Kazimierz Przerwa-Tetmajer Pour passer le temps Oktawą Nigdy mu ramion pierwsza nie otwarła, choć się łaskawie obejmować dała; nigdy, gdy szepnął z ściśniętego gardła „kocham” — nie rzekła nic, tylko słuchała. Jemu się z bólu dusza w sztuki darła, bo nic w niej znaleźć nie mógł oprócz ciała, i to, co pomnieć musiał nieustannie, o ile szukać wypadało w pannie. Albowiem panną była, a za wiano, prócz dwóch wsi, miała urodę Dyjanny. Młodzież w niej cała była zakochaną, wszystkie jej również nie cierpiały panny. Rodziców dawno w grobie pochowano, w klasztorze wiek swój przeżyła poranny, gdzie się, w sekrecie przed swą przełożoną, najczęściej w żonę i męża bawiono. Potem, gdy suknię już zrzuciła krótką, gdy się jej wiosna zaczęła siedmnasta, w Warszawie z ciotką mieszkała rozwódką i poznawała obyczaje miasta. Była „naiwną” i trochę „filutką”, lubiła jeszcze bardzo szczerze ciasta — — tymczasem, jak jest powszechnie przyjętem, posag jej gdzieś się zapodział ze szczętem. Mówią, że jej opiekun kamienicę i wioskę kupił gdzieś około Bałty… Zwyczajna potwarz. Śliczną siostrzenicę mając u siebie, ciotka jęła rauty i bale dawać, różne tajemnice toaletowe kłaść na różne kształty, myśląc, i słusznie, że z jednego rożna często pieczenie dwie zdjąć naraz można. Miała trzydzieści pięć lat i Wilhelma Kufkego — był to z zawodu piwowar — na oku; wprawdzie „jak but była szelma”, lecz sto tysięcy czysto niósł mu browar. Eheu! Jak często człowiek próżny cel ma! Kufke był kupcem i wiedział, co towar, a co tandeta — — oświadczył się wkrótce, lecz siostrzenicy, nie ciotce-rozwódce. Przyjęła… Próżno do nóg jej się ciskał kochanek — — miał wieś, ale tylko jedną… Prócz plam na spodniach, nic więcej nie zyskał; widział, że nawet lica jej nie bledną, gdy jemu w sztuki mózg pod czaszką pryskał i gdy rękami cisnął głowę biedną… Więc zrozpaczony poszedł precz, a ona dostała swą rubrykę: Kufke-żona. Po tym wypadku on zerwał ze światem i cały chłopom oddał się u siebie. Był im i ojcem zarazem, i bratem, bronił ich, karmił na swym własnym chlebie — za to psu jego chłopi oczy batem wybili, potem ukradli mu źrebię — (psu, bo szedł drogą; źrebię, bo się dało) — wreszcie spalili mu krescencję całą. To zniechęciło go i osiadł w mieście, gdzie z artystami żył, bo lubił sztukę. Jednego, rubli mu na miesiąc dwieście dając, wyprawił do Włoch na naukę. Lecz nagle z banku pewnego w Trieście dano mu słodką do wypłat prynukę, każąc zapłacić przez pozwy naglące na sfałszowany podpis dwa tysiące. To go zmieszało tak, że horoskopów już nie pytając żadnych, co mu radzą, wyrzekł się swojskich panien, sztuk i chłopów, okno idei zasmarował sadzą, jeszcze raz złotu przypatrzył się snopów, jeszcze raz spojrzał, jak kartofle sadzą, i z swym ojczystym rozstawszy się polem, zakupił willę gdzieś pod Neapolem. Tę willę wielkim otoczył parkanem, parkan zaś cały oplótł żywopłotem; wewnątrz park kwieciem ustroił różanem, pąsem kaktusów i pomarańcz złotem; postawił namiot pod chłodnym platanem, zawiesił miękki hamak pod namiotem, i wodzie w lilie ubrawszy krawędzie, flamingi na nią puścił i łabędzie. W alejach parku, w cyprysowych cieniach, rozstawił białe boginie kamienne; na okwieconych stały podniesieniach prześliczne, nagie, nieruchome, senne… Srebrzyste w srebrnych księżyca promieniach, w promiennej słońca jasności promienne, na tle drzew ciemnych bieliły się cudnie, blade wśród nocy, świetlane w południe. Z parku miał widok na morza błękity, na ściany Capri, co się lśnią i bielą, na Wezuwiusza płomieniste kity, na w mgłach różanych widny Sant'Angelo — — widok miał bardzo piękny i odkryty, i nieraz, siedząc nad morską topielą, cieszył się, patrząc na przejrzysty lazur, że żaden w parku tym nie bywa Mazur. Miał także własną łódkę, którą czasem płynął na morze, kiedy woda gładka była tęczami świecącym atłasem. Zawsze mew za nim leciała gromadka, którym jeść rzucał, i nad łodzią pasem krążyły śnieżnym, że łódź jako chatka zdała się polska pod gołębi sznurem, jak łąk zielenią, oblana lazurem. Tam, na wznak leżąc ku niebu oczyma, nieraz dni całe przepędzał samotnie, myśląc, że przeszło lato, przyjdzie zima, albo też myśląc to samo odwrotnie. Myślał, że czego braknie, tego nie ma, że tysiąc razy znaczy tysiąckrotnie, że fasolowy sos robi się z fasol i że od deszczu ochrania parasol. Czasem też bawił się wspomnień zabawą, niejedną złoto- znał i czarno-brewą — z tych jedna miała pierś lewą i prawą, a druga miała pierś prawą i lewą… Tą przeżuwaną znudziwszy się strawą, patrzał bezmyślnie za skrzydlatą mewą, albo na nieba patrzał błękit czysty, albo na spinek swoich ametysty. A czasem leżąc w łodzi, mimowoli wracał pamięcią w swoje dawne strony, do swoich łanów i do swych topoli, do swoich wiklin — i do Kufke-żony, która tymczasem Kufkemu kark woli obejmowała białymi ramiony… Tak sądził, chwiejną kołysany łódką, nie wiedząc, że to trwało bardzo krótko… I wyciągały mu się ku niej ręce i pierś pękała z żalu i tęsknoty… Widział jej usta krasne i dziewczęce i szafir oczu raz srebrny, raz złoty… Widział jej blade, przejrzyste rumieńce, półciemnych włosów miękkie, bujne sploty, i urokami czarujące łono — — i wkoło wodę pustą, nieskończoną… Ogromną wodę, po której okręty szły, białym żaglem świecąc się pod słońce; przestwór niezmierny i nieogarnięty, gdzie dusze smutne, błędne i tęskniące, jako mar poczet włóczą się zaklęty i bóle swoje i skargi palące topią w bezdennej głuszy i otchłani, idąc, jak ludzie z ojczyzny wygnani… Pani Kufkowa wiedziała najpewniej, że jest kochana wciąż i bez pamięci z wszystkim, co dobre, i wszystkim, co złe w niej, nawet myślała o tym nie bez chęci; sądząc, że wielce się przez to „królewni”, „anielkowuje”, podnosi i święci, i że z Henrykiem, co gdzieś dla niej kona, jest ponad wiele kobiet — wyróżniona. W jej biurku leżał list. Miał z Bazylei pieczęć, pisany być musiał w wagonie. List ten brzmiał: „Pani! Więc reszta nadziei jak kamień w wodzie niezgłębionej tonie?! Więc tak?! Huczące wśród śnieżnej zawiei Alpy mi zdają się walić na skronie — — Więc tak?!… Napróżnom serce wydarł z piersi i do nóg cisnął ci… Lecz czyż my pierwsi?… I tylko nie wiem, czemu w mojej duszy jest ból, jak gdyby pierwszy ból na ziemi? Czemu to serce tak się rwie i kruszy, jakby wszystkiemi mękami ludzkiemi cierpiało we mnie… Czemu tej katuszy we mnie zwyczajna ta myśl nie oniemi, że serca mrą z boleści, lecz powoli, zapominają o tym, co je boli? Tylko w nich smutek pozostaje cichy i dziwna smętność marzeń — — bo ja to wiem, lecz dziś jest we mnie bunt i piekło pychy, i żal, serdeczny żal… Ach! nie wypowiem ile jest we mnie żalu… Ot, jak lichy robak ci do nóg pełzłem — — życiem, zdrowiem, krwią, mózgiem, sercem byłbym o twe szczęście walczył… wolałaś z bogatszym zamęście… Ja sam już nawet nie wiem dobrze, kto to bezmiłosiernie z mych rąk cię wyrywa? Nic nie wiem, czuję tylko, że mię gniotą, że jakaś krzywda mię łamie straszliwa, że mi się serce bólem i tęsknotą rwie, że z mych piersi krew ucieka żywa, że… sam już nie wiem, co piszę… pod czołem wszystko mi nagle stało się popiołem. Zrobiłaś duszę mą jedną ruiną, pełną strzaskanych kolumn, gruzu, łomu, najświętszy ołtarz mój oplwałaś śliną, z kraju wygnałaś mnie i z mego domu — — wszystkie me czucia, wiedz, przez ciebie giną, nie znam już prawdy, nie znam wstydu, sromu, nie wiem, co żadne święte słowo znaczy, nie znam na świecie nic — oprócz rozpaczy… Jak pies u nóg twych chciałem leżeć, stopy całować twoje i jeszcze to sobie mieć za raj szczęścia… Dziś — pół Europy dzieli nas… O ty!… Wszakżem twoje obie ręce na szyi miał… Jak światła snopy na łąkę lecą o porannej dobie: tak mi z twych oczu szedł blask w głębię ducha… Dziś co?… Ta pustka Alp dokoła głucha… Pamiętasz? Nie raz to i nie dwa razy mdlałaś w ramionach moich, o Irenko, niezrozumiałe mi szepcąc wyrazy i włosy moje plącząc drżącą ręką… Chciałażeś tylko zmysłowej ekstazy? Upojeń? Szału? Tak?… Ach! Jeszcze miękką twą kibić czuję tu, na moim ręku, przegiętą, w włosów rozsypanych pęku… I czuję ciepło twego ciała jeszcze, ciepło twych westchnień i spojrzeń, o droga! Jeszcze na rękach cię tu mam i pieszczę, pieszczę, całuję… Na żywego Boga! Jak ból to serce w rozpalone kleszcze chwyta, jak burza grzmi po Alpach sroga, jak się te góry po jeziorach dwoją: tak ci przysięgam dziś, że będziesz moją!…” Ten list rok leżał u pani Kufkowej w biurku; przez ten czas Henryk na wsi bawił, potem wyjechał, zaś ona miodowy czas przepędzała w Nizzy, gdzie się pławił pan Kufke w morzu i kwiatach. W okowy Amor go srogie wziął i srodze dławił, bo wśród akacyj chodząc i wśród bluszczu, pan Kufke stracił dziesięć funtów tłuszczu. A żona nie utyła… Rok upływa, pani Irena jest zawsze powiewna. Mówią, że trochę ma wstrętu do — — piwa… Mówią — — lecz rzecz to nie jest wcale pewna… Ludzka złośliwość jest taka złośliwa… Dość, że po świecie chodzi jak królewna, a przy niej, kufa z piwem przy kolumnie, jej mąż, pan Kufke, poważnie i dumnie. (Miał sto tysięcy rocznie.) Nieczytany list leżał w biurku; lecz raz, gdy na balet mąż poszedł, ona swej garderobianej chcąc wybrać jedną ze starych toalet, w swym buduarze, w którym wszystkie ściany świecą tęczami wachlarzów i palet, otwarła biurko, gdzie kluczyki kładzie, i list przypadkiem spostrzegła w szufladzie. Wzięła i zbladła trochę i z powrotem chciała położyć — wyjęła z koperty i jęła czytać te słowa, z łoskotem wielkim pisane, bez logiki, *per ty*. Zarumieniła się, znów zbladła, potem zgarnąwszy nowych „Mód paryskich” sterty, usiadła na fotelu z listem w ręku, przegięta, w włosów rozsypanych pęku. Siedziała długo, w tył schyliła głowę, list na kolana padł, ręce jej zwisły; przez twarz jej bladą szły ognie pąsowe, i pierś wznosiła się w sukni obcisłej. Dreszcze ją jakieś wstrząsały nerwowe i w oczach jakby dwie wielkie łzy błysły — — przycięła usta i nogę na nogę kładąc, westchnęła… List spadł na podłogę. Siedziała długo. Wtem ozwał się dzwonek — — drgnęła, wydęła usta, marszcząc czoło, i list włożyła między stos koronek. Mąż wrócił. Wyszła z twarzą niewesołą, siadła do stołu i, biorąc za trzonek widelca, naprzód przyjrzała się wkoło ścianom, obrazom, zwierciadłu, papudze, a potem rzekła z wolna: „Ja się nudzę”. „Nudzisz się, żonko?! Mieć takie pokoje! Nikt nie ma mebli ładniejszych w Warszawie! Nudzisz się?!” — „Nudzę.” — „Chcesz, to, serce moje, nowe obicie do salonu sprawię?” „Nie.” — No to może pojedziem oboje na przykład do Berlina? Nie? To wstawię w twoją rubrykę — — nie? To nie mam — słów już! Cóż chcesz?” — „Chcę widzieć Baje i Wezuwiusz”. „Baje? Lecz baja jest dawno niemodną, nikt już nie nosi bai i — —” Spod oka patrząc, Irena rzekła na to chłodno: „Baje — to, mężu, jest morska zatoka, nie sukno; chcę tam brać kurację wodną. A zaś Wezuwiusz — to góra wysoka, wulkan, nad Neapolem. Pojedziemy?” Mąż skinął głową czerwony i niemy. Tymczasem Henryk znudził się w swej willi i na operę poszedł: grano Mignon. Wtem, gdy w antrakcie widze brawo bili, łaskawą darząc artystów opinią, spojrzał do góry — i w tejże go chwili dreszcz przebiegł: ujrzał za jakąś Wirginią rzymską, cud — — chyba poszła na paradyz Eunice — (czytał był właśnie Quo vadis). Jak się zapoznał z nimi, mniejsza o to; dość, że niedługo cudny skarb dziewczęcy nabył od matki gotówką za złoto, dając w ludwikach franków pięć tysięcy. Dziewczyna poszła do willi z ochotą, był to zaiste dla niej los książęcy, a nadto matka ze stryjem Briganti chcieli ją sprzedać w „Casa Fioravanti”. Viola poszła z domu z obcym panem w brudnej sukience, w podartej koszuli; tam wszystko było już przygotowanem, kąpiel jej dali, odziali, obuli; dali jej pokój zasłany dywanem, mnóstwo batystów, koronek i tiuli, kilka zwierciadeł, kanapę z poduszką, dwa kandelabry i francuskie łóżko. Jedno zwierciadło miała z lewej strony, drugie po prawej, trzecie u sufitu. Tapicer nawet był tym zachwycony i w sufit haki bił pełen zachwytu. Miała też ganek na morze rzucony, na wodę z różu, srebra i błękitu, cichą, głęboką, pustą i niezmierną, i w szafie asti, szampan i falerno. Było w południe. Siedzieli oboje w parku nad morzem. Jej płynęły z głowy złotawych włosów wite w loki zwoje na smukłych ramion kształt alabastrowy. Nosiła w domu na pół greckie stroje, które jej wdzięki kryły do połowy, i teraz, w białej tuniki rozcięciu, widać jej było białe biodro w zgięciu. Na morze oczy obróciła duże, łagodne, smętne, czyste oczy Psychy, i wodząc nimi po złotym lazurze, miała w nich morza uśpionego cichy, błękitny uśmiech. W drobnej dłoni róże trzymała, wielkie więdnące kielichy, co miały w blasku więdnących szkarłatów ten dziwny smutek konających kwiatów. W białej tunice, w wianku róż na głowie, z różami w dłoni, cicha, zamyślona, była jak nimfy gdzieś w greckiej dąbrowie, zrodzone z baśni. A fala złocona jej białe stopy brała za wezgłowie, lub zawisała perłą u jej łona, albo na róże i włos rozwinięty wielkie i jasne siała dyjamenty. Henryk ramieniem otoczył jej szyję, lubieżną szyję marzącej Charyty, i czuł, jak serce u dziewczyny bije w piersi okrągłej, pełnej, półodkrytej. Ile się żaru pod tą piersią kryje wiedział, i wiedział, jak jej ócz błękity mdleją spod powiek, gdy na pół zemdlona w tył się przechyla, otwarłszy ramiona. Przed nimi morze grało zmienną tęczą przesrebrzanego w lazur fioletu, pokryte gazą oparu pajęczą, co od w łuk giętych gór modrego grzbietu, hen, ponad siną zatoki obręczą, wisiała drżąca, jakby dźwiękiem fletu kędyś wśród laurów ukrytego Pana w błękitne rytmy sennie kołysana. Siedzieli cicho, wsłuchani w milczenie odległych pustek, w bezmiar wód wpatrzeni, samotni, cisi, bez ruchu dwa cienie, wyszłe z cyprysów tajemnej zieleni. Tylko swe zgodne jednotonne tchnienie słyszeli, wzajem do się przytuleni. Tej chwili Henryk znad róży kielicha: „Verweile doch, du bist so schön!…” rzekł z cicha. „Verweile doch!…” Poza nim cmentarz życia, powiędłe myśli, albo wbite w błoto, wszystko stracone i nic do zdobycia, i serce próżną stargane tęsknotą… Przed nim?… Z przeszłości ciemnego ukrycia jutro — twarz bladą śmiertelną martwotą wychyla, widmo straszne i pokutne, trwogę niosące, i jak trumna smutne. „Verweile doch!…” Bo oto wczesna idzie starość i nędza ciała, co trupieje; starość w swej całej grozie i ohydzie, starość, co lodem przerażenia wieje, starość, kąpana w fizycznym bezwstydzie, wstrętna, okropna; starość, która leje na nędzne ciało ludzkie kubeł kału i robi zgniłe próchno z „ideału”. Starość, co łamie, druzgoce i depce, starość, co nurza w szpetności po uszy, starość, co żywą krew po kropli chłepce, starość, co serce zabija, mózg suszy, starość, co pierwsza nad dzieckiem w kolebce staje i krokiem się odeń nie ruszy i jak śmierć za nim bezustannie chodzi — — wybrańcy bogów umierają młodzi. „Verweile doch!…” Daremnie… Przeszła chwila, przeszła i więcej nigdy nie powróci, nigdy już więcej… Czuł, że się pochyla w nim coś ku ziemi, zasępia i smuci. Czar znikł, jak lotnych obłoków flotylla, gdy je po morzu w nicość wiatr rozrzuci. Zrozumiał, że w tej chwili do zenitu doszło u niego uczucie dosytu. Zrozumiał, że już więcej tu na ziemi wydobyć nic już nie zdoła z użycia, zanim go starość z szczękami trupiemi chwyci, z ciemnego wypełzła ukrycia. Tu, nad wodami siedząc błękitnemi, swą najpiękniejszą miał godzinę życia, pośród natury jak cud, przy kobiecie jak wybujałe w słońcu polne kwiecie… I wolnym ruchem wyjął z kamizelki papierek, w którym nosił cyjankali; spojrzał — — na ręku miał zwitek niewielki — — wzdrygnął się — — po tym już nic nie ocali — jednak czy warto żyć bez żądzy wszelkiej, bez pragnień, złudzeń, nadziei?… W oddali zobaczył nagle w parku, wśród topoli, panią Irenę, idącą powoli. Pani Irena szła, a Henryk wstawał, nie będąc pewny, czy widzi na jawie, czy też złudzenie go bierze na kawał i ambetuje, jak mówią w Warszawie. Ona! Tak, ona! Czyżby nie poznawał?! Ta sama gibkość i smukłość w postawie, te same ruchy, rysy… Święte bogi! Irena! Ona!… Zerwał się na nogi. Wraz z nim zerwała się z ławki Viola, która dotychczas patrzała na morze. Stanęła smukła, gibka jak topola, a na twarz wyszły jej rumieńców róże — zażenowała ją szatek swawola, które wiatr lekki podnosił ku górze, więc się ogarnia rączkami, pół dzika, pół przestraszona patrząc na Henryka. Pani Irena stała blada cała — w jej oczach tysiąc zaświeciło błysków, zda się, że nagle na głaz skamieniała i była jak statua z wodotrysków albo monument… List, który trzymała w ręku, od palców kurczowych uścisków zwinął się w biały, pomięty papilot — a usta były jej, jak działa wylot, dopóki lontu kanonier nie zniży… Straszliwy otwór… Wtem krew jej na lice buchnęła, o krok jeszcze przyszła bliżej i na Henryka oczów błyskawice zwracając, oczów, jak sierć kolcozwiérzy, list odrzuciła precz na fal śnieżyce i, lady Makbet ruch z trzeciego aktu czyniąc, przez zęby rzekła: „To pan tak tu?!… To, gdy ja myślę, że pan schnie z żałoby i o mnie tylko myśli, za mną jęczy, pan tu z dziewczyną włoską?!… Boże! Kto by pomyślał?!… To ja!… A pan tu się wdzięczy do jakiejś Włoszki! Ja!… Nie! To warto by w powieść!… Ja myślę, że on się tu męczy, że on tu kona od przeszło dwunastu miesięcy — a on tu… Non! Ça surpasse tout! Ha! to zaiste godne pana, w taki ubliżyć sposób bezbronnej kobiecie! Poznaję pana — — zawsześ pan jednaki — nic się nie zmienia widać na tym świecie! Poznałabym cię wszędzie — ach! Te krzaki! Jeszcze się podrę gdzie! — Postępujecie zawsze jednako z nami — po tym kroku pana poznałabym w największym tłoku! Lecz teraz kwita z nami! Już na wieki! Słyszysz pan? C'est fini — fini à jamais! Je ne veux plus vous voir! Où suis-je? Chez qui? W jakąż rozpusty straszną wpadłam jamę! Wyprowadź mię pan stąd! Ja bez opieki! Mój mąż, ten bałw… to jest… Przez taką damę! Przez taką… tak się dać skompromitować! Non! C'est trop! Zaraz pan mnie stąd wyprowadź! Albo… ah! ah! ah!…” — krzyknęła i padła prosto ku Henrykowi — ledwo złapał — Viola na to patrzała pobladła, a deszcz jej cichych kropel z sukni kapał, wreszcie spytała, czy by prześcieradła nie przynieść, widząc, że Henryk już sapał, i położywszy tę signorę na niem, zanieść ją do pokoju przed skonaniem? Henryk powoli przytomniał — — na rękach miał swoją dawną, kochaną, straconą, dawną Irenkę o tych samych wdziękach, które mu duszę czyniły szaloną; włosy jej znowu rozsnuły się w pękach, gdy przewiesiła w tył głowę zemdloną, spod gorsu piersi wyjrzały z ostrożna, wstydliwie, jakby pytając: czy można?… Na rękach czuł ją swych całą zwieszoną, czuł ciepło ciała jej i jej oddechu, przy piersi czuł jej falujące łono, czuł krew tętniącą w jej żyłach w pośpiechu, czuł swoją dawną, kochaną, straconą — a ona z wolna, w smętnym półuśmiechu, pół powiek wzniesie i pół ust rozchyli zbladłych, podobnych półrozwartej lilii — i patrzy… Wszystko pierzchło mu sprzed oczu, cierpienia, męka, gniew i wszystko potem — zanurzył palce w jej gęstym warkoczu, co się pod słońca światło błyszczał złotem, schylił twarz — — w oczu jej mglistym przezroczu zadrgało światło — — nagle rąk mu splotem objęła szyję — i czoło im z czołem, usta z ustami spoiły się społem… Jak długo trwał ten czar — — któż takie chwile liczy — — lecz nawet Henryk uczuł życie… On, co przed chwilą chciał się skryć w mogile przed nudą: tonął, jak chłopak, w zachwycie, jak chłopak, gdy już poczuł się na sile schwycić dziewczynę wpół, w owsie lub w życie, i w tył przegiąwszy, nieledwie ku ziemi, spoił jej usta z ustami swojemi. O gdyby chwila pierwszego objęcia mogła być wieczną!… Któż tego nie pomni? Te tajemnicze, te nieznane wgięcia, te skryte czary kształtów… Któż zapomni? Pierwsze zbliżenie ust do ust dziewczęcia, co oszaleni i unieprzytomni, pierwsza płomienna rozkosz nocą późną… „Verweile doch! du bist so schön!”… Na próżno… ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/przerwa-tetmajer-pour-passer-le-temps-oktawa. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Wybór poezji, nakł. Gebethnera i Wolffa, Warszawa-Kraków 1897 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paweł Kozioł, Marta Niedziałkowska, Maria Ługowska.