona wybłysła i opromieniła Ziemię i niebo, głębie oceanu I wiekuisty mrok pieczar, i wszystko, Co w nich mieszkało — aż smutek na duszę, Z której zrodzona jest Miłość, sprowadził Zaćmienie światła… Taką jesteś teraz. O! I nie tylko ja — siostra, ja — twoja Wspólniczka życia, ja — wybrana twoja: Cały świat szuka twojego współczucia. Czyliż nie słyszysz dźwięków od powietrza, Głoszących miłość wszech istot wcielonych? Nie czujesz w szmerze wiatrów, acz bezdusznych, Że zakochane są w tobie?… O, słuchaj! / Muzyka. / AZJA Twe słowa słodsze są nad słowa wszystkich Prócz słów tej Duszy, której są echami. Lecz każda miłość słodka jest: darząca Czy odpłacana; wspólna jest jak światło; Jej głos — tak zwykły, a nigdy nie strudzi; Jest ona jak te nieskończone nieba, Jak to powietrze, podściel wszechnatury, Gdzie płaz poczuwa się równy z bogami. Kto wzbudza miłość, ten arcyszczęśliwy, Jak ja w tej chwili; lecz kto cierpiał długo, Szczęśliwszy jeszcze jest, znacznie szczęśliwszy, Jak wkrótce może, po długich cierpieniach, Ja szczęsna będę. PANTEA Słuchaj! Duchy mówią. GŁOS / śpiewający w powietrzu / Ty, Życie Życia! Pod ust twych czarem Sam oddech płonie miłości żarem; Twój uśmiech, pierw nim z twarzy uleci, W zimnym powietrzu ognie roznieci I tonie w oczach; kto spojrzy w nie, W zaczarowanym omdlewa śnie. O! Córko światła! Przez mgły obsłonki Wskroś przełyskują wabne twe członki, Jak smugi świtu przez chmurę czarną, Nim ją promieni rzutem rozgarną. Gdzie tylko błyśniesz, już cię ubiera, Już złoci boska ta atmosfera. Są inne piękna; ciebie nie zoczy Nikt; tylko cichy, tylko uroczy Głos twój dosłyszy: tak tajni szata Ciebie osłania przed wzrokiem świata. Czując, nie dojrzy cię spod zasłony, Jak ja — na wieki wieków zgubiony! Pochodnio Ziemi! Gdzie duch twój gości, Tam świta radość wśród jej ciemności, A pokochane przez ciebie dusze Lekko na wiatru tłach się unoszą, Aż padną z żądzy, jak ja paść muszę, Błędne, zgubione — ale z rozkoszą! AZJA Mój duch — to łódka zaczarowana, Która jak senny łabędź od rana Płynie srebrzystą twoich pieśni tonią; Gdy twój, jak anioł, skryty w eterze, Z przewodnim sercem czuwa przy sterze, A wszystkie wiatry melodiami dzwonią. I zda się płynąć, płynąć na wieki Za niebokręgu bezmiar daleki, Wpływać przez mnogie zakrętne rzeki, Przepaście, góry: w raj puszcz natury; Póki — jak żeglarz, śpiący bezwładnie, Gdy prąd ku morzu niesie go zdradnie — W ocean wiecznej gędźby nie wpadnie. Twój duch już wzbił się, skrzydła rozpiera, Tam gdzie najczystszych nut atmosfera… Przestwór — w przestworze ni gwiazd, ni przystani. Nie dbamy! Wiatry tor nam wysieką, O, bo daleko płyniem, daleko, Instynktem słodkiej muzyki podwiani, Aż w Elizejskich Wysepek smudze, Dokąd nie dotarł żeglarz śmiertelny, Z tobą, sterniku nieskazitelny, Łódka wypocznie po swej żegludze. Tu z tchem miłości tchy w pierś nam płyną, Bo dyszą w wiatrach, nad wód głębiną, Wiążąc harmonią ziemię z niebieską dziedziną. Przeszliśmy Starość — lodowe skały, Przeszli i Męskość — spienione wały, I młodość — lśniące, zdradne topielisko; Już przez zasnuty mgłą, mroczno-niemy Chaos Dziecięctwa, w światło płyniemy, W dzień bogów, między Śmiercią a kołyską, W raj sklepionego z listków zaświecia, Pod pełnię czarów wonnego kwiecia, Gdzie wodne dróżki pod wieczną strażą Zielonej ciszy biegną i gwarzą. Tam spoczniem, patrząc z świętej oddali, Jak duchy, których blask serca zbyt pali, Z melodyjnymi śpiewy snują się po fali. AKT III SCENA I / Niebo. Zeus na tronie; Tetyda i inne bóstwa. / ZEUS Wy, zgromadzone tu moce niebieskie, Współuczestnicy chwały i potęgi Tego, któremu służycie — radujcie Myśl waszą! Odtąd jam jest wszechmogący, Wszystko uległo przede mną i tylko Dusza Człowieka, jak niezagaszony Ogień, wybucha przeciw Olimpowi Gorzkim wyrzutem, zwątpieniem, skargami, A przez jej modły niechętne przeziera Groźba rokoszu, zdolnego podkopać Odwieczną władzę mą, acz zbudowaną Na starej wierze i piekłom współwiecznej Trwodze. I chociaż z falami powietrza Przekleństwa moje, jak śnieg na beztrawne Wierzchołki skał, wciąż płatami po płatach Lecą z Olimpu, przylegając do niej, Chociaż pod gniewu mojego pomroką Wdzierać się musi po stromach żywota, Które kaleczą ją, jak lód kaleczy Rozzutą stopę — wciąż pnie się i targa Wyżej i wyżej, butna, nieugięta, Lecz już skazana na rychły upadek! Bowiem zrodziłem teraz dziwne cudo: Dziecię przeznaczeń, postrach ziemi, które Osierocony tron Demogorgona Uzbroił w straszną moc nieśmiertelności, Spadek po owym niewidzialnym Duchu… To dziecię tylko oczekuje, kiedy Przyjdzie wyroczna Godzina, a potem Zstąpi na ziemię i zadepcze iskrę. Nalewaj wino, niebian Ganimedzie, Niech ogniem spływa w Dedalskie puchary, A wy, kwieciste córy duszy bogów, Powstańcie, święte harmonie zwycięstwa, Jak z ziemi rosa pod gwiazdami zmierzchu; Niech nektar, krążąc po waszej krwi, będzie Duszą radości, bóstwa nieśmiertelne, Aż z piersi okrzyk tryumfu wybuchnie Jak czar muzyki z wiatrów elizejskich! I ty przy boku mym usiądź na tronie, Odziana w światło owej namiętności, Przez którą jesteś jednolita ze mną, Tetydo, świetlny obrazie Wieczności! Kiedyś krzyczała: «O Potęg Potęgo, Oszczędź mnie! Nie, nie — tych żądnych płomieni, Tej obecności, w mózg przenikającej, Przenieść nie mogę. Istność ma — jak istność Numidyjczyka, który pod jaszczura Jadem topnieje — rozpada się cała, Z posad wyparta!» — dwa potężne duchy, Spojone z sobą, stworzyły trzeciego, Potężniejszego nad obu; on dotąd, Niewosobiony, w pośrodku nas krążąc, Acz niewidzialny, ale przeczuwany, Czeka wcielenia… Owóż to wcielenie (Czy wy słyszycie, jak grom kul ognistych Rozpycha wiatry?) zstępuje od tronu Demogorgona. Zwycięstwo! Zwycięstwo! O świecie, czy ty nie słyszysz w przestworach Trzęsienia ziemi? To on — Demogorgon, W piorunach wóz swój zatacza na Olimp. / Wóz Godziny przybywa. Demogorgon zstępuje i kroczy ku tronowi Zeusa. / Widmo straszliwe! Kto jesteś? Odpowiedz! DEMOGORGON Wieczność! O imię straszniejsze nie pytaj! Powstań i za mną zstępuj do otchłani: Jam twój syn, jako tyś synem Kronosa, Lecz potężniejszy od ciebie — i odtąd Razem musimy zamieszkać w ciemności. Po swe pioruny nie sięgaj. Po tobie Tronu w Olimpie nikt nie odziedziczy Ani utrzyma go, ani ponowi. Lecz — jeśli chcesz się powołać na prawa Zadeptanego robaka, co jeszcze Wije się chwilę pod stopą, nim skona — Okaż moc swoją. ZEUS Przeklęty potworze! Tak właśnie ja cię zadepczę i strącę Aż tam pod samo dno więzień Tytanów! Ty się ociągasz jeszcze?… Łaski! Łaski!… Nie ma litości, nie ma odwołania, Nie ma! Och, gdybyś postanowił sędzią Nade mną wroga mego i tam właśnie, Gdzie on usycha pod długą mą zemstą — *On* by nie wydał takiego wyroku, Bo i łaskawy, i nieustraszony, I prawy, nie onże władcą nad Światem? A ty któż jesteś? — Ha! Nie ma ucieczki! Nie ma odwłoki! Zapadnij więc ze mną! Obaj zapadniem w czarną toń zniszczenia, Jak sęp ze smokiem, w jeden kłąb splecione, W nierozstrzygnionym boju społem giną W bezbrzeżnym morzu. Niechaj piekła piekieł Spuszczą z uwięzi całe oceany Wściekłego ognia i wgniotą pod sobą W bezdenną próżnię zmarły świat, i ciebie I mnie, zwycięzcę i zwyciężonego, I szczątki tego, o co bój toczono… Ach! Ach! Żywioły już mnie nie słuchają! W głąb, w głąb zapadam na wieki, na wieki! A tam, wysoko, tam Wróg mój, jak obłok, Upadek władcy pomracza zwycięstwem. Ach! Ach! SCENA II / Ujście wielkiej rzeki na wyspie Atlantydzie; na brzegu widać spoczywającego Oceana; przy nim stoi Apollo. / OCEAN Więc upadł, mówisz, na samo zmarszczenie Brwi przez pogromcę? APOLLO Tak! Gdy się skończyła Ta walka, która podwładne mi koło Zaćmiła, wstrząsła stałymi gwiazdami, To jeszcze groza jego oczów krwawym Barwiła blaskiem niebokrąg, przez gęste Strzępy zwycięskiej ciemności, gdy spadał, Jak błysk ostatni dnia, konającego W smugach czerwieni, gdy szczerbem obłoków Tryska z głębiny, burzą sfałdowanej. OCEAN I zapadł w otchłań do pomrocznej próżni? APOLLO Jak orzeł, gdy go porwie pękający Obłok Kaukazu, gdy skrzydła złamane Piorunem w węzły wichru się zaplączą, A jego oczy, dotąd bez olśnienia Patrzące w oczy słońcu, teraz ślepną Pod błyskawicą, a tu jeszcze gradem Brzemienne ziarna biją mocownika, Aż w końcu padnie zgnieciony, a trupa Obsiądą lody powietrza. OCEAN Więc odtąd Morze, co okrąg nieba odzwierciedla — Królestwo moje — już krwią niebroczone, Pod prądem wiatrów kołysać się będzie, Jak się pod wianiem letniego powietrza Kołyszą łany zbóż; a rzeki moje Toczyć się będą u ludnych wybrzeży I wysp szczęśliwych. Błękitny Proteusz I jego Nimfy wodne patrzeć będą, Jak cień okrętów (tak patrzą śmiertelni Na łódź księżyca, nasutą światłami, Gdy z ową białą gwiazdą, pióropuszem Niewidzialnego sternika, po szybkim Pędzi odpływie słońca wieczornego) Snuje się, lecz już nie po krwi i jękach, Nie po zniszczeniu ani po zmieszanych Głosach nakazu, mrukach niewolnictwa, Ale po świetle kwiatów, podwojonych W podwodnym morza zwierciadle, po falach Wonności, słodkiej muzyki i rzewnych, Łagodnych, wolnych głosach tej najsłodszej Muzyki, jaką ukochały Duchy. APOLLO A ja — nie ujrzę już tych czynów, które Duszę mą mroczą smutkiem, jak zaćmienie Mroczy podwładną mi kulę. Lecz słuchaj! Bo oto słyszę, jak mnie nawołuje Przeczysty lutni dźwięk młodego Ducha, Co ma przybytek swój w Gwieździe Poranku. OCEAN Więc czas ci odejść. Bieguny twe spoczną Na odwieczerzu. Tymczasem bądź zdrowy. Szumiąca głębia wzywa mnie do domu, Abym błękitną nakarmił ją ciszą Z urn szmaragdowych, które stoją, wiecznie A wiecznie pełne, obok mego tronu. Już pod zielonym morzem Nereidy Wietrzną kibicią w nurtach się kołyszą, W wieńcach i kwiecia morskiego girlandach, I spod rozwianych kędziorów bieluchne Wznoszą ramiona, śpiesząc, by powitać Dostojną siostrę. / Słychać szumiący głos fal morza. / To nienapasione Morze, łaknące ciszy. Milcz, potworze! Oto już wracam! Bądź zdrowy. APOLLO Bądź zdrowy! SCENA III / Kaukaz. Prometeusz, Herakles, Jona, Ziemia, Duchy. Azja i Pantea unoszą się na wozie z Duchem Godziny. Herakles zdejmuje więzy z Prometeusza, ten schodzi ze skały. / HERAKLES Przenajświetniejszy z Duchów! Tak to siła Służy Mądrości, Męstwu i Miłości Długo cierpiącej — i tobie, co jesteś Formą ich bytu, służy jak niewolnik. PROMETEUSZ Bratnie twe słowa słodsze są nad samą Długo pragnioną, długo opóźnianą Swobodę. Azjo! Ty światło żywota, Cieniu piękności niewidzianej, i wy, Piękne me siostry, Nimfy, których miłość I troska słodkim wspomnieniem uświęca Powolne lata męki, już się odtąd Nie rozstaniemy. Jest grota, powojem I pachnącymi ziołami obrosła; Kwiaty i liście dnia tam nie wpuszczają Na tło, wysłane żyłkami szmaragdu, Gdzie sny upieszcza bijące źródełko. Od jej sklepienia zamarzłe łzy góry Wiszą nad głębią, jak sznury ze śniegu, Srebra lub długie rożki z diamentu, Roniąc kroplami niepewne światełko. U groty słychać bezsenne powietrze, Z szeptem płynące od drzewa do drzewa, Brzęk pszczół i ptasząt. Wokół z mchu kobierce I żywe ściany piętrzą się, odziane W miękką murawę; zaciszny przybytek! Waszym on będzie. Tam osiądziem, gwarząc O czasie, jego zwrotach i kolejach, O tym przypływie i odpływie światów, Co wciąż przemienne, gdy my wciąż niezmienni! A Człowiek, możeż ukryć się przed zmianą? Jeśli ja westchnę, wy się uśmiechniecie; Ty, Jono, będziesz nuciła nam zwrotki Z muzyki morza, aż ja się rozpłaczę, A wy jej pieniem z oczu wyciśnięte Uśmiechem spędzać będziecie łzy moje, Choć tak mi było słodko je wylewać. Wiązać będziemy pąkowia i kwiaty, I te promienie, po krawędziach źródła Bijące; z rzeczy powszednich — przedwieczne Urabiać kształty, jak dzieci człowieka W swojej, zbyt krótkiej dobie niewinności, Wzrokiem i słowy miłości szukając Ukrytych myśli, coraz to piękniejszych, Po nieprzebranej głębi naszych duchów. Jak rzewne lutnie, trącone urokiem Zakochanego wiatru, snuć będziemy Harmonie boskie, ale wiecznie nowe, Gdzie, w różni strojów, rozstroju nie będzie. Tu, na zalotnych wiatrach, co się z wszystkich Stron niebokręgu zlatują (jak pszczoły Z każdego kwiatka, niebotycznej Enny Wonią sytego, w wielki rój zebrane, Do swych wysepnych domków na Himerze), Echa od świata ludzkiego przypłyną, Głosy Miłości, ledwie dosłyszalne, Gołębiookiej Litości bolesne Szemrania, echa Muzyki, co sama Jest echem serca i wszystko, co wznosi, Uświęca — teraz wolnego — człowieka. I wdzięczne zjawiać się będą widzenia, Naprzód zamglone, potem promieniste; Jak dusza, gdy się wybije w światłości Z uścisków Piękna (skąd i jej postacie Zrazu widmami są), to rzuca na nie Wszechpromieniami wcielenia i życia — Tak nam się zjawi nieśmiertelne plemię Pędzla i dłuta, i czaru Poezji, Niezamarzonych jeszcze, lecz już żywych W przyszłości. Są to koczujące głosy I cienie tego, czym stać się ma człowiek; To pośredniki najlepszej ofiary: Miłości, wzajem od niego i od nas I przyniesionej, i znów odpłacanej, Kształty i dźwięki, coraz to piękniejsze I słodsze, w miarę, jak człowiek się staje Mędrszy i lepszy, a łuską po łusce Błąd i nieprawość z niego opadają. Taka jest siła owej cudotwórczej Groty… / zwracając się do Ducha Godziny / A tobie, nadobny mój Duchu, Zostaje jedna sprawa do spełnienia: Podaj mi, Jono, ową wyginaną Muszelkę, którą prastary Proteusz Darował Azji w ślubnym upominku I głos w nią wetchnął jako zwiastowanie; Tyś ją ukryła w wydrążeniu skały. JONA Ty, przenajdroższa Godzino, i luba, I ulubiona goręcej niż wszystkie Twe siostry! Oto mistyczna muszelka. Patrz, jak bledziutki, półsrebrzysty lazur Nikłym, lecz lśniwym powleka ją światłem; Czyż nie wygląda ona tak, jak gdyby Ukołysana muzyka tam spała? DUCH Istotnie, zdaje mi się najpiękniejszą Z konch oceanu, a dźwięk jej być musi Słodki i dziwny. PROMETEUSZ Pędź więc, uniesiony Przez wichronogie bieguny, przebiegaj Grody ludzkości i przegoń raz jeszcze Słońce w obiegu naokoło świata, A krając wozem iskrawe powietrze, Zadmij w zakrętną głębinę tej muszli Na wywołanie potężnej muzyki. Ta niechaj będzie jak piorun zmieszany Z czystymi echy. Potem wracaj do nas Na zamieszkanie obok naszej groty. A ty, o Matko-Ziemio!… ZIEMIA Słyszę, czuję! Bowiem przywarły do mnie twoje usta, Na wskroś dotknięcie przebiegło po żyłach Krwi mej i moich nerwach marmurowych. To życie, radość… Po tym spracowanym, Starym, lodowym ciele krąży ciepły Płyn nieśmiertelnej młodości. Już odtąd Mnogie, nadobne dzieci, piastowane Na czułym łonie mym, wszystkie rośliny, Płazy, owady o skrzydłach tęczowych, Ptaki, zwierzęta i ludzkie postacie, Które z wychudłej piersi mej ciągnęły Ból i chorobę — truciznę rozpaczy, Teraz się żywić i obdzielać będą Słodkim pokarmem w spokoju. I będą Dla mnie jakoby siostry — antylopy — Od jednej matki — piękne, jak śnieg białe, Rącze jak wiatry, chowane w swobodzie Między liliami nad pełnym strumieniem, Mgły rośne, w chwili mego snu bez słońca, Jak balsam płynąć będą pod gwiazdami. W noc otulone kwiaty me z powietrza Przez sen ssać będą wonności i barwy, Człowiek i zwierzę w błogich snach nabierać Siły na jutro i jego rozkosze. Śmierć — będzie tylko ostatnim uściskiem Tej, co odbiera życie, które dała, Jak matka, która ściskając swe dziecię, Mówi: «Raz drugi już mnie nie opuszczaj». AZJA O matko! Czemuż mówisz imię śmierci? Powiedz, czy już się przestają poruszać, Oddychać, kochać i myśleć, i mówić Ci, co pomarli? ZIEMIA Po cóż ci odpowiedź? Tyś nieśmiertelna, a ta mowa tylko Niemym na wieki — umarłym — jest znana. Śmierć to zasłona, którą ci, co żyją, Zowią tu życiem; kiedy zasypiają, Ona opada. Tymczasem w łagodnych Zmianach i różniach łagodne lat pory, Wciąż w przesnuwane tęczami ulewy, W długie, błękitne meteory — w gnuśną Noc zganiające — ożywcze, niechybne Z kołczanu słońca miotane pociski, Wciąż namarszczone rosą, w tajemniczo Prześcigające promienie księżyca Odziewać będą i lasy, i pola… O! I stromami skał zabudowane Głębie pustyni wciąż odziewać będą W wieczne owoce i liście, i kwiaty. A ty, o Synu mój!… Jest tam pieczara, Gdzie duch mój cierpiał boleści, a serce Na widok twoich męczarni szalało… I tych, co ból mój ciągnęli z oddechem, Zdjęło szaleństwo, że tam zbudowali Wielką świątynię, głosili wyrocznie I obłąkane ludy podniecali Do bratobójczej wojny, wiarołomstwa, I zdrad, jakimi Zeus osnuł i ciebie. Teraz ten oddech powstaje jak w gąszczu Dzikich zielsk oddech wonności fiołka. I pogodniejsze światło, i rumiane, Jędrne, lecz słodkie powietrze dokoła Zlewa na skały i bory. On żywe Pędy w winnicy karmi i podnieca, On — łęty bluszczu dziko poplątane, On — kwiaty w pączku, w rozkwicie i w pełni Rozkosznej woni, co to falujące Po nich powietrze skrapiają gwiazdami Ubarwionego światła; on — owoców Złote, błyszczące kule, zawieszone Nad ziemią w swoim zielonym podniebiu; On, wskroś przez żyły listków, bursztynowe Korzonki, sączy się do duszy kwiatów, A tych szkarłatne, przejrzyste kielichy Stale się pienią rosą eteryczną, Napojem duchów. I krąży dokoła Jak lekkie skrzydła drzemki południowej, Nawiewającej myśli tak szczęśliwe, Ciche, jak moje, odkąd ty wraz ze mną Odżyłeś. Twoją będzie ta pieczara. Więc powstań! Ukaż się! / Duch ukazuje się w postaci dziecka skrzydlatego. / To mój pochodnik, Który w prastarych czasach zgasił lampę, Gdy się zapatrzył w dwoje ócz, a potem Na nowo od nich zapalił miłością, Która jest jako ogień, córko moja (Bo w twoich oczach ogień)! Biegnij, dziecię, I towarzysza tego wiedź na szczyty Nysy Bachijskiej, menad pomieszkania, Za Ind i jego rzeki hołdownicze, Depcząc potoki i szkliste jeziora Suchą, niezwłoczną, nieznękaną stopą, I przez zielony wąwóz, przez dolinę, Nad kryształowym, bezwietrznym jeziorem, Gdzie leży wiecznie na spokojnej fali Obraz świątyni na wyżynie wzgórza, Strojnej w kolumny, łuki, i nadsłupia, I kapitele jak palm baldachimy; Wskroś zarzeźbionej jakby żyjącymi Tworami ducha Praksytelowego, Gdzie marmurowy ich uśmiech napełnia Wieczną miłością milczące powietrze. Dziś pusta — niegdyś twoje miała imię, Prometeuszu. Tu młódź wspólzawodnio W świętym pomroku niosła na cześć twoją Lampę — twój symbol — jak ci, którzy moją Nieprzekazaną pochodnię nadziei Przez noc żywota niosą aż do grobu, Jak ty ją niosłeś w tryumfie aż do tej Dalekiej czasów granicy. Więc idźcie I bądźcie zdrowi. Przy owej świątyni Leży pieczara, dla was przeznaczona. SCENA IV / Las. Na dalszym planie pieczara. Prometeusz, Azja, Pantea, Jona i Duch Ziemi. / JONA O siostro, to coś nieziemskiego — widzisz, Jak on się lotnie przemyka pod liściem! Jak mu od głowy bije aureola, Żywnie podobna do zielonej gwiazdy, Której promienie szmaragdowe w piękny Włos mu się wplotły! Za każdym stąpieniem Blask iskier wiązką ściele się po trawie! Czy znasz to cudo? PANTEA To ów Duch subtelny, Co oprowadza ziemię po niebiosach. Ludne plemiona gwiazd zowią to światło Najukochańszą z wszech planet. Niekiedy Po słonej pianie morza on żegluje Lub z mgły obłocznej wóz buduje sobie, Lub się po polach przechadza, po grodach, Kiedy śpią ludzie; to znów po gór szczytach, To znów po rzekach lub, jak oto teraz, W zielonych puszczach krąży i podziwia Wszystko, co ujrzy. Niegdyś, przed rządami Zeusa, on kochał siostrę naszą, Azję, I w każdą wolną godzinę przybywał, Aby się napić światłości z jej oczów, Których, jak mówił, takie miał pragnienie Jak ukąszony od dypsa, i z dziecka Szczerotą zwierzał się przed nią, i prawił — Ale z dziecięcym rozumem — o wszystkim, Co tylko zaznał, a widział on wiele, I (rodu swego nie znał i ja nie znam) Wciąż ją nazywał «matką, drogą matką». DUCH ZIEMI / biegnąc do Azji / Matko, najdroższa matko, więc ja mogę Rozmawiać z tobą, jak niegdyś bywało: Ukrywać oczy w twych lubych objęciach, Gdy je utrudzi już zbytek radości? Igrać przy tobie przez długie południa, Gdy zejdzie spokój na lśniwe powietrze? AZJA Kocham cię, duchu najdroższy, i odtąd Kochać cię mogę bez trwogi. Mów, dziecię! Prosta twa powieść niegdyś pocieszała, Teraz zachwyca mnie. DUCH ZIEMI O matko luba! Jam stał się mędrszy (choć dziecię nie może Być, jak ty, mądre) i to dziś, dziś, matko; Ha! I szczęśliwszy — szczęśliwszy i mędrszy. Ty wiesz, że węże, ohydne ropuchy, Gniazda robaków, że złe, jadowite Zwierzęta, krzewy, co rodzą jagody Trujące, zawsze raziły mnie wstrętem W moich wędrówkach po zielonym świecie I że w siedzibach człowieczeństwa twory O dzikich rysach, butno-gniewnym wzroku, Z zimną postawą, obłudnym uśmiechem Lub samolubnym ciemnoty szyderstwem, I inne maski plugawe, którymi Kryje złe myśli owa piękna istność, Którą my, Duchy, zowiemy człowiekiem. Ach! I kobiety — co już najwstrętniejsze — (Chociaż i piękne nawet tu na świecie, Twojej piękności i z twoją dobrocią, Twoją szczerotą) — ach, jeśli obłudne Albo złośliwe, to wszystkie mi serce W mdłości wprawiały, kiedym spojrzał na nie, Choć spały, a ja byłem niewidzialny. Posłuchaj dalej. Droga mi wypadła Przez wielkie miasto ku wzgórzom, a wzgórza Lasów okręgiem otaczały miasto; W bramie straż spała. Wtem rozległ się nagle Dźwięk tak donośny, że się przy księżyca Blasku zatrzęsły wieże; ale był on Słodszy nad wszelki dźwięk, prócz głosu twego, Przenajsłodszego ze wszystkich na świecie; Był to dźwięk długi, długi, jakby nigdy Skończyć się nie miał — i wszyscy grodzianie Nagle ze snu się zerwali, gromadząc W ulicach miasta i patrząc w zdumieniu Na górne niebo. Dźwięk jeszcze brzmiał. Tedym Ukrył się w źródle, w środku targowiska, I tam leżałem jak odblask księżyca, Pod liści stropem w fali utopiony. I wkrótce owe wstrętne mi postacie Człowiecze, które, jak rzekłem już, w sercu Ból mi sprawiały, odpływać poczęły Z pędem powietrza, wcielając się z wolna W wiatry, aż w końcu wiatry je rozwiały; A owe, co swym przyjściem je wyparły, Tak się zdawały wdzięczne, tak łagodne, Po zaniknięciu barw! I nastąpiła Naprzód na wszystkich obliczach przemiana, A potem chwila zdumienia, a potem Radość i podziw. I wszystko wróciło Na senne łoża. Skoro świt zabłysnął — O matko moja, czy byś pomyślała, Że kiedyś węże, ropuchy, jaszczury Mogą być piękne? A przecież tak było, I to po małej zmianie barw i kształtu. Wszystko otrząsło z siebie złą naturę. Któż ci wypowie mą radość, gdym oto Ponad jeziorem, na zwisłej gałązce, W powój owitej, ujrzał lazurowe Dwa zimorodki; biegały po prątkach I graniastymi, długimi dziobami Skubały grono złocistych jagódek; A tam — pod głębią — biegały odbicia Powabnych ptasząt jakby w drugim niebie… I oto z myślą o tylu szczęśliwych, Słodkich przemianach, znów się spotykamy. Ach, to najsłodsze dla mnie przemienienie! AZJA I już się nigdy nie rozstaniem z sobą, Aż się przeczysta siostra twoja, która Zimny, niestały księżyc oprowadza, Tak w twoje światło cieplejsze zapatrzy, Że jej serduszko, jak w kwietniu śniegowe Płaty, stopnieje i — pokocha ciebie. DUCH ZIEMI Pokocha? Czyliż tak, jak Azja kocha Prometeusza? AZJA No, no, młodzieniaszku! Jeszcześ nie dorósł. Czyliż wam się zdaje, Że wzajem sobie spoglądając w oczy, Już lube kształty swe zwielokrotnicie, Że już na nowiu to nocne powietrze Napełnią sfery ognia? DUCH ZIEMI Ależ, matko, Tęskno mi będzie koczować w pomroce, Kiedy ma siostra zapala tam światło. AZJA Patrz, słuchaj! / Duch Godziny wchodzi. / PROMETEUSZ To, coś ty słyszał i widział, Czujemy wszyscy. Jednak opowiadaj! DUCH ZIEMI Zaledwie umilkł głos, którego piorun Napełnił nieba i ziemi otchłanie, Stała się zmiana: rzadki, nieujęty Eter i słońce, obsłona wszechbytu, Byłe postacie swoje przemieniły, Jakby miłości duch, w nich roztopiony, Otulił kulę świata objęciami. Tedy się w moim wzroku rozwidniło, Że przejrzeć mogłem w tajnie przyrodzenia, I, obłąkany zachwytem, spływałem, Prując powietrze omdlałymi pióry. Rumaki moje odszukały w słońcu Kolebkę rodu, gdzie odtąd żyć będą Wolne od pracy, pasąc się kwiatami Roślin ognistych; gdzie wóz mój, bijący Blaskiem księżyca, stać będzie w świątyni Pod okiem, jakby wyszłych z rąk Fidiasza, Posągów Azji, Ziemi i mojego, I Nimf, miłości naszej pięknych świadków (A to na wieczną pamiątkę tej wieści, Którą nam przyniósł), pod banią sklepienia O rytowanych kwiatach, na dwunastu Z lśniącego głazu wykutych kolumnach, Z oknem na jasne eteryczne niebo; Wprzężone w jarzmo żmii pierścieniowej, Staną i moje skrzydlate rumaki, Jakby schwycone wśród pędu, po którym W tej chwili dano im spocząć. Niestety! Dokąd to odbiegł niezdolny mój język, Żem tyle jeszcze wam nie dopowiedział Prawdziwych cudów. Oto, jak już wiecie, Począłem spływać ku ziemi: a jeszcze Było to razem rozkoszą i bólem Pędzić, oddychać i być. Gdym po drodze Spojrzał na gniazda i domy ludzkości, Tom zrazu bolał, że potężnej zmiany, Jaka już w głębi mej zaszła, nie widzę W rzeczach zewnętrznych. Wtem — spojrzę — a tam już Trony bez królów, ludzie obok ludzi Krążą spokojnie, tak właśnie jak duchy: Nie pełzający ani tratowani. Na żadnym ludzkim czole już nie było Napisu: trwoga, samolubstwo, duma, Nienawiść bratnia albo samowzgarda, Jak tam, na bramie piekielnej: «Żegnajcie Wszelką nadzieję, wy, co tu wchodzicie». Nikt brwi nie marszczył, nie drżał, bo w drugiego Oczach nie czytał zimnych słów rozkazu, Ażeby, naprzód niewolnik silniejszej, Potem (co jeszcze sromotniejsza dola!) Już własnej woli został niewolnikiem, Która ohydą go, jak spędzonego Konia ostrogą, parłaby do śmierci. Nikt ust nie ściągał z obłudnym spojrzeniem, Aby w swój uśmiech wcieliły to kłamstwo, Które by język wstydził się wymówić. Nikt w własnym sercu bezczelnym szyderstwem Nie zdeptał iskier miłości, nadziei, Ażeby po nich pozostały tylko Gorzkie popioły, szczątki duszy, samej W sobie strawionej, a potem — ów nędznik, Jak upiór, wkradał się pomiędzy ludzi I wszystko tchnieniem plugawym zarażał. Nikt nie przemawiał ową pospolitą, Zimną, fałszywą a bezmyślną mową, Której to serce swego «tak» odmawia, Choć usta silą się na nie wbrew woli, Lecz nie ufając własnej, nieumyślnej Obłudzie, wpada na koniec w ostatnią Niemoc, na którą już nie masz wyrazu: Nieufność w siebie samo. Przechodziły Tam i kobiety, piękne i swobodne, Jak te niebiosa, co na wielką ziemię Zsyłają światło ożywcze i rosę — Wdzięczne, promienne, przeczyste postacie, Nietknięte brudną skazą zalotnictwa, Głoszące słowa mądrości, o której Niegdyś pomyśleć nie śmiały; z ich oczu Biją wzruszenia, na których by niegdyś Samą myśl drżały; zmienione w to wszystko, Czym być nie śmiały, a czym będąc teraz, W niebo zmieniły ziemię. Ani duma, Ani fałszywy wstyd, zazdrość, nienawiść, Te, najstraszniejszą nasiąkłe goryczą, Kropelki starej żółci, już nie truły Świętej słodyczy nepentu: miłości. Trony, ołtarze, sądy i więzienia, Dokąd ubodzy służalcy znosili Berła, tiary, miecze i łańcuchy, I wielkie księgi rozumowanego Bezprawia, które ciemnota zwie prawem — Teraz się zdały jak owe potworne I barbarzyńskie widma i straszące Duchy od wieków przebrzmiałej już sławy, Co z niespożytych swoich obelisków Wciąż się z tryumfem patrzą na pałace I groby swoich zwycięzców — zbutwiałe. A jak te niegdyś — ku dumie półbogów I ofiarników — były obrazami Ciemnego, ale możnego wierzenia, Potęgi, równie wielkiej jak ziemiokrąg, Który zburzyły — tak teraz są tylko Ócz dziwowiskiem. O! Nawet narzędzia I godła jego ostatniej niewoli Stoją wśród siedzib wieloludnej ziemi, Nieobalone, lecz już zapomniane. A ową zmorą zmór plugawych, Bogu I człowiekowi obrzydłą, pod wielą Imion i wielą postaci dziwacznych, Groźnych, widmowych, złowieszczych, przeklętych, Był Zeus, Pogromca świata, On, któremu Z trwogi blednące ludy krwią służyły I sercem, w długiej nadziei złamanym, I na splamione, na nieuwieńczone Ołtarze wlokły Miłość, i wśród próżnych, Niezłorzeczących mu łez, zabijały, By uczcić marę, przed którą truchlały, Gdy to truchlenie było nienawiścią. I owóż zmora ta i malowana Zasłona — którą nazywano życiem, Która, w niezdarnie nakreślonych barwach Miała odwzorzyć to wszystko, co sercu Było bożyszczem wiary i nadziei — Dziś na ołtarzach opuszczonych zdarta, Zbutwiała szybko jak przegniłe próchno I wstrętna larwa opadła. A człowiek Zostaje czystym, swobodnym, bez władcy, Tylko człowiekiem — wszechbliźnim, za kresem Plemion, narodów i szczebli społecznych, I próżnym trwogi, hołdu, sobą władnym, A sprawiedliwym, mądrym i szlachetnym, Tylko człowiekiem… Czyż bez namiętności?… O, nie! Choć wolny od zbrodni i cierpień, Których wpierw bywał sprawcą i ofiarą, Lecz niewyjęty (choć są jego steru Niewolnikami) spod trafu i śmierci, I przemienności — tych wag, przyczepionych Do jego bytu, bez których by może Wzbił się nad gwiazdy niedostępnych niebios, Których szczyt ginie tam, w mrokach bezmiaru. AKT IV / Część lasu w pobliżu pieczary Prometeusza. Pantea i Jona śpią; następnie budzą się stopniowo podczas pierwszego śpiewu. / GŁOS / Duchów niewidzialnych / Blade gwiazdy schodzą już: Słońce, stada rączy stróż, Do owczarni je zagania, W głąb porannej mgły, I błyskiem meteoru daje znak świtania. Gwiazdy pędzą atmosferą Jak gazele przed panterą… Lecz gdzież się kryjecie wy? / Orszak mrocznych Postaci i Cieniów przemyka się, śpiewając. / Tu, u nicestwa bramy, Tu Ojca tysięcy lat, Już wykreślonych, na marach dźwigamy; My, Duchy pchniętych za świat, Zmarłych Godzin przeszłości, Oto niesiemy Czas do grobu wieczności. Włosów rzucajcie wiązki, Nie cisowe gałązki; Łzami skrapiajcie mu całun, nie rosą Niech tam, z nagiej krzewiny Śmierci, zwiędłe wawrzyny Na wieczną cześć Królowi Godzin przyniosą! Śpiesz, o śpiesz się, orszaku! Jak błyskiem zórz zepchnięty, Drżący tłum cieniów z niebieskiego szlaku, Już pierzchamy w odmęty;, Na kształt zdmuchnionej pianki, Topnieje czereda ta, Przed chórem dzieci bożego dnia, Pod nutą kołysanki, Tego wiatru, co kona, Otulony we własnej harmonii ramiona. JONA O! Smutne, smutne odwiedziny! I któż to był? PANTEA To przeszłe Godziny, Byłych chwil trupy, poniosły łupy Po obalonym światów tytanie, Którego tylko Jeden zwyciężyć był w stanie. JONA I przeszły? PANTEA Chyżej od potoku, Dźwięku słów, śpiewu — wiatrów powiewu. JONA Dokąd, ach, dokąd? PANTEA Tam… do wszechmroku, Do przeszłości, do umarłych… GŁOS / Duchów niewidzialnych / Pod niebem obłoki się pławią; Na ziemi szklne rosy jaskrawią; Na morzu, pod krawędź z krawędzi Wierzgają, buchają bałwany, Bo toczy je, wzdyma i pędzi I wirem rozściela — szaleństwo wesela. Aż trzęsą się skalne wód ściany, Aż dno pod pląsami ich drży. Lecz gdzież to kryjecie się wy? Już z nową radością hymn stary Jodłowe śpiewają konary; Od źródeł, potoków i strug Tak świeża pieśń bije, tak hoża, Jak duchów melodia od lądu i morza; A górom od burz, na ich gry, Wtórowo piorunu grzmi huk. Lecz gdzież to kryjecie się wy? JONA Powiedz mi, kto to są owi woźnice? PANTEA Gdzież są ich wozy? I PÓŁCHÓR DUCHÓW GODZIN Już strącił głos Duchów Powietrza i Ziemi Senności zasłonę, co fałdy barwnymi W mrok byt nasz wikłała, we mgłę — urodziny, W głębiny. JEDEN Z GŁOSÓW W głębiny? II PÓŁCHÓR O! Na dno głębiny. I PÓŁCHÓR Sto wieków nas więził senny szał, Uśpionych w widzeniach mąk i sideł, A ci, co czuwali, gdy brat ich spał, Widzieli świat — II PÓŁCHÓR Gorszy od snu straszydeł. I PÓŁCHÓR Słyszeliśmy we śnie dźwięk lutni Nadziei, Poznali Miłości w nim głos — aż z kolei, Poczuwszy buławę Potęgi — II PÓŁCHÓR W zachwycie Pląsali jak fala w promieniach o świcie. CHÓR W tany! W skoki! Wy, śmieli, na wietrzyka podścieli! Pieśnią dno wy przebijcie tam, w niebieskiej wyżynie; Zaczarujcie nam Dzień, bo ot znika jak cień; Zatrzymajcie przed ujściem w nieme Nocy jaskinie. Niegdyś — głodne Godziny, psy to były, mściciele, Dzień ścigały jak łowcy krwią zbroczone gazele; A ten, chromy, bez schrony, ran krociami omdlony, Drżąc, przesadzał, jak ślepy, Roku puszcze i stepy. Ale teraz — o! Wiążcie się w mistyczne półkręgi Pląsów, dźwięku i pieśni, słodkich dum i potęgi; Niech Godziny i Duchy z światłem pięknych form świata, Jak obłoki z promieniem, wspólne tętno pobrata. GŁOS Pobrata. PANTEA Patrz, oto szatą melodyjnych dźwięków, Jakby świetlistą zasłoną osnute, Geniusze Duszy Ludzkiej się zbliżają. CHÓR GENIUSZÓW DUSZY I nas, powietrznych gości, Pieśń i pląsu wir szybki Przywiały do was wichrem wesołości, Na kształt polotnej rybki, Co Indu głąb roztrąca, Wpółsennie z morskim ptastwem żeglująca. CHÓR GODZIN Skąd — i tak dzikie was pędy przygnały, Że macie u stopek błyskawic sandały, Że skrzydła tak bystre jak myśli pogonie, Że oczy jak miłość, nieskryta w zasłonie? CHÓR GENIUSZÓW DUSZY / do Godzin / O! Z daleka, z daleka! Z krajów rodu człowieka, Przedtem tak ciemnych, ślepych, wszetecznych… Dziś — to ziemia bez skażeń, Morze najczystszych wrażeń, Niebo łez szczęścia, myśli słonecznych; Z tej otchłani dusz, ludów, Błogosławieństw i cudów, Których pałacem groty z kryształu; Z wież niebieskich zapału, Gdzie koronne potęgi Myśli — wciąż liczą wasze te kręgi; Z tej utajonej groty, Gdzie miłość wśród pieszczoty Chwyta was wciąż za włosów uploty; Z wysp błękitnych, gdzie święta Wiedzy spóźnia ponęta Pieśnią syrenią wasze okręty; Od świątyń niebotycznych, Czarów ucha i oczu, Z dłuta dźwigniętych, z tchnień poetycznych; Od wód, w których przezroczu Nauka, mknąc z oddala, Skrapia swe znojne skrzydła Dedala; Brnęliśmy lat tak wiele Przez krwi i łez topiele, Piekło niezgody, mąk, klątw, zarazy, Ach! I rzadkie oazy, Gdzie ledwie spod obsłony Wykwitał szczęścia kwiat — już zwarzony. Dziś — wśród ciszy stąpamy, Po dawnych łzach cierpienia Z piór naszych skrzydeł płyną balsamy: Miłość ludzka, co swymi Węzły wszystko na ziemi Samym spojrzeniem w Eden przemienia. CHÓR DUCHÓW I GODZIN Więc snujcie tę tkań, te mistyczne współkręgi Od głębin podniebia do Ziemi tej krańca, O Duchy, wy słodkie rozkoszy potęgi! Zespólcie się w muzyki cudach i tańca, Jak fale rzek, czujnych od brzasku do brzasku, Zlewają się w morzu harmonii i blasku. CHÓ GENIUSZÓW DUSZY Już zdobyty nasz łup, Wroga schłonął już grób; Już wolno kroczyć, nurzać się, toczyć, Czy górą czy dołem, Czy z sferą tą społem, Co świat przecina ciemności kołem. Znikniem z oczu skalistym Górom, niebom gwiaździstym, I siwe głębie zasiedlim tam; A Śmierć, Chaos i Noc Na dźwięk ustąpią się nam, Jak mgła, gdy burzy nadciąga moc. Ziemia, Powietrza ruch, Światła i Mocy Duch, Co kręci ognie gwiazd w ich orbicie, Miłość i Myśl, i Życie, Śmierć krępujące siły, W naszym orszaku będą krążyły. Pieśń zbuduje w eterze Świat dla ludów Geniusza, Gdzie Duch Mądrości stanie na sterze, A w cześć nowego świata Ludzi — na wieczne lata Nazwiem go światem Prometeusza. CHÓR GODZIN Niech pląs ustanie, niech śpiew zadrzemie; Tym odejść, tamtym zostać potrzeba. I PÓŁCHÓR Nas — tajny czar rwie poza nieba. II PÓŁCHÓR Nas — tajny czar ściąga na ziemię. I PÓŁCHÓR A dziko, a rączo, swobodnie, szalenie, Z Duchami, co tworzą mórz nowe przestrzenie I niebo, gdzie nieba nie było przed wieki. II PÓŁCHÓR A cicho, a wolno, przez blasku wszechsteki, Gdy noc prześcigają, dzień biały zwiastują — Z mocami, co berło światłości piastują. I PÓŁCHÓR My — budzim pieśniami, nie grozą mściciela, Obłoki i drzewa z polnymi zwierzęty, Witając z chaosu świat nowo poczęty; II PÓŁCHÓR My — góry i morza zachodu i wschodu — A kolej szczęśliwa ich śmierci i rodu Uroczo się wciela w melodię wesela. CHÓR GODZIN I DUCHÓW Niech pląs ustanie, niech śpiew zadrzemie, Te wzwyż ulecą, owe na ziemię. Gdzie tylko chyże niosą nas skrzydła, My wciąż, ujęty w słodkie wędzidła, Na gwiezdnej nici wiedziem płomienny Obłok, miłości deszczem brzemienny. PANTEA Ha! Już zniknęły! JONA Nie czujeszże wdzięku Przeszłej słodyczy? PANTEA Jak wzgórek zielony, Gdy nad nim lekki obłok w deszcz stopnieje, Do otwartego nieba się uśmiecha Tysiącem kropli wód usłonecznionych. JONA Nawet w tej chwili, gdy mówimy, słychać… Ach! Jakież cudne tony! PANTEA To głębokie Tony harmonii wirujących światów, Które, trącając po strunach powietrza, Eolskie dźwięki z ich dusz wywołują. JONA Wsłuchaj się przy tym, jak każdą tam przerwę Poddźwięki dźwięków spójnie zapełniają, Srebrne, przejrzyste, szklane, co to w zmysły Do dna wnikają, żyją w głębi duszy, Jak skrzące gwiazdy wnikają w powietrze, A w głębi morza widzą swe oblicza. PANTEA Teraz spójrz w owe dwa rozstępy lasu, Nad którym wisi baldachim gałęzi, Gdzie dwa ramiona strumyka w pośrodku Mchu, wytkanego suto fiołkami, Dróżkę melodii wyżłobiły sobie: Jak siostry, co się żegnając — z westchnieniem, Marzą o przyszłym spotkaniu — z uśmiechem, Mieniąc rozłąki ciężkie chwile w wyspę Słodkiej żałości, w gaj rzewnej zadumy… Oto dwa widma promieniste kroczą Niby po falach zachwycenia dźwiękiem, Który coraz to silniej, śmielej, głębiej Płynie pod ziemią i w ciszy powietrza. JONA Teraz się zbliża wóz, podobny owej Najsubtelniejszej łódeczce, na której Matka Miesięcy, na odpływie nocy, Z sennego łoża wzbudzona o nowiu, Ku zachodowej grocie swej żegluje. Nad nim kulisto sklepi się baldachim Z miłej pomroki, a wzgórza i lasy Przez mgieł półciemną szatę wyglądają, Jak w czarnoksięskim zwierciadle rój cieniów; Kołami jego są szczelne obłoki, Modre i złote, jakie geniusz burzy I błyskawicy stłacza nad olśnioną Szybą wód, kiedy zapada w nią słońce; Toczą się, pędzą i rosną, jak gdyby Od wnętrza wiatr je podwiewał. Na wozie Siedzi skrzydlate dziecko o twarzyczce Białej jak białość błyszczącego śniegu, A skrzydła jego zdają się piórkami Z kwiatków zmarzłego szronu; jego suknia Biała — tkaniną z perły eterycznej; Jego włos biały — to jasność białego Światła, w promienny snop rozpryśnionego; A owych oczów dwoje — to niebiosa Przezroczej ciemni, którą Bóstwo z głębi Siebie wylewa, jak obłok zębaty Wylewa burzę z pręg swoich strzelistych, Dokoła zimne łagodząc powietrze Ogniem bez blasku; dłoń dziecka potrząsa Drżącym promieniem księżyca, a siła Kończyn promieni kieruje wóz jego Na siwo-kolnych obłokach, co żywo Ponad trawami, kwiatami, falami Tocząc się, budzą tak urocze dźwięki, Jak śpiewny deszczu plusk po srebrnej rosie. PANTEA A tam, z drugiego rozstępu, wyrusza Z wirem rozgłośnej, wichrowej harmonii Sfera, jak gdyby z tysiąca sfer zlana, Spójna jak kryształ; lecz przez nią wskroś płynie, Niby przez próżnię, muzyka i światło, Miriada kręgów i opasujących I opasanych, białych, purpurowych, Modrozielonych i złotych sfer w sferach. A każdą próżnię wśród sfer zaludniają Dziwne, dla zmysłu nieujętne widma Na kształt tych, co się wylęgają z sennych Marzeń o duchach w mroku bezmiesięcznym; A przecież każda do dna przezroczysta. I tak się toczą wciąż wirów tysiącem, Wokół tysiąca niewidzialnych osi; Toczą z szybkości siłą samoburczą, Lotną, a jednak wolną, uroczystą, Tworząc w chaosie pomieszanych tonów Dziki chór — słowa dla dusz zrozumiałe. Silny prąd tego kłębu sfer świetlistą Szybę strumienia rozmiażdża w błękitną Mgłę elementów, wnikliwą jak światło; A dzikie kwiecia leśnego zapachy, A szepty żywej trawy i powietrza, A szmaragdowe światełka splątanych Z liściem promieni — pod wirem szalonym, Lecz samoburczym, zdają się o niemal Ściśnięte w jedną masę eteryczną, W której zmysł tonie. W głębi, na wezgłowiu Alabastrowych ramionek przyległszy — Jak dziecko, które strudziła zabawa — Na zwartych skrzydłach, rozwianych kędziorach Ukołysany, zasypia Duch Ziemi. Mogłabyś nawet dojrzeć, jak porusza Drobnymi usty… Ot, zda się, jak gdyby O tym chciał gwarzyć, co i we śnie kocha. JONA To tylko odszept na harmonię światów. PANTEA Z gwiazdy na jego czole — niby miecze Z lazurowego ognia albo złote Włócznie w oplotach mirtu, jako godła, Że niebo z ziemią dziś się zjednoczyło — Strzelają długie promienie, jak piasty Niewidzialnego koła, co się toczy Na równi z wirem sfer, chyżej od myśli; I napełniają otchłań słonecznymi Błyskawicami, już to prostopadle, Już to z ukosa; przebijając ciemną Warstwę poziomu, odsłaniają światu Głębokie serca ziemi tajemnice: Bezdenne miny diamentów i złota, Skarbce kamieni i cennych klejnotów, Całe pieczary, oparte na zrębach Kolumn z kryształu, w okrąg wysadzanych Żyjącym srebrem, niezgłębione studnie Ogniste, źródła, z których wielkie morze, Jak dziecko z piersi, ssie karm, a ich wyziew Koronne szczyty gór ziemi w królewski Gronostajowy płaszcz śniegu odziewa. Promienie biją wciąż i odsłaniają Smutne zwaliska zamarłych już cyklów: Kotwice, dzioby okrętów, belk stosy W marmur skostniałe, kołczany, przyłbice, Proporce, tarcze z głowami Gorgony, Kosiste wozy, odłamki trofeów, Chorągwi, zwierząt herbowych — te godła Wielkości — niegdyś: pośmiewisko Śmierci, Dziś: pogrzebane godła już umarłej Ręki zniszczenia — ruinę w ruinie! Obok: zwaliska wielkich miast, gdzie ludność, Trawą zarosła dziś, była śmiertelna, Ale nie ludzka… Spójrz, spójrz — oto leżą Dumne jej twory: dzikie kościotrupy, Posągi, domy, świątynie, zwalone Na jeden siwy stos unicestwienia, Zepchnięte w ciemną głąb, a ponad nimi Szkielety tworów nieznanych: skrzydlatych Ryb, które niegdyś bywały wyspami Żyjącej łuski, wężów, tych kościanych Łańcuchów, co się zwijały wokoło Żelaznej skały albo w stertach prochu, Na który niegdyś żelazną tę skałę Zmiażdżył ostatni, lecz jeszcze potężny Kurcz ich konania; a dalej nad nimi Pancerny kajman i trwożący ziemię Behemot — byłe książęta w królestwie Zwierząt, co niegdyś na szlamistych brzegach I bagnach ziemi zarosłej chwastami Lęgły się, mnożąc jak letnie robactwo Na porzuconym trupie, aż błękitne Nieba sklepienie obwinęło ziemię Płaszczem potopu — zawyły potwory, Jękły i padły… A może Bóg jaki, Którego tron był gdzieś tam na komecie, Przeszedł i krzyknął: «Nie bądźcie!» — i oto, Jak echo słów mych, istnieć już przestały. ZIEMIA Tu radość i tryumf, tu obłęd zachwytu Wre, wzbiera, wybucha od zrębów do szczytu, Nad wszelki a wszelki kres oczarowania. Ha! Ha! Upojonam przedziwną rozkoszą, Co tak mnie światłości sferami ochłania, Unosi, jak wiatry chmur falę unoszą. KSIĘŻYC Cicha pielgrzymko! Serce ty moje, Dziana z powietrza i lądu, szczęśliwa Planeto! Z ciebie tajny duch spływa I tchnie na blade, zmarzłe me słoje, I wskroś do rdzeni ciepłem promieni, Miłości wdziękiem, wonnością i dźwiękiem Zasila, umila. ZIEMIA Ha! Ha! Gór moich jaskinie i groty, Gwarne me źródła, rozpękłe wulkany, Chichoczą rozgłośnymi, wiecznymi chichoty! A głąb przepaści, stepy, oceany I puszcz powietrznych dzika miriada Od wszech fal i obłoków echem odpowiada I woła ze mną: «Ty, Duchu przeklęty, Coś nasz zielony, modry świat bez śladu Miał zgnieść i strącić w wiecznej zagłady odmęty Wrzącym obłokiem kamiennego gradu, A potem stoczyć dziatek moich kości I wszelki płód mój w jeden martwy kłąb — nicości. Ażby i świątyń, i pałaców mury, Wieże, kolumny i lśniące w koronie Śniegu, chmur i płomieni, królewskie te góry, Lasy, krze, kwiaty i źdźbła — co w mym łonie Mają kolebkę i grób — pod naciskiem Twojej zawiści trupim stały się bagniskiem. Jakżeś to upadł! — trawi cię mścicielka: Spragniona nicość; jesteś na kształt czary Dla wojsk pustyni — jedna dla wszystkich kropelka; A tu wokoło, przez bytu obszary Miłość, jak światło pod próżni całunem, Płynie do pieczar, twoim strzaskanych piorunem!». KSIĘŻYC Na martwych górach mych śnieżne wały W roiska żywych źródeł stopniały; Płyną i świecą moje oceany, A w sercu jakiś duch zadrgał rzewnie… To duch tworzenia. Wszedł niespodziany W nagie, zimne me łono… O! Twoje to pewnie Dysze i płonie na moim łonie. Ja wiem, ja czuję, patrząc na ciebie, Że kwiaty rosną, klują się źdźbła, Ruch żywych tworów w łonie mym gra; Muzyka morza grzmi, grzmi podniebie, Obłok rozpiera skrzydeł ramiona, Pączki w mroku i dreszczu już marzą o deszczu. Ach, to jest miłość — ona to, ona! ZIEMIA Ona przenika w ciało me z pierwogranitu, W twarde węzły korzeni i zdeptane próchno; Ona — w samą krew listka, kwiatu woń młodziuchną; Ona — w obłoki, wiatry i gwiazdy błękitu; Zmarłym od dawna życia powiekę odsłania… I piją z jej skrytości ducha zmartwychwstania. Jak burza, targająca kajdany obłoku Piorunem i wichrami, ona się rzuciła Na świat z niepojętego istności pomroku I wstrząsającym ziemię natarciem skłóciła Chaos myśli — spokojny, bez ruchu — aż w końcu Męka, trwoga, nienawiść, jak cienie przy słońcu, Opuściły Człowieka — to niegdyś zwierciadło, Które, skrzywione, srodze z barw prawdy okradło Piękny ten świat — dziś wierne Miłości odbicie, Które nad całym rodem, jak nad oceanem Niebo słoneczne, płynie światłem nieskalanym, Lejąc z gwiaździstej głębi promienność i życie; Opuściły, jak trądem rażoną dziecinę, Co się za chorym zwierzem wdziera w rozpadlinę, Gdzie zdrój uzdrawiający wybiega spod skały; A gdy wróci z uśmiechem i nuci, i skacze, Matka, drży, myśląc, że to upiór zmartwychwstały; Ale wkrótce z radości rzewnie się rozpłacze; Człowieka — o, nie, ludzi! Myśli łańcuch szczelny Miłości i pokoju, wiecznie nierozdzielny, Panujący żywiołom siłą jednolitą, Jak słońce rządzi, z całą berła aureolą, Labiryntową Planet rzecząpospolitą, Krnąbrnie walczących z dziką niebios samowolą; Człowieka, harmonijną duszę dusz tysiąca, Gdzie wyrocznią jest boska myśl w sercu goszcząca. Wszystko tonie we wszystkim jak rzeki w przestworze Morskim; trud, męka — cicho życia gaj zielony Przebiegają, jak dziki zwierz, ułaskawiony, O którym nie myślano, że cichy być może. Jego wola, z czeredą dusznych pasożytów: Czczych trosk, złych uciech, chuci kornych satelitów (Duch słaby w przewodzeniu, lecz silny w posłuchu), Dziś — to okręt beztrwożny, prąd burz jego skrzydłem; Sternikiem — miłość, która. w pełni fal i ruchu. Najdzikszą żądzę własnym powściąga wędzidłem. W moc jego wierzy wszystko. Do zimnej kamienia I barw bryły przenika czar jego natchnienia, Złota nić, z której matka dzieciom tka sukienki; Jego mowa — jęk wieczny orficznej piosenki — Do harmonii niebieskiej dostraja posłuszną Myśl i formę — bez niego niemą i bezduszną. Grom — jego niewolnikiem; przed jego oblicza Stawią się gwiazdy; on je jak stado przelicza, I płyną dalej; jego rumakiem jest burza; Gdy wstąpi w eter, bezdno nieba się wynurza; Pyta o tajemnice, a niebo odrzeka: «Nie mam ich… odsłoniła mnie dusza człowieka». KSIĘŻYC Z gościńca moich błękitnych mórz Cień bladej śmierci ustąpił już, Ta mrozu i snu śmiertelna koszula; W nowo utkanych gajach świetlanych Już się kochanków serce rozczula Mniej silnych, ale tym równych słodyczą, Co twe doliny dziedziczą. ZIEMIA Tak ciepła zorza smugami promieni Głaszcze paciorek złoto-kryształowy Rosy, aż ta się we mgłę skrzydlatą przemieni I pod błękitne wzbije się namioty, Sam dzień przeżyje i ponad falistym Tłem morza ogniorunnym błyszczy ametystem. KSIĘŻYC Tyś rozczulona i utulona W tym nadśmiertelnym, nieskazitelnym, Boskim uśmiechu, własnym zachwycie. Ach! Wszystkie słońca, chór gwiazd bez końca Zlewają w ciebie moc, czar i życie I sferę twoją w promienność stroją; A ty moja, moja, moja! ZIEMIA Pod piramidą nocnego cienia Myśl mą odziergam w rozkoszne marzenia, Szepcząc w zaczarowanym śnie zwycięskie słowa Jak młodzian, śpiący pod lubej oczyma, Gdy wierna jego istoty połowa Nad zakochanym ciepłą i świetlną straż trzyma. KSIĘŻYC Jak dla kochanków chwila to słodka, Gdy się na ustach duch z duchem spotka, Z serc tętno, czujność ze źrenic ulata, Tak gdy na twarz mą padnie twój cień, Głuchnę, niemieję, mdleję bez tchnień, Pełen miłości kochanka i brata. O, najpiękniejsza z okręgów świata! O, najświetniejsza z przyrody cór, Tocząca wkoło słońca swój tór; Modrozielone tło we wszechbycie! Co się nam bosko, arcyczarownie Lśnisz ponad wszystkie niebios pochodnie, W które wcielono światło i życie — Toż oblubieniec twój kryształowy Sam się w miłosne rzuca okowy! Jakby polarnym magnesu tokiem Wciąż mnie ku sobie przyciągasz okiem; Jak szalejąca sercem dziewczyna, Której duch wątły aż się ugina Pod namiętnością — wiecznie i wszędzie Wokoło ciebie krążę w obłędzie, Patrzę a patrzę w tę postać drogą, Że się napatrzyć oczy nie mogą, Żem już podobien owej menadzie, Co patrzy w czarę swą na biesiadzie W zaczarowanym kadmejskim lesie… Ach! Kędy tylko pęd cię poniesie, Puszczać się będę w bratnie ściganie Przez modre, wielkie nieba otchłanie, Objęciem duszy twej przysłonięty Od zapadnięcia w próżni odmęty, Ssać z twego serca — jak pszczółka z kwiatu — Wdzięk piękna, siły i majestatu. Tak maść niestała kameleona W to się przebarwia, w co zapatrzona; Tak oko fiołka żądnie spoziera Tam, gdzie błękitna gwiazd atmosfera, Aż się zaleje błękitem jak ona; Tak się szarawa, wodnista mgła Lśni ametystem górskiego tła, Które obściela, gdy zachód zmierzchnie, I senną kładnie skroń na powierzchnie Śniegów — a dzionek płakać zaczyna, Że zgonu słońca bije godzina. ZIEMIA O, luby Księżycu, tak głos ten się wraża W kochanki twej duszę, jak w duszę żeglarza Błysk światła, co w trwodze otuchę mu stwarza Pod mgłą, wśród brzeżnego załamu; O, luby Księżycu, ten dźwięk wypieszczony Rozdzierga najgłębsze uczucia zasłony, Czaruje tygrysa, co w pierś mi wbił szpony, Spragnioną twojego balsamu. PANTEA Powstaję — jakby z kąpieli, fontanną Iskier bijącej, z kąpieli błękitnych Promieni światła w pośrodku skał ciemnych, Z potoku dźwięków. JONA Ach, siostro ma droga, Ten potok dźwięków już ucichł w oddali, A tobie jeszcze zdaje się, że z jego Fali wychodzisz; bo wierzaj mi, siostro: Te słowa twoje spadają jak cicha, Przejrzysta rosa, otrząśnięta z ramion I włosów leśnej kąpiącej się nimfy. PANTEA O, cicho! Oto w grozie majestatu Spod ziemi wschodzi Potęga; spod nieba Zalewa jakby deszcz nocy; od głębi Pęka powietrze, jakby się zaćmienie Wcisnęło w pory światła słonecznego; Promienne widma, po których w jasnościach Przebiegał orszak Duchów śpiewających, Migają, niby blade meteory W tle zwilgłej nocy. JONA A mnie tak się marzy, Że do mych uszu dolatują jakieś Słowa. PANTEA O, Jono, to dźwięk wszechświatowy, Tylko podobny do słów… Słuchaj, słuchaj! DEMOGORGON Ziemio! — wszechjednej duszy królestwo przedwieczne, Sfero świętej harmonii w postaciach i głosach, Co zbierasz, obiegając w krąg koło słoneczne, Miłość, ścielącą twoje drogi po niebiosach. ZIEMIA Słucham: ja — kropla rosy, co drga i umiera. DEMOGORGON Księżycu! Zapatrzony w pomroczne oblicze Tej Ziemi, jak i ona na twarz twą spoziera, A w was ludzie i zwierząt, i ptastwa ród wszystek — Czczą miłości i piękna stadło tajemnicze. KSIĘŻYC Słucham: ja — z twej potęgi otrząśniony listek. DEMOGORGON Wy, Słońc i Gwiazd królowie! Demony i Bogi, Eteryczne mocarstwa, co tam jednolicie, Za bezmiarami nieba i mlecznymi drogi, Szczęśliwe elizejskie przybytki dzierżycie. GŁOS Z WYSOKA Słuchamy, błogosławiąc i błogosławieni. DEMOGORGON Wy, szczęśliwi umarli! Dla was dźwięki pieni Są obłokiem całunu, nie rysów barwami; Czyście tam w nieskończoność natury wcieleni, Znanej wam niegdyś — GŁOS SPOD ZIEMI Czy — jak owi, co zostali Po nas — wciąż pod zmiennymi płyniemy larwami. DEMOGORGON Wy, Geniusze żywiołów, ścielący swe gniazda: Od sfer duszy człowieka do pierwotnej bryły Ołowiu, od baszt, których szczyt usrebrza gwiazda, Do zielsk, z których mdły robak ciągnie karm i siły. GŁOSY POMIESZANE Słuchamy: głos twój budzi ze snu Zapomnienie. DEMOGORGON Wy, Duchy! Których domem jest ciało: zwierzęta, Ptaki, ryby — wy, pączki, liście i korzenie; Wiatry i błyskawice — i ty, nieujęta, Koczująca otchłani mgieł i meteorów. GŁOS Dla nas twój głos jest jako wiatr w zaciszu borów. DEMOGORGON Człowieku! Coś tyranem był i niewolnikiem, Zwodzicielem — zwodzonym, wielkością — ruiną, Od kolebki do grobu błędnym podróżnikiem Wśród ciemnej nocy tego dnia nieśmiertelnego. WSZYSCY O, mów! Zaprawdę, słowa twoje nie przeminą; Od niepamięci — wieki wieków je ustrzegą. DEMOGORGON Oto dzień wielki: przepaść na niebios bezprawia, Pod czarem Syna Ziemi, chłonącą rozdziawia Paszczę; a światoburca — dziś jeniec tułaczy — Zniknął. I oto Miłość ze swojego tronu, Mądrości serc, po chwilach ostatnich rozpaczy, Srogich mąk, wpółszaleństwa, powolnego zgonu, Powstaje nad odmętem, w świt się rozpromienia I roztacza nad światem skrzydło uzdrowienia. Łagodność, Cnota, Mądrość i męskie pojęcie Wytrwałości — to cztery niezłomne pieczęcie, Pod których strażą w prochu korzy się Zniszczenie. I gdyby matce czynów i godzin, Wieczności, Wyrwał się z rąk bezwładnych wąż, co w swe pierścienie Chciałby wcisnąć Jej ducha, zgnieść ciało i kości… Te pieczęcie Ją zbawią i w moc Jej oddadzą Berło nad rozbrojoną Przeznaczenia władzą. Znosić cierpienie, choć się los potwornie sroży; Przebaczać zło, czarniejsze od śmierci i nocy, Wyzywać moc, choć równa byłaby wszechmocy; Kochać, dźwigać, z nadzieją — aż nadzieja stworzy Z gruzów swych wymarzony, wielki czyn żywota; Stać bez drżenia i żalu, gdy czyn już powstanie — Oto podobna twojej, święty nasz Tytanie, Piękność, dobro, majestat, swoboda, cześć, cnota I zwycięskie nad biegiem świata panowanie! Uwagi i objaśnienia Gdybyśmy przypuścili na chwilę, że obecny dramat wyszedł z twórczej dłoni Eschylosa, jako dokończenie jego trylogii o wielkim męczenniku, że jest to dramat osnuty na fakcie mitologicznym, a więc na pewnym rodzaju *rzeczywistości* — wtedy śmiało twierdzić by można, że autor Persów uznałby go za dzieło swoje. Taż sama zdumiewająca śmiałość w postawieniu głównych zrębów dramatu, taż sama apoteoza woli, stawiącej czoło przywłaszczeniu, taż sama przewaga liryzmu, pochłaniającego akcję i niejako czyniącego ją zbyteczną, ten sam na koniec, instynktowo przeczuwany przez Eschylosa, zmysł naturalistyczny — oto rysy współrodnego typu, wobec których trudno byłoby oprzeć się złudzeniu. A jednak z wszelką myślą o faktowej osnowie naszego Prometeusza rozstać się musimy stanowczo. Prometeusz jest utworem na wskroś *alegorycznym*. Nie z taką myślą poeta nasz ujął w swe ręce ułomki tej potężnej, nad wieki swe wyjątkowej organizacji, ażeby z nich odbudować rozbitego mamuta. Szedł on jedynie za wołającym o pomstę głosem duszy, który słyszymy we wszystkich jego utworach, od Królowej Mab do Cencich, Hellady i Czarodziejki Atlasu. Komu znane są główne rysy dogmatu Shelleya, ten łatwo pojmie, dlaczego dusza jego musiała zatrzymać się na niezłomnym Tytanie. Wszak po wydobyciu zwłok nieodżałowanego poety z głębin morza znaleziono przy nim Eschylosa. Dla udowodnienia alegorycznego charakteru Prometeusza wystarczające będzie rzucić okiem na mitologiczne tło dramatu, obliczyć zaczerpnięte z niego żywioły, zauważyć, które z nich zużytkował poeta dla przeprowadzenia swoich wierzeń, a następnie, w czym przeszedł za granice mitu greckiego. Z podań mitografów o Prometeuszu, który miał dopomóc Zeusowi do strącenia z tronu Kronosa i oddać mu władzę nad światem, pod warunkiem „swobody dla rodzaju ludzkiego” — Shelley pominął najważniejsze: a mianowicie mit podany przez Apollodora i innych, podług którego Prometeusz „ulepił ludzi z gliny i wody”. Szczegół ten kładziemy na czele wskazówek napomykających o alegorycznym założeniu dramatu. Widocznie Shelley z dwóch natur Prometeusza chciał podnieść w nim stronę ludzką, która, jak widzimy, stanowi główną oś ducha dramatu. Tytan do tego stopnia umiłował człowieka, że nieśmiertelność swej boskiej natury gotów jest poświęcić dla jego uszczęśliwienia. Ponieważ przez cały dramat wieje myśl ofiarności — posłannictwo cierpienia — przeto wszystkie żywioły mitu, ściągające się do mąk i żelaznej wytrwałości: przykucie do skały Kaukazu, szarpanie przez sępa, chłosty wichrów i lodów, szyderstwa Furii, słowem, wszystkie katusze ciała i duszy, poeta powtórzył z całą przerażającą ścisłością. Ale dla przeprowadzenia wielkiej idei sprężyny Eschylosowe nie zdawały się jeszcze wystarczające. Sroższe, zaiste, cierpienia czekają tego Prometeusza przyszłości, które — że użyjemy świętego wyrażenia poety — „mają wgryźć się w samo serce serca” męczennika. Psychologia starożytna nie miała jeszcze tak subtelnego klucza, który by przed Zeusem Eschylosowym mógł otworzyć na pociski dalsze głębiny duszy. Od tego też punktu w dramacie rozpoczyna się moment alegoryczny. Do pojęcia alegoryczności dziwnie przypada rys następujący. Widzieliśmy, że dobierając rozlicznych znamion dla ułożenia zamierzonego ideału, Shelley porusza wszystkie a wszystkie warstwy wieków, narodów, religii i pojęć; na jego wezwanie czarodziejskie stawią się, ofiarując mu swą służbę, barwy i dźwięki, czasy i przestrzenie, głębie mórz i drogi mleczne. Bez zastrzeżenia domyślnej alegoryczności nie umielibyśmy wytłumaczyć sobie tego chaosu lirycznego i wypadałoby nazwać go szeregiem rażących anachronizmów. Pomijamy już np. przesnuwający się tu i owdzie strój lapidarny, przypominający poważne spadki biblijne; pomijamy włożone w usta Azji i Demogorgona głębokie wycieczki w dziedzinę metafizyki i etyki, pomijamy napomknienia o zasługach Prometeusza w sprawie miłości wszechludzkiej. Ależ poeta w opisie starej świątyni wprowadza rzeźby dłuta Praksytelesa, tak odległe od atmosfery mitycznej jak żegluga parowa od korabiu Noego. Tu należy między innymi miejsce w akcie I, gdzie śmiertelną pieczęć niewoli rodu ludzkiego, drgającą nad jego głową, Prometeusz porównywa z mieczem zawieszonym na włosku nad głową Damoklesa; znów więc pozorny anachronizm. Nic pominął też poeta bramy piekła Dantowego, nad którą wyryto ów czarnowróżbny napis: „Zrzeczcie się wszelkiej nadziei, wy, którzy tu wchodzicie…”. Najwybitniejsza wszakże ze wszystkich pod tym względem będzie aluzja do Chrystusa. Zatrzymujemy się na niej dlatego, że w uderzający sposób przypomina ona podniesienie natury ludzkiej i w samym Tytanie, a tym samym dowodzi symbolicznego charakteru dramatu. Jest to przy tym jedyny grunt, na którym poeta nasz na chwilę odstępuje nieco od swej negacji; bez tego ustępstwa sprzeniewierzyłby się on wrodzonemu sobie uczuciu czci dla wszelkiej ofiarności. Podobne ustępstwo spotykamy w przedziwnie pięknym chórze jego Hellady, zaczynającym się od wyrazów: Światy na światach toczą się wiecznie Od stworzenia do upadku… (W wyd. Will. Scotta, str. 404–405) oraz w prologu do Hellady (fragment tamże, str. 552): Ojcze wszechmocny! Oto upadam na kolana u stóp Przeznaczenia. W końcu zaznaczamy jeszcze krótką, ale wspaniałą aluzję do roku 93. Słowem, jesteśmy tu jakby na dnie poetycznej głębiny, w którą prawem naturalnego ciążenia spadają pojęcia, myśli, uczucia, religie i instynkty wszech czasów i istot. Taki porządek rzeczy, takie postawienie ogólnej sfery, poza którą nic już nie pozostaje, a w której być musi wszystko, mamy w Balladynie Słowackiego, w filozofii Hegla, w Prometeuszu Shelleya. Ogólny ton dramatu Przy ostatecznym sformułowaniu ogólnego tonu naszego dramatu przede wszystkim uderza nas transcendentalność. Nic powszechniejszego w krytykach i ocenach Shelleya nad zarzut, że utworom jego brak wszelkiej substancji, że gromadzi on oderwania na oderwaniach, że pisze eterem na eterze. Na taki zarzut jedyna jest odpowiedź: gorąco radujemy się, że Shelley mniej troszczył się o dogodzenie arystarchom krytyki aniżeli o te wielkie cele, do których powoływało go ogólne przeznaczenie poezji. Jakoż nie zapiera on się bynajmniej tych rzekomych grzechów. W głosie „Do swojej Maryi” (we wstępie do Czarodziejki Atlasu) sam podnosi ten zarzut, zrobiony mu przez krytyków, „te żmije, co zabijają nawet umarłe”, że pisma jego nie odpowiadają historii, czy to prawdziwej czy fałszywej, i dzieło swoje sam nazywa „wizją skrzydlatą”. Transcendentalność ta wynikła być może z samych nawet życiowych stosunków poety, który, od najmłodszych lat poróżniony ze światem, niepojęty, okrzyczany za wroga duszącej atmosfery swoich czasów, miał przed sobą dwa tylko wyłomy dla odetchnięcia: albo krańcowy pesymizm, albo bierny protest, pod tajnym, dla niego tylko zrozumiałym hasłem wiary w powszechne odrodzenie. Pierwszy przypadł w udziale Byronowi; wrodzona słodycz charakteru i bogato uposażone w miłość serce skierowały umysł Shelleya ku drugiemu. „Ucieczka ze świata”, jak się wyrażano w neoplatonizmie, oto pierwsze i jedyne jego przykazanie, które tak potężnie streścił Mickiewicz w swoim Nowym Roku: „kochać świat, sprzyjać światu, z daleka od ludzi”. Wypowiada je sam Prometeusz w przemówieniu do jednej z Furii. Wpływy filozofii na etyczne tło dramatu Wiemy z życiorysu poety, że ulubionymi towarzyszami jego myśli byli Plato i Hume — transcendentalizm i zwątpienie; ale idealista przemógł sceptyka. Z takiej wysokości ogarniając świat wzrokiem poety i filozofa, Shelley odgadł w swoim Prometeuszu najpiękniejszą i najwznioślejszą sprężynę biegu świata: wiekuisty prąd ku *udoskonaleniu*, ku *nieskończonemu postępowi w imię miłości*. Tu znów czujemy się poniekąd na gruncie Zygmunta Krasińskiego, w takim rozumieniu, iż ten ostatni, wychodząc z innego bieguna, pojmuje ów boży ideał jako uświątobliwienie; ale wspólnym dla obu czynnikiem jest ofiarność. Etyczne tło Prometeusza, ekstaza Otóż w przeprowadzeniu swoich wierzeń Shelley prawie przeważnie kierował się duchem filozofii Platona, już to w jej pierwotnym ukształtowaniu, już w jej okresie neoplatońskim. Platonizm, a jeszcze ściślej mówiąc, plotynizm Shelleya najwydatniej przebija się w jego teorii woli i jej głównego przeciw czynnika: zła. Plato, jak wiadomo, zło uważa razem z materią za przeciwieństwo bytu (zło=niebyt). Plotyn w pojęciu zła prześcignął mistrza swojego, wyłączył je z rzędu pojęć ujemnych; podług niego zło ma byt samoistny, *jest* — jako nieuchronny skutek zetknięcia się duszy z materią. „Główną osią, na której obracają się stosunki dobrego i złego, jest wola. Wola jest wolna. Bez niej ludzie nie byliby ludźmi, lecz tylko biernymi, w powszechny ruch świata porywanymi cząstkami…”. Ależ pogodzenie pojęcia woli z pojęciem starożytnej teologii…? Plotyn omija tę przepaść zręcznym zwrotem od sfery metafizycznej ku sferze moralnej. Shelley rozcina węzeł po prostu: zrzeka się dalszych instancji i jawnie, uroczyście ogłasza królewskość woli. Kiedy jedna z Furii wylicza Prometeuszowi szereg mąk, które go czekają, on jej odpowiada: „…a jednak jam jest królem nad sobą, bo rozkazuję wirom walk i boleściom ducha, jak wasz Zeus, kiedy piekło kark podnosi”. Tak jasno postawiona zasada woli jest tu kamieniem węgielnym kwestii dobra i zła. Zło, podług Prometeusza, bynajmniej nie ma korzeni swoich w jakimś zendzkim dualizmie; przeciwnie, wyrabia się ono tu, na poziomie stosunków życia — a „w plan systematu stworzenia bynajmniej nie wchodzi”. I dlatego, kiedy z kolei wystąpić ma na scenę ideał dobra, wówczas stanowczo zamyka się oczy na zło, ponieważ nie jest ono ani jego (chociażby najniższym) stopniem, ani nawet jego przeciwieństwem — lecz jest tylko wykręceniem woli. Dobro, podług Shelleya, jest to najwyższa norma, boska konieczność, trzymająca berło nad wszechświatem. Zwichnięte, wskutek wynaturzenia się woli, przyćmione błędami i wtargnięciem barbarzyństwa — zawita ono kiedyś z powrotem — naprzód w sferach kosmicznych, a następnie i w bycie ludzkim. Że i dla samego poety ideał dobra był ewangelią, na to mamy dowód w każdym prawie jego wierszu. Żywy, czuły, namiętny, gorączką reformatorstwa trawiony, Shelley drży na samą myśl, że panującą, narzuconą rzeczywistość stosunków świata od ery ich odrodzenia oddzielają potoki krwi. Krytyka francuska, zwykle troszcząca się więcej o efekt aniżeli o prawdę, składa gorącą podziękę losom, że Shelley „nie miał zaszczytu być Francuzem i żyć w r. 1793, ponieważ byłby on Saint-Justem i wysyłałby ojców rodziny na rusztowanie, rozrzewniając się nad przyszłą ludzkością”. Rzecz prawie nie do uwierzenia, ażeby w jednym zdaniu umieścić więcej kłamstw niż wyrazów. Wszak wiadomo powszechnie, że żaden z poetów do tego stopnia nie wcielał siebie w bohaterów swoich jak Shelley. Jeżeli zaś w Alastorze widzimy połowę, w Królowej Mab całą jego duszę, to w wielu miejscach Prometeusza spoza cierpiącego Tytana wyziera najżywotniejsza strona jego istoty. Otóż Prometeusz jest najuroczystszym uosobieniem ideału dobra. On, męczennik przykuty na długie wieki do skał Kaukazu, oddany w katowskie ręce za to, że ukochał ludzi — on żałuje swego przekleństwa, rzuconego niegdyś na wroga. „O, Matko — mówi — niech to, co grozi złem, nie przejdzie już drugi raz przez moje usta”. Przed płynącym z ust męczennika hymnem na cześć bratniej wspólności nawet Furia ustać nie może i odlatuje, z obawy, aby jej nie nawrócił. Wszystko to, co powiedział Schopenhauer na cześć „współczucia”, blednie wobec tej ewangelii. Jako boski bojownik w sprawie ludzkości, Prometeusz cierpi — stąd drugi, olbrzymi rys czystej, najwyższej ofiarności. Prometeusz pragnąłby przynieść w ofierze więcej, aniżeli przynieść może: pragnąłby umrzeć, ale — ku sroższej jeszcze boleści — jest on nieśmiertelny. Rys ten szczególniej zaakcentował Byron, którego Tytan również na cierpienia ludzkości nie spogląda takim okiem pogardy jak bogowie. „I twoim udziałem — mówi Byron — była walka pomiędzy cierpieniem a wolą… A nieubłagane niebo, srogość Przeznaczenia i wszechwładna zasada Nienawiści, co dla zabawy swej tworzy istoty, które unicestwić by mogła — tobie odmówiła nawet daru śmierci”. W apoteozie cierpienia, odkupującego ludzkość, poeta nasz nie pominął (bo czyliż mógł pominąć) ideału nad ideałami: „Ukrzyżowanego”. To, co Prometeusz odpowiada Furii na jej słowa, potępiające ofiarność i poświęcenie, jest głosem boleści samego poety i w całej pierwszej części dramatu nie ma podobno drugiego miejsca, gdzie by wyraźniej odzywała się dusza męża, na którego grobie wyryto wyrazy: „Serce Serc”. Czyliż odczytał, czyliż zrozumiał i odczuł tę odpowiedź ów niecny krytyk, co pierwszy rzucił kamień na Shelleyowego Prometeusza?… Toż samo tętno ofiarności czuć się daje w chórze „Geniuszów Duszy”, gdzie jeden z nich jest świadkiem poświęcenia życia dla ocalenia tonącego wroga. Obok miłości bratniej poeta wprowadza w Prometeuszu odłam powszechnego uczucia wspólności — miłość dwojga serc, erosa dawnego i nowego platonizmu, jedną z potężnych sprężyn poezji, którą, jak wiadomo, mistrzowsko włada. Ale co do użycia tej sprężyny w naszym dramacie nasuwa się ważny rys charakterystyczny. Gdyby czytelnik chciał na chwilę przypuścić, że stoi tu na gruncie chociażby tylko legendowej rzeczywistości, tedy dość byłoby kilku dźwięków z melodii erotycznej, aby wyprowadzić go ze złudzenia. Głęboka i gorąca miłość Azji i Prometeusza jest natury kosmicznej, przypomina miłość, jaką tchną ku sobie Księżyc i Ziemia, miłość, której najwyższym wyrazem jest harmonia światów. W przedziwnie pięknej rozmowie Księżyca z Ziemią (akt IV), wyjąwszy rzucony niemal trafem wyraz „Bracie”, niepodobna nawet odróżnić kochającego od kochającej — do tego stopnia poeta chciał pozostać wierny kosmicznemu pojęciu tego uczucia, przesięgającemu ograniczone stosunki płci — jakkolwiek ze wszystkich, a nader licznych rysów, w jakich przedstawia w ciągu akcji Ziemię, umysł czytelnika chętniej skłania się ku uznaniu w Ziemi siły rodzącej, w Księżycu zaś — zapładniającej. Miłość Prometeusza różni się więc w wysokim stopniu od owego uczucia, które Shelley wyprowadza tam, gdzie czuje pod stopami stały ląd, rzeczywistość życiową, jak np. w cudownym zakończeniu Epipsychidionu (chociaż wyznać potrzeba, że i tu zawiewa jakiś duch wszechświatowy). Kosmiczny rys miłości w Prometeuszu, którą nie tyle uczuciem, jak raczej poetycznym pojęciem nazwać by można, widzimy w wielu miejscach dramatu: w „powietrznym głosie Ducha”, w zakończeniu aktu II itp. Słowem, w duchu tej niebiańskiej poezji pojmować ją należy jako punkt kulminacyjny praw i stosunków wszechświata; pod tą wysokością neutralizują się potęga i słabość, byt i zniszczenie, życie i śmierć. Nawet ów jeździec na białym skrzydlatym koniu, ścigający ją po całym świecie, depczący zarówno kwiaty i brudne zioła, wdzięk i brzydotę, ugiąć się musi przed jej majestatem. Jeżeli w kreśleniu wzruszeń miłości (np. pomiędzy Prometeuszem i Azją) dostrzeżemy niekiedy takie rysy, w których poeta zdaje się zstępować z wysokości kosmicznej, tedy przypomnijmy sobie, że najistotniejszym znamieniem naszego Tytana jest *teantropia*. Bez tego klucza charakterystyki dramatu odgadnąć by niepodobna. I z tej strony właśnie Shelley stoi na gruncie mitu, i tą właśnie stroną Eschylosowy typ Prometeusza mógł przydać się poecie przy przeprowadzeniu umiłowanej przez niego idei. Wysoki wpływ natchnień platońskich widzimy w pojęciu *piękna*. Atoli środek ciężkości tego pojęcia, podług Shelleya, pada na *formę*. Formę nazywa on „córką nieśmiertelności”. Ale co głównie przypomina tu Platona, to jednolitość piękna z dobrem. Taką właśnie harmonię piękna z dobrem zapowiada Prometeusz w akcie III, gdzie spod tła boskiej natury Tytana tak wybitnie promienieje jego miłość ku człowiekowi. Nie można pominąć jeszcze jednego rysu, przypominającego neoplatonizm — a mianowicie ekstazy, tj. takiego wysokiego nastroju duszy, pod którym znika wszelka mgła, zakrywająca przed jej oczyma świat ideału. Czynnik ten tak jest powszechny w Prometeuszu, że nie mamy potrzeby bardziej szczegółowo powoływać się na tekst dramatu. Stan ekstazy, upojenia, do którego Plotyn poczuł się tylko „cztery razy w swym życiu”, tj. spoglądanie w samo oblicze bóstwa, powtarza się w Prometeuszu prawie nieustannie, z tą różnicą, że Shelley temu zjawisku nadaje nie tyle pojęciowy, jak raczej poetyczny charakter. Główne typy i doby dramatu Obok *Prometeusza* na pierwszym planie występuje, naprzód oczekiwany, a następnie osobiście, *Zeus* (*Jupiter*). Dla uwydatnienia biegunowego przeciwieństwa poeta poszedł wbrew upowszechnionemu w starożytności dogmatowi, a do takiego zwrotu upoważniał go — zmuszał nawet — raz na zawsze powzięty pogląd na stosunki świata do obcej, narzuconej mu przemocą, sfery sił wyższych. Kiedy, podług ogólnie przyjętego mitu, Zeus zdobył sobie berło, wydarte Kronosowi, miał on stać się dobroczyńcą rodu ludzkiego, dawcą światła i szczęścia. Otóż w dramacie Shelleya występuje on jako wiarołomca, który sprzeniewierzył się opatrznościowemu posłannictwu, został gnębicielem świata, rozpoczynając wiarołomstwo swoje od zemsty na Tytanie. Przy alegorycznym charakterze dramatu dalsze wyniki przedstawiają się już jasno same przez się. W jednym rzędzie z Tytanem widzimy *Azję*. Poeta — powodując się tąż samą pobudką — zużytkował tu dwoistość samego mitu, albowiem podług Herodota Azja była żoną Prometeusza, podług innych zaś — jego matką (a żoną Japeta). Zużytkowanie mitu w pierwszym znaczeniu z samej natury rzeczy więcej odpowiada symbolicznemu zamysłowi poety. Toteż małżonka, a na teraz oblubienica Tytana, występuje tu w roli najsympatyczniejszej; w kosmicznym oświetleniu swoim jest ona najwyższym uwieńczeniem szczęścia Prometeusza, nagrodą za męki, poniesione w wielkiej sprawie, oraz symbolem dziewiczej piękności przyrodzenia (początek I sceny aktu II) — i dlatego z ust jej płyną tak urocze dźwięki, wypowiadające piękność natury, że równych im nie usłyszymy nigdzie, chyba w niebiańskiej sielance Mimoza. *Jona* i *Pantea* są to dwie siostry Azji, córki Oceanu, jedynego bóstwa z okresu Kronosowego, które oszczędził Zeus po przywłaszczeniu sobie wszechwładzy. Jako przedstawicielki drugiego żywiołu natury są one naturalnymi opiekunkami udręczonego. W mechanizmie dramatu poeta wprowadził je jako ogniwa pośrednie dla przeprowadzenia akcji. Obie kochają Prometeusza, ale poeta umiał misternie przeciągnąć linię, odgraniczającą ich miłość od uczuć Azji. W ogóle uważać je można za dopełniające dekoracje w głównym wątku. Wielce zagadkowa — co do pochodzenia swego — jest postać *Demogorgona*. Shelleyowi prawdopodobnie przyświecały tu wspomnienia nauki kabalistów, których Adam-Kadmon ma w sobie coś wysoce pokrewnego z postacią Shelleyowskiego dramatu. Syn Boga, wcielenie rozlicznych jego potęg, pośrednik pomiędzy Stwórcą a stworzeniami, jest on pewnego rodzaju Demogorgonem, ale otrząśnionym z żywiołów teologicznych — a co najważniejsze — przeznaczonym do odkupienia ludzkości przez zgubę bytodawcy swojego. Jakkolwiek Shelley odział go w rysy dobrane z dziedzin najróżnorodniejszych, mianując go tłumaczem Przeznaczenia, mistrzem w zagadnieniach życia i śmierci, wyrocznią wiedzy, prorokiem przyszłości, jednakże jądro charakteru jego wykazuje się ostatecznie w samym końcu dramatu, w jego odezwie do Ziemi, do Księżyca, do umarłych, do Geniuszów elementowych, do Człowieka wreszcie — odezwie, stanowiącej ostatni wyraz wierzeń samego poety. Może poeta nasz miał przed oczyma i Teodocjona, wspominającego o Demogorgonie (demon i georgos=geniusz ziemiaństwa, uprawy roli); ale dotyczyć to może chyba tylko nazwy — samo zaś *pojęcie* niewątpliwie jest płodem własnej jego fantazji. Jest to więc „Gorgon ludu”, tj. grożący w przyszłości Zeusowi *postrach* ze strony obrońcy ludów, wiekuistego stróża sprawiedliwości, a mściciela krzywd. Na koniec w orszaku głównych potęg akcji widzimy *Ziemię* jako osobę, wszechrodzicę istot, równie zgnębioną przez przywłaszczyciela, głęboko współczującą z Męczennikiem. Tu poeta czuł się na otwartym morzu i bujał swobodnie po uprzywilejowanym swym żywiole krańcowego naturalizmu. Jego Ziemia jest matką, w najpoetyczniejszym i najmetafizyczniejszym znaczeniu tego wyrazu. Nie przytaczamy tu miejsc ten charakter Ziemi wypowiadających, bo jest ich bardzo wiele. Przypomnimy tylko głos jej do Prometeusza. ------------------------------------------------ Pozostaje nam jeszcze rzut oka na skład budowy i ogólne jej linie. Rzeczywiście, dramat ten nazwać można tajemniczym gmachem, wystawionym w oazie, do której schronił się duch poety po zerwaniu z otaczającą, zimną, obcą mu niemal rzeczywistością. Jedna część budowy zwrócona jest ku przeszłości — ciemnej przeddziejowej przeszłości tak bogów, jak ludzi i żywiołów. Główny bohater i sceniczny jego orszak wydają się jakoby postaciami zachowanymi z owej pierwotnej kreacji, kiedy to, jak naiwnie wyraża się pierwszy historiozof starożytności, Herodot: „od niedawna dopiero zaczęto nazywać bogów imionami”. Z takiej to bezimiennej, bezosobowej przeszłości świata wychyla się nieliczny, ale potężny chór działaczów dramatu, a jego przywódcą jest Tytan, przykuty do skały Kaukazu. Tak więc, wbrew wszelkim tradycjom zwyczajów i sztuki, dramat rozpoczyna się od męki, męki srogiej, ale im sroższej, tym świętszej. Jest to pierwsza *doba* (ponieważ z uwagi na kosmiczny charakter i rozmiary przyjęta przez poetę nazwa aktu może tu mieć tylko znaczenie przenośne) — doba krytyczna, wojująca głuchym protestem i wytrwałością bohatera. Ziemia, Ocean, Apollo, Oceanidy jawnie lub tylko w głębi duszy współczują z Męczennikiem. Zeus, przywłaszczyciel i zbrodniczy pogromca, z Hermesem, Furiami i całym godnym siebie orszakiem stanowi obóz przeciwników. Ale wyżej i głębiej, poza sceną, pracuje trzecia potęga, przesięgająca wszystkie inne, niema, beznamiętna, na wieki wieków niezłomna: Przeznaczenie. Tajny wyrok Przeznaczenia wiadomy jest samemu tylko Prometeuszowi; kilka słów zagadki, wyrzeczonych, skruszyłoby pęta i — ocaliło Zeusa. Ale na ugięcie woli, na krok ukorzenia się, nie mógł zdobyć się, jak sam poeta, tak i jego bohater. W drugiej połowie tej doby zasłona, okrywająca wyrok Przeznaczenia, spada i Los spełnia swoje nieodwołalne postanowienie. Na Demogorgonie przerywa się pierwszy węzeł — i następuje druga doba: zwycięstwo dobra, tryumf świata i ludzi. W tryumfie tym i uradowaniu biorą udział zarówno bogowie, jak ludzie, morza i lądy, góry i lasy, zwierzęta, ptaki i płazy; zło rozsypuje się w gruzy. Demogorgon ogłasza rozpoczynające się *millenium* świata, tj. ów przeczuwany bezwiednie przez masy, a ze świadomością oczekiwany przez mędrców cykl, o którym wróżby snują się szczególniej śród społeczeństwa amerykańskiego, a którego obraz widocznie przyświecał i wyobraźni szlachetnego Percy'ego Bysshe. Przy poświacie takiego millenium sama śmierć nawet traci przedwieczną okropność swoją. Taką erę zapowiada Prometeuszowi Ziemia (Akt III, Scena III), kiedy to „człowiek i zwierzę w błogich snach nabierać będzie siły na jutro i jego rozkosze”. Śmierć — będzie tylko ostatnim uściskiem Tej, co odbiera życie, które dała, Jak matka, która ściskając swe dziecię, Mówi: «Raz drugi już mnie nie opuszczaj!». Zaprawdę, nikt tak mistrzowsko nie odwrócił biegunami owego starojońskiego dogmatu: „Imieniem Życia jest życie, a dziełami jego — Śmierć”. Nie podzielamy zdania, jakoby akt IV nie miał organicznego związku z całością. Jakkolwiek Shelley wytworzył go później, jest on przecież prawdziwym sklepieniem gmachu i — powtarzamy — ostatnim wyrazem dogmatu samego poety. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/shelley-prometeusz-rozpetany/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Percy Bysshe Shelley, Prometeusz rozpętany. Dramat liryczny w czterech aktach, tłum. Feliks Jezierski, wyd. Teodor Paprocki i S-ka, Warszawa 1887. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Uniwersytecką w Toruniu z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Biblioteki. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Aleksandra Kopeć-Gryz, Wojciech Kotwica, Elżbieta Sekuła. ISBN-978-83-288-6756-7