Justyna Radczyńska-Misiurewicz Pył Pył drogi wzbija się i przykleja, wiruje i spada na świat razem z pyłkami roślin prerii i zapachem zwierząt. Czasem jest samym westchnieniem, rzewną pozostałością wielkiego kamienia, z którego powstał, nim obrócił się w proch. Zupełnie jak ktoś, kto odszedł w nieznane i nie pamięta już drogi ani ramienia, które wspierał, a które dawało mu poczucie istnienia wobec drugiego, identycznego człowieka. Z nim i innymi zwykł wędrować i trudzić się do wieczora. Teraz żyje w rozproszeniu. Pył klei się od łez porannej rosy, szemrzą trawy. Samotny bizon żywi się przy drodze, aż nadjeżdżają samochody i stają przed nim na baczność. Bizon łypie krwawym okiem i majestatycznie przekracza szosę, nie zważając na wzruszonych ludzi, którzy gapią się w jego kark i zad, aż znika za linią lasu. Wtedy samochody ruszają po nowe wrażenia. Jednak beznamiętnie przemierzają Wielkie Równiny — ziemię Indian Lakota. Grunt oddycha tu równo, spokojnym tonem, aż do Badlandów, gdzie nie ma już wytchnienia, tylko susza, kaniony i skalne fortece. I sen o najgorszym oblężeniu. Samochody zatrzymują się przy szklanych gablotach, które kryją szczątki hienodona i innych równie śmiertelnych dinozaurów w miejscach ekshumacji, czyli ich miejscach na ziemi, która stała się dla nich kryptą aż po nasze muzealne czasy. Ale tysiącletnie wykopaliska bywały potem witane ze łzami, każda czaszka z zębami, kośćcem kręgosłupa i pęcinami. Za złymi ziemiami pył nabiera koloru — różu ziem rzadkich, samochody zatrzymują się pod motelami, żeby ochłonąć. Pasażerów, którzy przywieźli ze sobą bażanty, spotyka nieprzyjemna niespodzianka — wyraźny zakaz mycia bażantów w wannie. Niektórzy są więc niezadowoleni. Ich bażanty będą musiały poczekać na bardziej liberalną łazienkę. Samochody pędzą dalej w stadach, z których jedno szuka patriotycznych wrażeń. Na Mount Rushmore flaga jest spuszczona do połowy masztu. W tym dniu składają do grobu żołnierza zamordowanego w Iraku, który mieszkał w stanie Południowa Dakota, a może stamtąd także pochodził. I czuje się jakiś ból w powietrzu, jakby kłucie. Aleja flag stanowych prowadzi do punktu widokowego, z którego można podziwiać kamienne spojrzenia wielkich prezydentów. Na kolumnach, pod każdą flagą, widnieje rok i numer kolejności przystąpienia stanu do Unii. Pierwszy Delaware, co dziwi niedokształconych, którzy nigdy nie lubili historii, nie doceniali jej nauki ani mądrości tylko co najwyżej jej skutki, ale te najbardziej aktualne i obowiązkowe. Jednak w Rushmore można doznać wewnętrznej, obywatelskiej przemiany, tak głoszą dumne transparenty. Chyba, że kogoś interesuje głównie shopping to może zapaść na dłużej w sklepie z pamiątkami z Rushmore, wśród których najmocniej zachwyca szklana choinka. Geometryczny design, artystyczne przeniesienie obrazu igieł w cięte kwadraty szklane, zielonomorskiego koloru, poprzetykane wzdłuż pnia małymi kostkami, największe na dole, zmniejszające się ku górze, aż do gwiazdy kryształu czubka, ale co najważniejsze skręcone względem siebie, o niewielki kąt, tak że boki sąsiednich płytek, będące kolejnymi piętrami gałęzi nie są nigdy równoległymi. Choinka nie ma związku z prezydentami, ale z ziemią Rushmore wysadzaną sosnami. Za to uczy i bawi kieliszek do prawdziwej wódki ze złoconymi brzegami, różową metalicznokrzemową zewnętrzną powierzchnią lustrzaną i wnętrzem takim samym, tylko niebieskim, na którym widnieją złotą farbą namalowane głowy amerykańskich prezydentów: Waszyngtona, Jeffersona, Lincolna i T. Roosvelta, który powiedział, że sekret życia polega na tym, by robić to, co się da, za pomocą tego, co się ma, i tam, gdzie się jest. Więc jest ten kieliszek z sekretem dla zuchwałych miłośników pamiątek i niespodzianek. Jednak to nie koniec wyprawy do ciekawych sklepów. W Wyoming czekają jeszcze ozdobne miniatury gipsowe kapeluszy kowbojskich i plastikowe bizony. Samochody pędzą dalej na dzikszy jeszcze zachód, przez szybkie Rapid City, Big Horny i kanion Tensleep. Gdzieś po drodze kelnereczka z fioletowymi, obdrapanymi paznokciami podaje wino w czerwonych plastikowych kubkach do wody. I jest nielegalne spożycie przy legalnym stoliku, stojącym na chodniku. Stróże prawa mogą się przyczepić i ukarać grzywną szefa kuchni, który wygląda jak Big Mario, za zewnętrzną sprzedaż za murami i za zepsucie wizytówki miasta, jaką jest skrzyżowanie. W tym samym mieście, czy to może być przypadek (?), dwa śmiałe jelenie patrzą kontrolnie turystom w oczy, czy na nie doniosą, czy może jednak nie. Oszacowawszy zdolność do donosicielstwa jako niewielką, beztrosko włażą do prywatnego ogródka, żeby pożywić się warzywami i kwieciem rosnącym solidnie w równych grządkach. Jest doza nieuczciwości w przyrodzie, z którą turysta się godzi, kolaboruje, a nawet z niej korzysta, choć lepiej by było, gdyby np. posłuchał wykładu o „Historii wspinaczki na Devil's Tower w opowiadaniach i piosence” ale on nie, on woli podziwiać spacerkiem żebrowania szatańskiej skały, wiekową nieścieralność magmy, karmić zdemoralizowane pieski preriowe i jechać dalej. Zabiera tylko swój samochód. Nie brak po drodze wygód i atrakcji: przyjaznych moteli z pokojami dla niepalących i dostępem do sieci, a także niezliczonych baz śniadaniowych z wyśmienitym stekiem, zasmażanymi ziemniaczkami i jajkami w optymistycznej formule: sunny side up i oczywiście kelnerkami — tymi hożymi, przemiłymi dziewczętami, które mają dla Ciebie mnóstwo serdeczności i zainteresowania przebiegiem Twojego posiłku i czasem nawet któraś nazwie Cię: sweetie. Aż chce się żyć i nie odjeżdżać. Ale trzeba dać się wyjeździć samochodom. Niech brną przez parne leśne tunele, przez matową prerię przetykaną zielonoszarą szałwią, wśród prekambryjskich gnejsów, omijając nierozpoznawalną padlinę, drogami poprowadzonymi w szpalerach sosen, obok ciekawskich, obojętnych saren, poprzez rezerwaty Indian i góry Shoshoni, doliną Wind River i przez tereny pustyni. Samochód musi jechać, aż dotrze do płaskich pól i ściany Grand Teton i Mount Moran z czarną inkrustacją i śnieżną kotliną. Tam turysta traci oddech i kłania się z wrażenia wielkim górom, które podchodzą pod same domy jak wielkie zwierzęta do zadbanych ogródków. A propos: w okolicach Jackson pan Henderson miał fatalny wypadek. Został tej wiosny poturbowany przez niedźwiedzia grizzly, na własnym terenie. Po prostu wyszedł na spacer ze swoim psem. Grizzly normalny i dobrze w okolicy znany, pożywiał się padliną łosia, który musiał zdechnąć na terenie pana Hendersona. Zachował się jak prawdziwy niedźwiedź, bronił jedynie swojego pożywienia. A Pan Henderson trafił od razu do szpitala i teraz wraca po ciężkich ranach do zdrowia. Grizzly jednak został odstrzelony. Takie są zasady. Wszyscy współczują Panu Hendersonowi i jego rodzinie, ale nie wiadomo dokładnie, ile leżała na jego prywatnym terenie padlina, którą Pan Henderson powinien był natychmiast zgłosić lub własnoręcznie usunąć. Historia ta przestrzega turystów przed padliną, która może być pożywieniem zwierząt i ceną ich życia. Jeśli ktoś jest bojaźliwy, powinien raczej jechać do Yellowstone przez łąki rozświetlone zielem ognistym, astrami, koronką królowej Anny, lnem i dziką pelargonią aż do wulkanicznej ziemi bulgoczącej błotem, dymiącej siarką i parą wodną, z wzdychającymi gejzerami. Jakby ktoś zakopał pod ziemią piece i czajniki, jakby życie miało wulkaniczną wersję podskórną i mocarną, a na wierzchu kwitnącą w gorącej wodzie kolorowymi algami albo trawą wyrastającą z wapiennego mleka. Pożar, który trawił Yellowstone przed laty, wydaje się mieć magiczny związek z podziemnym ogniem. Pozostawił kilometry spalonych pni sterczących jak pale wbite w dno coraz głębszego, zielonego jeziora, złożonego z młodych, ambitnych drzew. Podobno jest jakaś przedsiębiorcza sosna, która w ogniu zamyka szyszki i po pożarze pierwsza się wysiewa i szybko rośnie. Ale jakże niezłomne są te martwe pnie, setki stoją jak z kamienia, a przewrócone tworzą rozległe, zapałczane złoża, jakby niesforne olbrzymie dziecko rozsypało bierki albo patyczki do liczenia. Za to gejzery nie są tak stałe jak drzewa, tylko ten jedyny Old Faithfull, dający pokaz co półtorej godziny. Można jeść i patrzeć. O czasie wybuchnie całkiem wysoko. Ale w Norris głupi turyści zepsuli naprawdę fajny, punktualny gejzer wrzucając do niego kamienie. I był koniec, już się nie podniósł. Albo inny Vixen działał i przestał działać. Tak mówią strażnicy. Niech mówią, gejzer MOŻE zaniechać wybuchania, ale najgorsze jest to, że oni nie wiedzą dlaczego. To denerwuje. Niewiedza. Ale naprawdę możesz się wkurzyć dopiero wtedy, gdy na drodze trzy razy w ciągu kwadransa przekroczysz granicę zlewisk Atlantyku i Pacyfiku. Wtedy naprawdę nie wiesz, gdzie jesteś, dokąd płyną rzeki i chociaż naczynia oceanów są połączone, to Ty jesteś tak daleko, że chciałoby się wiedzieć, którędy płyną krople deszczu od Ciebie. I jakie mogłoby być ich szczęśliwe przeznaczenie, gdyby przypadkiem nie były jak pył. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/radczynska-kometa-zawraca-pyl/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest udostępniony na licencji Licencja Wolnej Sztuki 1.3: http://artlibre.org/licence/lal/pl/ Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Justyna Radczyńska, Kometa zawraca, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2009. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury. Ilustracje autorstwa Agaty Cygańskiej udostępnione w ramach Licencji Wolnej Sztuki 1.3. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Kopeć, Wojciech Kotwica.