Rolando, Bianka Pieśń siedemnasta. Rugewit nabrzmiewa Kozioł, Paweł Kopeć, Aleksandra Choromańska, Paulina Szejko, Jan Fundacja Nowoczesna Polska Współczesność Liryka Wiersz Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów autora. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/rolando-piesn-siedemnasta-rugewit-nabrzmiewa Bianka Rolando, Biała książka, Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznan 2009. Licencja Wolnej Sztuki 1.3 http://artlibre.org/licence/lal/pl/ xml text text 2017-07-18 pol https://redakcja.wolnelektury.pl/media/cover/image/5772.jpg Oops!, steve p2008@Flickr, CC BY 2.0 http://redakcja.wolnelektury.pl/cover/image/5772 Bianka Rolando Biała książka Piekło Pieśń siedemnasta. Rugewit nabrzmiewa Me słowa przenoszone są w lektyce zbutwiałej/ Ostatni raz je przenoszę, ich wątłe brzmienia/ na mych plecach odciśnięte są po nich ślady/ między przerwami wciśnięte i rozkładające/ Oto jestem --- zawołam rozdartym otworem/ lecz nie jako sługa nasłuchujący do rana/ lecz jako Pan wyróżniony i alabastrowy cały/ Mało znane bóstwo znalazło bowiem sposób/ na wielki powrót do słynniejszych i silnych/ Chowałem się w dziuplach szarych wiewiórek/ Me dzieciństwo było idealnie świetlano-miodne/ gdy zmężniałem, zacząłem pracować, wyjeżdżając/ na wakacje do kurortów dla tych najbogatszych/ Któregoś dnia, widząc młode kobiety, zrozumiałem/ W kostiumach kąpielowych się śmiały, smarowały/ Margaryną pachnące, głaszczące się, całujące się/ Widząc mnie podglądającego, drwiły ze mnie/ Zuzanny w kąpielach obfitych z kwiatami, z winem/ do których nigdy nie pozwoliły mi dołączyć się/ Zrozumiałem, że mogę je skraść w ciemności nocnej/ że mogę skraść te napoje niebiańskie z nich wytłoczone/ bardzo drogie, niedostępne w tanich marketach/ Przygotowałem się do tamtego dnia starannie/ latami oglądając przewodniki po wielkich miastach/ oglądając rozkraczone łona, co tam zamieszkują/ Zapuściłem w mym sercu gęste ziarno bluszczu/ obrosło mnie w środku, zakrywało mój strach/ Wszystko dzięki temu było jeszcze bardziej tajemnicze/ Rugewit wzrastał w domu jaskółek lęgnących się/ Na starym strychu się lęgły, a ja z wysoka spoglądałem/ Tak namacalne były me ofiary przechadzające się/ Wiłem się bardzo blisko terenów mieszkalnych i osiedli/ Pierwsza ma ofiara złożona na ołtarzu była dziewicą/ taka jak ja, na wakacjach z rodzicami odpoczywająca/ Opowiedziała mi to przy szklance gorzkiej lemoniady/ Ona wypiła lemoniadę przed tym, jak ją zgwałciłem i zabiłem/ Muszą mi podlegać te wyszarpywania się gołębi ofiarnych/ ofiary jaskółeczek składanych, bym był spokojniejszy raczej/ Nikt nie usłyszał jej wtedy, nawet ja jej nie usłyszałem/ W wielkim uniesieniu mord rozkoszy i nieprzyzwolenia/ Orałem jej ciało gładkie, poczułem się bezkarny w szale/ trzaskając w jej morskie loki młotkiem remontowym/ Zakopałem ją cichutko, uciekłem do swojej skrytki/ Rugewit nadchodził we mnie z hukiem, drżeniem ziemi/ nikt tego nie czuł, tylko ja znałem dziwne wibracje/ Podsycałem w sobie te pragnienia unhappy endów/ podniecając się tą wielką gromnicą na zigguracie wetkniętą/ Śliskie były ryby wielokolorowe, ciągle na nie polowałem/ Miałem władzę nad ich ławicami parskającymi śmiechem/ Drugi raz udało mi się zabić młodą studentkę prawa karnego/ Zadźgałem jej ciało nożem ostrym, z dalekich krain zdobytym/ Trzecia to była sprzedawczyni mięsa i podrobów z okolicy/ Zgwałciłem ją, zatłukłem kijem stalowym w norze lisa/ Strzaskałem jej golonki, noszące jej ciężar na spacery/ Czwarta zabita, dziewczyna w parku z pieskiem lękliwym/ Poleżeliśmy chwilę po miłosnym uniesieniu na trawie/ Choć ona już wtedy wielkimi oczami spoglądała martwo/ na sosny wysokie, zupełnie jak żywa, odpoczywająca/ Piąta była bardziej tłusta, w seksownych dodatkach/ Była prostytutką tanią, dostępną w każdej chwili, nawet tej/ Żywcem zakopałem tę kruszonkę słodką z nadzieniem/ Szóstą goniłem długo, aż me zmęczenie było wielkie/ zdążyłem rozbić jej czaszkę kamieniem, jak goliatce/ Miała być ta siódma, która miała być zwieńczeniem/ Mieć mitologicznych siedem głów niezniszczalnych/ Ja, wielki Rugewit, pan życia najpiękniejszego/ Jednej mi brakowało, by zyskać ten szlif brylantowy/ na ostatnim polowaniu ofiara zbiegła w busz/ okazała się odważną dziewicą Joanną d'Arc, postępową/ Znała jakieś wschodnie sztuki walki i motywacji/ Nie zdążyłem zdobyć jej białego ciała jeszcze chłopca/ Uciekając przed mą histerią, wydała mnie w ręce policji/ Sprowadziła armię rewolucjonistów, oni nie chcieli boga/ któremu składa się takie drogocenne podarki w święta/ Oskarżyciel wpadł na ślady mej konstrukcji bolesnej/ odkrył te wcześniejsze, zużyte materiały budowlane/ Wszyscy wykrzywiali swe twarze surowe, wyniosłe w ocenie/ gdy oglądaliśmy zdjęcia, ich portrety w ramkach, z wykopalisk/ Jakże się zmieniły od naszego spotkania w leśnych zaułkach/ Jednak brak miłości nie wpływa dobrze, zaniedbują swą urodę/ Prychnąłem śmiechem, widząc ich zdziwienie okrucieństwem/ Rugewit musi składać sobie ofiary, takie jego przeznaczenie/ Gdy wyrok przeczytano, byłem z siebie dumny, zachwycony/ Te tytuły i osiągnięcia małego człowieczka --- wiewiórki/ Zostałem skazany na krzesło elektryczne, które sprowadzono/ ze stanu Nebraska, krzesło stalowe, na lekcję niby-dyscypliny/ pożyczone od kolegi, który akurat go nie potrzebował teraz/ Oto krzesło --- to mój tron Salomonowy, ma sześć stopni i pół/ W gazetach było me zdjęcie powiększone jak portret papieża/ Przysłali mi księży w różowych podszewkach, w koroneczkach/ katolickiego Anglika, islamskiego pastora, nawet rabina czarnego/ Wobec nich ogłosiłem nową religię, której byłem wyznawcą/ Całe me królestwo rozkoszy mieści się między literą J i A/ Potem było wnętrze sterylnie niebieskie, chłodne w nastroju/ Troszkę obawiałem się bólu rozkosznego w natłoku/ Za szybą widziałem rozwścieczone twarze rodzin mych ofiar/ Zabrałem ich córy do łoża leśnego i rozgrzebanego, ha bóstwo wylosowane, teraz odchodzę w obłoku/ w błyskach glorii, w chwale na tronie, ponad słabymi/ Przywiązany, w kapturze czarnym ustawiony król/ Według żelaznych zasad ustawiony do zdjęcia/ Ono rozjaśnić ma boską twarz z mroku/ Przez me ciało przeszły wielkie fale i huki/ Głowa opadła/ lecz poczułem nieśmiertelność/ uzyskaną w dziwny sposób, miałem siedem głów/ znów nieuchwytnie dziki, wielki niebotycznie/ zbliżałem się do miejsca mej nowej świątyni/ Czy o tej porze będzie jeszcze otwarty kościół/ poświęcony memu straszliwemu orędownictwu?