William Shakespeare Romeo i Julia tłum. Józef Paszkowski ISBN 978-83-288-2903-9 OSOBY: * ESKALUS — książę panujący w Weronie * PARYS — młody Weroneńczyk szlachetnego rodu, krewny księcia * MONTEKI, KAPULET — naczelnicy dwóch domów nieprzyjaznych sobie * STARZEC — stryjeczny brat Kapuleta * ROMEO — syn Montekiego * MERKUCJO — krewny księcia * BENWOLIO — synowiec Montekiego * TYBALT — krewny Pani Kapulet * LAURENTY — ojciec franciszkanin * JAN — brat z tegoż zgromadzenia * BALTAZAR — służący Romea * SAMSON, GRZEGORZ — słudzy Kapuleta * ABRAHAM — służący Montekiego * APTEKARZ * TRZECH MUZYKANTÓW * PAŹ PARYSA * PIOTR * DOWÓDCA WARTY * PANI MONTEKI — małżonka Montekiego * PANI KAPULET — małżonka Kapuleta * JULIA — córka Kapuletów * MARTA — mamka Julii * Obywatele weroneńscy, różne osoby płci obojej, liczący się do przyjaciół obu domów, maski, straż wojskowa i inne osoby. Rzecz odbywa się przez większą część sztuki w Weronie, przez część piątego aktu w Mantui. PROLOG Przełożył Jan Kasprowicz Dwa rody, zacne jednako i sławne — Tam, gdzie się rzecz ta rozgrywa, w Weronie, Do nowej zbrodni pchają złości dawne, Plamiąc szlachetną krwią szlachetne dłonie Z łon tych dwu wrogów wzięło bowiem życie, Pod najstraszliwszą z gwiazd, kochanków dwoje; Po pełnym przygód nieszczęśliwych bycie Śmierć ich stłumiła rodzicielskie boje. Tej ich miłości przebieg zbyt bolesny I jak się ojców nienawiść nie zmienia, Aż ją zakończy dzieci zgon przedwczesny, Dwugodzinnego treścią przedstawienia, Które otoczcie cierpliwymi względy, Jest w nim co złego, my usuniem błędy… AKT PIERWSZY SCENA PIERWSZA / Plac publiczny. Wchodzą Samson i Grzegorz uzbrojeni w tarcze i miecze. / SAMSON Dalipan, Grzegorzu, nie będziem darli pierza. GRZEGORZ Ma się rozumieć, bobyśmy byli zdziercami. SAMSON Ale będziemy darli koty, jak z nami zadrą. GRZEGORZ Kto zechce zadrzeć z nami, będzie musiał zadrżeć. SAMSON Mam zwyczaj drapać zaraz, jak mię kto rozrucha. GRZEGORZ Tak, ale nie zaraz zwykłeś się dać rozruchać. SAMSON Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą bardzo łatwo. GRZEGORZ Rozruchać się tyle znaczy co ruszyć się z miejsca; być walecznym jest to stać nieporuszenie: pojmuję więc, że skutkiem rozruchania się twego będzie - drapnięcie. SAMSON Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą tylko do stania na miejscu. Będę jak mur dla każdego mężczyzny i każdej kobiety z tego domu. GRZEGORZ To właśnie pokazuje twoją słabą stronę; mur dla nikogo niestraszny i tylko słabi go się trzymają. SAMSON Prawda, dlatego to kobiety, jako najsłabsze, tulą się zawsze do muru. Ja też odtrącę od muru ludzi Montekich, a kobiety Montekich przyprę do muru. GRZEGORZ Spór jest tylko między naszymi panami i między nami, ich ludźmi. SAMSON Mniejsza mi o to, będę nieubłagany. Pobiwszy ludzi, wywrę wściekłość na kobietach: rzeź między nimi sprawię. GRZEGORZ Rzeź kobiet chcesz przedsiębrać? SAMSON Nie inaczej: wtłoczę miecz w każdą po kolei. Wiadomo, że się do lwów liczę. GRZEGORZ Tym lepiej, że się liczysz do zwierząt; bo gdybyś się liczył do ryb, to byłbyś pewnie sztokfiszem. Weź no się za instrument, bo oto nadchodzi dwóch domowników Montekiego. / Wchodzą Abraham i Baltazar. / SAMSON Mój giwer już dobyty: zaczep ich, ja stanę z tyłu. GRZEGORZ Gwoli drapania? SAMSON Nie bój się. GRZEGORZ Ja bym się miał bać z twojej przyczyny! SAMSON Miejmy prawo za sobą, niech oni zaczną. GRZEGORZ Marsa im nastawię przechodząc; niech go sobie, jak chcą, tłumaczą. SAMSON Nie jak chcą, ale jak śmią. Ja im gębę wykrzywię; hańba im, jeśli to ścierpią. ABRAHAM Skrzywiłeś się na nas, mości panie? SAMSON Nie inaczej, skrzywiłem się. ABRAHAM Czy na nas się skrzywiłeś, mości panie? SAMSON / do Grzegorza / Będziemy–ż mieli prawo za sobą, jak powiem: tak jest? GRZEGORZ Nie. SAMSON Nie, mości panie; nie skrzywiłem się na was, tylko skrzywiłem się tak sobie. GRZEGORZ / do Abrahama / Zaczepki waść szukasz? ABRAHAM Zaczepki? nie. SAMSON Jeżeli jej szukasz, to jestem na waścine usługi. Mój pan tak dobry jak i wasz. ABRAHAM Nie lepszy. SAMSON Niech i tak będzie. / Benwolio ukazuje się w głębi. / GRZEGORZ / na stronie do Samsona / Powiedz: lepszy. Oto nadchodzi jeden z krewnych mego pana. SAMSON Nie inaczej; lepszy. ABRAHAM Kłamiesz. SAMSON Dobądźcie mieczów, jeśli macie serca. Grzegorzu, pamiętaj o swoim pchnięciu. BENWOLIO Odstąpcie, głupcy; schowajcie miecze do pochew. Sami nie wiecie, co robicie. / Rozdziela ich swoim mieczem. / / Wchodzi Tybalt. / TYBALT Cóż to? krzyżujesz oręż z parobkami? Do mnie, Benwolio! pilnuj swego życia. BENWOLIO Przywracam tylko pokój. Włóż miecz nazad Albo wraz ze mną rozdziel nim tych ludzi. TYBALT Z gołym orężem pokój? Nienawidzę Tego wyrazu, tak jak nienawidzę Szatana, wszystkich Montekich i ciebie. Broń się, nikczemny tchórzu. / Walczą. Nadchodzi kilku przyjaciół obu partii i mieszają się do zwady; wkrótce potem wchodzą mieszczanie z pałkami. / PIERWSZY OBYWATEL Hola! berdyszów! pałek! Dalej po nich! Precz z Montekimi, precz z Kapuletami! / Wchodzą Kapulet i Pani Kapulet / KAPULET Co za hałas? Podajcie mi długi Mój miecz! hej! PANI KAPULET Raczej kulę; co ci z miecza? KAPULET Miecz, mówię! Stary Monteki nadchodzi. I szydnie swoją klingą mi urąga. / Wchodzą Monteki i Pani Monteki. / MONTEKI Ha! nędzny Kapulecie! / do żony / Puść mnie, pani. PANI MONTEKI Nie puszczę cię na krok, gdy wróg przed tobą. / Wchodzi Książę z orszakiem. / KSIĄŻĘ Zapamiętali niesforni poddani, Bezcześciciele bratniej stali! Cóż to, Czy nie słyszycie? Ludzie czy zwierzęta, Co wściekłych swoich gniewów żar gasicie W własnych żył swoich źródle purpurowym; Pod karą tortur wypuśćcie natychmiast Z dłoni skrwawionych tę broń buntowniczą I posłuchajcie tego, co niniejszym Wasz rozjątrzony książę postanawia. Domowe starcia, z marnych słów zrodzone Przez was, Monteki oraz Kapulecie, Trzykroć już spokój miasta zakłóciły, Tak że poważni wiekiem i zasługą Obywatele werońscy musieli Porzucić swoje wygodne przybory I w stare dłonie stare ująć miecze, By zardzewiałym ostrzem zardzewiałe Niechęci wasze przecinać. Jeżeli Wzniecicie kiedyś waśń podobną, Zamęt pokoju opłacicie życiem. A teraz wszyscy ustąpcie niezwłocznie. Ty, Kapulecie, pójdziesz ze mną razem; Ty zaś, Monteki, przyjdziesz po południu Na ratusz, gdzie ci dokładnie w tym względzie Dalsza ma wola oznajmiona będzie. Jeszcze raz wzywam wszystkich tu obecnych Pod karą śmierci, aby się rozeszli. / Książę z orszakiem wychodzi. Podobnież Kapulet, Pani Kapulet, Tybalt, obywatele i słudzy. / MONTEKI Kto wszczął tę nową zwadę? Mów, synowcze, Był żeś tu wtedy, gdy się to zaczęło? BENWOLIO Nieprzyjaciela naszego pachołcy I wasi już się bili, kiedym nadszedł; Dobyłem broni, aby ich rozdzielić: Wtem wpadł szalony Tybalt z gołym mieczem, I harde zionąc mi w uszy wyzwanie, Jął się wywijać nim i siec powietrze, Które świszczało tylko szydząc z marnych Jego zamachów. Gdyśmy tak ze sobą Cięcia i pchnięcia zamieniali, zbiegł się Większy tłum ludzi; z obu stron walczono, Aż książę nadszedł i rozdzielił wszystkich. PANI MONTEKI Lecz gdzież Romeo? Widział żeś go dzisiaj? Jakże się cieszę, że nie był w tym starciu. BENWOLIO Godziną pierwej, nim wspaniałe słońce W złotych się oknach wschodu ukazało, Troski wygnały mię z dala od domu W sykomorowy ów gaj, co się ciągnie Ku południowi od naszego miasta. Tam, już tak rano, syn wasz się przechadzał. Ledwiem go ujrzał, pobiegłem ku niemu; Lecz on, spostrzegłszy mię, skrył się natychmiast I w najciemniejszej ukrył się gęstwinie. Pociąg ten jego do odosobnienia Mierząc mym własnym (serce nasze bowiem Jest najczynniejsze, kiedyśmy samotni), Nie przeszkadzałem mu w jego dumaniach I w inną stronę się udałem, chętnie Stroniąc od tego, co rad mnie unikał. MONTEKI Nieraz o świcie już go tam widziano Łzami poranną mnożącego rosę, A chmury — swego oblicza chmurami, Aliści ledwo na najdalszym wschodzie Wesołe słońce sprzed łoża Aurory Zaczęło ściągać cienistą kotarę, On, uciekając od widoku światła, Co tchu zamykał się w swoim pokoju; Zasłaniał okna przed jasnym dnia blaskiem I sztuczną sobie ciemnicę utwarzał. W czarne bezdroża dusza jego zajdzie, Jeśli się na to lekarstwo nie znajdzie. BENWOLIO Szanowny stryju, znasz–że powód tego? MONTEKI Nie znam i z niego wydobyć nie mogę. BENWOLIO Wybadywał żeś go jakim sposobem? MONTEKI Wybadywałem i sam, i przez drugich, Lecz on jedyny powiernik swych smutków. Tak im jest wierny, tak zamknięty w sobie, Od otwartości wszelkiej tak daleki Jak pączek kwiatu, co go robak gryzie, Nim światu wonny swój kielich roztoczył I pełność swoją rozwinął przed słońcem. Gdybyśmy mogli dojść tych trosk zarodka, Nie zbrakłoby nam zaradczego środka. / Romeo ukazuje się w głębi. / BENWOLIO Oto nadchodzi. Odstąpcie na stronę; Wyrwę mu z piersi cierpienia tajone. MONTEKI Obyś w tej sprawie, co nam serce rani, Mógł być szczęśliwszym od nas! Pójdźmy, pani. / Wychodzą Monteki i Pani Monteki. / BENWOLIO Dzień dobry, bracie. ROMEO Jeszcze–ż nie południe? BENWOLIO Dziewiąta biła dopiero. ROMEO Jak nudnie Wloką się chwile. Moi–ż to rodzice Tak spiesznie w tamtą zboczyli ulicę? BENWOLIO Tak jest. Lecz cóż tak chwile twoje dłuży? ROMEO Nieposiadanie tego, co je skraca. BENWOLIO Miłość więc? ROMEO Brak jej. BENWOLIO Jak to? brak miłości? ROMEO Brak jej tam, skąd bym pragnął wzajemności. BENWOLIO Niestety! Czemuż, zdając się niebianką, Miłość jest w gruncie tak srogą tyranką? ROMEO Niestety! Czemuż, z zasłoną na skroni, Miłość na oślep zawsze cel swój goni! Gdzież dziś jeść będziem? Ach! Był tu podobno Jakiś spór? Nie mów mi o nim, wiem wszystko. W grze tu nienawiść wielka, lecz i miłość. O! wy sprzeczności niepojęte dziwa! Szorstka miłości! nienawiści tkliwa! Coś narodzone z niczego! Pieszczoto Odpychająca! Poważna pustoto! Szpetny chaosie wdzięków! Ciężki puchu! Jasna mgło! Zimny żarze! Martwy ruchu! Śnie bez snu! Taką to w sobie zawiłość, Taką niełączność łączy moja miłość. Czy się nie śmiejesz? BENWOLIO Nie, płakałbym raczej. ROMEO Nad czym, poczciwa duszo? BENWOLIO Nad uciskiem, Poczciwej duszy twojej. ROMEO A więc strzała Miłości nawet przez odbitkę działa? Dość mi już ciężył mój smutek, ty jego Brzemię powiększasz przewyżką twojego; Współczucie twoje nad moim cierpieniem Nie ulgą, ale nowym jest kamieniem Dla mego serca. Miłość, przyjacielu, To dym, co z parą westchnień się unosi; To żar, co w oku szczęśliwego płonie; Morze łez, w którym nieszczęśliwy tonie. Czymże jest więcej? Istnym amalgamem, Żółcią trawiącą i zbawczym balsamem. Bądź zdrów. / chce odejść / BENWOLIO Zaczekaj! krzywdę byś mi sprawił, Gdybyś mą przyjaźń z kwitkiem tak zostawił. ROMEO Ach! ja nie jestem tu, nie jestem sobą; To nie Romeo, co rozmawia z tobą. BENWOLIO Kogóż to kochasz? mów! ROMEO Przestań mię dręczyć. Mam–że wraz jęczyć i mówić? BENWOLIO Nie jęczyć, Tylko mi klucz dać do tego problemu, Kogóż to kochasz? Powiedz. ROMEO Każ choremu Pisać testament: będzie–ż to wezwanie Dobre dla tego, kto jest w tak złym stanie? A więc, kobietę kocham. BENWOLIO Celniem mierzył, Gdym to pomyślał, nimeś mi powierzył. ROMEO Biegle celujesz. I ta, którą kocham, Jest piękna. BENWOLIO W piękny cel trafić najłatwiej. ROMEO A właśnieś chybił. Niczym tu kołczany Kupida; ona ma naturę Diany; Pod twardą zbroją wstydliwości swojej Grotów miłości wcale się nie boi; Szydzi z nawału zaklęć oblężniczych; Odpiera szturmy spojrzeń napastniczych; Nawet jej złota wszechwładztwo nie zjedna. Bogata w wdzięki, w tym jedynie biedna, Że kiedy umrze, do grobu z nią zstąpi Całe bogactwo, którego tak skąpi. BENWOLIO Wiecznie–ż chce sama zostać z swym bogactwem? ROMEO Tak jest; i skąpstwo to jest marnotrawstwem, Bo piękność, którą własna srogość strawia, Całą potomność piękności pozbawia. Zbyt ona piękna, zbyt mądra zarazem; Zbyt mądrze piękna: stąd istnym jest głazem. Przysięgła nigdy nie kochać i dzięki Temu skazanym - wieczne cierpieć męki. BENWOLIO Jest na to rada: przestań myśleć o niej. ROMEO Doradź–że także, jakim bym sposobem Mógł przestać myśleć. BENWOLIO Dając oczom wolność Rozpatrywania się w innych pięknościach. ROMEO To byłby tylko sposób przywołania Jej cudnych wdzięków tym żywiej na pamięć. Maska kryjąca lica pięknej damy, Choć czarna, nęci nas, bo przeczuwamy Pod nią zbiór ponęt; ten, co wzrok postradał, Zapomni–ż kiedy, jaki skarb posiadał? Pokaż mi jaki ideał dziewczęcy, Będzie–ż on dla mnie w istocie czym więcej Jak przypomnieniem, że jest piękność inna, Przed którą ta by uklęknąć powinna? Bądź zdrów, niewczesną podajesz mi radę. BENWOLIO Najpraktyczniejszą — życie w zastaw kładę. / Wychodzą. / SCENA DRUGA / Ulica. Wchodzą Kapulet i Parys, za nimi Służący. / KAPULET Podobną jak mnie karą zagrożono I Montekiemu; ależ w wieku naszym Spokojnie siedzieć, rzecz nietrudna. PARYS Oba Szanownych szczepów jesteście odrośle; Tym ci żałośniej, że od tyla czasu Żyjecie w takim rozdwojeniu z sobą. Cóż mówisz, panie, na moje zabiegi? KAPULET To samo, co już dawniej powiedziałem: Mojemu dziecku świat jest jeszcze obcy, Ledwie czternastu lat wysnuła przędzę; Parę jej wiosen jeszcze przeżyć trzeba, Nim małżeńskiego zakosztuje chleba. PARYS Z młodszych bywały nieraz szczęsne matki. KAPULET Lecz prędko więdną przedwczesne mężatki. Ziemia schłonęła wszystkie me nadzieje: Oprócz tej jednej; ona jest, Parysie, Przyszłą, jedyną moich ziem dziedziczką. Staraj się jednak, skarb sobie jej serce, Chęć ma z jej chęcią nie będzie w rozterce; Jeśli cię przyjmie, głos ojca w tym względzie Jej pozwolenia echem tylko będzie. Daję dziś wieczór, na który niemało Gości sprosiłem; gdyby ci się dało Być jednym więcej, w nader miły sposób Zwiększyłbyś przez to zbiór miłych mi osób. W biednym mym domu, jednocześnie z nocą, Takie dziś gwiazdy ziemskie zamigocą, Że od ich blasku blask niebieski zblednie. Uciechy, młodym ludziom odpowiednie, Podobne do tych, jakie kwiecień sprawia, Gdy w starym progu zimy się pojawia; Takie uciechy, w całej swojej mocy, Wśród hożych dziewic staną się tej nocy Udziałem twoim w domu Kapuletów. Przyjdź, przejrz i wybierz sobie z tych bukietów Kwiat najpiękniejszy. I mój kwiat tam luby Wejdzie do liczby, choć nie do rachuby. Idźmy. / do Sługi / A wasze obejdź w krąg Weronę, Wynajdź osoby tu wyszczególnione / oddaje mu papier / I powiedz każdej: że mój dom otworem Na ich usługi stanie dziś wieczorem. / Wychodzą Kapulet i Parys. / SŁUŻĄCY Mam wynaleźć osoby tu wyszczególnione: to się znaczy według tego, co tu napisano… A cóż tu napisano? Oto: że szewc ma pilnować łokcia, a krawiec kopyta; rybak pędzla, a malarz więcierza. Jakże wynajdę osoby tu wyszczególnione, kiedy nie mogę wynaleźć środka na wyczytanie tego, co osoba pisząca tu wyszczególniła? Kazano mi jednak; muszę się udać do uczonych. Oto jacyś ichmoście. W samą porę nadchodzą. / Wchodzi Romeo i Benwolio. / BENWOLIO Tak, bracie, płomień spędza się płomieniem, Ból dawny nowym leczy się cierpieniem; Kręć się na odwrót, gdy masz zawrót głowy; Klin wyrugujesz, klin wbijając nowy; Zaczerpnij nowej zarazy do łona, A jad dawniejszej niewątpliwie skona. ROMEO Liść pokrzywiany wyborny jest na to. BENWOLIO Na cóż to, proszę? ROMEO Na oparzeliznę; Spróbuj no tylko. BENWOLIO Powiedz mi, Romeo, Czyś ty oszalał? ROMEO Nie, nie oszalałem; Lecz wpadłem w gorszy stan niż szalonego; W loch się dostałem, jestem pastwą głodu, Chłost i mąk… Dobry wieczór, przyjacielu. SŁUŻĄCY Nawzajem, panie. Czy umiesz pan czytać? ROMEO Niestety! umiem w moim przeznaczeniu Czytać niedolę. SŁUŻĄCY Tego się bez książki Można nauczyć; ale ja się pytam, Czy pan pisane rzeczy umie czytać? ROMEO Małej mi rzeczy do tego potrzeba, To jest znać tylko język i litery. SŁUŻĄCY Słusznie pan mówisz, bądź–że zdrów i wesół. / chce odejść / ROMEO Czekaj no, wasze, umiem czytać. / czyta / „Sinior Martino, jego małżonka i córki. Hrabia Anzelm ze swymi pięknymi siostrami. Siniora wdowa po Witruwiuszu. Sinior Placentio i jego miłe siostrzenice. Merkucjusz i jego brat Walenty. Mój stryj Kapulet z małżonką i córkami. Moja śliczna siostrzenica, Rozalina, Liwia, Sinior Valentio i nasz kuzyn Tybalt. Lucjusz i nadobna Helena.” Wspaniałe grono! (oddaje kartę) Gdzież oni przyjść mają? SŁUŻĄCY Owdzie. ROMEO Gdzie? SŁUŻĄCY Do naszego pałacu, na wieczerzę. ROMEO Do czyjego pałacu? SŁUŻĄCY Mojego pana. ROMEO W istocie powinienem się był przede wszystkim spytać, kto nim jest. SŁUŻĄCY Oznajmię to panu bez pytania: moim panem jest możny, bogaty Kapulet; jeżeli panowie nie jesteście z domu Montekich, to was zapraszam do niego na kubek wina. Bądźcie weseli. / wychodzi / BENWOLIO Na tym wieczorze Kapuleta będzie Bożyszcze twoje, piękna Rozalina, Obok najpierwszych piękności werońskich. Pójdź tam i okiem bezstronnym porównaj Jej twarz z obliczem tych, które ci wskażę: Wnet nowe bóstwo ślad dawnego zmaże. ROMEO Gdyby rzetelny mój wzrok tak fałszywe Miał dać świadectwo, łzy, stańcie się żarem! Wy, zalewane wciąż, a jeszcze żywe Przezrocza, spłońcie pod kłamstwa nadmiarem! Zatrzeć jej wdzięki! Nigdy wszechwidzące Równej piękności nie widziało słońce. BENWOLIO Wielbisz ją, boś ją jedną na oboich Ważył dotychczas szalach oczu swoich, Lecz umieść na tej wadze kryształowej Obok niej inną, którą ci gotowy Będę dziś wskazać; a ręczę, że owa Nieporównana w kąt się przed tą schowa. ROMEO Pójdę tam, ale z obojętnym okiem, Jednej wyłącznie poić się widokiem. / Wychodzą. / SCENA TRZECIA / Pokój w domu Kapuletów. Wchodzi Pani Kapulet i Marta / PANI KAPULET Gdzie moja córka? Idź ją tu przywołać. MARTA Na moją cnotę do dwunastu wiosen — Już ją wołałam. Pieszczotko, biedronko! Julciu! pieszczotko moja! moje złotko! Boże, zmiłuj się! Gdzież ona jest? Julciu! / Wchodzi Julia. / JULIA Czy mnie kto wołał? MARTA Mama. JULIA Jestem, pani; Co mi rozkażesz? PANI KAPULET Słuchaj. Odejdź, Marto; Mam z nią sam na sam coś do pomówienia. Marto, pozostań; przychodzi mi na myśl, Że twa obecność może być potrzebna. Julka ma piękny już wiek, wszakże prawda? MARTA Ba, mogę wiek jej policzyć na palcach. PANI KAPULET Czternaście ma już lat, jak mi się zdaje. MARTA Czternaście moich zębów w zakład stawię (Chociaż właściwie mam ich tylko cztery), Że jeszcze nie ma. Rychło–ż będzie święto Piotra i Pawła? PANI KAPULET Za parę tygodni Mniej więcej. MARTA Mniej czy więcej, czy okrągło, Ale dopiero w wieczór na świętego Piotra i Pawła skończy lat czternaście. Ona z Zuzanką, Boże, zbaw nas grzesznych! Były rówieśne. Zuzanka u Boga — Był–że to anioł! ale jak mówiłam, Julcia dopiero na świętego Piotra i Pawła skończy spełna lat czternaście. Tak, tak; pamiętam dobrze. Mija teraz Rok jedenasty od trzęsienia ziemi; Właśnie od piersi była odsądzona, Spomiędzy wszystkich dni bożego roku Tego jednego nigdy nie zapomnę. Piołunem sobie wtedy pierś potarłam, Siedząc na słońcu tuż pod gołębnikiem. Państwo byliście tego dnia w Mantui. A co? mam pamięć? Ale jak mówiłam, Skoro pieszczotka moja na brodawce Poczuła gorycz, trzeba było widzieć, Jak się skrzywiła, szarpnęła od piersi; Gołębnik za mną: skrzyp! a ja co żywo Na równe nogi: hyc! nie myśląc czekać, Aż mi kto każe. Upłynęło odtąd Lat jedenaście. Umiała już wtedy 0 własnej sile stać, co mówię, biegać, Dyrdać. Dniem pierwej zbiła sobie czoło. Mój mąż, świeć Panie jego duszy! podniósł Z ziemi niebogę; był to wielki figlarz. „Plackiem - rzekł - padasz teraz, a jak przyjdzie Większy rozumek, to na wznak upadniesz, Nieprawdaż, Julciu?” A ten mały łotrzyk Jak mi Bóg miły! przestał zaraz krzyczeć I odpowiedział: „tak”. Chociażbym żyła Tysiąc lat, nigdy tego nie zapomnę. „Nieprawdaż, Julciu - rzekł - że padniesz wznak?” A mały urwis odpowiedział: „tak”. PANI KAPULET Dość tego, Marto, skończ już tę historię. Proszę cię. MARTA Dobrze, miłościwa pani. Ale nie mogę wstrzymać się od śmiechu, Kiedy przypomnę sobie, jak to ona Przestała krzyczeć i odpowiedziała: „Tak”. Miała jednak guz jak kurze jaje, Siniec porządny i płakała gorzko; Ale gdy mąż mój rzekł: „Plackiem dziś padasz, A jak dorośniesz, to na wznak upadniesz, Nieprawdaż Julciu?”, tak i niebożątko Zaraz ucichło i odrzekło: „tak”. JULIA Ucichnij też i ty, proszę cię, nianiu. MARTA Jużem ucichła przecie. Pan Bóg z tobą! Ty jesteś perłą ze wszystkich niemowląt, Jakie karmiłam. Gdybym jeszcze mogła Patrzeć na twoje zamęście!… PANI KAPULET Zamęście! To jest punkt właśnie, o którym chcę mówić. Powiedz mi, Julio, co myślisz i jakie Są chęci twoje we względzie małżeństwa? JULIA O tym zaszczycie jeszcze nie myślałam. MARTA O tym zaszczycie! Gdybym nie ja była Twą karmicielką, rzekłabym, żeś mądrość Wyssała z mlekiem. PANI KAPULET Myśl–że o tym teraz. Młodsze od ciebie dziewczęta z szlachetnych Domów w Weronie wcześnie stan zmieniają; Ja sama byłam już matką w tym wieku, W którym tyś jeszcze panną. Krótko mówiąc, Waleczny Parys stara się o ciebie. MARTA To mi kawaler! panniuniu, to brylant Taki kawaler: chłopiec gdyby z wosku! PANI KAPULET Nie ma w Weronie równego mu kwiatu. MARTA Co to, to prawda: kwiat to, kwiat prawdziwy. PANI KAPULET Cóż, Julio? Będziesz mogła go kochać? Dziś w wieczór ujrzysz go wśród naszych gości. Wczytaj się w księgę jego lic, na których Pióro piękności wypisało miłość; Przypatrz się jego rysom, jak uroczo, Zgodnie się schodzą z sobą i jednoczą; A co w tej księdze wyda ci się mrocznym, To w jego oczach stanieć się widocznym. Do upięknienia tej, zaprawdę rzadkiej, Edycji męża brak tylko okładki. Roślina w ziemi, ryba w wodzie żyje; Miło, gdy piękną treść piękny wierzch kryje; I tym wspanialsza, tym więcej jest warta Złota myśl w złotej oprawie zawarta. Tak więc z nim wszystką jego właść posiędziesz I w niczym sama ujmy mieć nie będziesz. MARTA Ujmy? Ba, owszem przyrost, boć to przecie Zawżdy z mężczyzną przybywa kobiecie. PANI KAPULET Chcesz–że go? powiedz krótko, węzłowato. JULIA Zobaczę, jeśli patrzenia dość na to; Nie głębiej jednak myślę w tę rzecz wglądać, Jak tobie, pani, podoba się żądać. / Wchodzi Służący. / SŁUŻĄCY Pani, goście już przybyli; wieczerza zastawiona, czekają na panie, pytają o pannę Julię, przeklinają w kuchni panią Martę; słowem, niecierpliwość powszechna. Niech panie raczą pośpieszyć. / wychodzi / PANI KAPULET Pójdź, Julio; w hrabi serce tam dygoce. MARTA Idź i po błogich dniach błogie znajdź noce. / Wychodzą. / SCENA CZWARTA / Ulica. Wchodzą Romeo, Merkucjo i Benwolio w towarzystwie pięciu czy sześciu masek. Ludzie z pochodniami i inne osoby. / ROMEO Mamy–ż przy wejściu z przemową wystąpić Czy też po prostu wejść? BENWOLIO Wyszły już z mody Te ceremonie; nie będziemy z sobą Wiedli Kupida z opaską na skroni, Łuk malowany z gontu niosącego I straszącego dziewczęta jak ptaki, Ani też owych prawili oracji, Mdło za suflerem cedzonych na wstępie. Niech sobie o nas pomyślą, co zechcą; Wejdziem, pokręcim się i znikniem potem. ROMEO Kręćcie się, kiedy chcecie, jam do tego Dziś niesposobny. MERKUCJO Kochany Romeo, Musisz potańczyć także. ROMEO Nie, doprawdy. Wy macie lekkie trzewiki, to tańczcie; Mnie ołów serce tłoczy, ledwie mogę Ruszyć się z miejsca. MERKUCJO Zakochany jesteś; Pożycz strzelistych od Kupida skrzydeł I wznieś się nimi nad poziomą sferę. ROMEO Nie mnie, tkniętemu srodze jego strzałą, Strzeliście wzbijać się na jego skrzydłach; Nie mnie się wznosić nad poziom, co nosząc Brzemię miłości, na poziom upadam. MERKUCJO A gdybyś upadł z nią, ją byś obrzemił. Tak delikatną rzecz przygniótłbyś srodze. ROMEO Nazywasz miłość rzeczą delikatną? Zbyt, owszem, twarda, szorstka i koląca. MERKUCJO Twarda–li dla cię, bądź i dla niej twardy; Kol ją, gdy kole, a zwalisz ją łatwo. Hola! podajcie mi na twarz pokrowiec! Maskę na maskę! / wkłada maskę / Niechaj sobie teraz Ciekawe oko nicuje mą szpetność! Ta larwa za mnie będzie się rumienić. BENWOLIO Idźmy, panowie; zadzwońmy, a potem Ostro już tylko polećmy się nogom. ROMEO Niech trzpioty łechcą nieczułą posadzkę! Pochodni dla mnie! bom ja dziś skazany, Jak ów pachołek, co świeci swej pani, Stać nieruchomie i martwym być widzem. MERKUCJO Stój, jak chcesz, byleś tylko nie stał o to, Co cię tak martwi, a w czym (z całym winnym Uszanowaniem dla twojej miłości), Jak w błocie, widzę, po uszy zagrzązłeś. Nuże, nie palmy świec w dzień. ROMEO Palmy–ż teraz. Bo noc jest. MERKUCJO Mniemam, panie, że czas tracąc Zarówno psujem świece bez potrzeby, Jak w dzień je paląc. Przyjmij tę uwagę; Bo w niej pięć razy więcej jest logiki Niż w naszych pięciu zmysłach. ROMEO Uważamy Za rzecz stosowną pójść tam na ten festyn, Chociaż logiki w tym nie ma. MERKUCJO Dlaczego? ROMEO Miałem tej nocy marzenie. MERKUCJO Ja także; ROMEO Cóż ci się śniło? MERKUCJO To, że marzyciele Najczęściej zwykli kłamać. ROMEO Przez sen w łóżku, Gdy w gruncie marzą o rzeczach prawdziwych. MERKUCJO Snadź się królowa Mab widziała z tobą; Ta, co to babi wieszczkom i w postaci Kobietki mało co większej niż agat Na wskazującym palcu aldermana, Ciągniona cugiem drobniuchnych atomów, Tuż, tuż śpiącemu przeciąga pod nosem. Szprychy jej wozu z długich nóg pajęczych, Osłona z lśniących skrzydełek szarańczy; Sprzężaj z plecionych nitek pajęczyny; Lejce z wilgotnych księżyca promyków; Bicz z cienkiej żyłki na świerszcza szkielecie; A jej forszpanem mała, szara muszka Przez pół tak wielka jak ów krągły owad, Co siedzi w palcu leniwej dziewczyny; Wozem zaś próżny laskowy orzeszek; Dzieło wiewiórki lub majstra robaka, Tych z dawien dawna akredytowanych Stelmachów wieszczek. W takich to przyborach Co noc harcują po głowach kochanków, Którzy natenczas marzą o miłości; Albo po giętkich kolanach dworaków, Którzy natenczas o ukłonach marzą; Albo po chudych palcach adwokatów, Którym się wtedy roją honoraria; Albo po ustach romansowych damul, Którym się wtedy marzą pocałunki; Często atoli Mab na te ostatnie Zsyła przedwczesne zmarszczki, gdy ich oddech Za bardzo znajdzie cukrem przesycony. Czasem też wjeżdża na nos dworakowi: Wtedy śnią mu się nowe łaski pańskie; Czasem i księdza plebana odwiedzi, Gdy ten spokojnie drzemie, i ogonem Dziesięcinnego wieprza w nos go łechce: Wtedy mu nowe śnią się beneficja Czasem wkłusuje na kark żołnierzowi: Ten wtedy marzy o cięciach i pchnięciach, O szturmach, breszach , o hiszpańskich klingach Czy o pucharach, co mają pięć sążni; Wtem mu zatrąbi w ucho: nasz bohater Truchleje, zrywa się, klnąc zmawia pacierz I znów zasypia. Taka jest Mab: ona, Ona to w nocy zlepia grzywy koniom I włos ich gładki w szpetne kudły zbija, Które rozczesać niebezpiecznie; ona Jest ową zmorą, co na wznak leżące Dziewczęta dusi i wcześnie je uczy Dźwigać ciężary, by się z czasem mogły Zawołanymi stać gospodyniami. Ona to, ona… ROMEO Skończ już, skończ, Merkucjo, Prawisz o niczym. MERKUCJO Prawię o marzeniach, Które w istocie niczym innym nie są Jak wylęgłymi w chorobliwym mózgu Dziećmi fantazji; ta zaś jest pierwiastku Tak subtelnego właśnie jak powietrze; Bardziej niestała niż wiatr, który już to Mroźną całuje północ, już to z wstrętem Rzuca ją, dążąc w objęcia południa. BENWOLIO Coś ten wiatr zawiał, zdaje się, i na nas, Wieczerza stoi, spóźnimy się na nią. ROMEO Boję się, czyli nie przyjdziem za wcześnie; Bo moja dusza przeczuwa, że jakieś Nieszczęście, jeszcze wpośród gwiazd wiszące, Złowrogi bieg swój rozpocznie od daty Uciech tej nocy i kres zamkniętego W mej piersi, zbyt już nieznośnego, życia Przyśpieszy jakimś strasznym śmierci ciosem. Lecz niech Ten, który ma ster mój w swym ręku, Kieruje moim żaglem! Dalej! Idźmy! BENWOLIO Uderzcie w bębny! / Wychodzą. / SCENA PIĄTA / Sala w domu Kapuletów. Wchodzą muzykanci i słudzy. / PIERWSZY SŁUGA Gdzie Potpan? Czemu nie pomaga sprzątać? Gęsi mu paść, nie służyć. DRUGI SŁUGA Tak to, kiedy ważne obowiązki lokaja powierzają ludziom złej maniery; na diabła się to zdało. PIERWSZY SŁUGA Powynoście stołki! usuńcie na bok bufet! Pozbierajcie srebra! Schowaj no tam dla mnie, braciszku, kawałek marcepana i szepnij na ucho odźwiernemu, żeby wpuścił Zuzannę Grindstone i Nelly; jak mię kochasz! Antoni! Potpan! DRUGI SŁUGA Dobrze, chłopcze, gotowe. PIERWSZY SŁUGA Wołają was, czekają na was i niecierpliwią się w wielkiej sali. TRZECI SŁUGA Nie możemy być tu i tam razem. Dalej, chłopcy! pohulajmy–ż dzisiaj! Kto umie czekać, wszystkiego się doczeka. / Oddalają się. Kapulet i inni wchodzą z gośćmi i maskami. / KAPULET Witaj, cna młodzi! Wolne od nagniotków Damy rachują na waszą ruchawość, Śliczne panienki, któraż z was odmówi Stanąć do tańca? O takiej wręcz powiem, Że ma nagniotki. A co? Tom was zażył! Dalej, panowie! I ja kiedyś także Maskę nosiłem i umiałem szeptać W ucho pięknościom jedwabne powieści, Co szły do serca; przeszło to już, przeszło. Nuże, panowie! Grajki, zaczynajcie! Miejsca! rozstąpmy się! dalej, dziewczęta! / Muzyka gra. Młodzież tańczy. / Hej! więcej światła! Wynieście te stoły! I zgaście ogień, bo zbyt już gorąco. Siadaj–że, siadaj, bracie Kapulecie! Dla nas dwóch czasy pląsów już minęły. Jakże to dawno byliśmy obydwaj Po raz ostatni w maskach? DRUGI KAPULET Będzie temu Lat ze trzydzieści. KAPULET Co? Co! Nie tak dawno Było to, pomnę, na godach Lucencja; Na te Zielone Świątki, da Bóg dożyć, Będzie dwadzieścia pięć lat. DRUGI KAPULET Dawniej, dawniej, Wszak już syn jego jest trzydziestoletni. KAPULET Co mi waść prawisz? Przede dwoma laty Syn jego nie był jeszcze pełnoletni. ROMEO / do jednego z sług / Co to za dama, co w tej chwili tańczy Z tym kawalerem? SŁUGA Nie wiem, jaśnie panie. ROMEO Ona zawstydza świec jarzących blaski; Piękność jej wisi u nocnej opaski Jak drogi klejnot u uszu Etiopa. Nie tknęła ziemi wytworniejsza stopa. Jak śnieżny gołąb wśród kawek tak ona Świeci wśród swoich towarzyszek grona. Zaraz po tańcu przybliżę się do niej I dłoń mą uczczę dotknięciem jej dłoni. Kochał–żem dotąd? O! zaprzecz, mój wzroku! Boś jeszcze nie znał równego uroku. TYBALT Sądząc po głosie, z Montekich to któryś. Daj no mi rapir, chłopcze. Jak się waży Ten łotr tu wchodzić i kłamaną larwą Szyderczo naszej urągać zabawie? Na krew szlachetną, co mi wzdyma serce, Nie będzie grzechu, jeśli go uśmiercę. KAPULET Tybalcie, co ci to? Czego się zżymasz? TYBALT Ujmy tej, stryju, pewno nie wytrzymasz: Jeden z Montekich, twych śmiertelnych wrogów, Śmie tu znieważać gościnność twych progów. KAPULET Czyż to Romeo? TYBALT Tak, ten to nikczemnik. KAPULET Daj mu waść pokój, nie wychodzi przecie z granic wytkniętych dobrym wychowaniem I prawdę mówiąc, cała go Werona Ma za młodzieńca pełnego przymiotów; Nie chciałbym za nic w świecie w moim domu Czynić mu krzywdy. Uspokój się zatem, Miły synowcze, nie zważaj na niego, Taka ma wola; jeśli ją szanujesz, Okaż uprzejmość i spędź precz z oblicza Ten mars niezgodny z weselem tej doby. TYBALT Taki gość w domu nabawia choroby; Nie ścierpię go tu. KAPULET Chcę go mieć cierpianym. Cóż to, zuchwalcze? Mówię, że chcę! Cóż to? Czy ja tu jestem, czy waść jesteś panem? Waść go tu nie chcesz ścierpieć! Boże odpuść! Waść mi chcesz gości porozpędzać? kołki Na łbie mi strugać? przewodzić w mym domu? TYBALT Stryju, to hańba! KAPULET Cicho! burdą jesteś. Z tą porywczością doigrasz się waszmość. Zawsze mi musisz się sprzeciwiać! — Brawo, Kochana młodzi! — Urwipołeć z waści! Siedź cicho albo… Hola! Więcej światła! — Ja cię uciszę. Patrz go! — Żwawo, chłopcy! TYBALT Gniew dobrowolny z flegmą przymuszoną Na krzyż się schodząc wstrząsają mi łono. Muszę ustąpić; wkrótce się atoli W gorzką żółć zmieni ta słodycz wbrew woli. / oddala się / ROMEO / do Julii / Jeśli dłoń moja, co tę świętość trzyma, Bluźni dotknięciem: zuchwalstwo takowe Odpokutować usta me gotowe Pocałowaniem pobożnym pielgrzyma. JULIA / do Romea / Mości pielgrzymie, bluźnisz swojej dłoni, Która nie grzeszy zdrożnym dotykaniem; Jest–li ujęcie rąk pocałowaniem, Nikt go ze świętych pielgrzymom nie broni. ROMEO / jak pierwej / Nie mają–ż święci ust tak jak pielgrzymi? JULIA / jak pierwej / Mają ku modłom lub kornej podzięce. ROMEO Niechże ich usta czynią to co ręce; Moje się modlą, przyjm modły ich, przyjmij. JULIA Niewzruszonymi pozostają święci, Choć gwoli modłów niewzbronne ich chęci. ROMEO Ziść więc cel moich, stojąc niewzruszenie. I z ust swych moim daj wziąć rozgrzeszenie. / całuje ją / JULIA Moje więc teraz obciąża grzech zdjęty. ROMEO Z mych ust? O! grzechu, zbyt pełen ponęty! Niechże go nazad rozgrzeszony zdejmie! Pozwól. / całuje ją znowu / JULIA Jak z książki całujesz pielgrzymie. MARTA Panienko, jejmość pani matka prosi. ROMEO Któż jest jej matką? MARTA Jej matką? Bajbardzo! Nikt inny, jeno pani tego domu; I dobra pani, mądra a cnotliwa. Ja byłam mamką tej, coś z nią pan mówił. Smaczny by kąsek miał, kto by ją złowił. ROMEO A więc Kapulet! O dolo zbyt sroga! Życie me jest więc w ręku mego wroga. BENWOLIO Wychodźmy, wieczór dobiega już końca. ROMEO Niestety! z wschodem dla mnie zachód słońca. KAPULET / do rozchodzących się gości / Ejże, panowie, pozostańcie jeszcze; Mają nam wkrótce dać małą przekąskę. Chcecie koniecznie? Muszę więc ustąpić. Dzięki wam, mili panowie i panie. Dobranoc. Światła! Idźmyż spać. / do Drugiego Kapuleta / Braciszku, Zapóźniliśmy się; idę wypocząć. / Wychodzą wszyscy prócz Julii i Marty. / JULIA Czy nie wiesz, nianiu, kto to jest ten pan? MARTA Ten,tu? To syn starego Tyberia. JULIA A tamten, Co właśnie ku drzwiom zmierza? MARTA To podobno Młody Petrycy. JULIA A ów, tam na prawo, Co nie chciał tańczyć? MARTA Nie wiem. JULIA Spytaj, proszę, Jak się nazywa. Jeżeli żonaty, Całun mnie czeka zamiast ślubnej szaty. MARTA Zwie się Romeo, jest z rodu Montekich, Synem waszego największego wroga. JULIA Jako obcego za wcześnie ujrzałam! Jako lubego za późno poznałam! Dziwny miłości traf się na mnie iści, Że muszę kochać przedmiot nienawiści. MARTA Co to jest? co to takiego? JULIA To wiersze, Których mię jeden tancerz dziś nauczył. MARTA Pójdź spać, waćpanna. / Głos za sceną: „Julio!” / Dalej! dalej! Wołają pannę i pusto już w sali. / Wychodzą. / AKT DRUGI PROLOG Przełożył Jan Kasprowicz CHÓR Dawna namiętność już w całunach leży, W jej miejscu władnie siła żądzy nowej; Piękną przestała być przy Julii świeżej Piękność, dla której umrzeć był gotowy. Dziś jest Romeo kochany i kocha, W oczach obojga żar jednaki płonie; Lecz on, w niej wroga przypuszczając, szlocha, A ona miłość z wędki grozy chłonie. On się nie zbliży i przed nią nie złoży Przysiąg serdecznych, uważan za wroga; I jej, choć w łonie namiętność się sroży, Zejścia się z lubym zamkniętą jest droga. Lecz w żądzy siła: po wielkich katuszach Wielką im radość czas zgotuje w duszach. SCENA PIERWSZA / Pusty plac przytykający do ogrodu Kapuletów. Wchodzi Romeo. / ROMEO Mam–że iść dalej, gdy tu moje serce? Cofnij się, ziemio, wynajdź sobie centrum! / wchodzi na mur i spuszcza się do ogrodu / / Wchodzą Merkucjo i Benwolio. / BENWOLIO Romeo! bracie! Romeo! MERKUCJO Ma rozum; Powietrze chłodne, więc dyrnął do łóżka. BENWOLIO Pobiegł tą drogą i przelazł przez parkan. Wołaj, Merkucjo! MERKUCJO Użyję nań zaklęć; Romeo! gachu! cietrzewiu! wariacie! Ukaż się w lotnej postaci westchnienia, Powiedz choć jeden wiersz, a dość mi będzie; Jęknij: ach! połącz w rym: kochać i szlochać; Szepnij Wenerze jakie piękne słówko; Daj jaki nowy epitet ślepemu Jej synalkowi, co tak celnie strzelał Za owych czasów, gdy król Kofetua W zaloty chodził do córki żebraczej. Nie słucha; ani piśnie, ani trunie Zdechł robak, muszę zakląć go inaczej. Klnę cię na żywe oczy Rozaliny, Na jej wysokie czoło, krasne usta, Wysmukłe nóżki i toczone biodra Z przyległościami, abyś się przed nami W właściwej sobie postaci ukazał. BENWOLIO Gniewać się będzie, jeśli cię usłyszy. MERKUCJO Co się ma gniewać? Mógłby się rozgniewać, Gdyby za sprawą mojego zaklęcia W zaczarowane koło jego pani Inny duch wkroczył i stał tam dopóty, Dopóki by go nie zmogła: to byłby Powód do uraz; moja inwokacja Jest przyjacielska i godziwa razem, Bo wywołuje w imię jego pani Jego jedynie naturalną postać. BENWOLIO Pójdź! skrył się owdzie pomiędzy drzewami, By się tam zbratał z tajemniczą nocą — Ślepym w miłości ciemność jest najmilsza. MERKUCJO Możeż w cel trafić miłość będąc ślepą? Teraz usiądzie sobie pod jabłonką I będzie wzdychał, by jego kochanka Była owocem, który młode panny, Kiedy są same — nazywają figą. Oby, Romeo, była, oby była Taką otwartą figą, a ty chłopcze, Obyś był gruszką! Dobranoc, Romeo! Idę lec w moim łóżku za kotarą, Bo to polowe tu dla mnie za chłodne. Czy idziesz także? BENWOLIO Idę; próżno szukać Takiego, co być nie chce znaleziony. / Wychodzą. / SCENA DRUGA / Ogród Kapuletów. Wchodzi Romeo. / ROMEO Drwi z blizn, kto nigdy nie doświadczył rany. / Julia ukazuje się w oknie. / Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna! Ono jest wschodem, a Julia jest słońcem! Wnijdź, cudne słońce, zgładź zazdrosną lunę, Która aż zbladła z gniewu, że ty jesteś Od niej piękniejsza; o, jeśli zazdrosna, Nie bądź jej służką! Jej szatkę zieloną I bladą noszą jeno głupcy. Zrzuć ją! To moja pani, to moja kochanka! O! gdyby mogła wiedzieć, czym jest dla mnie! Przemawia, chociaż nic nie mówi; cóż stąd? Jej oczy mówią, oczom więc odpowiem. Za śmiały jestem; mówią, lecz nie do mnie. Dwie najjaśniejsze, najpiękniejsze gwiazdy Z całego nieba, gdzie indziej zajęte, Prosiły oczu jej, aby zastępczo Stały w ich sferach, dopóki nie wrócą. Lecz choćby oczy jej były na niebie, A owe gwiazdy w oprawie jej oczu: Blask jej oblicza zawstydziłby gwiazdy Jak zorza lampę; gdyby zaś jej oczy Wśród eterycznej zabłysły przezroczy, Ptaki ocknęłyby się i śpiewały, Myśląc, że to już nie noc, lecz dzień biały. Patrz, jak na dłoni smutnie wsparła liczko! O! gdybym mógł być tylko rękawiczką, Co tę dłoń kryje! JULIA Ach! ROMEO Cicho! coś mówi. o! mów, mów dalej, uroczy aniele; bo ty mi w noc tę tak wspaniale świecisz jak lotny goniec niebios rozwartemu od podziwienia oku śmiertelników, które się wlepia w niego, aby patrzeć, jak on po ciężkich chmurach się przesuwa i po powietrznej żegluje przestrzeni. JULIA Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo! Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę! Lub jeśli tego nie możesz uczynić, To przysiąż wiernym być mojej miłości, A ja przestanę być z krwi Kapuletów. ROMEO Mam–że przemówić czy też słuchać dalej? JULIA Nazwa twa tylko jest mi nieprzyjazna, Boś ty w istocie nie Montekim dla mnie. Jest–że Monteki choćby tylko ręką, Ramieniem, twarzą, zgoła jakąkolwiek Częścią człowieka? O! weź inną nazwę! Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą, Pod inną nazwą równie by pachniało; Tak i Romeo bez nazwy Romea Przecież by całą swą wartość zatrzymał. Romeo! porzuć tę nazwę, a w zamian Za to, co nawet cząstką ciebie nie jest, Weź mię, ach! całą! ROMEO Biorę cię za słowo: Zwij mię kochankiem, a krzyżmo chrztu tego Sprawi, że odtąd nie będę Romeem. JULIA Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając, Podchodzisz moją samotność? ROMEO Z nazwiska Nie mógłbym tobie powiedzieć, kto jestem; Nazwisko moje jest mi nienawistne, Bo jest, o! święta, nieprzyjazne tobie; Zdarłbym je, gdybym miał je napisane. JULIA Jeszcze me ucho stu słów nie wypiło Z tych ust, a przecież dźwięk już ich mi znany. Jest żeś Romeo, mów? jest żeś Monteki? ROMEO Nie jestem ani jednym, ani drugim, Jedno–li z dwojga jest niemiłe tobie. JULIA Jak żeś tu przyszedł, powiedz, i dlaczego? Mur jest wysoki i trudny do przejścia, A miejsce zgubne; gdyby cię kto z moich Krewnych tu zastał… ROMEO Na skrzydłach miłości Lekko, bezpiecznie mur ten przesadziłem, Bo miłość nie ma żadnych tam i granic; A co potrafi, na to się i waży; Krewni więc twoi nie trwożą mię wcale. JULIA Zabiliby cię, gdyby cię ujrzeli. ROMEO Ach! więcej groźby leży w oczach twoich Niż w ich dwudziestu mieczach; patrz łaskawie, A będę silny przeciw ich gniewowi. JULIA Na Boga! niech cię oni tu nie ujrzą! ROMEO Ciemny płaszcz nocy skryje mię przed nimi. Lecz niech mię znajdą, jeśli ty mię kochasz. Lepszy kres życia skutkiem ich niechęci Niż przedłużony zgon w braku twych uczuć. JULIA Kto ci dopomógł znaleźć to ustronie? ROMEO Miłość, co mi go doradziła szukać; Ona mi instynkt, ja jej oczy dałem. Nie jestem sternik, gdybyś jednak była Równie daleko jak ów brzeg, którego Morze najdalsze podmywa krawędzie, Śmiało po taki klejnot bym popłynął. JULIA Gdyby nie ciemność, co mi twarz maskuje, Widziałbyś na niej rozlany rumieniec Po tym, co z ust mych słyszałeś tej nocy. Rada bym form się trzymać, rada cofnąć To, co wyrzekłam; ale precz, udanie! Czy ty mię kochasz? Wiem, że powiesz: tak jest; I ja–ć uwierzę; mimo przysiąg jednak Możesz mię zawieść. Z wiarołomstwa mężczyzn Śmieje się, mówią, Jowisz. O! Romeo! Jeśli mię kochasz, wyrzecz to rzetelnie; Lecz jeśli masz mię za podbój zbyt łatwy, To zmarszczę czoło i przewrotną będę, I na miłosne twoje oświadczenia Powiem: nie, w innym razie za nic w świecie. Za czuła może jestem, o! Monteki, Stąd możesz sądzić me obejście płochym; Ufaj mi jednak, będę ja wierniejsza Od tych, co bieglej umieją się drożyć. Byłabym ja się była, prawdę mówiąc, Także drożyła, gdybyś był tajnego Głosu miłości mojej nie podchwycił. Nie wiń mię przeto ani też przypisuj Płochości tego wylania mych uczuć, Które zdradziła noc ciemna. ROMEO O! Julio, Przysięgam na ten księżyc, co wspaniale Powleka srebrem tamtych drzew wierzchołki… JULIA O! nie przysięgaj na księżyc, bo księżyc Co tydzień zmienia kształt swej pięknej tarczy; I miłość twoja po takiej przysiędze Mogłaby również zmienną się okazać. ROMEO Na cóż mam przysiąc? JULIA Nie przysięgaj wcale; Lub wreszcie przysiąż na samego siebie: Na ten uroczy przedmiot mych uwielbień, To ci uwierzę. ROMEO Jeśli szczera miłość Mojego serca… JULIA Daj pokój przysięgom. Lubo się cieszę z twojej obecności, Te nocne śluby nie cieszą mnie jakoś, Za nagłe one są, za nierozważne, Podobne niby do blasku, co znika, Nim człowiek zdąży powiedzieć: „Błysnęło”. Dobranoc, luby! Oby nam ten wonny Miłości pączek przyniósł kwiat niepłonny! Bądź zdrów! i zaśnij z tak błogim spokojem, Jaki, z twej łaski, czuję w sercu mojem. ROMEO Także mam odejść nie zaspokojony? JULIA Jakiegoż więcej chcesz zaspokojenia? ROMEO Zamiany twoich zapewnień za moje. JULIA Jużem ci dała je, nimeś zażądał; Rada bym jednak one mieć na powrót. ROMEO Chciałaż byś cofnąć je? Dlaczego? luba! JULIA Ażebym mogła oddać ci je znowu. A przecież jest to żądanie zbyteczne; Bo moja miłość równie jest głęboka Jak morze, równie jak ono bez końca; Im więcej ci jej udzielam, tym więcej Czuję jej w sercu. / Słychać w pokojach głos Marty. / Wołają mię. — Zaraz. Bądź zdrów, kochanku drogi! — Zaraz, zaraz. — Najmilszy, pomnij być stałym! — Zaczekaj, Zaczekaj trochę, powrócę za chwilę. / wychodzi / ROMEO Błogosławiona, o! błogosławiona Po dwakroć nocy! Ale czy to wszystko, Dziejąc się w nocy nie jest marą tylko? Co tak lubego może–ż być istotnym? JULIA / ukazując się znowu / Jeszcze słów parę, a potem dobranoc, Drogi Romeo! jeśli twoja skłonność Jest prawą, twoim zamiarem małżeństwo: To mię uwiadom jutro przez osobę, Którą do ciebie przyślę, gdzie i kiedy Zechcesz dopełnić obrzędu; a wtedy Całą mą przyszłość u nóg twoich złożę I w świat za tobą pójdę w imię boże. MARTA / za sceną / Panienko! JULIA Idę. — Lecz jeśli mię zwodzisz, To cię zaklinam… MARTA / za sceną / Julciu! JULIA Zaraz idę. — Jeśli mię zwodzisz, o! to cię zaklinam, Skończ te zabiegi i zostaw mię żalom. — Jutro więc przyślę. ROMEO Jak pragnę zbawienia… JULIA Po tysiąc razy dobranoc. / odchodzi / ROMEO Po tysiąc Razy niedobra tam, gdzie ty nie świecisz. Jak żak, gdy rzuca książkę, tak kochanek Do celu swego pospiesza wesoły; A gdy nadejdzie z kochanką rozstanek, Wlecze się smutnie, jak ów żak do szkoły. / odchodzi / JULIA / ukazuje się znowu / Pst! pst! Romeo! O, gdybym mieć mogła Głos sokolnika, by tego maiża Nazad przywołać! Przymus jest ochrypły, Nie może głośno mówić, gdyby nie to, Wstrząsłabym góry, gdzie się echo kryje, I głos bym jego zrobiła chrapliwszy Niż mój od rozbrzmień imienia Romeo! ROMEO Moja to dusza dzwoni imię moje, Jak srebrny dźwięk ma nocą głos kochanki! I jest–że słodsza muzyka na świecie? JULIA Romeo! ROMEO Luba! JULIA O której godzinie Jutro mam przysłać? ROMEO O dziewiątej. JULIA Dobrze. Dwudziestoletni to termin. Nie pomnę, Po com tu ciebie znowu przywołała. ROMEO Pozwól mi czekać, aż sobie przypomnisz. JULIA Zapomnę znowu, po co czekasz, pomnąc O twojej tylko lubej obecności. ROMEO A ja wciąż czekać będę, abyś ciągle Zapominała, sam zapominając, Że mam gdzie inny dom jak tutaj. JULIA Wkrótce Dnieć będzie: rada bym, żebyś już odszedł; Nie dalej jednak jak ów biedny ptaszek, Co go swawolna dziewka z rąk wypuszcza I wnet, zazdroszcząc mu krótkiej wolności, Jak niewolnika trzymanego w więzach Jedwabnym sznurkiem przyciąga na powrót. ROMEO Chciałbym być biednym ptaszkiem w twoim ręku. JULIA O! ja bym zbytkiem pieszczot cię zabiła. Dobranoc, luby! jeszcze raz dobranoc! Smutek rozstania tak bardzo jest miły, Że by dobranoc wciąż usta mówiły. / odchodzi / ROMEO Sen na twe oczy, pokój w pierś niech spłynie; Obym był nimi w tej błogiej godzinie! Spieszę do ojca Laurentego celi, On mi pomocy i rady udzieli. / wychodzi / SCENA TRZECIA / Cela Ojca Laurentego. Wchodzi Ojciec Laurenty z koszykiem w ręku. / OJCIEC LAURENTY Szary poranek spędza mrok ponury Pasami światła znacząc wschodnie mury I noc się na bok chyli jak pijana Z dróg dnia ubitych kołami Tytana. Nim oko słońca pełnym blaskiem strzeli, Rosę wypije i świat rozweseli, Muszę uzbierać w ten koszyk z sitowia Roślin tak zbawczych, jak zgubnych dla zdrowia, Ziemia jest matką natury i grobem, Grzebie i życia obdziela zasobem. I mnóstwo dzieci jej łona widzimy Ciągnących pokarm z jej piersi rodzimej; Niejedno w skutkach swoich wyśmienite, Każde do czegoś, wszystko rozmaite. O! moc to pełna cudów, co się mieści W sokach ziół, krzewów, w martwej kruszców treści! Bo nie ma rzeczy tak podłych na ziemi, Aby nie mogły stać się przydatnemi; Ni tak przydatnych, aby zamiast służyć Nie zaszkodziły pod wpływem nadużyć. Wszakże i cnota może zajść w bezdroże, A błąd się czynem uszlachetnić może. W mdłym kwiatku, w ziółku jednym i tym samem Ma nieraz miejsce jad wespół z balsamem, Co zmysły razi i to, co im sprzyja, Bo jego zapach rzeźwi; smak zabija. Podobnie sprzeczna i w człowieku gości Dwójca pierwiastków: dobroci i złości; A kędy górę gorsza weźmie strona, Tam śmierć przychodzi i roślina kona. / Wchodzi Romeo. / ROMEO Dzień dobry, ojcze mój. OJCIEC LAURENTY Benedicite! Cóż to za ranny głos tak mnie pozdrawia! Młody mój synu, zły to znak, kto łoże Próżne zostawia o tak wczesnej porze. Troska odbywa straż w oczach starego, A sen tych mija, których troski strzegą; Ale gdzie czerstwa, wolna od kłopotów Młódź głowę złoży, sen zawżdy przyjść gotów. To więc tak ranne tu przybycie zdradza Jakiś niepokój, któremu snu władza Ulec musiała. Czy tylko się kładłeś? Możeś do łóżka i nie zajrzał? ROMEO Zgadłeś; Milej niż w łóżku przeszły mi godziny. OJCIEC LAURENTY Grzeszniku, pewnieś był u Rozaliny. ROMEO U Rozaliny? Nie, ojcze; to imię W pamięci mojej wiecznym snem już drzemie. OJCIEC LAURENTY Brawo, mój synu! Lecz gdzieżeś to bywał? ROMEO Zaraz ci powiem: próżno byś zgadywał; Byłem na balu w domu mego wroga, Gdziem został ranny, lecz zbójczyni sroga Czuje cios wzajem przeze mnie zadany, Tak że na nasze obopólne rany Święty wpływ tylko twej, ojcze, opieki Poradzić zdoła i dać zbawcze leki. Po chrześcijańsku, jak widzisz, przemawiam, Skoro się nawet za mym wrogiem wstawiam. OJCIEC LAURENTY Mów jaśniej, synu; zagadkowa spowiedź, Dwuznaczną także znajduje odpowiedź. ROMEO Dowiedz się zatem, że anioł kobieta, Którąm ukochał, jest z krwi Kapuleta. Jego to dziecko i nadzieja cała; Jak ja ją, tak mnie ona ukochała. I do jedności, która nas już splata, Brakuje tylko, byś nas ty dla świata Stułą zjednoczył. Gdzie, o jakiej dobie Dozgonną miłość przysięgliśmy sobie, Powiem ci idąc, czcigodny kapłanie; Błagam cię tylko, niech się to dziś stanie. OJCIEC LAURENTY Święty Franciszku! Cóż to za przemiana! Toż Rozalina, owa ukochana, Niczym już dla cię? Miłość więc młodzieży W oczach jedynie, a nie w sercu leży? Jezus! Maryja! Ileż to solanki Ściekło z twych oczu dla owej kochanki! I nadaremnie, bowiem twe zapały Wciąż zalewane, wciąż się powiększały. Jeszcze twych westchnień nie rozwiał Fawoni; Jeszcze twój dawny jęk w uszach mi dzwoni, I na twych licach, bladością pokrytych, Widoczny jeszcze ślad łez nie obmytych, Wszystko, coś cierpiał z miłosnej przyczyny, Cierpiałeś tylko gwoli Rozaliny. A teraz! nie dziw, gdy mdła płeć upadnie, Kiedy mężczyźni szwankują tak snadnie. ROMEO Gdym kochał tamtą, takżeś nie pochwalał. OJCIEC LAURENTY Nie, żeś ją kochał, lecz żeś za nią szalał. ROMEO Pogrześć tą miłość kazałeś. OJCIEC LAURENTY Nie w grobie By tę pochować, a inną wziąć sobie. ROMEO Nie łaj mnie, proszę; ta, co mi dziś luba, Miłość mą płaci miłością cheruba; Z tamtą inaczej było. OJCIEC LAURENTY Bo odgadła, Że w rzeczach serca nie znasz abecadła, Tylko z rutyny czytasz. Pójdź, wietrzniku; Do sankcji tego nowego wybryku Jeden i jeden tylko wzgląd mię skłania: To jest, że może z tego zawiązania Wyniknie węzeł, który wasze rody Zawistne złączy w piękny łańcuch zgody. ROMEO O! prędzej! pilno mi! OJCIEC LAURENTY Festina lente! Zdradne są kroki za śpiesznie podjęte. / Wychodzą. / SCENA CZWARTA / Ulica. Wchodzą Merkucjo i Benwolio. / MERKUCJO Gdzież, u diabła, ugrzązł Romeo! Czy był tej nocy w domu? BENWOLIO Nie w domu swego ojca przynajmniej; mówiłem z jego służącym. MERKUCJO Ta blada sekutnica Rozalina Na wariata go wnet wykieruje. BENWOLIO Tybalt, starego Kapuleta krewny, Pisał do niego list. MERKUCJO Z wyzwaniem, ręczę. BENWOLIO Romeo mu odpowie. MERKUCJO Każdy człowiek Piśmienny może na list odpowiedzieć. BENWOLIO On mu odpowie odpowiednio, jak człowiek wyzwany. MERKUCJO Biedny Romeo! Już trup z niego! Zakłuty czarnymi oczyma białogłowy; przestrzelony na wskroś uszu romansową piosnką; ugodzony w sam rdzeń serca postrzałem ślepego malca łucznika; potrafiż on Tybaltowi stawić czoło? BENWOLIO A cóż to takiego Tybalt? MERKUCJO Coś więcej niż książę kotów; możesz mi wierzyć! Nieustraszony rębacz, bije się jak z nut, zna czas, odległość i miarę; pauzuje w sam raz jak potrzeba: raz, dwa, a trzy to już w pierś. Żaden jedwabny guzik nie wykręci mu się od śmierci. Duelista to, duelista pierwszej klasy. Owe nieśmiertelne passado! Owe punto reverso! owe hai! BENWOLIO Co takiego? MERKUCJO Niech kaci porwą to plemię śmiesznych, sepleniących, przesadnych fantastyków, z ich nowo kutymi terminami! Na Boga, doskonała klinga! Dzielny mąż! Wspaniała dziewka! Nie jest–że to rzecz opłakana, że nas obsiadły te zagraniczne muchy, te modne sroki, te pardonnez moi, którym tak bardzo idzie o nową formę, że nawet na starej ławce wygodnie siedzieć nie mogą; te bąki, co bąkają: bon! bon! / Wchodzi Romeo. / BENWOLIO Oto Romeo, nasz Romeo idzie. MERKUCJO Bez mlecza, jak śledź suszony. O! człowieku! jakżeś się w rybę przedzierzgnął! Teraz go rymy Petrarki rozczulają. Laura naprzeciw jego bóstwa jest prostą pomywaczką, lubo tamta miała kochanka, co ją opiewał; Dydona flądrą; Kleopatra Cyganką; Helena i Hero szurgotami i otłukami; Tyzbe kopciuchem lub czymś podobnym, ale zawsze niedystyngowanym. Bonjour, sinior Romeo! Oto masz francuskie pozdrowienie na cześć twoich francuskich pantalonów. Pięknie nas zażyłeś tej nocy. ROMEO Dzień dobry wam, moi drodzy. Jakże to was zażyłem? MERKUCJO Pokazałeś nam odwrotną stronę medalu, odwrotną stronę swego medalu. ROMEO To się znaczy, żem wam zdezerterował. Wybacz, kochany Merkucjo; miałem pilny interes, a w takim przypadku człowiek może zgrzeszyć na polu uprzejmości. MERKUCJO To się znaczy, że w takim przypadku człowiek może być zniewolony zgiąć kolana. ROMEO Ma się rozumieć — z uprzejmości. MERKUCJO Bardzoś zgrabnie trafił w sedno. ROMEO A ty bardzoś zgrabnie to wyłożył. MERKUCJO Ja bo jestem kwiatem uprzejmości. ROMEO Kwiatem kwiatów. MERKUCJO Racja. ROMEO Jeżeliś ty kwiatem, to moje trzewiki są w kwitnącym stanie. MERKUCJO Brawo! pielęgnuj mi ten dowcip; ażeby, skoro ci się do reszty zedrze podeszwa u trzewików, twój dowcip mógł po prostu figurować. ROMEO O! godny zdartej podeszwy dowcipie! O! figuro pełna prostoty z powodu swego prostactwa! MERKUCJO Na pomoc, Benwolio! moje koncepta dech tracą. ROMEO Pejczą je i pejczą! Biczem i ostrogą, inaczej nazwę je hetkami. MERKUCJO Jeżeli twój dowcip poluje na dzikie gęsi, to kapituluję; bo on ma więcej kwalifikacji ku temu niż wszystkie moje umysłowe władze. Czy ja ci się zdaję na to, żebym miał z gęsiami do czynienia? ROMEO Tyś mi się nigdy na nic nie zdał, wyjąwszy, kiedy miałem do czynienia z gęsiami. MERKUCJO Za ten koncept ugryzę cię w ucho. ROMEO Chyba udziobiesz! MERKUCJO Twój dowcip jest gorzką konfiturą, diabelnie ostrym sosem. ROMEO Stosownym do gęsi. MERKUCJO To koncept z koźlej skórki, której cal da się rozciągnąć tak, że nim opaszesz całą głowę. ROMEO Rozciągnę go do wyrazu „głowę”, który połączywszy z gęsią, będziesz miał gęsią głowę. MERKUCJO Nie jest–że to lepiej niż jęczeć z miłości? Teraz to co innego; teraz mi jesteś towarzyski, jesteś Romeem, jesteś tym, czym jesteś; miłość zaś jest podobna do owego gapia, co się szwenda wywiesiwszy język, szukając dziury, gdzie by mógł palec wścibić. ROMEO Stój! Stój! MERKUCJO Chcesz, aby się mój dowcip zastanowił w samym środku weny? ROMEO Z obawy, abyś tej weny zbyt nie rozszerzył. MERKUCJO Mylisz się, właśnie byłem bliski ją ścieśnić, bo jużem był doszedł do jej dna i nie miałem zamiaru dłużej wyczerpywać materii. ROMEO Patrzcie, co za dziwadła! / Wchodzi Marta z Piotrem. / MERKUCJO Żagiel! żagiel! żagiel! BENWOLIO Dwa, dwa: spodnie i spódnica MARTA Piotrze. PIOTR Słucham. MARTA Piotrze, gdzie mój wachlarz? MERKUCJO Proszę cię, mój Piotrze, zakryj wachlarzem twarz jejmości; bo z dwojga tego, jej wachlarz jest piękniejszy. MARTA Życzę panom dnia dobrego. MERKUCJO Życzymy ci dobrego południa, piękna sinioro. MARTA Czy to już południe? MERKUCJO Nie inaczej; bo nieczysta ręka wskazówki na kompasie trzyma już południe za ogon. MARTA Chryste Panie! Cóż to za człowiek z waćpana? ROMEO Człowiek, którego Pan Bóg skazał na zepsucie. MARTA Dobrześ pan powiedział, na poczciwość! Nie wie też czasem który z panów, gdzie bym mogła znaleźć młodego Romea? ROMEO Ja wiem czasem, ale młodego Romea znajdziesz waćpani starszym, niż był, kiedyś go szukać zaczęła. Jestem najmłodszy z tych, co noszą to imię w braku gorszego. MARTA Ach, to dobrze! MERKUCJO Możeż być dobrym to, co jest gorszym? MARTA Jeżeli waćpan nim jesteś, to rada bym z nim pomówić sam na sam. BENWOLIO Zaprosi go na jakąś wieczorynkę. MERKUCJO Pośredniczka to Wenery. Huź, ha! ROMEO Cóż to, czyś kota upatrzył? MERKUCJO Kotlinę, panie, nie kota; i to w starym piecu, nie w polu. Bodaj to kotlina, Gdzie siedzi kocina, Ta nie osmali… Lecz zmykaj, chudzino, Przed taką kotliną, Gdzie diabeł pali! Romeo, czy będziesz u ojca na obiedzie? My tam idziemy. ROMEO Pośpieszę za wami. MERKUCJO Do widzenia, starożytna damo; damo, damo, damo, damo! / Wychodzą Merkucjo i Benwolio. / MARTA Tak, tak, do widzenia! Co to za infamis, proszę pana, co się tak poważył rozpuścić cugle swemu grubiaństwu? ROMEO Jest to panicz zakochany w swym języku, zdolny wypowiedzieć więcej w ciągu jednej minuty niż milczeć przez cały miesiąc. MARTA Jeżeli on na mnie co powiedział, dam ja mu, chociażby był zuchwalszy, niż jest, i miał ze sobą dwudziestu sobie podobnych drabów; a jeżeli mi ujdzie, to znajdę takich, co to potrafią. A hultaj! czy to ja jestem jego kochanką, jego poniewieradłem! (do Piotra) I ty tu stałeś także i mogłeś ścierpieć, żeby mnie lada gbur używał wedle upodobania za przedmiot swych bezwstydnych żartów? PIOTR Nie widziałem jeszcze, żeby kto używał jejmości wedle upodobania; gdybym był to widział, byłbym był pewnie zaraz giwer wydobył, ręczę za to. Umiem się najeżyć tak dobrze jak kto inny, kiedy mam sposobność po temu i prawo za sobą. MARTA Dlaboga! tak jestem rozdrażniona, że się wszystko we mnie trzęsie. A hultaj! Otóż, proszę pana, tak jak powiedziałam, młoda moja pani kazała mi się wywiedzieć o panu; co mi kazała powiedzieć, to sobie zachowuję; ale przede wszystkim oświadczam panu, że jeżelibyś ją osadził na koszu, jak to mówią, bo panienka, o której mówię, jest młoda, i dlatego, gdybyś ją pan wywiódł w pole, byłoby to tak ciężkim psikusem, jaki tylko młodej panience można wyrządzić. ROMEO Pozdrów ją, waćpani, ode mnie i powiedz, że jej daję rendez–vous… MARTA Poczciwości! oświadczę jej to, oświadczę. Niebożę, nie posiądzie się z radości. ROMEO Co jej waćpani chcesz oświadczyć? Nie wiesz, co mówić miałem. MARTA Oświadczę jej, że pan dajesz randewu; co jest, jeżeli się nie mylę, ofiarą godną prawdziwego szlachcica. ROMEO Powiedz jej, aby pod pozorem spowiedzi przyszła za parę godzin do celi ojca Laurentego, tam ślub weźmiemy. Oto masz waćpani za swoje trudy. MARTA Nie, panie; ani grosika. ROMEO No, no, bez ceremonii. MARTA Za parę godzin więc; dobrze, nie zaniedba się stawić. ROMEO Waćpani staniesz za murem klasztornym, Tam ci mój człowiek przyniesie drabinkę Z sznurków skręconą, która mi w noc późną Do szczytu mego szczęścia wstęp ułatwi. Bądź zdrowa! Wierność twa znajdzie nagrodę, Poleć mię swojej młodej pani. MARTA Niech wam Bóg błogosławi! Ale, ale… ROMEO Cóż mi waćpani jeszcze powiesz? MARTA Czy człowiek pański dobry do sekretu? Bo gdzie się skrycie prowadzą układy, Tam dwóch już, mówią, za wiele do rady. ROMEO Ręczę za niego: jest to wierność sama. MARTA A więc wszystko dobrze. Co też za miłe stworzenie ta moja panienka! Co to nie wyprawiało, jak było małym! Chryste Panie! Ale, ale, jest tu na mieście jeden pan, niejaki Parys, ten ma na nią diabli apetyt; ale ona, poczciwina, wolałaby patrzeć na bazyliszka niż na niego. Przekomarzam się z nią nieraz i mówię, że ten Parys to wcale przystojny mężczyzna; wtedy ona, powiadam panu, za każdym razem aż blednie, zupełnie tak jak pąsowa chusta na słońcu. Proszę też pana, czy rozmaryn i Romeo nie zaczyna się od takiej samej litery? ROMEO Nie inaczej: jedno i drugie od R. MARTA Kpiarz z waszmości. To psie imię. To litera dla… Nie, tamto zaczyna się od innej litery. Co też ona o tym prawi, to jest o rozmarynie i o panu: rada bym, żebyś pan to słyszał. ROMEO Poleć jej służby moje. / wychodzi / MARTA Uczynię to, uczynię po tysiąc razy. — Piotrze! PIOTR Jestem. MARTA Piotrze, naści mój wachlarz i idź przodem. / Wychodzą. / SCENA PIĄTA / Ogród Kapuletów. Wchodzi Julia. / JULIA Dziewiąta biła, kiedym ją posłała; Przyrzekła wrócić się za pół godziny. Nie znalazła go może? nie, to nie to; Słabe ma nogi. Heroldem miłości Powinna by być myśl, która o dziesięć Razy mknie prędzej niż promienie słońca, Kiedy z pochyłych wzgórków cień spędzają. Nie darmo lotne gołębie są w cugach Bóstwa miłości i nie darmo Kupid Ma skrzydła z wiatrem idące w zawody. Już teraz słońce jest w samej połowie Dzisiejszej drogi swojej; od dziewiątej Aż do dwunastej trzy już upłynęły Długie godziny, a jeszcze jej nie ma. Gdyby krew miała młodą i uczucia, Jak piłka byłaby chyżą i lekką, I słowa moje do mego kochanka, A jego do mnie w lot by ją popchnęły; Lecz starzy wcześnie są jakby nieżywi; Jak ołów ciężcy, zimni, więc leniwi. / Wchodzą Marta i Piotr. / Ha! otóż idzie. I cóż, złota nianiu? Czyś się widziała z nim? Każ odejść słudze. MARTA Idź, stań za progiem Piotrze. / Wychodzi Piotr. / JULIA Mów, droga, luba nianiu! Ależ przebóg! Czemu tak smutno wyglądasz? Chociażbyś Złe wieści miała, powiedz je wesoło; Jeśli zaś dobre przynosisz, ta mina Fałszywy miesza ton do ich muzyki. MARTA Tchu nie mam, pozwól mi trochę odpocząć; Ach! moje kości! To był harc nie lada! JULIA Weź moje kości, a daj mi wieść swoją. Mów–że, mów prędzej, mów, nianiuniu droga. MARTA Co za gwałt! Folguj, dlaboga, choć chwilkę, Czyliż nie widzisz, że ledwie oddycham? JULIA Ledwie oddychasz; kiedy masz dość tchnienia Do powiedzenia, że ledwie oddychasz? To tłumaczenie się twoje jest dłuższe Od wieści, której zwłokę nim tłumaczysz; Masz–li wieść dobrą czy złą? niech przynajmniej Tego się dowiem, poczekam na resztę; Tylko mi powiedz: czy jest zła, czy dobra? MARTA Tak, tak, pięknyś panna wybór zrobiła! pannie właśnie męża wybierać. Romeo! żal się Boże! Co mi to za gagatek! Ma wprawdzie twarz gładszą niż niejeden, ale oczy, niech się wszystkie inne schowają; co się zaś tyczy rąk i nóg, i całej budowy, chociaż o tym nie ma co wspominać, przyznać trzeba, że nieporównane. Nie jest to wprawdzie galant całą gębą, ale słodziuchny jak baranek. No, no, dziewczyno! Bóg pomagaj! A czy jedliście już obiad? JULIA Nie. Ale o tym wszystkim już wiedziałam. Cóż o małżeństwie naszym mówił? powiedz. MARTA Ach! jak mnie głowa boli! tak w niej łupie, Jakby się miała w kawałki rozlecieć. A krzyż! krzyż! biedny krzyż! niechaj waćpannie Bóg nie pamięta, żeś mię posyłała. Aby mi przez ten kurs śmierci przyśpieszyć. JULIA Doprawdy, przykro mi, że jesteś słaba. Nianiu, nianiuniu, nianiunieczku droga. Powiedz mi, co ci mówił mój kochanek? MARTA Mówił, jak dobrze wychowany młodzian, Grzeczny, stateczny, a przy tym, upewniam, Pełen zacności. Gdzie waćpanny matka? JULIA Gdzie moja matka? Gdzież ma być? Jest w domu. Co też nie pleciesz, nianiu, mój kochanek Mówił, jak dobrze wychowany młodzian, Gdzie moja matka? MARTA O mój miły Jezu! Takżeś mi aśćka w ukropie kąpana! I takąż to jest maść na moje kości? Bądź–że na przyszłość sama sobie posłem. JULIA O męki! Co ci powiedział Romeo? MARTA Masz pozwolenie iść dziś do spowiedzi? JULIA Mam je. MARTA Śpiesz więc do celi ojca Laurentego; Tam znajdziesz kogoś, co–ć pojmie za żonę. Jak ci jagódki pokraśniały! Czekaj! Zaraz je w szkarłat zmienię inną wieścią: Idź do kościoła, ja tymczasem pójdę Przynieść drabinkę, po której twój ptaszek Ma się do gniazdka wśliznąć, jak się ściemni. Jak tragarz, muszę być ci ku pomocy; Ty za to ciężar dźwigać będziesz w nocy. Idź: trza mi zjeść co po takim zmachaniu. JULIA Idę raj posiąść. Adieu, złota nianiu. / Wychodzą. / SCENA SZÓSTA / Cela Ojca Laurentego. Ojciec Laurenty i Romeo / OJCIEC LAURENTY Oby ten święty akt był miły niebu I przyszłość smutkiem nas nie ukarała. ROMEO Amen! lecz choćby przyszedł nawał smutku, Nie sprzeciwważyłby on tej radości, Jaką mię darzy jedna przy niej chwila. Złącz tylko nasze dłonie świętym węzłem; Niech go śmierć potem przetnie, kiedy zechce, Dość, że wprzód będę mógł ją nazwać moją. OJCIEC LAURENTY Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny; Są one na kształt prochu zatlonego, Co wystrzeliwszy gaśnie. Miód jest słodki, Lecz słodkość jego graniczy z ckliwością I zbytkiem smaku zabija apetyt. Miarkuj więc miłość twoją; zbyt skwapliwy Tak samo spóźnia się jak zbyt leniwy. / Wchodzi Julia. / Otóż i panna młoda. Mech najcieńszy Nie ugiąłby się pod tak lekką stopą. Kochankom mogłyby do jazdy służyć Owe słoneczne pyłki, co igrają Latem w powietrzu; tak lekką jest marność. JULIA Czcigodny spowiedniku, bądź pozdrowion. OJCIEC LAURENTY Romeo, córko, podziękuje tobie Za nas obydwu. JULIA Pozdrawiam go również, By dzięki jego zbytnimi nie były. ROMEO O! Julio, jeśli miara twej radości Równa się mojej, a dar jej skreślenia Większy od mego: to osłódź twym tchnieniem Powietrze i niech muzyka ust twoich Objawi obraz szczęścia, jakie spływa Na nas oboje w tym błogim spotkaniu. JULIA Czucie bogatsze w osnowę niż w słowa Pyszni się z swojej wartości, nie z ozdób; Żebracy tylko rachują swe mienie. Mojej miłości skarb jest tak niezmierny, Że i pół sumy tej nie zdołam zliczyć. OJCIEC LAURENTY Pójdźcie, załatwim rzecz w krótkich wyrazach, Nie wprzód będziecie sobie zostawieni, Aż was sakrament z dwojga w jedno zmieni. / Wychodzą. / AKT TRZECI SCENA PIERWSZA / Plac publiczny. Wchodzą Benwolio, Merkucjo, Paź i słudzy. / BENWOLIO Oddalmy się stąd, proszę cię, Merkucjo, Dzień dziś gorący, Kapuleci krążą; Jak ich zdybiemy, nie unikniem zajścia, Bo w tak gorące dni krew nie jest lodem. MERKUCJO Podobnyś do owego burdy, co wchodząc do winiarni rzuca szpadę i mówi: „Daj Boże, abym cię nie potrzebował!”, a po wypróżnieniu drugiego kubka dobywa jej na dobywacza korków bez najmniejszej w świecie potrzeby. BENWOLIO Masz mię za takiego burdę? MERKUCJO Mam cię za tak wielkiego zawadiakę, jakiemu chyba mało kto równy jest we Włoszech; bardziej zaiste skłonnego do breweryj niż do brewiarza. BENWOLIO Cóż dalej? MERKUCJO Gdybyśmy mieli dwóch takich, to byśmy wkrótce nie mieli żadnego, bo jeden by drugiego zagryzł. Tyś gotów człowieka napastować za to, że ma w brodzie jeden włos mniej lub więcej od ciebie. Tyś gotów napastować człowieka za to, że piwo pije, bo w tym upatrzysz przytyk do swoich piwnych oczu; chociaż żadne inne oko, jak piwne, nie upatrzyłoby w tym przytyku. W twojej głowie tak się lęgną swary jak bekasy w ługu, toś też nieraz za to beknął i głowę ci zmyto bez ługu. Pobiłeś raz człowieka za to, że kaszlnął na ulicy i przebudził przez to twego psa, który się wysypiał przed domem. Nie napastował żeś raz krawca za to, że wdział na siebie nowy kaftan w dzień powszedni? kogoś innego za to, że miał stare wstążki u nowych trzewików? I ty mię chcesz moralizować za kłótliwość? BENWOLIO Gdybym był tak skory do kłótni, jak ty jesteś, nikt by mi życia na pięć kwadransów nie zaręczył. MERKUCJO Życie twoje przeszłoby zatem bez zaręczyn. / Wchodzi Tybalt z poplecznikami swymi. / BENWOLIO Patrz, oto idą Kapuleci. MERKUCJO Zamknij oczy! Co mi do tego! TYBALT / do swoich / Pójdźcie tu, bo chcę się z nimi rozmówić. / do tamtych / Mości panowie, słowo. MERKUCJO Słowo tylko? I samo słowo? Połącz je z czymś drugim; Z pchnięciem na przykład. TYBALT Znajdziesz mię ku temu Gotowym, panie, jeśli dasz okazję. MERKUCJO Sam ją wziąć możesz bez mego dawania. TYBALT Pan jesteś w dobrej harmonii z Romeem? MERKUCJO W harmonii? Masz–li nas za muzykusów! Jeśli tak, to się nie spodziewaj słyszeć Czego innego, jeno dysonanse. Oto mój smyczek; zaraz ci on gotów Zagrać do tańca. Patrzaj go! w harmonii! BENWOLIO Jesteśmy w miejscu publicznym, panowie; Albo usuńcie się gdzie na ustronie, Albo też zimną krwią połóżcie tamę Tej kłótni. Wszystkich oczy w nas wlepione. MERKUCJO Oczy są na to, ażeby patrzały; Niech robią swoje, a my róbmy swoje. / Wchodzi Romeo. / TYBALT Z panem nic nie mam do omówienia. Oto Nadchodzi właśnie ten, którego szukam. MERKUCJO Jeżeli szukasz guza, mogę ręczyć, Że się z nim spotkasz. TYBALT Romeo, nienawiść Moja do ciebie nie może się zdobyć Na lepszy wyraz jak ten: jesteś podły. ROMEO Tybalcie, powód do kochania ciebie, Jaki mam, tłumi gniew słusznie wzbudzony Taką przemową. Nie jestem ja podły; Bądź więc zdrów. Widzę, że mię nie znasz. TYBALT Smyku. Nie zatrzesz takim tłumaczeniem obelg Mi uczynionych: stań więc i wyjm szpadę. ROMEO Klnę się, żem nigdy obelg ci nie czynił; Sprzyjam ci, owszem, bardziej, niżeś zdolny Pomyśleć o tym, nie znając powodu. Uspokój się więc, zacny Kapulecie, Którego imię milsze mi niż moje. MERKUCJO Spokojna, nędzna, niegodna submisjo! Alla stoccata wnet jej kres położy. / dobywa szpady / Pójdź tu, Tybalcie, pójdź tu, dusiszczurze! TYBALT Czego ten człowiek chce ode mnie? MERKUCJO Niczego, mój ty kocikrólu, chcę ci wziąć tylko jedno życie spomiędzy dziewięciu, jakie masz, abym się nim trochę popieścił; a za nowym spotkaniem uskubnąć ci i tamte ośm, jedno po drugim. Dalej! wyciągnij za uszy szpadę z powijaka, inaczej moja gwiźnie ci koło uszu, nim wyciągniesz swoją. TYBALT Służę waćpanu. / dobywa szpady / ROMEO Merkucjo, schowaj szpadę, jak mnie kochasz. MERKUCJO Pokaż no swoje passado. / Biją się. / ROMEO Benwolio, Rozdziel ich! Wstydźcie się, moi panowie! Wybaczcie sobie. Tybalcie! Merkucjo! Książę wyraźnie zabronił podobnych Starć na ulicach. Merkucjo! Tybalcie! / Tybalt odchodzi ze swoimi. / MERKUCJO Zranił mię. Kaduk zabierz wasze domy! Nie wybrnę z tego. Czy odszedł ten hultaj I nie oberwał nic? BENWOLIO Jesteś raniony? MERKUCJO Tak, tak, draśniętym trochę, ale rdzennie. Gdzie mój paź? Chłopcze, biegnij po chirurga. / Wychodzi Paź. / ROMEO Zbierz męstwo, rana nie musi być wielka. MERKUCJO Zepewne, nie tak głęboka jak studnia Ani szeroka tak jak drzwi kościelne, Ale wystarcza w sam raz, ręczę za to Znajdziesz mię jutro spokojnym jak trusia. Już się dla tego świata na nic nie zdam. Bierz licho wasze domy! Żeby taki Pies, szczur, kot na śmierć zadrapał człowieka! Taki cap, taki warchoł, taki ciura. Co się bić umie jak z arytmetyki! Po kiego czorta ci się było mieszać Między nas! Zranił mię pod bokiem twoim. ROMEO Chciałem, Bóg widzi, jak najlepiej. MERKUCJO Benwolio, pomóż mi wejść gdzie do domu. Słabnę. Bierz licho oba wasze domy! One mię dały na strawę robakom; Będę nią, i to wnet. Kaduk was zabierz! / Wychodzą Merkucjo i Benwolio. / ROMEO Ten dzielny człowiek, bliski krewny księcia I mój najlepszy przyjaciel, śmiertelny Poniósł cios za mnie; moją dobrą sławę Tybalt znieważył; Tybalt, który nie ma Godziny jeszcze, jak został mym krewnym. O Julio! wdzięki twe mię zniewieściły I z hartu zwykłej wyzuły mię siły. / Benwolio powraca. / BENWOLIO Romeo, Romeo, Merkucjo skonał! Mężny duch jego uleciał wysoko Gardząc przedwcześnie swą ziemską powłoką. ROMEO Dzień ten fatalny więcej takich wróży; Gdy się raz zacznie złe, zwykle trwa dłużej. / Tybalt powraca. / BENWOLIO Oto szalony Tybalt wraca znowu. ROMEO On żyw! W tryumfie! A Merkucjo trupem! Precz, pobłażliwa teraz łagodności! Płomiennooka furio, ty mną kieruj! Tybalcie, odbierz nazad swoje „podły”; Zwracam ci, co mi dałeś! Duch Merkucja Wznosi się ponad naszymi głowami Dopominając się za swoją twojej. Ty lub ja albo oba musim legnąć. TYBALT Nikczemny chłystku, tyś mu tu był druhem, Bądź–że i owdzie. ROMEO To się tym rozstrzygnie. / Walczą. Tybalt pada. / BENWOLIO Romeo, uchodź, oddal się, uciekaj! Rozruch się wszczyna i Tybalt nie żyje. Nie stój jak wryty; jeśli cię schwytają, Książę cię na śmierć skaże; chroń się zatem! ROMEO Jestem igraszką losu! BENWOLIO Prędzej! prędzej! / Romeo wychodzi. Wchodzą obywatele itd. / PIERWSZY OBYWATEL Gdzie on? Gdzie uszedł zabójca Merkucja? Zabójca Tybalt w którą uszedł stronę? BENWOLIO Tybalt tu leży. PIERWSZY OBYWATEL Za mną, mości panie; W imieniu księcia każęć być posłusznym. / Wchodzą Książę z orszakiem, Monteki i Kapulet z małżonkami swymi i inne osoby. / KSIĄŻĘ Gdzie są nikczemni sprawcy tej rozterki? BENWOLIO Dostojny książę, ja mogę objaśnić Cały bieg tego nieszczęsnego starcia. Oto tu leży, przez Romea zgładzon, Zabójca twego krewnego, Merkucja. PANI KAPULET Tybalt! Mój krewny! Syn mojego brata! Boże! Tak marnie zgładzony ze świata! O mości książę, błagam twej opieki, Niech za krew naszą odda krew Monteki. KSIĄŻĘ Benwolio, powiedz, kto ten spór zapalił? BENWOLIO Tybalt, którego Romeo powalił. Romeo darmo przekładał, jak próżną Była ta kłótnia, przypominał zakaz Waszej książęcej mości, ale wszystkie Te przedstawienia, uczynione grzecznie, Spokojnym głosem, nawet w korny sposób, Nie mogły wpłynąć na zawzięty umysł Tybalta. Zamiast skłonić się do zgody Zwraca morderczą stal w Merkucja piersi, Który, podobnież uniesiony, ostrze Odpiera ostrzem i uszedłszy śmierci, Śle ją nawzajem Tybaltowi: ale Bez skutku, dzięki zręczności tamtego. Romeo woła: „Hola! przyjaciele! Stójcie! odstąpcie!”, i ramieniem szybszym Od słów rozdziela skrzyżowane klingi, Wpadając między nich; lecz w tejże chwili Cios wymierzony z boku przez Tybalta Przeciął Merkucja życie. Tybalt zniknął: Wkrótce atoli ukazał się znowu, Kiedy Romeo już był zemstą zawrzał. Starli się w okamgnieniu i nim szpadę Wyjąć zdołałem, by wstrzymać tę zwadę, Już mężny Tybalt wskroś poległ przeszyty Z ręki Romea, a Romeo uszedł. Tak się rzecz miała: jeżelim się minął Z prawdą, bodajem ciężką śmiercią zginął. PANI KAPULET On jest Montekich krewnym, przywiązanie Czyni go kłamcą, nie wierz mu, o panie! Ich tu przynajmniej ze dwudziestu było; Dwudziestu przeciw jednemu walczyło. Sprawiedliwości, panie! Kto śmierć zadał, Słuszna, by śmiercią za to odpowiadał. KSIĄŻĘ Tybalt ją zadał wprzód Merkucjuszowi, Romeo jemu; któż słusznie odpowie? MONTEKI Nie mój syn, panie; o, nie wyrzecz tego! On był Merkucja najlepszym kolegą I przyjacielem; w tym jedynie zgrzeszył, Że Tybaltowi nieprawnie przyspieszył Rygoru prawa. KSIĄŻĘ I za ten to błąd Banitujemy go na zawsze stąd. Z bliska mię wasze dotknęły niesnaski, Skoro mój własny dom cierpi z ich łaski; Ale ja takie znajdę środki na nie, Że wam spór każdy obmierzłym się stanie, Wszelkie wykręty na nic się nie zdadzą: Ni łzy, ni prośby winnym nie poradzą, Uprzedzam! Niechaj Romeo ucieka, Bo gdy schwytany będzie, śmierć go czeka. Każcie stąd zabrać te zwłoki: Łaskawość Zbrodnią jest, kiedy oszczędza nieprawość. / Wychodzą. / SCENA DRUGA / Pokój w domu Kapuletów. Julia sama. / JULIA Pędźcie, ognistokopyte rumaki, Ku państwom Feba; oby nowy jaki Faeton dodał wam bodźca i rączej Pognał was owdzie, gdzie się szlak dnia kończy! Wierna kochankom nocy, spuść zasłonę, By się wznieść mogły oczy w dzień spuszczone I w te objęcia niedostrzeżonego Sprowadź, ach! sprowadź mi Romea mego! Miłości świeci pod twą czarną krepą Jej własna piękność, a jeśli jest ślepą, Tym stosowniejszy mrok dla niej. O nocy! Cicha matrono, w ciemnej twej karocy Przybądź i naucz mię niemym wyrazem, Jak się to traci i wygrywa razem Wśród gry niewinnej dwojga serc dziewiczych; Skryj w płaszcza twego zwojach tajemniczych Krew, co mi do lic bije z głębi łona; Aż nieświadoma miłość, ośmielona, Za skromność weźmie czyn swej świadomości. Przyjdź, ciemna nocy! Przyjdź, mój dniu w ciemności! To twój blask, o mój luby, jaśnieć będzie Na skrzydłach nocy, jak pióro łabędzie Na grzbiecie kruka. Wstąp, o, wstąp w te progi! Daj mi Romea, a po jego zgonie Rozsyp go w gwiazdki! A niebo zapłonie Tak, że się cały świat w tobie zakocha I czci odmówi słońcu. Ach, jam sobie Kupiła piękny przybytek miłości, A w posiadanie jego wejść nie mogę; Nabytą jestem także, a nabywca Jeszcze mię nie ma! Dzień ten mi nieznośny Jak noc, co święto jakowe poprzedza, Niecierpliwemu dziecku, które nowe Dostało szaty, a nie może zaraz W nie się przystroić. A! niania kochana. / Wchodzi Marta z drabinką sznurową w ręku. / Niesie mi wieści o nim, a kto tylko Wymienia imię Romea, ten boski Ma dar wymowy. Cóż tam, moja nianiu? Co to masz? Czy to ta drabinka, którą Romeo przynieść kazał? MARTA Tak, drabinka! / rzuca ją / JULIA Dlaboga! czego załamujesz ręce? MARTA Ach! on nie żyje, nie żyje! nie żyje! Biada nam! biada nam! wszystko stracone! On zginął! on nie żyje! on zabity! JULIA Możeż być niebo tak okrutne? MARTA Niebo Nie jest okrutne, lecz Romeo; on to, On jest okrutny. O Romeo! któż by Się był spodziewał! Romeo! Romeo! JULIA Cóżeś za szatan, że tak mię udręczasz? Taki głos w piekle by tylko brzmieć winien. Czyliż Romeo odjął sobie życie? Powiedz: tak! a te trzy litery gorszy Jad będą miały niż wzrok bazyliszka. Jeżeli takie „tak” istnieje, Julia Istnieć nie będzie; zawrą się na zawsze Te usta, które to „tak” wywołały. Zginął–li, powiedz: tak, jeżeli nie — nie; W krótkich wyrazach zbaw albo mnie zabij. MARTA Widziałam ranę na me własne oczy, Boże, zmiłuj się nad nim, tu, tu oto, Tu w samym środku mężnej jego piersi. Straszny trup! straszny trup! blady jak popiół; Cały zbroczony, cały krwią zbryzgany, Zgęstłą krwią: ażem wzdrygnęła się patrząc. JULIA O pęknij, serce! pęknij w tym przeskoku Z bogactw do nędzy! Do więzienia, wzroku! Już ty nie zaznasz swobody uroku. Jak nas na ziemi złączył jeden ślub, Tak niech nas w ziemi złączy jeden grób. MARTA Tybalcie! mój najlepszy przyjacielu! Luby Tybalcie! dziarski, walny chłopcze! Czemuż mi, czemuż przyszło przeżyć ciebie? JULIA Cóż to za wicher dmie z dwóch stron przeciwnych? Romeo zginął? i Tybalt zabity? Ogłoś więc, straszna trąbo, koniec świata! Bo gdzież są żywi, gdy ci dwaj nie żyją? MARTA Tybalt nie żyje, Romeo wygnany, Romeo zabił go, jest więc wygnany. JULIA Boże! Romeo przelał krew Tybalta? MARTA On to, niestety, on, on to uczynił. JULIA O serce żmii pod kwiecistą maską! Krył–że się kiedy smok w tak pięknym lochu? Luby tyranie, anielski szatanie! Kruku w gołębich pierzach! Wilku w runie! Nikczemny wątku w niebiańskiej postaci! We wszystkim sprzeczny z tym, czym się wydajesz. Szlachetny zbrodniu! Potępieńcze święty! O, cóżeś miała do czynienia w piekle, Naturo, kiedyś taki duch szatański W raj tak pięknego ciała wprowadziła? Byłaż gdzie książka tak ohydnej treści W oprawie tak ozdobnej? Trzebaż, aby Fałsz zamieszkiwał tak przepyszny pałac?! MARTA Nie ma czci, nie ma wiary, nie ma prawdy, Nie ma sumienia w ludziach; sama zmienność, Sama przewrotność, chytrość i obłuda. Pietrze! daj no mi trochę akwawity. Te smutki, te zgryzoty, te cierpienia Robią mię starą. Przeklęty Romeo! Hańba mu! JULIA Bodaj ci język oniemiał Za to przekleństwo! Romeo nie zrodzon Do hańby; hańba by wstydem spłonęła Na jego czole! bo ono jest tronem, Na którym honor śmiało by mógł zostać Koronowany na monarchę świata. O, jakże mogłam mu złorzeczyć! MARTA Chcesz–że Zbójcę krewnego twego uniewinniać? JULIA Mam–że potępiać mojego małżonka? O biedny! któż by popieścił twe imię, Gdybym ja, od trzech godzin twoja żona, Miała je szarpać? Ależ, niegodziwy, Za co ty mego zabiłeś krewnego! Za to, że krewny niegodziwy zabić Chciał mego męża. Precz, precz, łzy niewczesne! Spłyńcie do źródła, które was wydało; Dań waszych kropel przypada żalowi, A nie radości, której ją płacicie. Mój mąż, co Tybalt go chciał zabić, żyje, A Tybalt, co chciał zabić mego męża, Śmierć poniósł; w tym pociecha. Czegóż płaczę? Ha! doszło moich uszu coś gorszego Niż śmierć Tybalta; co mię wskroś przeszyło. Chętnie bym o tym zapomniała, ale To coś wcisnęło się tak w moją pamięć Jak karygodny czyn w umysł grzesznika. Tybalt nie żyje — Romeo wygnany! To jedno słowo: wygnany, zabiło Tysiąc Tybaltów. Śmierć Tybalta była Sama już przez się dostatecznym ciosem; Jeśli zaś ciosy lubią towarzystwo I gwałtem muszą mieć za sobą świtę, Dlaczegóż w ślad tych słów: Tybalt nie żyje! Nie nastąpiło: twój ojciec nie żyje Lub matka, albo i ojciec, i matka? Żal byłby wtenczas całkiem naturalny, Lecz gdy Tybalta śmierć ma za następstwo To przeraźliwe: Romeo wygnany! O, jednocześnie z tym wykrzykiem Tybalt, Matka i ojciec, Romeo i Julia, Wszyscy nie żyją. Romeo wygnany! Z zbójczego tego wyrazu płynąca Śmierć nie ma granic ni miary, ni końca I żaden język nie odda boleści, Jaką to straszne słowo w sobie mieści. Gdzie moja matka i ojciec? MARTA Przy zwłokach Tybalta jęczą i łzy wylewają. Chcesz tam panienka iść, to zaprowadzę. JULIA Nie mnie oblewać łzami jego rany: Moich przedmiotem Romeo wygnany. Weź tę drabinkę. Biedna ty plecionko! Ty zawód dzielisz z Romea małżonką: Obie nas chybił los oczekiwany, Bo on wygnany, Romeo wygnany! Ty pozostajesz spuścizną jałową, A ja w panieńskim stanie jestem wdową. Pójdź, nianiu, prowadź mię w małżeńskie łoże, Nie mąż, już tylko śmierć w nie wstąpić może. MARTA Czekaj no, pójdę sprowadzić Romea, By cię pocieszył. Wiem, gdzie on jest teraz. Nie płacz; użyjem jeszcze tych plecionek I twój Romeo wnet przed tobą stanie. JULIA O, znajdź go! daj mu w zakład ten pierścionek I na ostatnie proś go pożegnanie. / Wychodzą. / SCENA TRZECIA / Cela Ojca Laurentego. Wchodzi Ojciec Laurenty i Romeo. / OJCIEC LAURENTY / wchodząc / Romeo! Pójdź tu, pognębiony człeku! Smutek zakochał się w umyśle twoim I poślubiony jesteś niefortunnie. ROMEO Cóż tam, cny ojcze? Jakiż wyrok księcia? I jakaż dola nieznana ma zostać Mą towarzyszką? OJCIEC LAURENTY Zbyt już oswojony Jest mój syn drogi z takim towarzystwem, Przynoszęć wieści o wyroku księcia. ROMEO Jakiż by mógł być łaskawszy prócz śmierci? OJCIEC LAURENTY Z ust jego padło łagodniejsze słowo: Wygnanie ciała, nie śmierć ciała, wyrzekł. ROMEO Wygnanie? Zmiłuj się, jeszcze śmierć dodaj! Wygnanie bowiem wygląda okropniej Niż śmierć. Zaklinam cię, nie mów: wygnanie. OJCIEC LAURENTY Wygnany jesteś z obrębu Werony. Zbierz męstwo, świat jest długi i szeroki. ROMEO Zewnątrz Werony nie ma, nie ma świata, Tylko tortury, czyściec, piekło samo! Stąd być wygnanym jest to być wygnanym Ze świata; być zaś wygnanym ze świata Jest to śmierć ponieść; wygnanie jest zatem Śmiercią barwioną. Mieniąc śmierć wygnaniem, Złotym toporem ucinasz mi głowę, Z uśmiechem patrząc na ten cios śmiertelny. OJCIEC LAURENTY O ciężki grzechu! O niewdzięczne serce! Błąd twój pociąga z prawa śmierć za sobą: Książę, ujmując się jednak za tobą, Prawo życzliwie usuwa na stronę I groźny wyraz: śmierć — w wygnanie zmienia, Łaska to, i ty tego nie uznajesz? ROMEO Katusza to, nie łaska. Tu jest niebo, Gdzie Julia żyje; lada pies, kot, lada Mysz marna, lada nikczemne stworzenie Żyje tu w niebie, może na nią patrzeć, Tylko Romeo nie może. Mdła mucha Więcej ma mocy, więcej czci i szczęścia Niźli Romeo; jej wolno dotykać Białego cudu, drogiej ręki Julii I nieśmiertelne z ust jej kraść zbawienie; Z tych ust, co pełne westalczej skromności Bez przerwy płoną i pocałowanie Grzechem być sądzą; mucha ma tę wolność, Ale Romeo nie ma; on wygnany. I mówisz, że wygnanie nie jest śmiercią? Nie masz–li żadnej trucizny, żadnego Ostrza, żadnego środka nagłej śmierci, Aby mię zabić, tylko ten fatalny Wyraz — wygnanie? O księże, złe duchy Wyją, gdy w piekle usłyszą ten wyraz: I ty masz serce, ty, święty spowiednik, Rozgrześca grzechów i szczery przyjaciel, Pasy drzeć ze mnie tym słowem: wygnanie? OJCIEC LAURENTY Stój, nierozumny szaleńcze, posłuchaj! ROMEO Znowu mi będziesz prawił o wygnaniu. OJCIEC LAURENTY Dam ci broń przeciw temu wyrazowi; Balsamem w przeciwnościach — filozofia; W tej więc otuchę czerp będąc wygnanym. ROMEO Wygnanym jednak! O, precz z filozofią! Czyż filozofia zdoła stworzyć Julię? Przestawić miasto? Zmienić wyrok księcia? Nic z niej; bezsilna ona, nie mów o niej. OJCIEC LAURENTY Szaleni są więc głuchymi, jak widzę. ROMEO Jak mają nie być, gdy mądrzy nie widzą. OJCIEC LAURENTY Daj–że mi mówić; przyjm słowa rozsądku. ROMEO Nie możesz mówić tam, gdzie nic nie czujesz. Bądź jak ja młodym, posiądź miłość Julii, Zaślub ją tylko co, zabij Tybalta, Bądź zakochanym jak ja i wygnanym, A wtedy będziesz mógł mówić; o, wtedy Będziesz mógł sobie z rozpaczy rwać włosy I rzuć się na ziemię, jak ja teraz, Na grób zawczasu biorąc sobie miarę. / rzuca się na ziemię / / Słychać kołatanie. / OJCIEC LAURENTY Cicho, ktoś puka; ukryj się, Romeo. ROMEO Nie; chyba para powstała z mych jęków, Jak mgła, ukryje mię przed ludzkim wzrokiem. / Kołatanie. / OJCIEC LAURENTY Słyszysz? pukają znowu. Kto tam? Powstań, Powstań, Romeo! Chcesz być wziętym? Powstań; / Kołatanie. / Wnijdź do pracowni mojej. Zaraz, zaraz. Cóż to za upór! / Kołatanie. / Idę, idę, któż to Tak na gwałt puka? Skąd wy? Czego chcecie? MARTA / zewnątrz / Wpuśćcie mię, wnet się o wszystkim dowiecie. Julia przysyła mię. OJCIEC LAURENTY Witaj–że, witaj. / Wchodzi Marta. / MARTA O! świątobliwy ojcze, powiedz, proszę, Gdzie jest mąż mojej pani, gdzie Romeo? OJCIEC LAURENTY Tu, na podłodze, łzami upojony. MARTA Ach, on jest właśnie w stanie mojej pani, Właśnie w jej stanie. Nieszczęsna sympatio! Smutne zbliżenie! I ona tak leży Płacząc i łkając, szlochając i płacząc. Powstań pan, powstań, jeśli jesteś mężem! O, powstań, podnieś się przez wzgląd na Julię! Dlaczego dać się przygnębiać tak srodze? ROMEO Marto! MARTA Ach, panie! Wszystko na tym świecie Kończy się śmiercią. ROMEO Mówiłaś o Julii? Cóż się z nią dzieje? O, pewnie mię ona Ma za mordercę zakamieniałego, Kiedym mógł naszych rozkoszy dzieciństwo Splamić krwią, jeszcze tak bliską jej własnej. Gdzie ona? Jak się miewa i co mówi Na zawód w świeżo błysłym nam zawodzie? MARTA Nic, tylko szlocha i szlocha, i szlocha; To się na łóżko rzuca, to powstaje, To woła: „Tybalt!”, to krzyczy: „Romeo!” I znowu pada. ROMEO Jak gdyby to imię Z śmiertelnej paszczy działa wystrzelone Miało ją zabić, tak jak jej krewnego Zabiła ręka tego, co je nosi. O! powiedz, powiedz mi, ojcze, przez litość, W którym zakątku tej nędznej budowy Mieszka me imię; powiedz, abym zburzył To nienawistne siedlisko. Dobywa miecza. OJCIEC LAURENTY Stój! Wstrzymaj Dłoń rozpaczliwą! czy jesteś ty mężem? Postać wskazuje twoja, że nim jesteś; Łzy twe niewieście; dzikie twoje czyny Cechują wściekłość bezrozumną zwierza. W pozornym mężu ukryta niewiasto! Zwierzu, przybrany w pozór tego dwojga! Ty mnie w zdumienie wprawiasz. Jakem kapłan! Myślałem, że masz więcej hartu w sobie. Tybaltaś zabił, chcesz zabić sam siebie I przez haniebny ten na siebie zamach Zabić chcesz także tę, co żyje tobą? Przecz tak uwłaczasz swemu urodzeniu, Niebu i ziemi, skoro urodzenie, Niebo i ziemia ci się śmieją? Wstydź się! Krzywdzisz swą postać, swą miłość, swój rozum, Boś ty jak lichwiarz bogaty w to wszystko, Ale niczego tego nie używasz W sposób mogący te dary ozdobić. Kształtna twa postać jest figurą z wosku, Skoro nie z męską cnotą idzie w parze; Miłość twa w gruncie czczym krzywoprzysięstwem, Skoro chcesz zabić tę, którejś ją ślubił. Twój rozum, chluba kształtów i miłości, Niezręczny w korzystaniu z tego dwojga, Jest jak proch w rożku płochego żołnierza, Co się zapala z własnej jego winy I razi tego, którego miał bronić. Otrząś się, człeku! Julia twoja żyje; Julia, dla której umrzeć byłeś gotów; W tymeś szczęśliwy. Tybalt chciał cię zabić, Tyś jego zabił: w tym szczęśliwyś także. Prawo, grożące ci śmiercią, zamienia Śmierć na wygnanie, i w tymeś szczęśliwy. Stosy na głowie błogosławieństw dźwigasz, Szczęście najwabniej wdzięczy się do ciebie, A ty, jak dziewka zepsuta, kapryśna, Dąsasz się na tę szczodrotę fortuny. Strzeż się, bo tacy marnie umierają. Teraz–że idź do żony, jak to było Wprzód umówione, i pociesz niebogę. Pomnij wyjść jednak przed wart rozstawieniem; Bo później przejść byś nie mógł do Mantui, Gdzie masz przebywać tak długo, aż znajdziem Czas do odkrycia waszego małżeństwa, Do pojednania waszych nieprzyjaciół, Do przebłagania księcia, na ostatek Do sprowadzenia cię nazad, z radością Dziesięciokroć sto tysięcy razy większą Niż teraźniejszy twój smutek. Waćpani, Idź naprzód; pozdrów ode mnie swą panią I każ jej naglić wszystkich do spoczynku, Ku czemu żal ich ułatwi namowę. Romeo przyjdzie niebawem. MARTA O panie! Mogłabym całą noc stać tu i słuchać, Co też to może nauczoność! Biegnę Uprzedzić moją panią, że pan przyjdziesz. ROMEO Idź, proś ją, niech się gotuje mię zgromić. MARTA Oto pierścionek, który mi kazała Doręczyć panu. Śpiesz się pan, już późno. / Wychodzi Marta. / ROMEO O, jakże mi ten dar dodał otuchy! OJCIEC LAURENTY Idź już, dobranoc! a pamiętaj, synu, Wyjść jeszcze dzisiaj, nim zaciągną warty, Albo w przebraniu wyjść jutro o świcie. Osiądź w Mantui. Jeden z naszych braci Nosić ci będzie od czasu do czasu Zawiadomienie o każdym wypadku, Jaki na twoją korzyść tu się zdarzy. Daj rękę, późno już, bądź zdrów, dobranoc. ROMEO Gdyby nie radość, co mię czeka, wczesny Ten rozdział z tobą byłby zbyt bolesny. Żegnam cię, ojcze. / Wychodzą. / SCENA CZWARTA / Pokój w domu Kapuletów. Wchodzą Kapulet, Pani Kapulet i Parys. / KAPULET Tak smutny dotknął nas, panie, wypadek. Żeśmy nie mieli czasu mówić z Julią. Krewny nasz, Tybalt, był jej nader drogim, Nam także, ale rodzim się, by umrzeć. Dziś ona już nie zejdzie, bo już późno. Gdyby nie twoje, hrabio, odwiedziny, Ja sam bym w łóżku był już od godziny. PARYS Pora żałoby nie sprzyja zalotom; Dobranoc, pani, poleć mnie swej córce. PANI KAPULET Najchętniej, zaraz jutro ją wybadam; Na dziś zamknęła się, by żal swój spłakać. KAPULET Hrabio, za miłość naszego dziecięcia Mogę ci ręczyć; mniemam, że się skłoni Do mych przełożeń, co więcej, nie wątpię. Pójdź do niej, żono, nim się spać położysz; Oznajm jej cnego Parysa zamiary I powiedz–że jej, uważasz, iż w środę… Zaczekaj, cóż to dzisiaj? PARYS Poniedziałek. KAPULET A! poniedziałek! Za wcześnie we środę; Odłóżmy to na czwartek; w ten więc czwartek Zostanie żoną szlachetnego hrabi. Będziesz–li gotów? Czy ci to dogadza? Cicho się sprawim: jeden, dwóch przyjaciół… Gdybyśmy bowiem po tak świeżej stracie Bardzo hulali, ludzie, widzisz, hrabio, Mogliby myśleć, że za lekko bierzem Zgon tak bliskiego krewnego; dlatego Wezwiem przyjaciół z jakie pół tuzina I na tym koniec. Cóż mówisz na czwartek? PARYS Rad bym, o panie, żeby już był jutro. KAPULET To dobrze. Bądź nam zdrów. A więc we czwartek. Wstąp–że do Julii, żono, nim spać pójdziesz, Przygotuj ją do ślubu. Bądź zdrów, hrabio. Światła! hej! światła do mego pokoju! Tak już jest późno, żebyśmy nieledwie Mogli powiedzieć: tak rano. Dobranoc. / Wychodzą. / SCENA PIĄTA / Pokój Julii. Wchodzą Romeo i Julia. / JULIA Chcesz już iść? Jeszcze ranek nie tak bliski, Słowik to, a nie skowronek się zrywa I śpiewem przeszył trwożne ucho twoje. Co noc on śpiewa owdzie na gałązce Granatu, wierzaj mi, że to był słowik. ROMEO Skowronek to, ów czujny herold ranku, Nie słowik; widzisz te zazdrosne smugi, Co tam na wschodzie złocą chmur krawędzie? Pochodnie nocy już się wypaliły I dzień się wspina raźnie na gór szczyty. Chcąc żyć, iść muszę lub zostając — umrzeć. JULIA Owo światełko nie jest świtem; jest to Jakiś meteor od słońca wysłany, Aby ci służył w noc na przewodnika I do Mantui rozjaśnił ci drogę, Zostań więc, nie masz potrzeby się śpieszyć. ROMEO Niech mię schwytają, na śmierć zaprowadzą, Rad temu będę, bo Julia chce tego. Nie, ten brzask nie jest zapowiedzią ranka, To tylko blady odblask lica luny; To nie skowronek, co owdzie piosenką Bijąc w niebiosa wznosi się nad nami. Więcej mię względów skłania tu pozostać Niż nagle odejść. O śmierci, przybywaj! Chętnie cię przyjmę, bo Julia chce tego. Cóż, luba? prawda, że jeszcze nie dnieje? JULIA O, dnieje, dnieje! Idź, spiesz się, uciekaj! Głos to skowronka grzmi tak przeraźliwie I niestrojnymi, ostrymi dźwiękami Razi me ucho. Mówią, że skowronek Miło wywodzi; z tym się ma przeciwnie, Bo on wywodzi nas z objęć wzajemnych. Skowronek, mówią, z obrzydłą ropuchą Zamienił oczy; o, rada bym teraz, Żeby był także i głos z nią zamienił, Bo ten głos, w smutnej rozstania potrzebie, Dzień przywołując, odwołuje ciebie. Idź już, idź: ciemność coraz to się zmniejsza. ROMEO A dola nasza coraz to ciemniejsza! / Wchodzi Marta. / MARTA Pst! pst! JULIA Co? MARTA Starsza pani tu nadchodzi, Dzień świta: baczność, bo się narazicie. / wychodzi / JULIA O okno, wpuść–że dzień, a wypuść życie! ROMEO / wychodząc przez okno / Bądź zdrowa! Jeszcze jeden uścisk krótki. JULIA Już idziesz; o mój drogi! mój milutki! Muszę mieć co dzień wiadomość o tobie; A każda chwila równą będzie dobie. Zgrzybieję licząc podług tej rachuby, Nim cię zobaczę znowu, o mój luby. ROMEO Ilekroć będę mógł, tylekroć twoję Drogą troskliwość pewnie zaspokoję. / znika za oknem / JULIA Jak myślisz, czy się znów ujrzymy kiedy? ROMEO Nie wątpię o tym, najmilsza, a wtedy Wszystkie cierpienia nasze kwiatem tkaną Kanwą do słodkich rozmów nam się staną. JULIA Boże! przeczuwam jakąś ciężką dolę; Wydajesz mi się teraz tam na dole Jak trup, z którego znikły życia ślady. Czy mię wzrok myli? Jakiżeś ty blady! ROMEO I twoja także twarz jak pogrobowa. Smutek nas trawi. Bądź zdrowa! bądź zdrowa! JULIA / odstępując od okna / O losie! ludzie mienią cię niestałym; Toż więc przez zawiść tylko prześladujesz Tych, co kochają stale? Bądź niestały, Bo wtedy będę mogła mieć nadzieję, Że go niedługo będziesz zatrzymywał I wrócisz nazad. PANI KAPULET / za sceną / Julio! czyś już wstała? JULIA Któż to mię woła! Głos–że to mej matki? Nie spałaż ona czy wstała tak rano? Jakiż niezwykły powód ją sprowadza? / Wchodzi Pani Kapulet. / PANI KAPULET Jak się masz, Julciu? JULIA Niedobrze mi, matko! PANI KAPULET Wciąż jeszcze płaczesz nad stratą Tybalta? Chcesz–że go łzami dobyć z grobu? Choćbyś Dopięła tego, wskrzesić go nie zdołasz. Przestań więc; pewien żal może dowodzić Wielkiej miłości, ale wielkość żalu Dowodzi pewnej płytkości pojęcia. JULIA Trudno na taką stratę nie być czułą. PANI KAPULET Tak, ale płacząc czujesz tylko stratę, Nie tego, po kim płaczesz, moje dziecko. JULIA Tak czując stratę, mogę tylko płakać. PANI KAPULET Przyznaj się jednak, że nie tyle płaczesz Nad jego śmiercią, jako raczej nad tym, Że jeszcze żyje ten łotr, co go zabił. JULIA Jaki łotr, pani? PANI KAPULET Ten ci łotr Romeo. JULIA / na stronie / On i łotr żyją daleko od siebie. / głośno / Przebacz mu, Boże, tak jak ja przebaczam, A przecież nie ma na świecie człowieka, Który by bardziej ciężył mi na sercu. PANI KAPULET Że mimo swoich niecnot jeszcze żyje. JULIA Że go nie mogę dosiąc tym ramieniem, Rada bym sama móc się na nim zemścić. PANI KAPULET Dozna on zemsty; nie troszcz się i nie płacz, Zlecę ja pewnej osobie w Mantui, Gdzie ten wygnany renegat się schronił, Dać mu traktament tak zniewalający, Że wnet pospieszy za Tybaltem.Wtedy Będziesz, spodziewam się, zaspokojona. JULIA Nie zaspokoi mnie Romeo nigdy, Dopóki tylko żyć będzie; tak silnie Boleść po krewnym rozjątrza mi serce. O pani, jeśli tylko znajdziesz kogo, Co się podejmie podać mu truciznę, Ja ją przyrządzę, by po jej wypiciu Romeo zasnąć mógł jak najspokojniej. Jakże mię korci słyszeć jego imię I nie móc zaraz dostać się do niego, By przywiązaniu memu do Tybalta Dać odwet na tym, co go zamordował. PANI KAPULET Znajdź ty sposoby, ja znajdę człowieka, Teraz–że mam ci udzielić, dziewczyno, Wesołych nowin. JULIA Wesołe nowiny Pożądanymi są w tak smutnych czasach. Jakaż tych nowin treść, kochana matko? PANI KAPULET Masz troskliwego ojca, moje dziecię; On to, ażeby smutek twój rozproszyć, Umyślił i wyznaczył dzień na radość Tak dla cię, jak i dla mnie niespodzianą. JULIA Cóż to za radość, matko? mogęż wiedzieć? PANI KAPULET Ta, a nie inna, że w ten czwartek z rana Piękny, szlachetny, młody hrabia Parys Ma cię uczynić szczęśliwą małżonką W Świętego Piotra kościele. JULIA Na kościół Świętego Piotra i Piotra samego! Nigdy on, nigdy tego nie uczyni! Zdumiewa mię ten pośpiech. Mam iść za mąż, Nim ten, co moim ma być mężem, zaczął Starać się o mnie, nim mi się dał poznać? Proszę cię, matko, powiedz memu ojcu, Że jeszcze nie chcę iść za mąż, a gdybym Koniecznie miała iść, to bym wolała Pójść za Romea, który, jak wiesz dobrze, Jest mi z całego serca nienawistny, Niż za Parysa. Ha! to mi nowina! / Wchodzi Kapulet i Marta. / PANI KAPULET Oto twój ojciec, powiedz mu to sama; Zobaczym, jak on przyjmie twą odpowiedź. KAPULET Kiedy dzień kona, niebo spuszcza rosę; Ale po skonie naszego krewnego Pada ulewny deszcz. Cóż to, dziewczyno? Czy jesteś cebrem? Ciągle jeszcze we łzach? Ciągłe wezbranie? W małej swej istocie Przedstawiasz obraz łodzi, morza, wiatru: Bo twoje oczy, jakby morze, ciągle Falują łzami: biedne twoje ciało Jak łódź żegluje po tych słonych falach. Wiatrem na koniec są westchnienia twoje, Które ze łzami walcząc, a łzy z nimi, Jeżeli nagła nie nastąpi cisza, Strzaskają twoją łódkę. I cóż, żono? Czyś jej zamiary nasze objawiła? PANI KAPULET Tak, ale nie chce i dziękuje za nie, Bodajby była z grobem zaślubiona! KAPULET Co? Jak to? Nie chce? Nie chce? Nie chce, mówisz? Nie jest nam wdzięczna? Nie pyszni się z tego? Nie poczytuje sobie za szczyt szczęścia, Niegodna, żeśmy jej najgodniejszego Z werońskich chłopców wybrali na męża? JULIA Nie pysznam z tego, alem wdzięczna za to Pyszna, zaiste, nie mogę być z tego, Co nienawidzę; lecz wdzięczna być winnam I za nienawiść w postaci miłości. KAPULET Cóż to znów? cóż to? Logika w spódnicy! Pysznam i wdzięcznam, i zasię nie wdzięcznam, Jednak nie pysznam! Słuchaj, świdrzygłówko, Nie dziękuj wdzięcznie ni się pyszń z niepyszna, Lecz zbierz swe sprytne klepki na ten czwartek, By pójść z Parysem do Świętego Piotra, Albo cię każę zawlec tam na smyczy. Rozumiesz? ty blednico, ty tłumoku; Lalko łojowa! PANI KAPULET Wstydź się! czyś oszalał? JULIA Błagam cię, ojcze, na klęczkach cię błagam, Pozwól powiedzieć sobie tylko słowo. KAPULET Precz, wszetecznico! dziewko nieposłuszna! Ja ci powiadam: gotuj się w ten czwartek Iść do kościoła lub nigdy, przenigdy Na oczy mi się więcej nie pokazuj. Nic nie mów ani piśnij, ani trunij: Palce mię świerzbią. Myśleliśmy, żono, Że nas za skąpo Bóg pobłogosławił Dając nam jedno dziecko; teraz widzę, Że i to jedno jest jednym za wiele I że w niej mamy bicz boży. Precz, plucho! Cyganko jakaś! MARTA Błogosław jej Boże! Jegomość grzeszy, tak fukając na nią. KAPULET Doprawdy! Czy tak sądzi wasza mądrość? Idź–że pytlować gębą z kumoszkami. MARTA Nie mówię bluźnierstw. KAPULET Terefere kuku! MARTA Czyż mówić zbrodnia? KAPULET Milcz, stara trajkotko! Schowaj swój rozum na babskie sejmiki. Tu niepotrzebny. PANI KAPULET Za gorący jesteś. KAPULET Na miłość boską, to trzeba oszaleć! W dzień, w noc, wieczorem, rano, w domu, w mieście, Sam, w towarzystwie, we śnie i na jawie Ciągle i ciągle ot, rozmyślam tylko O jej zamęściu; i teraz, gdym znalazł Dlań oblubieńca książęcego rodu, Pana rozległych majątków, młodego, Ukształconego, uposażonego Dokolusieńka, jak mówią, w przymioty, Jakich się może od mężczyzny żądać; Trzeba, ażeby mi jedna smarkata, Mazgajowata gęś odpowiedziała: Nie chcę iść za mąż, nie mogę pokochać, Jestem za młoda, wybaczcie mi, proszę. Nie chcesz iść za mąż? a to nie idź, zgoda, Ale mi nie właź w oczy; żeruj sobie, Gdzie tylko zechcesz, byle nie w mym domu. Zważ to, pamiętaj, nie zwykłym żartować. Czwartek za pasem; przyłóż dłoń do serca; Namyśl się dobrze; będziesz–li powolna, Znajdziesz dobrego we mnie przyjaciela, A nie, to marniej, żebrz, jęcz, mrzej pod płotem; Bo jak Bóg w niebie, nigdy cię nie uznam Za moje dziecko i z mojego mienia Nawet źdźbło nigdy ci się nie oberwie. Możesz się na to spuścić, jestem słowny. / wychodzi / JULIA Nie masz litości w niebie, która widzi Całą głębokość mojego cierpienia? Ty mię przynajmniej nie odpychaj, matko! Zwlecz to małżeństwo na miesiąc, na tydzień Albo mi pościel oblubieńcze łoże W tymże grobowcu, w którym Tybalt leży. PANI KAPULET Nie mów nic do mnie, nic ci nie odpowiem; Rób, co chcesz, wszystko mi to obojętne. / wychodzi / JULIA O Boże! O ty, moja karmicielko! Poradź mi, powiedz, jak temu zaradzić? Mój mąż na ziemi, moja wiara w niebie; Jakżeż ta wiara ma na ziemię wrócić, Nim mój mąż sam mi ją powróci z nieba Po opuszczeniu ziemi? Daj mi radę. Niestety! Że też nieba mogą nękać Tak mdłą istotę jak ja! Nic nie mówisz? Nie masz–że żadnej pociechy, żadnego Na to lekarstwa? MARTA Mam–ci, a to takie: Romeo na wygnaniu i o wszystko Można iść w zakład, że cię już nie przyjdzie Nagabać więcej, chybaby ukradkiem. Ponieważ tedy rzecz tak stoi, sądzę, Że nic lepszego nie masz do zrobienia Jak pójść za hrabię. Dalipan, to wcale, Co się nazywa, przystojny mężczyzna. Romeo kołek przy nim; orzeł, pani, Nie ma tak pięknych, żywych, bystrych oczu Jak Parys. Nazwij mię hetką-pętelką, Jeśli nie będziesz z kretesem szczęśliwa W tym nowym stadle, bo ono jest stokroć Lepsze niż pierwsze; a choćby nie było, To i tak tamten pierwszy już nie żyje; Tak jakby nie żył; przynajmniej dla ciebie, Skoro, choć żyje, nie masz zeń pożytku. JULIA Czy z serca mówisz? MARTA Ba, i z duszy całej! Jeśli nie z serca i nie z duszy, to je Przeklnij oboje. JULIA Amen! MARTA Na co amen? JULIA Bardzoś mi przez to dodała otuchy, Idź–że i powiedz teraz mojej matce, Że, naraziwszy się na gniew rodzica, Poszłam do celi ojca Laurentego Odprawić spowiedź i wziąć rozgrzeszenie. MARTA O, idę! to mi pięknie i roztropnie. / wychodzi / JULIA Stara niecnoto! Zdradziecki szatanie! Cóż jest niegodniej, cóż jest większym grzechem: Czy tak mię kusić do krzywoprzysięstwa? Czy lżyć małżonka mego tymiż usty, Którymi tyle razy go pod niebo Wznosiłaś chwaląc? Precz, uwodzicielko! Serce me odtąd zamknięte dla ciebie. Pójdę poprosić ojca Laurentego, By mi dał radę, a jeśli żadnego Na tę przeciwność nie będzie sposobu, Znajdę moc w sobie wstąpienia do grobu. / wychodzi / AKT CZWARTY SCENA PIERWSZA / Cela Ojca Laurentego. Ojciec Laurenty i Parys. / OJCIEC LAURENTY W ten czwartek zatem? To bardzo pośpiesznie. PARYS Mój teść, Kapulet, życzy sobie tego; A ja powodu nie mam, by odwlekać. OJCIEC LAURENTY Nie znasz pan, mówisz, uczuć swojej przyszłej; Krzywa to droga, ja takich nie lubię. PARYS Bez miary płacze nad śmiercią Tybalta, Małom jej przeto mówił o miłości, Bo Wenus w domu łez się nie uśmiecha. Ojciec jej, mając to za niebezpieczne, Że się tak bardzo poddaje żalowi, W mądrości swojej przyśpiesza nasz związek, By zatamować źródło tych łez, które W odosobnieniu cieką za obficie. A w towarzystwie prędzej mogą ustać. Znasz teraz, ojcze, powód tej nagłości. OJCIEC LAURENTY / na stronie / Obym mógł nie znać powodów do zwłoki! / głośno / Patrz, hrabio, oto twa przyszła nadchodzi. / Wchodzi Julia. / PARYS Szczęsny traf dla mnie, piękna przyszła żono! JULIA Być może, przyszłość jest nieodgadniona. PARYS To „może” ma być już w ten czwartek z rana. JULIA Co ma być, będzie. OJCIEC LAURENTY Prawda to zbyt znana. PARYS Przyszłaś się, pani, spowiadać przed ojcem? JULIA Mówiąc to, panu bym się spowiadała. PARYS Nie zaprzecz przed nim, pani, że mię kochasz. JULIA Że jego kocham, to wyznam i panu. PARYS Wyznasz mi także, tuszę, że mnie kochasz. JULIA Gdyby tak było, większą by to miało Wartość wyznane z daleka niż w oczy. PARYS Biedna! łzy bardzo twarz twą oszpeciły. JULIA Niewielkie przez to odniosły zwycięstwo; Dosyć już była uboga przed nimi. PARYS Tym słowem bardziej ją krzywdzisz niż łzami. JULIA Nie jest to krzywda, panie, ale prawda, I w oczy sobie ją mówię. PARYS Twarz twoja Do mnie należy, a ty jej uwłaczasz. JULIA Nie przeczę; moja bowiem była inna. Masz–li czas teraz, mój ojcze duchowny, Czyli też mam przyjść wieczór po nieszporach? OJCIEC LAURENTY Nie brak mi teraz czasu, smętne dziecię. Racz, panie hrabio, zostawić nas samych. PARYS Niech mię Bóg broni świętym obowiązkom Stać na przeszkodzie! Julio, w czwartek z rana Przyjdę cię zbudzić. Bądź zdrowa tymczasem I przyjm pobożne to pocałowanie. / wychodzi / JULIA O! zamknij, ojcze, drzwi; a jak je zamkniesz, Przyjdź płakać ze mną. Nie ma już nadziei! Nie ma ratunku! Nie ma ocalenia! OJCIEC LAURENTY Ach, Julio! Znam twą boleść; mnie samego Nabawia ona prawie odurzenia, Słyszałem, i nic tego nie odwlecze, Że w przyszły czwartek wziąć masz ślub z tym hrabią JULIA Nie mów mi, ojcze, że o tym słyszałeś; Chyba, że powiesz, jak tego uniknąć, Jeżeli w swojej mądrości nie znajdziesz Żadnego na to środka, to przynajmniej Postanowienie moje nazwij mądrym, A w tym sztylecie zaraz znajdę środek. Bóg złączył moje i Romea ręce, Ty nasze dłonie; i nim ta dłoń, świętą Pieczęcią twoją z Romeem spojona, Inny akt stwierdzi, nim to wierne serce W zdradzieckim buncie odda się innemu, To ostrze zada śmierć sercu i dłoni. Daj mi więc jaką radę, zaczerpniętą Z długoletniego doświadczenia twego, Albo bądź świadkiem, jak ten nóż rozstrzygnie Sprawę pomiędzy mną a moim losem, Wnet zaradzając temu, czego ani Wiek, ani rozum nie mógł doprowadzić Do rozwiązania zgodnego z honorem. Mów prędko; pilno mi wstąpić do grobu, Jeśli mi powiesz, że nie ma sposobu. OJCIEC LAURENTY Stój, córko! Mam ja w myśli pewien środek, Wymagający równie rozpaczliwej Determinacji, jak jest rozpaczliwe To, czemu chcemy zapobiec. Jeżeli, Dla uniknięcia małżeństwa z Parysem, Masz siłę woli odjąć sobie życie, To się odważysz snadź na coś takiego, Co będąc tylko podobnym do śmierci Uwolni cię od hańby, jakiej chciałaś Ujść przez zadanie jej sobie naprawdę. Masz–li odwagę, toć wskażę ten środek. JULIA O! każ mi, zamiast być żoną Parysa, Skoczyć ze szczytu wieży; w rozbójniczych Gościć jaskiniach, w legowiskach wężów, Zamknij mię w jedną klatkę z niedźwiedziami Albo mię wepchnij nocą do kostnicy, Zewsząd pokrytej szczątkami szkieletów, Poczerniałymi kośćmi i czaszkami, Każ mi wejść żywcem w grób świeżo kopany I w jeden całun z trupem się obwinąć; Wszystko to dawniej dreszcz budziło we mnie, Ale bez trwogi uczynię to zaraz, Bylebym tylko pozostała czystą Małżonką mego lubego kochanka. OJCIEC LAURENTY Słuchaj więc; idź do domu, bądź wesoła, Przystań na związek z hrabią. Jutro środa; Staraj się jutro na noc zostać sama, Niech Marta nie śpi ten raz w twym pokoju. Masz tu flaszeczkę; weźmiesz ją do łóżka I filtrowany likwor ten wypijesz; A wnet po wszystkich żyłach cię przebiegnie Usypiający dreszcz, który owładnie Wszelką żywotną funkcją; wszystkie pulsa Wstrzymają w tobie swe zwyczajne bicie; Ni dech, ni ciepło nie wskaże, że żyjesz. Róże ust twoich i policzków zbledną Jak popiół; oczu zasłony zapadną, Jak gdy dłoń śmierci zakrywa dzień życia; Każdy twój członek pozbawiony władzy Zdrętwieje, stęgnie, zziębnie jak u trupa. I w tym pozornym stanie nagłej śmierci Zostawać będziesz czterdzieści dwie godzin, Wtedy się ockniesz jak ze snu błogiego. Gdy więc nazajutrz z rana narzeczony Przyjdzie cię zbudzić, znajdzie cię umarłą; Po czym, jak każe zwyczaj, przystrojona W godowe szaty, w odsłoniętej trumnie, Złożoną będziesz pod owym sklepieniem, Gdzie leżą wszyscy ze krwi Kapuletów. Uwiadomiony tymczasem przeze mnie O naszym planie, Romeo przybędzie; Wraz ze mną czekać będzie w owym lochu Na twe ocknienie i tej samej nocy Uprowadzi cię skrycie do Mantui. To cię uchroni od hańby grożącej; Jeśli brak woli lub niewieścia bojaźń Od wykonania tego cię nie wstrzyma. JULIA O, daj mi, daj mi! nie mów o bojaźni! OJCIEC LAURENTY Masz, idź, bądź niewzruszona i szczęśliwa W tym przedsięwzięciu! Wyprawię natychmiast Jednego z naszych braci do Mantui Z listem do twego męża. JULIA O nadziejo! Ty mi bądź bodźcem, a hasłem Romeo! Bądź zdrów, mój ojcze! / odchodzi / SCENA DRUGA / Pokój w domu Kapuletów. Wchodzą Kapulet, Pani Kapulet, Marta i słudzy. / KAPULET / do Służącego / Proś te osoby, co tu są spisane. / Służący wychodzi. / A waść dwudziestu biegłych zbierz kucharzy. DRUGI SŁUŻĄCY Nie będzie zły ani jeden, jaśnie panie, bo się przekonam wprzód o każdym, czy umie sobie oblizywać palce. KAPULET A to na co? DRUGI SŁUŻĄCY Zły to kucharz, jaśnie panie, co nie oblizuje sobie palców, o którym się więc przekonam, że tego nie umie, tego nie sprowadzę. KAPULET Ruszaj! / Wychodzi Służący. / Wątpię, czy wszystko na czas wygotujem. Bodaj cię! Prawdaż to, że Julia poszła Do ojca Laurentego? MARTA Poszła, panie. KAPULET To dobrze; może on co dla niej wskóra. Cięta, uparta to skóra na buty. / Wchodzi Julia. / MARTA Patrz pan, jak raźnie wraca od spowiedzi. KAPULET No, sekutnico, gdzie żeś to bywała? JULIA Gdzie mię żałować nauczono, panie, Za grzech uporu i nieposłuszeństwa Naprzeciw woli twojej. Świątobliwy Kapłan Laurenty kazał mi się rzucić Do twych nóg i o przebaczenie prosić. Przebacz mi, ojcze! będę już uległa. KAPULET Niech tam kto pójdzie prosić pana hrabię: Jutro mieć muszę spleciony ten węzeł. JULIA Spotkałam hrabię w celi Laurentego I okazałam mu miłość, jak mogłam, Nie przekraczając granicy skromności. KAPULET To co innego; tak, to dobrze, powstań; Tak być powinno, tak córce przystoi. Prosić tu hrabię, żeby przyszedł zaraz. Dalipan, święty to człek z tego mnicha; Słusznie mu całe miasto cześć oddaje. JULIA Marto, pójdź ze mną do mego pokoju. Wszak mi pomożesz przymierzyć przyborów, Jakie na jutro uznasz za stosowne? PANI KAPULET Po co dziś? jutro będzie dosyć czasu. KAPULET Idź z nią, idź, jutro pójdziem do kościoła. / Julia z Martą wychodzi. / PANI KAPULET Nie wiem, czy zdążym z przygotowaniami; Już wieczór. KAPULET Nie troszcz się; dojrzę wszystkiego I wszystko będzie dobrze, za to ręczę. Idź do Juleczki, pomóż jej się przebrać. Ja się tej nocy nie położę; będę Na ten raz pełnił urząd gospodyni. Hej, służba! Cóż to? wszyscy się rozeszli? Mniejsza z tym, pójdę sam hrabię uprzedzić O zaszłej zmianie. Lekko mi na sercu, Że się ten kozioł przecie opamiętał. / Wychodzą. / SCENA TRZECIA / Pokój Julii. Wchodzi Julia i Marta. / JULIA Tak, ten strój wezmę. Ale, złota nianiu, Proszę cię, zostaw mię na tę noc samą, Bo dużo muszę pacierzy odmówić Dla uproszenia sobie względów niebios Nad moim stanem, jak wiesz, pełnym grzechu. / Wchodzi Pani Kapulet. / PANI KAPULET Takeś zajęta? Mam–że ci dopomóc? JULIA Nie, pani; jużeśmy we dwie wybrały, Co mi na jutro może być potrzebne. Pozwól, bym teraz sama pozostała, I niechaj Marta spędzi tę noc z tobą. Pewnam, że wszyscy macie dość roboty Przy tym tak nagłym obchodzie. PANI KAPULET Dobranoc! Połóż się, spocznij; potrzebujesz tego. / Wychodzą Pani Kapulet i Marta. / JULIA Dobranoc! Bóg wie, kiedy się zobaczym. Zimny dreszcz trwogi na wskroś mię przejmuje I jakby mrozi we mnie ciepło życia. Zawołam na nie, by mnie pokrzepiły; Nianiu! I po cóż tu ona? Straszliwy Ten czyn wymaga właśnie samotności. Ha! pójdź, flakonie! Gdyby jednakże ten płyn nie skutkował? Miałażbym gwałtem z hrabią być złączona? Nie, nie, ucieczka w tym: leż tu w odwodzie. / kładzie na stole sztylet / A gdyby też to miała być trucizna, Którą mi ksiądz ten zręcznie śmierć chce zadać, By ujść zarzutu, że dał ślub kobiecie, Którą już pierwej zaślubił z kim innym? To by być mogło; ale nie, tak nie jest, Bo jego świętość jest wypróbowana, I nawet myśli tej nie chcę przypuszczać. Lecz gdybym w grobie się ocknęła pierwej, Nim mię Romeo przyjdzie oswobodzić? To byłoby okropnie! Nie udusiłażbym się wśród tych sklepień, Gdzie nigdy zdrowe nie wnika powietrze, I nie umarłażbym wprzód, nim Romeo Przyjdzie na pomoc? A choćbym i żyła, Czyliżby straszny wpływ nocy i śmierci, Którą dokoła będę otoczona, Obok wrażenia, jakie sprawić musi Samaż miejscowość tego sklepionego Starożytnego lochu, w którym kości Zmarłych mych przodków od lat niepamiętnych Nagromadzone leżą, kędy świeżo Złożony Tybalt gnije pod całunem; I kędy nocą, o pewnych godzinach, Duchy, jak mówią odbywają schadzki; Niestety! czyliżby prawdopodobnie To wszystko, gdybym wcześniej się ocknęła, A potem zapach trupi, krzyk podobny Do tego, jaki wydaje ów korzeń Ziela pokrzyku, gdy się go wyrywa, Krzyk wprawiający ludzi w obłąkanie, Czyliżby wszystko to, w razie ocknienia Nie pomieszało mi zmysłów? Czyliżbym Po szalonemu nie igrała wtedy Z kośćmi mych przodków? nie poszła się pieścić Z trupem Tybalta? i w tym rozstrojeniu Nie rozbiłażbym sobie rozpaczliwie Głowy piszczelą którego z pradziadów Jak pałką? Patrzcie! patrzcie! zdaje mi się, Że duch Tybalta widzę ścigający Romea za to, że go wygnał z ciała. Stój! stój, Tybalcie! / przytyka flakon do ust / Do ciebie, mój luby, Spełniam ten toast zbawienia lub zguby. / Wypija napój i rzuca się na łóżko. / SCENA CZWARTA / Sala w domu Kapuletów. Wchodzą Pani Kapulet i Marta. / PANI KAPULET Weź te półmiski i wydaj korzenie. MARTA Piekarz o pigwy woła i daktyle. / Wchodzi Kapulet. / KAPULET Śpieszcie się, śpieszcie! Już drugi kur zapiał; Poranny dzwonek ozwał się: to trzecia, Dojrzyj ciast, moja Marto, nie szczędź przypraw. MARTA Co to za wścibstwo? Idź–że się pan przespać. Dalipan, jutro się nam rozchorujesz Z tego niewczasu. KAPULET Ani krzty! Do licha! Nie wysypiałem się dla spraw mniej ważnych, A przecież nigdy nie zachorowałem. PANI KAPULET Wiem ci ja dobrze, wiem, umiał jegomość Swojego czasu myszkować; lecz teraz Ja czuwam nad tym, abyś pan nie czuwał. / Wychodzą Pani Kapulet i Marta. / KAPULET Zazdrosna sztuka! / Wchodzą słudzy z rożnami, koszami i drzewem. / Hej! co tam niesiecie? PIERWSZY SŁUGA Rzeczy do kuchni, ale nie wiem jakie. KAPULET Śpiesz się. / Wychodzi Służący. / Idź, wasze, suchszych szczap narąbać; Piotr ci kloc wskaże po temu. DRUGI SŁUGA Jeżeli O kloca idzie, to dość mnie samego; Nie potrzebuję się zwracać do Piotra. / wychodzi / KAPULET Masz słuszność; żywo! Wesołe ladaco! Sam będziesz klocem. Dalipan, już dnieje I hrabia będzie tu zaraz z muzyką. Tak przyrzekł. / Słychać muzykę. / Otóż idzie; już go słychać. Hej! Żono! Marto! Chodźcie tu! Hej! Marto! / Wchodzi Marta. / Idź, obudź Julkę, ubierz ją co żywo. Ja pogawędzę tymczasem z Parysem. Śpiesz się, nie marudź; pan młody już przyszedł. Co tchu się zwijaj. / wychodzi / SCENA PIĄTA / Pokój Julii. Julia w łóżku. Wchodzi Marta. / MARTA Panienko! Julciu! Jak się to zaspało! Wstawaj gołąbku! Wstawaj! Wstydź się, śpiochu! Panienko! duszko! rybko! Ani mrumru! Chcesz, widzę, wyspać się za cały tydzień. Jakbyś wiedziała, że ci hrabia Parys Następnej nocy nie da oka zmrużyć. Odpuść mi, Panie, amen! Jak śpi smacznie! Muszę ją jednak zbudzić. Julciu! Julciu! Niech no cię hrabia Parys tak zastanie, To się dopiero zerwiesz. Cóż to? w sukni? Jużeś ubrana i znów się pokładłaś? Dosyć już tego! Julciu! Panno Julio! - Ha! przez Bóg żywy! Na pomoc! na pomoc! Ona nie żyje! O, ja nieszczęśliwa! Po co mi było się rodzić? Na pomoc! Choć trochę akwawity! Panie! Pani! / Wchodzi Pani Kapulet. / PANI KAPULET Co za hałas? MARTA O dniu niefortunny! PANI KAPULET Mów, co się stało? MARTA Patrz, pani. PANI KAPULET O nieba! O moje dziecię! o moja pociecho! Wstań! odżyj albo umrę razem z tobą! Na pomoc! wołaj pomocy! / Wchodzi Kapulet. / KAPULET Co za guzdralstwo! Pan młody już czeka. MARTA Ona nie żyje; rozstała się z życiem! O dniu żałosny! PANI KAPULET O dniu opłakany! Ona nie żyje, nie żyje, nie żyje! KAPULET Puśćcie mię, niech zobaczę… Jak lód zimna; Krew w niej zastygła; członki jej zdrętwiały… Dawno już życie z tych ust uleciało. Śmierć ją zwarzyła, jak mróz najpiękniejszy Pierwiosnek w maju. Nieszczęsny ja starzec! MARTA O niefortunny dniu! PANI KAPULET O dniu boleści! KAPULET Śmierć ta, niszcząca wszystkie me nadzieje, Głos mi tamuje i zamyka usta. / Wchodzi Ojciec Laurenty i Parys z muzykantami. / OJCIEC LAURENTY Czy panna młoda już jest w pogotowiu Iść do kościoła? KAPULET Iść, ale nie wrócić; O synu, w wilię dnia twojego ślubu Śmierć zaślubiła twą oblubienicę. Patrz, oto leży ten kwiat w jej uścisku. Śmierć jest mym zięciem, śmierć jest mym dziedzicem. Umrę i wszystko jej oddam, bo wszystko Oddaje śmierci, kto oddaje ducha. PARYS Tak dawnom wzdychał do tego poranku I takiż widok czekał mię u mety! PANI KAPULET Dniu nienawistny, przeklęty! ohydny, Stokroć obmierzły, jakiemu równego W obiegu swoim czas jeszcze nie widział! Jedno mieć tylko, jedno biedne dziecko, Jedną uciechę i jedną pociechę. I tę zabiera śmierć nielitościwa! MARTA O smutny, smutny dniu! o dniu żałosny! Najopłakańszy, najniefortunniejszy, Jaki widziałam w życiu kiedykolwiek! O dniu! o smutny dniu! O dniu żałosny! Nie było nigdy jeszcze dnia takiego. O! stokroć smutny dniu, stokroć żałosny! PARYS Okrutna, sroga świętokradzka śmierci! Tyś mię podeszła, obdarła, zgnębiła. Przez ciebiem niebo stracił, okrutnico! O Julio! luba! życie! już nie życie. Nie mniej jednakże luba i po śmierci! KAPULET Zawistny, twardy, niecny, zbójczy losie! Po cóż ci, po co było tak tyrańsko Wniwecz obracać naszą uroczystość! O moje dziecko! raczej duszo moja, Nie moje dziecko, bo dziecko jest trupem; I wraz z nim cała pociech mych ostoja, Cały wdzięk życia stał się śmierci łupem! OJCIEC LAURENTY Przestańcie! Rozpacz nie leczy rozpaczy. Nadobne dziecię to było własnością Zarówno nieba, jak i waszą, niebo Zabrało swoją część; tym lepiej dla niej, Wyście nie mogli waszej części ziemskiej Ustrzec od śmierci, ale część jej lepszą Niebo zachowa w wiekuistym życiu. Jej wywyższenie było szczytem waszych Życzeń i dążeń. W nim zakładaliście Swój raj na ziemi i płaczecie teraz, I rozpaczacie, widząc ją wzniesioną Ponad obłoki do istnego raju? O, zła to miłość jęczeć z żalu wtedy, Kiedy tym, których kochamy, jest dobrze. Nie ta dziewica dobrze poszła za mąż, Co długie lata przeżyła w zamęściu, Lecz ta, co młodo zamężną umiera. Połóżcie tamę łzom i umaiwszy To piękne ciało liśćmi rozmarynu, Każcie je, wedle zwyczaju, niebawem W świątecznych szatach zanieść do kościoła. Świętymi wprawdzie są boleści prawa, Przecież rozsądek z łez się naigrawa. KAPULET Cośmy na gody poprzysposabiali, To musi teraz posłużyć na pogrzeb; Weselna uczta zamieni się w stypę, Dźwięk strun w jęk dzwonów, pieśni w smętne treny, Mirtowy wieniec martwą skroń otoczy, Słowem, wszystko się w opak przeistoczy. OJCIEC LAURENTY Wyjdźcie stąd, państwo, i ty, hrabio, także. Niech się gotuje każdy odprowadzić Te piękne zwłoki na wieczny spoczynek. Snadź niebo na was o coś zagniewane; Nie jątrzcież jego gniewu jeszcze gorzej Oporem przeciw świętej woli bożej. / Wychodzą Kapulet, Pani Kapulet, Parys i Ojciec Laurenty. / PIERWSZY MUZYKANT Trzeba nam podobno schować dudy w miech i wynieść się za drzwi. MARTA Tak, tak, schowajcie swoje instrumenta, Poczciwi ludzie, nie ma tu co robić. DRUGI MUZYKANT Możeć się jeszcze co znajdzie. / Wchodzi Piotr. / PIOTR Zagrajcie mi na basetli, panowie muzykanci, zagrajcie mi na basetli, jeżeli mi dobrze życzycie. PIERWSZY MUZYKANT Dlaczego na basetli? PIOTR Bo moja dusza gra teraz na drumli. Zagrajcie mi co smętnie skocznego dla rozweselenia. PIERWSZY MUZYKANT Daj nam waść pokój; nie pora teraz do gędźby. PIOTR Nie chcecie zatem? PIERWSZY MUZYKANT Nie. PIOTR Czekajcie, zapłacę wam za to. PIERWSZY MUZYKANT Czym takim? PIOTR Nie brzęczącą monetą, jak mi Bóg miły! ale bitą monetą; monetą godną rzępołów. PIERWSZY MUZYKANT To my się waćpanu równą monetą odpłacimy; monetą godną lokajów. PIOTR Wprzód ja wam lokajską klingą zagram po brzuchu. DRUGI MUZYKANT Schowaj, waćpan, swój rożen, a wydobądź lepiej swój dowcip. PIOTR Strzeżcie się ostrza mego dowcipu, bo was przeszyje na wylot. Baczność! / śpiewa / Gdy z piersi płynie jęk, A serce żal zakrwawia, Muzyki srebrny dźwięk… Dlaczego srebrny dźwięk? Dlaczego muzyki srebrny dźwięk? Cóż waść na to, mości Barania Kiszko? PIERWSZY MUZYKANT Już–ci dlatego, że srebro ma dźwięk miły. PIOTR Pleciesz! a waść co na to, mości Klawicymbale? DRUGI MUZYKANT Dlatego sądzę, że muzykanci grają za srebro. PIOTR Pleciesz także! A waść co o tym sądzisz, mości Kaleczyuchu? TRZECI MUZYKANT Nie wiem doprawdy, co o tym sądzić. PIOTR O, przepraszam, zapomniałem, że jesteś śpiewakiem. No, to ja powiem za ciebie: „Muzyki srebrny dźwięk” mówi się dlatego, że muzykanci rzadko kiedy złoto za muzykę dostają. / wychodzi śpiewając / Muzyki srebrny dźwięk Natychmiast ulgę sprawia. PIERWSZY MUZYKANT Cóż to za bezczelny łotr z tego hultaja! DRUGI MUZYKANT Pal go kaci! Zejdźmy tam na dół wmieszać się między orszak żałobny i czekać, rychło co spadnie z półmiska. / Wychodzą. / AKT PIĄTY SCENA PIERWSZA / Mantua. Ulica. Wchodzi Romeo. / ROMEO Jeżeli można ufać sennym wróżbom, Wkrótce mię czeka jakaś wieść radosna. Król mego łona oddycha swobodnie I duch mój przez dzień cały niezwyczajnie Lekkim nad ziemię wznosi się polotem: Śniłem, że moja ukochana przyszła I że znalazła mię nieżywym (dziwny Sen, co pozwala myśleć umarłemu!), Lecz ona swymi pocałowaniami Tyle tchu wlała w martwe moje usta, Żem nagle odżył i został cesarzem. Ach, jakże słodką jest miłość naprawdę, Kiedy jej mara taką rozkosz sprawia! / Wchodzi Baltazar. / Wieści z Werony! - Cóż tam, Baltazarze? Czy mi przynosisz list od Laurentego? Co robi Julia? Czy zdrów jest mój ojciec? Jak się ma Julia? Po raz drugi pytam. Bo nie ma złego, jeśli jej jest dobrze. BALTAZAR Wszystko więc dobrze, bo jej już źle nie jest; Ciało jej leży w lochach Kapuletów, A duch jej gości między aniołami. Widziałem, jak ją złożono do sklepień, I wziąłem pocztę, aby o tym panu Donieść czym prędzej. Przebacz pan, że taką Złą wieść przynoszę; wszakże uwiadomić Pana o wszystkim byłem w obowiązku. ROMEO Maż to być prawdą? Drwię sobie z was, gwiazdy! Wszak wiesz, gdzie mieszkam? Przynieś mi papieru I atramentu, idź potem na pocztę Zamienić konie. Wyjeżdżam tej nocy. BALTAZAR Błagam cię, panie, zachowaj cierpliwość; Wyglądasz blado, ponuro i wzrok twój Coś niedobrego zapowiada. ROMEO Cicho. Mylisz się; zostaw mię, zrób, com rozkazał. Czy nie masz listu od księdza? BALTAZAR Nie, panie. ROMEO Mniejsza więc o to. Idź zamówić konie; Wkrótce pospieszę za tobą. / Wychodzi Baltazar. / Tak Julio! Tej jeszcze nocy spocznę przy twym boku: O środek tylko idzie. O, jak prędko Zły zamiar wnika w myśl zrozpaczonego! Gdzieś niedaleko stąd mieszka aptekarz: Przed paru dniami widziałem go, pomnę, Jak zasępiony, w podartym odzieniu, Przebierał zioła; zapadłe miał oczy. Ciało od wielkiej nędzy jak wiór wyschłe. W nikczemnym jego sklepiku żółw wisiał; Wypchany aligator obok szczątków Dziwnego kształtu ryb; na jego półkach Leżała tu i ówdzie zbieranina Próżnych flasz, słojów, zielonych czerepów, Pęcherzów, stęchłych nasion; resztki sznurków I zapleśniałe kawałki lukrecji. Na widok tego pomyślałem sobie: Komu by była potrzebna trucizna, Której w Mantui sprzedaż gardłem karzą, Niechajby przyszedł do tego hołysza, On by dostarczył mu jej. Myśl ta była, Niestety! wróżbą mej potrzeby własnej; Sam w niej dziś jestem i tenże sam człowiek Z potrzeby będzie musiał jej zaradzić. Jeżeli się nie mylę, tu on mieszka; Z powodu święta kram jego zamknięty — Hej! aptekarzu! / Wchodzi Aptekarz. / APTEKARZ Któż to woła takim Donośnym głosem? ROMEO Zbliż się tu, człowieku, Widzę, że jesteś w niezamożnym stanie; Weź te czterdzieści dukatów, a daj mi Drachmę trucizny takiej, co by mogła Po wszystkich żyłach rozejść się od razu I nienawistne życie odjąć temu, Co jej zażyje; co by tak gwałtownie Wygnała oddech z piersi, jak gwałtownie Lontem dotknięty proch wypędza pocisk Z czeluści działa. APTEKARZ Mam ja taki środek; Ale w Mantui prawo śmiercią karze Każdego, co się waży go udzielić. ROMEO Tak bardzo jesteś biedny, tak cię srodze Los upośledza i boisz się umrzeć? Głód z twych lic, z oczu patrzy niedostatek; Łatana nędza wisi na twym grzbiecie; Świat ci nie sprzyja ani prawo świata, Bo świat nie dajeć prawa być bogatym; Drwij więc z praw, przyjm to i przestań być biednym. APTEKARZ Ubóstwo, a nie chęć skłania mnie ulec. ROMEO Ubóstwo twoje też, nie chęć opłacam. APTEKARZ Weź pan to, rozczyń w jakimkolwiek płynie I płyn ten wypij, a choćbyś miał siłę Dwudziestu ludzi, wnet wyzioniesz ducha! ROMEO Oto masz złoto, tę truciznę zgubną Dla duszy ludzkiej, która więcej zabójstw Na tym obmierzłym świecie dokonywa Niż owe marne preparata, których Pod karą śmierci sprzedać ci nie wolno. Nie ty mnie, ja ci sprzedałem truciznę. Bądź zdrów: kup strawy i odziej się w mięso. Kordiale, nie trucizno, pójdź mi służyć U grobu Julii, bo tam cię mam użyć. / Rozchodzą się. / SCENA DRUGA / Cela Ojca Laurentego. Ojciec Laurenty sam. / BRAT JAN / za sceną / Otwórz, wielebny ojcze franciszkanie. OJCIEC LAURENTY Toć nie czyj inny głos, jak brata Jana. / otwiera drzwi / Witaj z Mantui! Cóż Romeo? Masz–li Ustną odpowiedź jego czy na piśmie? / Wchodzi Brat Jan. / BRAT JAN Kiedy za jednym bosym zakonnikiem Naszej reguły, który miał iść ze mną I był przy chorym, poszedłem na miasto I jużem znalazł go, miejscy pachołcy Podejrzewając, żeśmy byli w domu Tkniętym zarazą, opieczętowali Drzwi i nie chcieli nas puścić na zewnątrz. Nie mogłem się więc udać do Mantui. OJCIEC LAURENTY Któż tedy zaniósł mój list do Romea? BRAT JAN Nikt go nie zaniósł — oto jest; nie mogłem Ani go posłać do Mantui, ani Wam go odesłać, tak nas pilnowano. OJCIEC LAURENTY Nieszczęsny trafie! ten list był tak ważny! Niedoręczenie go może fatalne Skutki sprowadzić. Biegnij, bracie Janie; Postaraj no się gdzie o drąg żelazny I tu go przynieś. BRAT JAN Natychmiast przyniosę. OJCIEC LAURENTY Muszę czym prędzej spieszyć do grobowca. W ciągu trzech godzin Julia się przebudzi. Gniewać się na mnie będzie, żem Romea Nie uwiadomił o tym, co się stało; Ale napiszę do niego raz jeszcze I tu ją skryję do jego przybycia. Biedny ty prochu: w grobie już za życia! / wychodzi / SCENA TRZECIA / Cmentarz, na nim grobowiec rodziny Kapuletów. Wchodzi Parys z Paziem, niosącym kwiaty i pochodnię. / PARYS Daj mi pochodnię, chłopcze, i idź z Bogiem, Lub zgaś ją, nie chcę, żeby mię widziano. Idź się położyć owdzie pod cisami I ucho przyłóż do ziemi, a skoro Usłyszysz czyje kroki na cmentarzu, Którego ryty grunt łatwo je zdradzi, Wtedy zagwizdnij na znak, że ktoś idzie. Daj mi te kwiaty. Idź, zrób, jakem kazał. PAŹ Straszno mi będzie pozostać samemu Wpośród cmentarza; jednakże spróbuję. / oddala się / PARYS Drogi mój kwiecie, kwieciem posypuję Twe oblubieńcze łoże. Baldachimem Twym są, niestety, głazy i proch marny, Które ożywczą wodą co noc zroszę Lub, gdy jej braknie, łzami mej rozpaczy I tak co nocy na twoją mogiłę Kwiat będę sypał i gorzkie łzy ronił. / Paź gwiżdże. / Chłopiec mój daje hasło; ktoś się zbliża. Czyjaż to stopa śmie nocą tu zmierzać I ten żałobny mój przerywać obrzęd? Z pochodnią nawet! Odstąpmy na chwilę. / Oddala się. Wchodzi Romeo i Baltazar z pochodnią, oskardem itp. / ROMEO Podaj mi oskard i drąg. Weź to pismo; Oddasz je memu ojcu jak najraniej. Daj no pochodnię. Co bądź tu usłyszysz Albo zobaczysz, pamiętaj, jeżeli Miłe ci życie, pozostać z daleka I nie przerywać biegu mej czynności. W to łoże śmierci wejść chcę częścią po to, Aby zobaczyć tę, co w nim spoczywa, Lecz głównie po to, aby zdjąć z jej palca Szacowny pierścień, który mi do czegoś Ważnego nieodbicie jest potrzebny. Idź więc, zastosuj się do moich życzeń. Gdybyś zaś, płochą zdjęty ciekawością, Wrócił podglądać dalsze moje kroki, Na Boga, wszystkie kości bym ci roztrząsł I posiał nimi ten niesyty cmentarz. Umysł mój dziko jest usposobiony, Niepowstrzymaniej i nieubłaganiej Niż głodny tygrys lub wzburzone morze. BALTAZAR Odejdę, panie, i będęć posłuszny. ROMEO Okażesz mi tym przyjaźń. Weź ten worek, Poczciwy chłopcze, bądź zdrów i szczęśliwy. BALTAZAR / na stronie / Bądź jak bądź, stanę tu gdzie na uboczu, Bo mu zły jakiś zamiar patrzy z oczu. / oddala się / ROMEO Czarna pieczaro, o! ty wnętrze śmierci, Tuczne najdroższym na tej ziemi szczątkiem, Otwórz mi swoją zardzewiałą paszczę, A ja ci nową żertwę rzucę za to. / odbija drzwi grobowca / PARYS To ten wygnany, zuchwały Monteki, Co zamordował Tybalta, po którym Żal, jak mniemają, sprowadził śmierć Julii; I on tu przyszedł knuć jeszcze zamachy Przeciw umarłym; muszę go powstrzymać, / postępuje naprzód / Spuść świętokradzką dłoń, niecny Monteki! Możeż się zemsta aż za grób rozciągać? Skazany zbrodniu, aresztuję ciebie; Bądź mi posłuszny i pójdź; musisz umrzeć. ROMEO Muszę, zaprawdę, i po tom tu przyszedł. Młodzieńcze, nie drażń człowieka w rozpaczy; Zostaw mię, odejdź; pomyśl o tych zmarłych I zadrżyj. Błagam cię na wszystkie względy, Nie wal nowego grzechu na mą głowę, Przyprowadzając mię do pasji; odejdź! Na Boga, życzę ci lepiej niż sobie; Bom ja tu przyszedł przeciw sobie zbrojny. O! odejdź, odejdź! żyj i powiedz potem: „Z łaski szaleńca cieszę się żywotem.” PARYS Za nic mam wszelkie twoje przełożenia I aresztuję cię jako złoczyńcę. ROMEO Wyzywasz moją wściekłość, broń się zatem. / walczą / PAŹ O nieba! biją się, biegnę po wartę. / wychodzi / PARYS / padając / Zabity jestem. O, jeśli masz litość, Otwórz grobowiec i złóż mnie przy Julii. / umiera / ROMEO Stanieć się zadość. Lecz któż to jest taki? To hrabia Parys, Merkucja plemiennik! Cóż to mi w drodze prawił mój służący? Lecz wtedy moja nieprzytomna dusza Uwagi na to nie zwróciła; Parys, Mówił, podobno miał zaślubić Julię. Czy on to mówił? czy mi się to śniło? Czyli też jestem w obłąkaniu myśląc, Że jego wzmianka o Julii tak brzmiała? Daj mi uścisnąć twą dłoń, o ty, w jedną Księgę niedoli ze mną zapisany! Złożę twe zwłoki w tryumfalnym grobie. W grobie? nie, młoda ofiaro, nie w grobie, W latarni raczej, bo tu Julia leży; A blask jej wdzięków zmienia to sklepienie W przybytek światła. Spoczywaj w spokoju, Trupie, rękami trupa pogrzebany! / składa ciało Parysa w grobowcu / Mówią, że nieraz ludzie bliscy śmierci Miewali chwile wesołe; ich stróże Zwą to ostatnim przedśmiertnym wybłyskiem; Coś podobnego i u mnie się zdarza? Julio! kochanko moja! moja żono! Śmierć, co wyssała miód twojego tchnienia, Wdzięków twych zatrzeć nie zdołała jeszcze. Nie jesteś jeszcze zwyciężoną: karmin, Ten sztandar wdzięków, nie przestał powiewać Na twoich licach i bladej swej flagi Zniszczenie na nich jeszcze nie zatknęło. Tybalcie, tyż to śpisz pod tym całunem? Mogęż czym lepszym zadość ci uczynić, Jak że tą ręką, co zabiła ciebie, Przetnę dni tego, co był twoim wrogiem? Przebacz mi, przebacz, Tybalcie! Ach, Julio! Jakżeś ty jeszcze piękna! Mam–że myśleć, Że bezcielesna nawet śmierć ulega Wpływom miłości? że chudy ten potwór W ciemnicy tej cię trzyma jak kochankę? Bojąc się tego, zostanę przy tobie I nigdy, nigdy już nie wyjdę z tego Pałacu nocy; tu, tu mieszkać będę Pośród twojego orszaku - robactwa. Tu sobie stałą założę siedzibę, Gdy z tego ciała znużonego światem Otrząsnę jarzmo gwiazd zawistnych. Oczy, Spojrzyjcie po raz ostatni! ramiona, Po raz ostatni zegnijcie się w uścisk! A wy, podwoje tchu, zapieczętujcie Pocałowaniem akt sojuszu z śmiercią Na wieczne czasy mający się zawrzeć! Pójdź, ty niesmaczny, cierpki przewodniku! Blady sterniku, pójdź rzucić o skały Falami życia skołataną łódkę! Do ciebie, Julio! / pije / Walny aptekarzu! Płyn twój skutkuje: całując — umieram. / umiera / / Wchodzi Ojciec Laurenty z przeciwnej strony cmentarza, z latarnią, drągiem żelaznym i rydlem. / OJCIEC LAURENTY Święty Franciszku, wspieraj mię! Jak często O takiej porze stare moje stopy O głazy grobów potrącały! Kto tu? BALTAZAR Przyjaciel, który was dobrze zna, ojcze. OJCIEC LAURENTY Bóg z tobą! Powiedz mi, mój przyjacielu, Co znaczy owa pochodnia świecąca Chyba robakom i bezoczym czaszkom? Nie tlejeż ona w grobach Kapuletów? BALTAZAR Tam właśnie; jest tam i mój pan, któremu Sprzyjacie, ojcze. OJCIEC LAURENTY Kto taki? BALTAZAR Romeo. OJCIEC LAURENTY Jak dawno on tam jest?! BALTAZAR Od pół godziny. OJCIEC LAURENTY Pójdź ze mną, bracie, do tych sklepień. BALTAZAR Nie śmiem; Bo mi pan kazał odejść i straszliwie Zagroził śmiercią, jeśli tu zostanę I kroki jego ważę się podglądać. OJCIEC LAURENTY Zostań więc, ja sam pójdę. Drżę z obawy, Czy się nie stało co nieszczęśliwego. BALTAZAR Gdym drzymał, leżąc owdzie pod cisami, Marzyło mi się, że mój pan z kimś walczył I że pokonał tamtego. OJCIEC LAURENTY / postępując naprzód / Romeo! Na miłość boską, czyjaż to krew broczy Kamienne wnijście do tego grobowca? Czyjeż to miecze samopas rzucone Leżą u tego siedliska pokoju? / wchodzi do grobowca / Romeo! blady! — Parys! i on także! I krwią zalany? Ach! cóż za fatalność Tak opłakany zrządziła wypadek! — Julia się budzi. JULIA / budząc się i podnosząc / O pocieszycielu! Gdzie mój kochanek? Wiem, gdzie być powinnam I tam też jestem; lecz gdzie mój Romeo? / Hałas za sceną. / OJCIEC LAURENTY Cóż to za hałas? Julio, wyjdźmy z tego Mieszkania śmierci, zgrozy i zniszczenia. Potęga, której nikt z nas się nie oprze, Wniwecz zamiary nasze obróciła. Pójdź; twój mąż leży martwy obok ciebie. I Parys także. Pójdź; pójdź; zaprowadzęć Do monasteru świętych sióstr zakonnych. Nie zwłócz, nie pytaj, bo warta nadchodzi. Pójdź, biedna Julio! / Znowu hałas. / Nie mogę już czekać. / wychodzi / JULIA Idź z Bogiem, starcze; idź, ja tu zostanę. Cóż to jest? Czara w zaciśniętej dłoni Mego kochanka? Truciznę więc zażył! O skąpiec! Wypił wszystko; ani kropli Nie pozostawił dla mnie! Przytknę usta Do twych kochanych ust, może tam jeszcze Znajdzie się jaka odrobina jadu, Co mię zabije w upojeniu błogim. / całuje go / Twe usta ciepłe. DOWÓDCA WARTY / za sceną / Gdzie to? pokaż, chłopcze. JULIA Idą, czas kończyć. / chwytając sztylet Romea / Zbawczy puginale! Tu twoje miejsce. / przebija się / Tkwij w tym futerale. / Pada na ciało Romea i umiera. Wchodzi warta z Paziem Parysa. / PAŹ Tu, tu w tym miejscu, gdzie płonie pochodnia. DOWÓDCA WARTY Ziemia zbroczona; obejdźcie w krąg cmentarz I przytrzymajcie, kogo napotkacie. / Wychodzi kilku ludzi z warty. / Smutny widoku! tu hrabia zabity, Tu Julia we krwi pływa, jeszcze ciepła, Tylko co zmarła; ona, co przed dwoma Dniami w tym grobie była pochowana. Idźcie powiedzieć o tym księciu; śpieszcie, Wy do Montekich, wy do Kapuletów, A wy odbądźcie przegląd w innej stronie. / Wychodzi kilku innych wartowników. / Widzimy miejsce, gdzie zaszła ta zgroza, Lecz w jaki sposób ona miała miejsce, Tego nie możem pojąć bez objaśnień. / Wchodzi kilku innych wartowników z Baltazarem. / PIERWSZY WARTOWNIK Oto Romea sługa, znaleźliśmy Go na cmentarzu. DOWÓDCA Niech będzie pod strażą, Dopóki książę nie nadejdzie. / Wchodzi kilku innych wartowników, prowadząc Ojca Laurentego. / DRUGI WARTOWNIK Oto mnich jakiś drżący i płaczący; Odebraliśmy mu ten drąg i rydel, Kiedy się bokiem cmentarza wykradał. DOWÓDCA To jakiś ptaszek; trzymajcie go także. / Wchodzi Książę ze swym orszakiem. / Co za nieszczęście o tak rannej porze Sen nasz przerwało i aż tu nas wzywa? / Wchodzi Kapulet, Pani Kapulet i inne osoby. / KAPULET Jakiż być może powód tego zgiełku? PANI KAPULET Lud po ulicach wykrzykuje: „Julia! Parys! Romeo!” i jedni przez drugich Tłumnie tu dążą do naszego grobu. KSIĄŻĘ Cóż to za postrach rozruch ten sprowadza?! Odpowiadajcie! DOWÓDCA Miłościwy Panie! Oto zabity leży hrabia Parys! Romeo martwy i Julia, wprzód zmarła, A teraz ciepła z puginałem w piersi. KSIĄŻĘ Szukajcie, śledźcie sprawców tego mordu. DOWÓDCA Oto mnich jakiś i Romea sługa, Których tu moi ludzie przytrzymali I którzy mieli przy sobie narzędzia Do odbijania grobów. KAPULET O nieba! żono, patrz, jak ją krew broczy! Puginał zbłądził z drogi; oto bowiem Pochwa od niego wisi przy Montekim; Zamiast w nią trafić, trafił w pierś mej córki. PANI KAPULET Niestety! widok ten, jak odgłos dzwonu, Ostrzega starość mą o chwili zgonu. / Wchodzi Monteki i inne osoby. / KSIĄŻĘ Monteki, wcześnie wstałeś, aby ujrzeć Nadziei swoich wcześniejszy upadek! MONTEKI Ach! miłościwy książę, żona moja Zmarła tej nocy z tęsknoty za synem; Jakiż cios jeszcze niebo mi przeznacza? KSIĄŻĘ Patrz, a zobaczysz! MONTEKI O niedobry synu! Jak się ważyłeś w grób uprzedzić ojca? KSIĄŻĘ Zamknijcie usta żalowi na chwilę, Póki zagadki tej nie rozwiążemy I nie zbadamy jej źródła i wątku: Wtedy sam stanę na skarg waszych czele I będę waszej boleści heroldem. Do samej śmierci. Proszę was o spokój I niech ulegnie zły los cierpliwości. Stawcie, na kogo pada podejrzenie. OJCIEC LAURENTY Ja to, o panie! lubo najmniej zdolny Do popełnienia czegoś podobnego, Jestem, ze względu na okoliczności, Poszlakowany najprawdopodobniej O dzieło tego okropnego mordu. Staję więc jako własny oskarżyciel I jako własny obrońca w tej sprawie, By się potępić i usprawiedliwić. KSIĄŻĘ Mów, czegoś świadom. OJCIEC LAURENTY Zwięźle rzecz opowiem. Bo tchnień mych pasmo krótsze jest zaiste Niż długa powieść. Romeo, którego Zwłoki tu leżą, był małżonkiem Julii, A Julia była prawą jego żoną; Jam ich zaślubił, a dniem tajemnego Ich połączenia był ów dzień nieszczęsnej Tybalta śmierci, która nowożeńca Wygnała z miasta; i ten to był powód Cierpienia Julii, nie żal po Tybalcie. / do Kapuletów / Wy, chcąc oddalić od niej chmury smutku, Zaręczyliście ją i do małżeństwa Z hrabią Parysem chcieliście ją zmusić. W tej alternacie przyszła ona do mnie I nalegała usilnymi prośby O doradzenie jej jakiego środka, Co by od tego powtórnego związku Mógł ją uwolnić; w przeciwnym zaś razie Chciała w mej celi życie sobie odjąć. Dałem jej tedy, ufny w mojej sztuce, Usypiające krople, których skutek Bynajmniej mię nie zawiódł, bo jej nadał Pozór umarłej. Napisałem przy tym List do Romea, wzywając go, aby Dzisiejszej nocy, o tej porze, w której Działanie owych kropel miało ustać, Zszedł się tu ze mną dla wyswobodzenia Tej, co mu dała taki dowód wiary, Z tymczasowego jej grobu. Traf zrządził, Że brat Jan, który z listem był wysłany, Nie mógł się z miasta wydostać i wczoraj List ten mi zwrócił. O godzinie zatem Na jej ocknienie ściśle naznaczonej Sam pospieszyłem wyrwać ją z tych sklepień, Chcąc ją następnie umieścić w mej celi, Póki Romeo nie przybędzie; ale Kiedym tu przyszedł (na niewiele minut Przed jej zbudzeniem), już szlachetny Parys Leżał bez duszy i Romeo także. Ona się budzi, jam się jął przekładać, By poszła ze mną i to dopuszczenie Nieba przyjęła z korną uległością, Gdy wtem zgiełk nagły spłoszył mię od grobu, A ona, głucha na moje namowy, Rozpaczą zdjęta, pozostała w miejscu I, jak się zdaje, cios zadała sobie. Oto jest wszystko, co wiem; o małżeństwie Marta zaświadczy. Jeśli to nieszczęście Choć najmniej z mojej nastąpiło winy, Niech mój sędziwy wiek odpowie za to, Na kilka godzin przed bliskim już kresem, Wedle rygoru praw jak najsurowszych. KSIĄŻĘ Jako mąż święty zawsześ nam był znany. Gdzie jest Romea sługa? Cóż on powie? BALTAZAR Zaniosłem panu wieść o śmierci Julii; Wraz on wziął pocztę i z Mantui przybył Prosto w to miejsce, do tego grobowca. Ten list mi kazał rano oddać ojcu; I w grób wstępując zagroził mi śmiercią, Jeśli nie pójdę precz lub nazad wrócę. KSIĄŻĘ Daj mi to pismo, przejrzę je — a teraz, Gdzie paź hrabiego, co wartę sprowadził? Co twój pan, chłopcze, porabiał w tym miejscu? PAŹ Przyszedł kwiatami ubrać grób swej przyszłej; Kazał mi stanąć z dala, com też zrobił; Wtem ktoś ze światłem przyszedł grób otwierać I mój pan dobył szpady przeciw niemu; Co zobaczywszy, pobiegłem po wartę. KSIĄŻĘ List ten potwierdza słowa zakonnika, Bieg ich miłości i Romea rozpacz. Biedny młodzieniec pisze oprócz tego, Że sobie kupił gdzieś u aptekarza Trucizny, którą postanowił zażyć W tym tu grobowcu, by umrzeć przy Julii. Rzecz jasna! Gdzie są ci nieprzyjaciele? Patrzcie, Monteki! Kapulecie! Jaka Chłosta spotyka wasze nienawiści, Niebo obrało miłość za narzędzie Zabicia pociech waszego żywota; I ja za moje zbytnie pobłażanie Waszym niesnaskom straciłem dwóch krewnych. Wszyscy jesteśmy ukarani. KAPULET Monteki, bracie mój, podaj mi rękę; Niech to oprawą będzie dla mej córki; Więcej nie mogę żądać. MONTEKI Lecz ja mogę Więcej dać tobie nad to: każę bowiem Posąg jej ulać ze szczerego złota, By się nie znalazł szacowniejszy pomnik Po wszystkie czasy istnienia Werony Jak ten, pamięci Julii poświęcony. KAPULET Tak i Romeo stanie przy swej żonie; Dzieląc za życia, złączmy ich po zgonie. KSIĄŻĘ Ponurą zgodę ranek ten skojarzył; Słońce się z żalu w chmur zasłonę tuli; Smutniejszej bowiem los jeszcze nie zdarzył, Jak ta historia Romea i Julii / Wychodzą. / ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/romeo-i-julia. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: William Shakespeare, Romeo i Julia, tłum. Józef Paszkowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, wyd. 5, Warszawa, 1975 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Róża Jabłkowska, Aleksandra Sekuła, Olga Sutkowska. ISBN-978-83-288-2903-9