Spis treści

      Bianka RolandoBiała książkaPiekłoPieśń trzydziesta druga. Punta Corvo

      1
      Sztuczne kwiaty czarnym plastikiem pachnące
      schowam się w nich jako bruna i tam będę spijać
      z ich rozżarzonych pręcików szafran krokusowy
      Stąd będę obserwować panoramiczne niszczenie
      5
      Wyrzucają tu mnie padlinożerne, przyglądając się
      Biegnę wciąż do tyłu, do tyłu uciekając przed nimi
      tam gdzie są czarne wybrzeża i plaże rozszarpane
      Dawne ujście rzeki Magry do morza jest wyschnięte
      Punta Corvo nad przepaściami, ostatni kawałek ziemi
      10
      we wspomnieniu jej pylistości próbuję się zakopać
      usypać sobie jakąkolwiek mogiłę, byle jak przykryć
      Wleczona na pogubionych szczeblach kości swoich
      wznoszę swój wzrok z wysiłkiem nieludzkim
      Widzę z daleka miejsce dawnego połączenia wodnego
      15
      Koryto rzeki szerokiej wkopane odwrotnie
      brzegi zakleszczone dawnymi okowami kalcytu
      antykaniony imponujące na tle ciągłego zachodzenia
      Zwapnione, zwątpione skały gną się w kierunkach oddolnych
      Są prehistoryczne dowody na to, że kiedyś tutaj były granice
      20
      Wielkie katastrofy geologiczne oddzieliły tamami ujścia
      Rzeka tłusta, kiedyś czerpiąca z morza, miała tu swoją deltę
      te małe i większe dopływy miały swe imiona pradawne
      Magra zawróciła swój kierunek, rodząc ziarno bolesne
      od środka zatamowana, utracona z woli, w gniewie
      25
      kanał wyschnięty, w nim tylko szkielety udawały dawny nurt
      Jakże to dawne czasy, w których jej dal rozpływała się w toni
      Głębokie koryto wskazuje na dawne, odrzucone zależności
      Pozostały jednak ślady w dawnych połączeniach wodnych
      Teraz sztuczna substancja płynie, lustrami odbija kanciastymi
      30
      najtragiczniejsze szczątki po historiach rozsypane pod stoły
      Zasłaniam swe oblicza z przerażenia tymi powidokami
      Bagna wyrzucające z siebie nieprzetłumaczalne odchody
      Nie da się o nich powiedzieć w żadnych językach poplątanych
      Nie ma już tłumaczy, żeby tę starożytność zaklętą pojąć
      35
      Widzę w ostrości wielkiej wyciągające się plaże w dole
      rozgrzane nienawiścią do oświetlenia nawet sztucznego
      Szukają ofiar, zazwyczaj spadają one spychane z Punta Corvo
      spadają one jak kwiaty wiecznie nieżywe i trwające
      na dywany spadają, pod stepujące, pod jaskrawe stopy
      40
      tych, którym się udało zbudowanie tamy wiecznej
      Odwrócone imiona strumieni, kiedyś wpływających
      Dziś kanałami gnilnymi się zwą i ciągle się rozkopują
      kosztem nadających się do tego dostatecznie twardych narzędzi
      i w wiecznym, przekornym udawaniu swych głębin wabią
      45
      A tam jest tylko parę minimetrów płynu, a reszta to szlam
      stoi, nic nie wytrąca jego chemii zawiązanej w sobie
      Pływają w nich nieżywe istoty zatkane wiecznym tłuszczem
      z przerażeniem obserwujące te dziwne pojemniki od środka
      Wiem, że zostanę zrzucona zaraz pod ich stopy z tej skały
      50
      Będę leżeć na plaży wyłamana, gnieciona przez ich paradę
      Będę leżeć na ich betonach, malowanych emulsją światłoczułą
      Misterne to kłamstwo spowodowane odległością, że to nie plaża
      w której zanurzasz swój ciężar, w miękkości jej odpoczywasz
      To wszystko malarstwo iluzjonistyczne, wrażenie perspektywy
      55
      Te odległości też są niewielkie, wszystko ściśnięte w sobie
      gnieżdżące i włażące na siebie, i rozpychane ostrymi łokciami
      Jak to wszystko może się mieścić w tak małym punkcie?
      Jego granice nierozszerzalne, tkane z włóczki ciernistej
      Jeszcze wokół tych skorup wydrążonych boleścią i śmiercią
      60
      podąża wieczna procesja, pochód z wieloma uczestnikami
      dawnymi głowami roztrzaskują się o nisko założone stropy
      Rysują kontury, ściągając swym wzrokiem wszystko w pobliżu
      wszystkie resztki wyobrażające sobie zbyt wiele
      Rozciągane na krosnach niewyobrażalnych barwią sobą tkaninę
      65
      Spadam na kawałek mej twarzy, na beton, słyszę już ich tupoty
      gęste, zbite w jednorodny pokaz siły, militarnych możliwości
      w milionach egzemplarzy powielane, odbijane boleśnie
      W kalcytowych zębach kruszą śmietanową porcelanę
      z dawnej rodzinnej zastawy wytłukiwanej regularnie