Adam Mickiewicz Farys *Kasyda na cześć emira Tadż-ul-Fechra ułożona. Janowi Kozłow na pamiątkę przypisana* Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi, Znowu po modrym zwija się krysztale, I pierś morza objąwszy wiosły lubieżnemi, Szyją łabędzią buja ponad fale: Tak Arab, kiedy rumaka z opoki Na obszar pustyni strąca, Gdy kopyta utoną w piaszczyste potoki Z głuchym szumem, jak w nurtach wody stal gorąca. Już płynie w suchym morzu koń mój i rozcina Sypkie bałwany piersiami delfina. Coraz chyżej, coraz chyżej, Już po wierzchu żwir zamiata; Coraz wyżej, coraz wyżej, Już nad kłąb kurzu wylata. Czarny mój rumak jak burzliwa chmura, Gwiazda na czole jego jak jutrzenka błyska, Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra, A nóg białych polotem błyskawice ciska. Pędź, latawcze białonogi! Góry z drogi, lasy z drogi! Daremnie palma zielona Z cieniem i owocem czeka: Ja się wydzieram z jej łona, Palma ze wstydem ucieka, Kryje się w głębi oazy I szmerem liści z mojej dumy się uśmiecha. Owdzie granic pustyni pilnujące głazy Dziką na Beduina poglądają twarzą, Kopyt końskich ostatnie podrzeźniając echa, Taką za mną groźbą gwarzą: «O szalony! gdzie on goni! Tam od ostrych słońca grotów Głowy jego nie uchroni, Ni palma zielonowłosa, Ni białe łono namiotów, Tam jeden namiot — niebiosa. Tylko skały tam nocują, Tylko gwiazdy tam koczują». Daremnie grożą, daremnie! Pędzę i podwajam razy. Spojrzałem, aż dumne głazy Zostały z dala ode mnie, Uciekają rzędem długim, Kryją się jeden za drugim. Sęp usłyszał ich groźbę i ślepo uwierzył, Że Beduina weźmie na pustyni jeńcem, I w pogoń za mną skrzydłami uderzył, Trzykroć czarnym obwinął głowę moję wieńcem: «Czuję — krakał — zapach trupi, Jeździec głupi, rumak głupi. Jeździec w piaskach szuka drogi, Szuka paszy białonogi. Jeźdcze, koniu, pusta praca, Kto tu zaszedł, nie powraca. Po tych drogach wiatr się błąka, Unosząc z sobą swe ślady; Nie dla koni jest ta łąka, Ona tylko pasie gady. Tylko trupy tu nocują, Tylko sępy tu koczują». Kracząc, lśniącymi szpony w oczy mi urągał, I spojrzeliśmy sobie trzykroć oko w oko. Któż się uląkł? — Sęp uląkł i uciekł wysoko. Kiedym go chciał ukarać i majdan naciągał, I gdym sępa oczyma poza sobą tropił, Już on wisiał w powietrzu, jako plamka szara, Wielkości wróbla — motyla — komara — Potem się całkiem w błękicie roztopił. Pędź, latawcze białonogi! Skały z drogi, sępy z drogi! Wtenczas obłok zachodni wyrwał się spod słońca, Gonił mię białym skrzydłem po błękitnym sklepie; On w niebie za takiego chciał uchodzić gońca, Jakim ja byłem na stepie! Nad głową moją zawisnął, Taką groźbę za mną świsnął: «O szalony! gdzie on goni! Tam pragnienie piersi stopi, Obłok deszczem nie odkropi Osypanej kurzem skroni; Strumień na błoniu jałowem Nie ozwie się srebrnym słowem, Rosa, nim na ziemię spadnie, Wiatr ją głodny w lot rozkradnie». Daremnie grozi! pędzę i podwajam razy; Obłok strudzony zaczął po niebie się słaniać, Coraz niżej głowę skłaniać; Potem oparł się na głazy. A gdym oczy raz jeszcze ze wzgardą obrócił, Jużem o całe niebo w tyle go porzucił. Widziałem z twarzy, co on w sercu knował: Zaczerwienił się od złości, Oblał się żółcią zazdrości, Na koniec jak trup sczerniał i w górach się schował. Pędź, latawcze białonogi, Sępy z drogi, chmury z drogi! Teraz oczy kręgiem słońca Okręciłem koło siebie. I na ziemi, i na niebie Już nie było za mną gońca. Tu natura snem ujęta Nigdy ludzkich stóp nie słyszy, Tu żywioły drzemią w ciszy, Jak niepłoszone zwierzęta, Których stado nie ucieka, Widząc pierwszą twarz człowieka. Przebóg! Ja tu nie pierwszy! Śród piaszczystej kępy Oszańcowane świecą się zastępy, Czy błądzą, czy z zasadzki czatują na łupy? Jeźdce w bieli i konie straszliwej białości! Przybiegam — stoją; wołam — milczą; to są trupy! Starożytna karawana Wiatrem z piasku wygrzebana! Na skieletach wielbłądów siedzą jeźdców kości. Przez jamy, gdzie były oczy, Przez odarte z ciała szczęki Piasek strumieniem się toczy I złowrogie szemrze jęki: «Beduinie opętany! Gdzie lecisz? tam huragany!» Ja pędzę, ja nie znam trwogi. Pędź, latawcze białonogi! Trupy, huragany z drogi! Huragan, z afrykańskich pierwszy wichrzycieli, Przechadzał się samotny po żwiru topieli. Obaczył mię z daleka, wstrzymał się i zdumiał, I kręcąc się na miejscu, tak do siebie szumiał: «Co tam za jeden z wichrów, moich młodszych braci, Tak poziomego lotu, nikczemnej postaci, Śmie deptać lądy, którem w dziedzictwie osiągnął?» Ryknął i ku mnie w kształcie piramidy ciągnął. Widząc, żem był śmiertelny i nieustraszony, Ze złości ląd nogą trącił, Całą Arabiją zmącił I jak gryf ptaka porwał mnie w swe szpony. Oddechem ognistym palił, Skrzydłami kurzawy walił, Ciskał w górę, bił o ziemię, Nasypywał żwiru brzemię. Ja zrywam się, walczę śmiało, Targam jego członków kłęby, Ćwiertuję piaszczyste ciało, Gryzę go wściekłymi zęby. Huragan chciał z mych ramion w niebo uciec słupem: Nie wydarł się; w pół ciała zerwał się i runął, Deszczem piasku z góry lunął I legł u nóg mych długim jak wał miejski trupem. Odetchnąłem! ku gwiazdom spoglądałem dumnie; I wszystkie gwiazdy, oczyma złotemi, Wszystkie poglądały ku mnie; Bo oprócz mnie nie było nikogo na ziemi. Jak tu mile oddychać piersiami całemi! Oddycham pełno! szeroko! Całe powietrze w Arabistanie Ledwo mi na oddech stanie. Jak tu mile poglądać oczyma całemi! Wytężyło się me oko Tak daleko! tak szeroko! Że więcej świata zasięga, Niż jest w kole widnokręga. Jak miło się wyciągnąć ramiony całemi! Wyciągnąłem ku światu ramiona uprzejme, Zda się, że go ze wschodu na zachód obejmę. Myśl moja ostrzem leci w otchłanie błękitu, Wyżej, wyżej i wyżej, aż do niebios szczytu. Jak pszczoła topiąc żądło i serce z nim grzebie, Tak ja za myślą duszę utopiłem w niebie! ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/farys. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Adam Mickiewicz, Poezje. T. 2, Wiersze z lat 1825-1855 (Pieśni - Sonety - Poezje patrjotyczne, religijne i filozoficzne - Wiersze okolicznościowe - Bajki). Wyd. 2 poprawione, Krakowska Spółdz. Wydawnicza, Kraków 1928 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Justyna Lech, Marta Niedziałkowska, Aleksandra Sekuła, Weronika Trzeciak.