Antoni Malczewski Maria Powieść ukraińska ISBN 978-83-288-2472-0 Do Jaśnie Wielmożnego Juliana Niemcewicza Dawno już niedoznana pociecha ożywia serce moje w chwili, w której mi wolno, przypisując JWWPanu tę powieść, publicznie wyrazić uwielbienie dla Jego charakteru i tej niezmordowanej życiem, świetnej wyobraźni a pełnej wdzięków erudycji, jakich nie przestajecie używać na wzbogacanie literatury polskiej w coraz nowe i tak szacowne dzieła. Nie dziw, że mnie to bardzo podchlebia, iż mi pozwalacie ozdobić karty moje Waszym imieniem; kiedy dusza każdego rodaka lubi się karmić słodyczą Waszego pióra i nie tylko mój umysł rad się przegląda w biegu czystym i użytecznym Waszego życia: więcej powiem — i nikt mnie o przesadę nie oskarży — imię Wasze jest dla młodych Polaków noszonym przy sercu zabytkiem, bośmy się o Waszej sławie jeszcze od naszych ojców dowiedzieli, a Wy czarownym sposobem przypominacie się ciągle naszej wdzięczności. Nie znajdziecie w moich wierszach tego powabu, który swoim nadawać umiecie; tęskne i jednostajne jak nasze pola i jak mój umysł, ciemną tylko farbą zakryślą Wam niewykończone obrazy: ale jeśli ten hołd słaby, oddany Waszej zasłudze, wznieci w Was jakie miłe uczucie, już ja wtedy hojnie zapłacony będę za moje posępne malowidło, kiedy się choć chwilę zastanowicie, jak to ziomkowie wysoko cenić umieją Wasze przymioty i prace. Jaśnie Wielmożnego WPana Najniższy sługa Malczeski Pieśń I Wszystko się dziwnie plecie Na tym tu biednym świecie: A kto by chciał rozumem wszystkiego dochodzić, I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić. Jan Kochanowski I Ej! ty na szybkim koniu, gdzie pędzisz, kozacze? Czy zaoczył zająca, co na stepie skacze? Czy rozigrawszy myśli, chcesz użyć swobody I z wiatrem ukraińskim puścić się w zawody? Lub może do swej lubej, co czeka wśrzód niwy, Nucąc żałosną dumkę, lecisz niecierpliwy? Bo i czapkęś nasunął, i rozpuścił wodze, A długi tuman kurzu ciągnie się na drodze. Zapał jakiś rozżarza twojej twarzy śniadość, I jak światełko w polu błyszczy na niej radość, Gdy koń, co jak ty, dziki, lecz posłuszny żyje, Porze szumiący wicher wyciągnąwszy szyję. Umykaj, Czarnomorcu, z swą mażą skrzypiącą, Bo ci synowie stepu twoją sól roztrącą. A ty, czarna ptaszyno, co każdego witasz, I krążysz, i zaglądasz, i o coś się pytasz, Spiesz się swą tajemnicę odkryć kozakowi — Nim skończysz twoje koło, oni ujść gotowi. II Pędzą — a wśrzód promieni zniżonego słońca, Podobni do jakiego od Niebianów gońca — I długo, i daleko, słychać kopyt brzmienie: Bo na obszernych polach rozległe milczenie; Ani wesołej szlachty, ni rycerstwa głosy, Tylko wiatr szumi smutnie uginając kłosy; Tylko z mogił westchnienia i tych jęk spod trawy, Co śpią na zwiędłych wieńcach swojej starej sławy. Dzika muzyka — dziksze jeszcze do niej słowa, Które Duch dawnej Polski potomności chowa — A gdy cały ich zaszczyt, krzaczek polnej róży, Ah! czyjeż serce, czyje, w żalu się nie nuży? III Minął już kozak bezdnię i głębokie jary, Gdzie się lubią ukrywać wilki i Tatary; Przyleciał do figury (co jej wzgorek znany, Bo pod nią już od dawna upior pochowany), Uchylił przed nią czapki, żegnał się trzy razy I jak wiatr świsnął stepem z pilnymi rozkazy. I koń rzeski, żadnym się urokiem nie miesza, Tylko parschnął, i wierzgnął, i dalej pospiesza. Ciemny Boh po granitach srebrne szarfy snuje, A śmiały, wierny kozak myśl pana zgaduje — Szumi młyn na odnodze, i wróg w łozie szumi, A żwawy wierny konik kozaka rozumi — I przez kwieciste łąki, przez ostre bodiaki Lżej się nie przesuwają pierszchliwe sumaki; I jak strzała schylony na wysokiej kuli, Czai się zwinny kozak, do konia się tuli; I przez puste bezdroża król pustyni rusza — A step — koń — kozak — ciemność — jedna dzika dusza. O! któż mu tam przynajmniej pohulać zabroni? Zginął — w rodzinnym stepie nicht go nie dogoni. IV Ruszaj, ruszaj, kozacze — pośpiech nakazany; W starym, wyniosłym zamku niemałe odmiany: Pan Wojewoda, z synem od dawna w rozprawie, Długo teraz rozmawiał — i bardzo łaskawie; A jednak — żywe były urazy i zwady, Zatruta serc pociecha, zniszczone układy, I łzy czułej rozpaczy i pychy zapału Płynęły — często — gorsko — ale bez podziału. Już inaczej w tym zamku — znikły niesmak, żałość, Jaśnieje przepych pański, naddziadów wspaniałość; Już wśrzód licznego dworzan i służby orszaku, Grona paziów, rycerzy domowego znaku, W okazałe komnaty (długo niewidziany) Zeszedł pan Wojewoda, bogato przybrany; A gdy każdy to szczęście usiłował głosić — Zdawał się więcej synem niż chlubą unosić. W spokojnych jego rysach trudno poznać znamię Głębokich wewnątrz uczuć; tylko dzielne ramię — Świetna mowa, dla ludzi — imię znakomite — Co w sobie, to na zawsze dla wszystkich ukryte; Lecz teraz, czy z potrzeby, czy w nagłym wzruszeniu, W pieszczotach dawał ulgę długiemu cierpieniu; I gdy w cichości z synem jakąś sprawę waży, Widocznie — uśmiech igrał na poważnej twarzy; A w oczach się mignęła szybka, dzika radość, Jak kiedy długim chęciom już się staje zadość, Jak gdy w trudzącym biegu i myśli ucisku Spocznie kto już na chwilę — choćby na mrowisku. Spocznie? — oh! może tylko czoło pałające Położy, gdzie go żądeł czekają tysiące. V Do późnej nocy w zamku zgiełk i tętent trwały; Do późnej nocy trąby i wiwaty grzmiały: Dawny wrócił obyczaj, wspaniała ochota, Długie się stoły śklniły od srebra i złota; I loch pański jak serce zdawał się otwarty — A stary węgrzyn płodził nie bez duszy żarty; I godząc huczne tony z wesołym hałasem, Muzyka z swą melodią przebiła się czasem. Do późnej nocy twarze — ostre — malowane — Przodków w długim szeregu zebranych na ścianę, Zdały się iskrzyć nieraz martwymi oczami I śmiać się do pijących, i ruszać wąsami. VI W ustach mieszka wesołość — w oczach myśl zgadnienia W głębi to, w głębi serca robak przewinienia; A gdy jaka uciecha razem ludzi zbierze, I Pycha, i Pochlebstwo śmieją się — nieszczerze. Może tak w dawnym zamku — bo w rznięte podwoje Już Noc zaprowadziła ciemne rządy swoje; Już ucichli surmacze; Sen Szczęście osłania; I puszczyk z wieży zaczął grobowe wołania; A jeszcze — w bocznym skrzydle obszernej budowy, Gdzie dzielny Wojewoda wzrok orli, surowy, Pomarszczoną powieką w ustroniu przyciska, Jak w jaszczur kryją kamień, którym duma błyska — Jeszcze stuk chodu słychać — lub ciężkie westchnienia, W przerwanym tępotaniu, wracają sklepienia. Nicht tam niezawołany wnijść się nie poważy — Tam jego myśl ukryta samotnie się żarzy — Tam może brnąć już w rozpacz, w niezwykłej niemocy, Depce burzliwym krokiem po ciemnościach nocy, Jakby w jej czarnym tchnieniu chciał gdzieś znaleźć rękę Krwawej, zgubnej przyjaźni — lub zgasić swą mękę! I gdy z gorących oczów sen trwożny odlata, I gdy mu duszną była wysoka komnata, Otworzył wąskie okno — patrzał czas niejaki Na swoje liczne hufce, rozwinięte znaki, Co się do nakazanej zbierały wyprawy; Słuchał budzącej trąby i wojennej wrzawy: Prychają rącze konie, brzęczą w ruchu zbroje, Szumią skrzydła husarzy, chcą lecieć na boje. Dla nich wstające słońce w różowej pościeli Blaskiem złotych warkoczy widokres weseli, I wznosząc świetne czoło, najpierwszym spojrzeniem W ślniącej stali swe wdzięki postrzega z zdziwieniem; Dla nich pachnący wietrzyk, co swój oddech świeży Dmucha na włosy dziewic i pióra rycerzy; Dla nich gwar małych ptasząt, w żywej słodkiej nucie, Co z mokrych rosą dziobków wyrywa uczucie: Nie dla niego — on nie chciał na widoku zostać — W niknących cieniach zamku zanurzył swą postać, Jak te straszące mary, które bojaźń nasza Widzi w bezsennej nocy — poranek rozprasza. VII Dano znak — wrzasły trąby — szczęknęły podkowy — Mężnego towarzysza wierny szeregowy Jak cień nie odstępuje; i szybkim obrotem, W ciasną gotycką bramę suną się z łoskotem. Zagrzmiała długim echem do sklepienia drząca — Aż łagodniejszą ziemię lżej kopyto trąca; I ciszej, ciszej brzęcząc — już słabo — z daleka — Głuchy dochodzi odgłos i coraz ucieka. Dopiero to na polu — gdzie ogromne koło Wytoczyło już słońce — bujają wesoło; I pstrym swoim proporcem nim sławy dostąpią, W żywych strumieniach światła jak orły się kąpią: Tysiące piór, kamieni, w blask, w farby się stroi; Tysiące drobnych tęczy odbija się w zbroi; A na ich bystrych oczach siedziało Zwycięstwo, A na ich serc opoce kwitły wierność, męstwo, A na czele tych szyków wyniosły młodzieniec. Lecz któż on? Jakiż chwały czy szczęścia rumieniec Lniane chcą cienić włosy? Oh! milszy sto razy Niż różowe porankiem natury obrazy, I słodszy, i jaśniejszy od chwały połysku Ten blask — co w jego serca żywi się ognisku, Ten uśmiech — w którym może choć część zachwycenia, Z jakim wybrani słyszą Cherubinów pienia. Na lotnym jechał koniu — i nad jarów brzegi Poprowadził w porządku milczące szeregi; Znikli w zarosłą przepaść — aż krążąc parowy, Jeszcze raz świetne z krzaków ukazali głowy; Jakiś na wzgórku rozkaz młodzieniec dał znakiem — I poszli, poszli drogą za żwawym kozakiem, Którego lekkie ślady od kopyt bez stali, Wietrzyk z Rosą, jak dzieci, piaskiem przysypali. VIII I ciche, puste pola — znikli już rycerze, A jakby sercu brakli, żal za nimi bierze: Włóczy się wzrok w przestrzeni, lecz gdzie tylko zajdzie, Ni ruchu nie napotka, ni spocząć nie znajdzie: Na rozciągnięte niwy słońce z kosa świeci Czasem kracząc, i wrona i cień jej przeleci, Czasem w bliskich burianach świerszcz polny zacwierka, I głucho — tylko jakaś w powietrzu rozterka. To jakże? Myśl przeszłości w tej całej krainie Na żaden pomnik ojców łagodnie nie spłynie; Gdzie by tęsknych uniesień złożyć mogła brzemię? Nie — chyba lot zwinąwszy, zanurzy się w ziemię: Tam znajdzie zbroje dawne, co zardzałe leżą, I koście, co nie wiedzieć do kogo należą; Tam znajdzie pełne ziarno w rodzajnym popiele, Lub robactwo rozległe w świeżym jeszcze ciele; Ale po polach błądzi nie sparłszy się na nic, Jak Rozpacz — bez przytułku — bez celu — bez granic. IX Pod starymi lipami Miecznik dumał stary; I dźwigał w zwiędłej głowie utrapień ciężary: Chociaż ten czarny żupan smutny przy siwiźnie, Nosił i jasne barwy, gdy służył ojczyźnie. Ojczyźnie! której imię wśrzód boju i rady, I spornego wyboru, i hucznej biesiady, Czystym gorzało ogniem — a serce, jak w wiośnie Ptak do słońca, do niego skakało radośnie! Ale czas świetnych uczuć już sciemniał — ej! minął, I boli tylko życie, a kwiat jego zginął. Dumał — i przeszłe żale, obecne zgryzoty, Pokrył kir nieprzebity grożącej sromoty; O! póki tchu przynajmniej, tak łatwo i marnie Płomień zawziętej pychy gniazda nie ogarnie! O! póki czarny żupan żywe członki ciśnie, Wyschła ręka w potrzebie starą szablą błyśnie! Lecz potem? — dumał Miecznik i wzrok wodził hardy, Pełen niechęci — gniewu — a może i wzgardy. X Przy nim młoda niewiasta — czemuż kiedy młoda, Tak zamglonym promieniem świeci jej uroda? Ni ją ubiór udatny, ni ją stroją kwiaty; Czarne oczy spuszczone i żałobne szaty; A w twarzy smutek, czoło co schyla w cichości, Którego całym blaskiem — uśmiech Cierpliwości! Lub jeśli kiedy nagle, wpośrzód gęstych cieni, Jaka myśl czy pamiątka, jej lica zrumieni, To tak mdłym, bladym światłem — jak gdy księżyc w pełni Niezwykłym życiem rysy posągu napełni. Piękna, szlachetna postać — do Aniołów grona Dążyła, ich czystości czarem otoczona; Ale trawiący oddech światowych uniesień Owiał pąk młodych uczuć i zwarzył jak jesień: To jeszcze jest na drodze, gdzie nią wicher miota, W ciężkich kajdanach ziemi dla nieba istota; Serce nosi uschnięte, a świeci jak zorza. Podobna do owoców umarłego morza, Pod których śliczną farbą, wśrzód trudu, mozoły, Podróżny widzi nektar, znajduje — popioły. Jakaś posępna słodycz w jej każdym ruszeniu; Ani łzy, ani żalu w jej mglistym spojrzeniu; O! nie — przeszłych już zgryzot nie widać tam wojny, Tylko znikłej nadziei grobowiec spokojny, Tylko się lampa szczęścia w jej oczach paliła, I zgasła, i swym dymem całą twarz zaćmiła. XI Przy nim młoda niewiasta nad Księgą Żywota, Jak trwożna gołębica, pod jasności wrota Wzbijała ducha wiary; i skrzydły drżącemi Szukała swego gniazda daleko od ziemi. A że nad przepych świata i blasków pozory Widniejsze pióra białe zniżonej Pokory, I drży nić, którą serce do nieba związane: To kropla słodkiej rosy upadła w jej ranę. I wznosząc w górę oczy, z tym tkliwym wyrazem, W którego jednym rzucie wszystkie czucia razem, Gdzie Przyszłość do Przeszłości po jasnym promieniu Biegnie jak czuła siostra łączyć się w spojrzeniu — I wznosząc w górę oczy — doznała — jak lubo, Rozbłąkanej w swym żalu swego szczęścia zgubą, Gdy już z ziemskich i chęci, i strachu ochłódła, Tęsknić szlachetnej duszy do swojego źrzódła! Jak miło, by nie wadzić w światowym zamęcie, Zniknąć — na zawsze zniknąć pod Śmierci objęcie! A kto by widział wtedy jej twarz promienistą, I smutnego Miecznika duszę przejrzał czystą, Te lipy rosochate — starodawne stroje, Których dla wyobraźni tak przystają kroje; A kto by widział jeszcze jak jasność i wonie Męczeńskim wieńcem nagle oblekły im skronie Oh! może się przenosząc w odleglejsze wieki, Świetniejsze okolice, kraj sławny, daleki, Nad brzegami Jordanu, pod palmy drzewiną, Usiadłby zamyślony z Hebrajską rodziną, I w spólnictwie niedoli, czując trwogę świętą, Poznał — tęż samą rękę, wieczną, niepojętą, Co swe łaski i kary zsyła lub odwleka; Też same zawsze troski wygnańca — człowieka, Któremu nawet w szczęściu jeszcze czegoś trzeba, tylko wtenczas błogo — gdy westchnie do nieba! XII «Ojcze! ja nazbyt długo w miłych myśli kole Obłąkałam się dzisiaj — a na twoim czole Ciemne następstwo zgryzot zawsze się przebija; A kiedy radość mignie, to zaraz i mija, Jak promyk, co z obłoków na wyniosłe góry Błyśnie — i znów go skryją wiatrem gnane chmury. Oh! czemuż już nie spocznie twoja głowa siwa? Tu — na łonie; nie bój się — teraz żal nie spływa, Jak wtedy, coś w mych rękach usnął zmordowany I wstał, schylonej córki łzami zapłakany! Sroga nieszczęść igraszka: — i tak zżółkły parość Popsutym karmił sokiem swego dębu starość; I tak zaparte czucia długim uciśnieniem, Rwąc tamę mej rozwagi, lały się strumieniem. Ah! jakże to boleśnie nazad się obrócić, Widzieć Rozpacz grożącą i nie móc się wrócić! Ah, jakże to okropnie w przymusie zostawać, Ręką, co chce lekarstwo, truciznę podawać! Ojcze! drogi mój ojcze! czyż już żadnej chwili, Nigdy ci twoja córka, nigdy nie umili? Gorszka jej była dola — ale to już przeszło: Patrz, jakie słodkie światło we mnie się rozeszło; I uśmiech biega w twarzy niż kiedy zabawniej, I twój pragnie obudzić — jak w szczęściu — jak dawniej. Nieraz ja sobie wspomnę te dziecinne lata, Tak lube! tak ulotne! i mojego tata Jak czasem zasępiony po trudach spoczywa; Aż raptem u dziewczynki wesołość się zrywa I wciska mu się w serce — powoli — nieznacznie — Póki się nie rozjaśni i śmiać się nie zacznie. I gdzież to się podziała tej dziewczynki władza? Pierwej zganiała chmury, a teraz sprowadza; I gdzież to żywy, czysty strumyczek upłynął? Mruczał na swą nikczemność, a w jeziorze zginął; A nasz śliczny kanarek, gdzież to się obraca? Chciał w ogniu piórka złocić i więcej nie wraca. O! póki ten, co w moim na zawsze był sercu, Nim go moim nazwałam na szlubnym kobiercu — O! póki ten, co jemu w uczucia się wplatać, Brzmić w szlachetnych pomysłach, w westchnieniach ulatać, W spojrzeniach czuć się światłem i życia potrzebą, Było więcej niż szczęście, było dla mnie niebo — Ten, co pączek tkliwego, lubego marzenia Rozwinął swoim wdziękiem, ocucił z uśpienia, Pił jego świeżą rosę, a na jego kwiecie Zostawał łzę wdzięczności, której czas nie zmiecie — O! póki ten mój miły, ten świat mojej duszy, Łańcucha naszych węzłów swą wzgardą nie skruszy; Wierny zostanie cnocie, miłości, pamiątkom, A gdy znikł pałac szczęścia, wierny jego szczątkom; Jeszcze się dla mnie życia nie zamknęło wieko: Jeszcze myśl jego o mnie, chociaż on daleko, Płynąć będzie tajemnie w umarłe uczucia, I jak cudowny balsam bronić od zepsucia. I tę straszną ofiarę — i to rozdzielenie — Zniosę — cierpliwie zniosę — póki nasze cienie W słodkich, czystych krainach złączone na zawsze, Ludzi już nie zobaczą — lecz niebo łaskawsze!» Rzekła — i jak w stojącej a popsutej wodzie, Wzruszone nagle męty osiadłe na spodzie, Z serca jej wyszły czucia, co w łzach długo mokły, — I zielonym odcieniem jej bladość powlokły. «Wolałbym dźwigać więzy u brodacza Turka, Niż żeby mi tak marnie więdnieć miała córka; Wolałbym w ciemnej turmie pewnej czekać zguby, Niźli patrzeć spokojnie na te smutne szluby; Alboż to naszej Polsce braknie na młodzieńcach, Co to pannom umieją wyskoczyć w rumieńcach, I tak jak dawniej było — rycerskie kolano Raz w życiu tylko ugiąć — po wianek za wiano! Nie, Mario! nie trza wzdychać — twego nie obrażam; Mężny jest i cnotliwy — wiesz, że go poważam; Lecz mnie jego rodzica pycha niecierpliwi — A kiedy łzami Marii swoje serce żywi, Ha — toć i u mnie szabla nie czczym tylko blaskiem, I mignie mu pod oczy święconym obrazkiem: Taż to u naszej szlachty dawne przywileje, Skrzesać ognia w pałasze, gdy Przyjaźń sciemnieje Przyjaźń? a nasze hufy nie z sobą na sejmie; A nasze veto krzyczy jeszcze i w rozejmie! I gdyby kraju napaść, z Hetmanem umowy, Nie rzuciły mnie wówczas Szwedowi na głowy; I gdyby twoja matka (daj jej niebo Panie!) W swe rańtuchy nie skryła młodych serc kochanie; A niewieścim w błyskotkach, tajemnicach smakiem Nie zawarła tych związków z swych matron orszakiem Nigdy by w moje kopce wróg się nie mógł schować; Anibym jego złości dozwolił grasować. Bo cóż to ja zastałem? Żonę zmiotła kosa A córę — szczep jedyny — z łez polewa rosa! Dla starej karabeli zbyt to wielkie dziwy, Znosić tak ciężkie razy, los tak obelżywy. Alboż choć raz do serca me dziecię przytulił? Alboż młodością — wdziękiem — choć raz się rozczulił? Nie — od domu, imienia, ze wzgardą odgania; I teraz w Rzymie szuka szlubów rozwiązania! O! co tak, to najlepiej! I mnie to rozwiąże Wysunie raźna młodzież, i ja za nią zdążę; Choć może mniejsi w liczbie, Boga w pomoc wezwą: To w końcu tej tam waśni — dzwony się odezwą!» Otarł znużone czoło, czapkę głębiej wmiesił, Kiwnął ręką, i głowę czarnym myślom zwiesił. XIII Za wrotami koń grzebie, a we wsi psów wrzawa, Skąd to kozak przypędził, że taka kurzawa? I zsiada — i na płocie cugle zarzuciwszy, Wchodzi w duży dziedziniec, wąsa poprawiwszy. Na ogorzałej twarzy ostrych chwil wspomnienie; Prosty jego był ukłon, krótkie pozdrowienie; Jednak różnym się zdaje od służalców grona, Poddany — lecz swobodę z ojca powziął łona. I gdy dumnie pojrzawszy do pana iść żąda, Wśrzód wiodącej go zgrai jak władca wygląda; Zwinne jego obroty, kroki jego letsze, Bo swoje członki wędził na stepowym wietrze, A barania mu czapka, za każdym ruszeniem, Miga gdyby chorągiew, czerwonym płomieniem — Pomiędzy chwast, zarośle — gdzie lipy z okopu Są i cieniem, i trwogą poziomemu chłopu — Aż przed pana Miecznika stawi się z orszakiem. A koń rży, jak za matką tęskni za kozakiem! «Czy masz pismo? » — «Jest, Panie — i jeszcze list wczora Oddałby, nim kur zapiał, bo świsnął z wieczora, Ale że czart na stepie tumany wyprawiał, To żeby was z Jejmością Bóg od złego zbawiał». — «Że wasze mi z listami spóźnił się — to gorzéj: Czyj kozak, co się diabłów, abo ludzi trwoży?» «Alboż wam nie świadoma krasnych czapek sława, Co z rodu panom wierna? — czyj? — grafa Wacława!» Czyta Miecznik: gdy w Marii ocknionym wejrzeniu Nie czcza tylko ciekawość — życie w przesileniu; Jej łono podniesione w lekkiej pływa fali, Co ją do szczęścia niesie lub szturmem obali; Jej lica płomień zajął spod serca zapory, Pięknym, lecz przykrym blaskiem — jak suchot kolory. «O kozaku i koniu niech mają staranie! Ja wraz listy odpiszę — Waszeć czekaj na nie». Na głośno grzmiące słowa słuch miał przytępiony; Na śliczne, czarne oczy spojrzał rozczulony; Skłonił nisko Ichmościom, i co bądź się zdarzy, Kozak z służbą odchodząc — wesoło im gwarzy. XIV «Niechaj kto ludzi zgadnie! — Jeśli to nie zdrada, To mojej biednej Marii radość zapowiada. Pisze mi Wojewoda w cukrowych wyrazach, Że mamy już zapomnieć o naszych urazach; Że żałuje za grzechy — nie tylko ogłasza Swój afekt dla synowej, ale w dom zaprasza: Więcej jeszcze — takiego, jak mówi, zamęścia Syn nie wart, bo zasługą trza się dobić szczęścia; Pragnie więc, żeby wprzódy w wojennej potrzebie Jakim rycerskim czynem stał się godnym ciebie: I gdy właśnie Tatarzy grasują w tej stronie, Jemu stawić się kazał w twych wdzięków obronie; A tak z laurem u czapki światu się pochwalić, Że tę, co umie kochać — potrafi ocalić! Dziś ma tu z wojskiem ciągnąć». «Dziś? ja go zobaczę? O! Boże, jaka radość! jakże serce skacze! Ale na cóż te bitwy? Czyż z twarzy wyrazu, Że śmiały i szlachetny, nie widać od razu? Jednak to rzadko ludzi jak pan Wojewoda, Sam wyznaje się winnym — lecz mnie ciebie szkoda! Ojcze! ja taka blada — on mnie się przerazi; Może się dużo zmartwi — może się obrazi Trza by się trochę przywdziać — jakże znajdujecie? Ja bym chciała być jemu najpiękniejszą w świecie!» «Czekaj! czekaj — przed siecią nie złapiesz szczupaka; Może tu jeszcze przyjdzie zagrać nam w straszaka Wszakże i ja Tatarów wypłoszyć stąd żądam, A dlaczego wżdy siedzę? bo się wzad oglądam; Zobaczym tych rycerzy — mnie się wszystko roi, Że jakieś mataczyny Wojewoda stroi». Ale już trąb w powietrzu rozlega się brzmienie; Słychać z dala chrzęst zbrojnych, a ziemi jęczenie: Już wyprzedziwszy hufce, co w wolnej szły mierze, Stanęli jacyś u wrót skwapliwsi rycerze. «Wacław»! — krzyknęła Maria — i prędzej niż strzała, Kirem okryta postać do niego leciała. XV O! jakże szczęście ładnie, jak żywo oświéca Młode szlachetne czoła a nadobne lica! Jak w pogodnym spojrzeniu jaśniało wspaniale Wdzięczne serce młodzieńca w całej swojej chwale! I na tle przezroczystym pociechy rozlanej Słodkie sny przez nadzieję duszy kołysanej: Mężny — wyniosły — miły — po niszczącej burzy Różowy blaskiem tęczy, co mu przyszłość wróży — Z jakąż lubą rozkoszą w każdej żyły biciu Ujął w spragnione ręce swój wdzięk cały w życiu! Z jakże pyszną opieką, tkliwe drzące łono Skrytej cichej pieszczoty utulił obroną! Precz, złocisty luzaku — weź tego rumaka — By nie spłoszyć miłości pierszchliwego ptaka. A ty panie Mieczniku spocznij — moja rada; Kręci się łza w twym oku i na wąsy spada, To może już i w boju robi ci się ckliwo? A Maria? — ah! i Maria czuła się szczęśliwą! Szczęściem niewiast — dla których słodkie w życiu chwile Są jak pogodne niebo — gdy piorun grzmi w tyle! XVI «No, panie zięciu!» — Miecznik z mokrymi oczami, Błyszcząc radością serca, mówił pod lipami: «W tym, widzę, dzikim świecie wiatr pociechę wodzi; A ledwo witać zdążysz — żegnać się przychodzi! Tą razą nie na długo — mężnie się postawim, Ja moich także zbiorę, to się nie zabawim. Dobrze mówią, że twarda powinność rycerza — Kiedy mu zwłaszcza Miłość wygląda z pancerza — Ależ po krótkim znoju spokojnej swobody Użyć bezpieczniej można na wesołe gody, Skoro dom mój uczciło takie lube goście; I w kielich się uderzy — i nie będziem w poście. Maria niech się tymczasem w krzątaniu nie leni: Suto stoły zastawić — nie szczędzić korzeni Pieprze, bobki, imbiry, cykaty, szafrany; Bo to ten piękny rycerz w bakaliach chowany. O winie ja pomyślę — i gdy w onym stawie Słońce już błogi żywot zatopi jaskrawie, Jeśli mnie nie zawiodą moje przedsięwzięcia, Tatar rosę pić będzie — ja za zdrowie zięcia! Co teraz, to was żegnam; po ciężkim frasunku Milsza jeszcze pomyślność — na cnoty kierunku. Ja ludziom oręż rozdam, siebie też przysłonię, Ale jak w trąby wrzasną — to zaraz na konie». XVII Poszedł. — Na świetnym, zimnym rycerza ramieniu Sparta śliczna twarz blada w piór łagodnym cieniu; Czarne warkocze dźwięczą, bo w łusce pierś harda; Giętką kibić nie ciśnie, choć ściska dłoń twarda; Stalowa odzież — w świecie i Przyjaźń złośliwa, Wdzięczne serce — to Miłość na zbroi spoczywa. O! jak z spłonionych liców, czułym chciwym okiem Patrzał w tę piękną postać pod smutku obłokiem! Jakby powaby liczył? i znowu nie wierzy, Czy mu czas w jego skarbie nie zrobił kradzieży. Nie, ten uroczny połysk, co jej oczy krasi, Nie znikomy — bo z duszy — chyba go Śmierć zgasi. Lecz gdy kir rycerz dostrzegł i posępną radość, Co przy żałobnej szacie aż ćmi przez swą bladość, I słodki w górę uśmiech — boleści wdzięk cały, I na tle czystym — plamy — co łzy wymaczały; Szczęście się jego prędko owlokło jej chmurą: To słabszy, wietszy, bielszy — niż u czapki pióro. «Gdym w stepowej i w dzikszej umysłu pustyni Lubił błądzić, aż pomrok przedmioty zasini; Nigdy mi żadna gwiazda nie błyszczała w ślady: A koń bił się do domu przez wicher i grady. Tyś dla mnie zeszła Mario! i w brzasku mych myśli Świetną drogę twe światło ku niebiosom kryśli; O! szczęśliw — pyszny — wdzięczny — że w zaletnym gronie Czułość na mnie z ufnością śliczne sparła dłonie! O! błogi, że w twym sercu, przez mokre zrzenice, Życia — czucia — Aniołów — czytał tajemnice! Lecz czemuż ta mgła smutku, której ciężkim tchnieniem Ja oddychał — i ciebie okryła swym cieniem? Czemuż we mnie tarń życia kolcami nie wrośnie, Tobie mdłym pachnąć kwiatem w krótkiej swojej wiośnie? I mnie wydarli wszystko — i więcej niż tobie — Ty do nieba należysz, ja się błąkał w grobie; A czarnym pędzon widmem, gdym jasność postradał, Byłbym świętym przedmiotom srogie ciosy zadał. Bo z panem Wojewodą nie służy żartować, I raz dobywszy miecza, już go nie trza chować: Toby się ojców zamek był kurzył szeroko, I niejeden pokrewny oblewał posoką; Toby w sercu osiadły ten dym i ich Cienie Alebym Marii dopadł przez krew i płomienie! Nie drzyj — wszystko minęło, gdym ciebie zobaczył; Jeszcze pierwej — jak tylko, żeś moją, oświadczył, Tak mi tym jednym słowem serce usposobił, Jak gdyby mi — nicht — nigdy — nic złego nie zrobił. To wziąwszy moją szablę, której blask odsłonię Nie prywacie, lecz twojej i kraju obronie; To wziąwszy mego konia, co nieraz w te niwy Tak szybko mnie unosił — jechałem szczęśliwy. Oh! z jakąż ja radością te lipy ujrzałem! Jakże ich chłodu dusza pragnęła z zapałem! Ty nie wiesz — ty co umiesz bez chluby łzy koić — Co to jest dzikie serce do siebie przyswoić, Co tęsknić za dobrocią, a wdzięków żałować, W których wspomnieniu umysł chciałby istność schować. Mario! czyś ty nie chora? bo masz taką postać, Jakbyś się do Aniołów myślała już dostać; I w nowym udręczeniu, choć się tobą pieszczę, Prawie się spytać pragnę — czy mnie kochasz jeszcze?» «Czy Maria ciebie kocha? Mój drogi, mój miły, Więcej niż kochać wolno i niż mogą siły; Więcej — niż wątłe serce, gdy jemu już zadość, Znieść umie tak niezmierną, niespodzianą radość; I gdyby nie Tatarzy, co mi w oczach błyszczą, I gdyby nie ich strzały, co mi w uszach świszczą. Tak mi letko, tak słodko, tak mi nic nie trzeba, Jakbym w twoim objęciu leciała do nieba. Czy Maria ciebie kocha? Pytaj się jej cienia, Czym dla Marii świat cały bez twego spojrzenia? Czym dla Marii świat przyszły — bez twego spomnienia? Nieraz, w zmysłów zamknięciu, nad tą dużą Księgą, Zniżona całym czuciem przed Stwórcy potęgą, Gdym chciała ciebie stłumić modlitwy pociechą, Zaraz mi brzmiało jakby — twego żalu echo! To może Pan Bóg skarze tak żywe kochanie, I tatarska ci strzała w serce się dostanie. Widzisz ten jasny promień? co z liści osnowy Ciągnie swój drżący połysk między nasze głowy? Ten promień żywi — zdobi — każdego weseli; Czemuż gdyśmy złączeni — on jeszcze nas dzieli? Próżno, próżno, mój luby — choć usta z ustami, Patrzaj — chyli się z liściem, i jest między nami: Ah! wśrzód uniesień bitwy i zwycięstwa wrzawy, Przypomnij sobie drogi, że promień twej sławy Tak czysty, taki świetny, jak słońca na niebie, Jaskrawym swym wieczorem noc spuści na ciebie — Oh! niechaj pierwej Marią w ciemnościach zagrzebie! Nieprawdaż mój Wacławie? ty będziesz odważny, Stały, wytrwały, dzielny — ale i uważny. A gdy już moje oczy wdrążone zgryzotą, Długo patrząc w swój żywioł, swe życie rozplotą, Gdy serce wytchnie z trwogi przy piersiach bez stali — To może się na miłość Wacław nie pożali? Cieszyć się twą radością — twój smutek łagodzić — Nie myśleć, tylko o tym, w czym tobie dogodzić — Być twoich chwil osłodą — czasem ich ozdobą — Żyć dla ciebie i w tobie — umierać przed tobą — I w tej ostatniej chwili, choć w cierpień natłoku, Gasnącym wzrokiem szczęście składać w twoim oku — A gdy nie wolno z tobą, żyć w twojej pamięci — To Marii cała miłość, wszystkie Marii chęci. Skoro mi szczęśliw wrócisz, mą harfę nastroję, I przy blasku księżyca usiadłszy oboje, W tkliwej, smutnej, jak lubisz, unosząc się nucie, Te, co nicht nie wyraził — przywłaszczym uczucie. Ah! — z jak okropną trąby zagrały żałobą! Oh! nie rzucaj mnie znowu! Oh! zabierz mnie z sobą!» XVIII Padła w drogie objęcie i wygiętą kibić Żal z taką drżącą trwogą do niego chciał przybić, Taka mdłość w bladych licach, a śliczne ramiona Tak go czule garnęły do słodkiego łona — Że gdy z tych smutnych pieszczot wydzierał swą wolę, Jakby je zrywał z serca, takie w nim czuł bole. Nie — zostać niepodobna — chyba sławę skazić, I zawdzięczając miłość, na wstyd ją narazić! Lecz, oh! jakże głęboka, jak posępna żałość W rozpaczy swej kochanki hartować swą stałość! Ani jej wszystkich wdzięków pożegnać był w stanie, Ni czasu w marnych jękach przeciągać rozstanie; Woła do chwały trąba, siwy wódz go czeka, Burczą rozpięte znaki, zwycięstwo ucieka. Powstał — złożył swą lubę — dzikim ogniem błysnął — Białą omdlałą rękę do ust swych przycisnął, Jakby w jej szczupłe, gładkie, rozkoszne ugięcie Chciał wrazić wszystkie czucia, w swych uczuć zamęcie. Już odszedł — wziął spokojność — przed wzrokiem, co czuwa, Lśniącą, wyniosłą postać krok każdy usuwa; Już w jego próżnym miejscu zadumana, blada, Ciszę budząc westchnieniem, Samotność usiada; A na odłogu szczęścia Zgryzota korzeni Swe kolczyste łodygi robaczliwej zdrzeni. XIX Dosiadł bystrego konia, lecz troskę miał w oku Młody Wacław — i w pierwszym osadził go skoku — Dosiadł bystrego konia, lecz spojrzał wesoło Stary Miecznik — i w pędzie zawinął nim koło. Za niemi brzmią puzany — za niemi, za niemi, Zrywają się rycerze jakby ptaki z ziemi — Hasa szlachecka młodzież na wroga Tatara — Sunie się towarzystwo i w szeregach wiara, Pancerni i usarzy — za nimi kozaki, I z spłoszonymi końmi harcują luzaki. Patrzaj pyzate dziecię z pod słomianej strzechy, Niech ci widok żołnierzy zaszczepia uśmiechy, To może dziki owoc zerwie potem wojna; A ty matko, co kłaniasz, bądź zdrowa, spokojna, Nie trwóż się szczękiem zbroi, długimi dzidami, Zapał polskiego wzroku ugasza się łzami. Już we wsi tylko kurze — jeszcze słuch łoskotem Drga dźwięcząc przygłuszony i koni tupotem. Już we wsi kurz osiada — jeszcze przerywanie Z dala wojennych rogów dolatuje granie. I cicho — jak na sercu Śmierć swój obraz kryśli; I pusto — smutno — tęskno — jak u Marii w myśli. Wzniosła swą lekką postać do góry, do góry, Nic nie widać — tylko wiatr szare goni chmury. Zniżają się kolana, prośba ręce składa, Z oczów w niebo utkwionych kroplami żal spada; I cicho — jak modlitwa w łono Boga płynie I pusto — smutno — tęskno — jak gdy szczęście minie. Pieśń II On Conrad's stricken soul exhaustion prest./ And stupor almost lulled it into rest. Byron I «Bujno rośnie, odludnie kwiat stepowy ginie; I wzrok daleko, próżno, błądzi po równinie; A w niezbędnej zgryzocie jeśli chcesz osłody, Chmurne na polu niebo, i cierpkie jagody. Idź raczej w piękne mirtów i cyprysów kraje; Co dzień w weselnej szacie u nich słońce wstaje, U nich w czystym powietrzu jaśniejsze wejrzenie I głosy rozpieszczone i rozkoszne tchnienie. U nich wawrzyny rosną; i niebo pogodne, I ziemia ubarwiona, i myśli swobodne. A na kształtnych budowlach męże wieków dawnych Stoją w bieli — i pyszni z swoich imion sławnych Zapraszają z daleka w czarowne zwaliska; Bogów i bohatyrów — pająków siedliska. Tam, jeśli dawnych rzeczy myśl w tobie głęboko, Może w ten śliczny błękit wpatrzywszy twe oko, Słodycz w rozpaczy znajdziesz i lubość w żałobie, Jak uśmiech ust kochanych w śmiertelnej chorobie. Ale na pola nie chodź, gdy serce zbolało; Na równinie mogiły — więcej nie zostało — Resztę wiatr ukraiński rozdmuchał do znaku — To siedź w domu, i słuchaj dumek o kozaku». «Moje młode pacholę, gdzież to ty wędrujesz? Czy z Ziemi Świętej wracasz, że tak utyskujesz?» «Oh! nie — ja wszystkim obcy wśrzód mojej ojczyzny — I Śmierć mi zostawiła czarne w piersiach blizny I świata jadłem gorzkie, zatrute kołacze — To mnie ciężko na sercu i ja sobie płaczę. A kiedy się rozśmieję — to jak za pokutę; A kiedy będę śpiewał — to na smutną nutę; Bo w mojej zwiędłej twarzy zamieszkała bladość, Bo w mej zdziczałej duszy wypleniono radość, Bo wpływ mego Anioła grób w blasku zobaczy». «To czegóż chcesz, pacholę? ««Uciec od Rozpaczy«. II Stało młode pacholę, pod płotem zostało, Na smutek, co się skarży, uważają mało, A ten, co z nim rozmawiał na wrotach oparty, Wyszczerzył w inną stronę wzrok cały otwarty — Skąd w różnofarbnych strojach, huczne czyniąc wrzaski, Niespodzianym orszakiem zbliżały się maski. 1 «Czy znasz weneckie zapusty? I w noc, i we dnie, Wesołe, szalone, przednie; Maska twarz kryje — a kto się pyta O sprawy czyje, tego przywita Wrzawa, śmiech pusty. Żywo, radośnie, Skrycie, miłośnie, Staruszek Doża, Arlekin młody, Dziewczyna hoża szuka osłody; Matrony, księża, oszusty, Swobody; A kryte łodzie Czernią na wodzie. Wrzawa, śmiech pusty; Czy znasz Weneckie zapusty?» 2 «My sobie jedziem kulikiem; I w noc, i we dnie, Wesołe, szalone, przednie; Maska nas kryje — a kto chce wiedzieć, Skąd my i czyje, to odpowiedzieć Śmiechem i krzykiem. Szczera ochota Otwiera wrota, Bo Krakowianki i pielgrzym stary, Żydzi, Cyganki, uderzą w pary; Wróżki, Diabli, nie oszusty, W puchary. Lecim saniami, I jadą z nami Wrzawa, śmiech pusty; Czy znasz ty polskie zapusty?» «Ale tu wejść nie można — teraz nie zapusty — Pan Miecznik na Tatarach, to i dworzec pusty». Tak stary sługa wstrzymał tych przychodniów śmiałość; I znów rozparł na wrotach niewzruszoną stałość. Lecz gdy grać, śpiewać, piszczeć, grzechotki potrząsać Poczęły wszystkie larwy — a nogami pląsać; I łączyć obce stroje, papierowe czoła, Wzrok żywy, rysy martwe — w migające koła; I farby, blaski, cienie rozwijać w polocie; I skoczno, zwinno, huczno rzucać się w obrocie — Tak mu w szumiącej głowie myśl wzięła tańcować, Że patrzał, a nie wiedział jak się pomiarkować: Śmiał się z Żydów, Cyganek; bał Wróżek z Diabłami I chciwie łapał ruchy — i mrużył oczami — A maski przed nim skacząc mijały się żwawo, A maski w nim ciekawość syciły obawą. Aż wykrojone usta zadmuchawszy w rogi, Opuściły się ręce — zatrzymały nogi — I głosy ostre, fletni umilone wtórem, Wrzasnęły tę piosneczkę niedobranym chórem: «Ah! na tym świecie, Śmierć wszystko zmiecie, Robak się lęgnie i w bujnym kwiecie. A gdy się troski do duszy wkradną, Hucząc w niej chmury czarnemi; A gdy nieszczęścia na kogo spadną; I postać wzniosłą, szlachetną, ładną, Smutek nachyli ku ziemi; O! niech na chwilę Złość się już schowa, Rany sztyletem nie cuci… Niech choć przy zgonie zabrzmią te słowa: »Wróci spokojność — wróci!« Bo na tym świecie, Śmierć wszystko zmiecie, Robak się lęgnie i w bujnym kwiecie. Albo gdy nieba cud nad chorobą, Gołąb' — od przeklęstw odleci I władzę życia zabierze z sobą, A wyschłe lica nadmie żałobą, Wprzód nim gromnica zaświeci — Niech nicht, by uśpić zgonu boleści, Tryumfu pieśni nie nuci… Chyba te słowa w końcu umieści: »Wróci twój Anioł — wróci!« Bo na tym świecie, Śmierć wszystko zmiecie, Robak się lęgnie i w bujnym kwiecie. A gdy kto chętny w drugich obronie, I sam się w przepaść zagrzebie? Krótka stąd radość w Zawiści łonie; Choć złe i dobre w grubej zasłonie, Sąd ostateczny jest w niebie; Może w kłopocie i silna głowa Posępnie kiedy się rzuci… Niech z ust życzliwych brzmią wtedy słowa: »Wróci wesołość — wróci!« Bo na tym świecie, Śmierć wszystko zmiecie, Robak się lęgnie i w bujnym kwiecie. A gdy kto, dążąc z dalekiej drogi, W mieszkanie Przyjaźni zajdzie? I już w uściskach topić ma trwogi? Lecz ciche, puste przebiegłszy progi, Twarzy kochanej nie znajdzie; Więc drząc, czy się co złego nie dowie, Spuszczone czoło zasmuci… Niech choć Gościnność, kręcąc się, powie: »Wróci gospodarz — wróci!« Bo na tym świecie, Śmierć wszystko zmiecie, Robak się lęgnie i w bujnym kwiecie». «Ha! — Pan Bóg święty z wami! jeśliście nie Duchy, To wasze pstre maszkarki wesołej otuchy; Alboż to nam pierszyna? wszak nieraz kuligi Po całych tu miesiącach skakały jak frygi. Prosim — Jegomość wróci — a choć nie jest w domu Na winie i pierzynie nie braknie nikomu». Weszły — nisko kłaniają — w parach się prowadzą — Obzierają się wkoło — i kupią, i radzą. III Słońce już wówczas łuk swój zbiegając szeroki, Czerwonym blaskiem szare barwiło obłoki; A żółtym drgając światłem po ziemi i wodzie, Na swym bogatym tronie płonęło w zachodzie. Już jego pełne dziwów nie razi spojrzenie, Lecz łagodne, widome rozsiewa promienie; I w krótkim pożegnaniu, nim w głąb' się zagrzebie, Śmiertelnym oczom patrzyć pozwala na siebie; Jeszcze — w chwili ostatniej nie znika z pośpiechem, By wszystkie twory życia napoić uśmiechem; Jeszcze wziera przez szyby w mieszkanie człowieka, Jak wzrok tęsknej Przyjaźni, co w podróż ucieka; I purpurowe szaty rzuciwszy na chmury, Nurza swe czyste łono w tajniki Natury Gdy Noc, zazdrośnym palcem ścierając Dnia ślady, Ciemny płaszcz wlecze z tyłu, dla zbrodni i zdrady. Lecz gdzież bawi pan Miecznik? Właśnie to jest pora, W której przyrzekł po bitwie wziąć się do gąsiora; I miał żywej radości w sercu nie uchować, Dom zebrać, córę szczęścić — bo zięcia częstować; I piękna mu gromada przybyła w gościnę: Jakąż niewczesnej zwłoki może dać przyczynę? IV Od chwili, co zwycięstwa odkryła się meta; Od chwili, co w niej dosiadł żartkiego dzianeta, Od chwili, w której trąby w wszystkie jego żyły Głosem dzielnej przeszłości jak grom uderzyły; I widział raźną młodzież, i słyszał chrzęst broni, Trzask goleń, szum proporców, a chrapanie koni; I dążąc w drużbie z zięciem, gdzie im sława świeci, Czuł to, co stary orzeł, gdy pisklę z nim leci: Od chwili, co mu w myśli, wstecznym kręcąc biegiem. Tatarskie zbrodnie krwawym stanęły szeregiem — Hardość w zmarszczonym czole, ogień był w zrzenicy, Czapka na lewym uchu, zniszczenie w prawicy, Gdy chciwa walek dusza przeraźliwie strząsa Każdy włos najeżony u siwego wąsa. Jak tylko wyszli za wieś — mieczem z pochew świsnął I wzrokiem, coby tchórza do ziemi przycisnął, W bitne hufce patrzając, że aż serce rośnie, Do uważnego słuchu zawołał donośnie: «Panowie szlachta! miejscy! bracia szeregowi! Wiem, żeście spaść na wrogów jak piorun gotowi; A kto by się miał straszyć Tatarskiego tańca, A kto by życie szczędził srogiego pogańca, Niech mi tu precz na szkapie do domu wyskoczy Bobym mu potem kordem zamalował oczy! To szybko, łącznie, śmiało — strzałki wystrzelają Bóg wiara — ufność szabla — i łby pospadają Jak kłosy, co to niby migocą się świetnie, Nazajutrz leżą zwiędłe, gdy kosa je zetnie. Ale nicht nie potrafi jeść kaszy spokojnie, Jeśli wybić szarańczy nie umie na wojnie; To cicho — bacznie — mądrze — aż gdy huknie w trąbie, Wpaść obces i pokazać, że to Polak rąbie. Wtedy dopiero każdy niech mi ryb nałowi, Panowie szlachta! miejscy! bracia szeregowi!» Potem jadący szłapią z swoim zięciem w parze, Naradzał się po cichu w wojennym zamiarze; Mówił śpiegów wywiadki; tłumaczył jak, kędy Sił wzajemnych w natarciu połączyć zapędy; Jak korzystać z zwycięstwa; w przypadku odporu Jak używać na pogrom ucieczki pozoru. Słuchał zajęty Wacław — gdy ręka i głowa, I każdy rys Miecznika popierały słowa; Rzekłbyś, patrząc w ich obraz, że sztuka malarza Z dobranych przeciwności czarowną myśl stwarza, W starcu Żywość, w młodzieńcu Rozwagę wyraża. V Tymczasem wieś minąwszy, z bitej schodząc drogi, Coraz się, coraz głębiej, wpędzali w odłogi; — Gdzie wiatr ziarna zasiewa, Czas płody przewraca, Nie zbiera plonu Chciwość, ni schyla się Praca — Samotne — ciche — błogie — dziewicze ich wdzięki Kwitną skrycie, od człeka nieskażone ręki, Niebo je obejmuje — gdy w całym przestworze Rozfarbionej żyzności rozciąga się morze. Tam wódz stary, jak żeglarz, podług biegu słońca Szybował swoim wojskiem w kierunku bez końca; Łamią się rosłe trawy, krzą chwasty, a zioła Składają pod kopyta balsamiczne czoła; Ale przez siwe wąsy nie przechodzą wonie; Ni lubość tchu słodkiego w groźnym biega łonie; Wojna, wojna zajmuje wszystkie jego władze, Cześć prochom pól ojczystych, zemsta ich zniewadze! Ani się wwieść dozwolił w fałszywe zapędy, Gdy zszedł tatarskich śladów kręcone obłędy Co wśrzód gęstych zarośli niedościgłe szlaki Tłoczą na wszystkie strony, dla mylnej poznaki — Lecz w poprzek przerzynając ich sztuczne drożyny, Uśmiechnął się — jak strzelec, gdy pewny zwierzyny. Wkrótce — złączone hufce — w umyślnym fortelu Rozdzielił na dwie części — dla jednego celu: Do zostających czapką kiwnął pożegnanie; Z swoimi w bok się rzucił na niezmiernym łanie; A kryjąc się w bodiaków rozkwitłych ogromie, Już rycerze bez koni w czerwonym poziomie Już popiersia wędrują na skrwawionym spodzie — Już kołpaki — proporce — już znikli jak w wodzie. VI I Wacław, pan wszechwładny wśrzód stepów przestrzeni Sam buja w swojej woli — czegóż tak się mieni? I Wacław dziki, mężny, wśrzód dzikiej natury Wiedzie hufce do chwały — czegóż tak ponury? Śpiewa mu głośno wicher, a Wacław w nim nieraz Lubił kąpać swe oczy — czemu spuszcza teraz? Smutny on, zamyślony, choć pełen ochoty, Nie spojrzał nawet jeszcze w swoje wierne roty, A dlaczego? sam nie wie — tylko że mu Sława, Łzami Marii spłakana, przed oczami stawa; Tylko że jego serce w takim nagle drzeniu, Jak by kto kir przeciągnął w śpiącego ocknieniu I w strachu go zostawił — w trosce — i zdziwieniu. Szybkim głowy pomiotem strząsnął złote włosy, Jak by się pozbyć starał zimnej na nich rosy; Szybkiej konia w wyskoku przychylił się woli Jak by ulecieć pragnął od swojej niedoli; A w jego mglistych oczach taki blask w tej chwili, Jak kiedy dusza czucia najżywsze przesili I wszystkie razem smutki w zwycięstwie rozżarzy Światłem nieśmiertelności na śmiertelnej twarzy. To jakiekolwiek myśli, wspomnienia, czy trwogi, Żal, słabość, czy widziadła — zbijały go z drogi; To jakiekolwiek losy zwalczą jego czynność: Już teraz miłośnicą — rycerska Powinność! Czy Duch złego, co ludziom nadziei zazdrości, Odchylił mu przez chwilę zasłonę przyszłości? Czy struny natężone tkliwych władz wysnuciem, Tknięte ręką Nieszczęścia, zabrzmiały przeczuciem? Może on w boju legnie? — co bądź mu przypadnie, Jego umysł, ni szabla, nie ulęże snadnie; A chociaj Śmierci oddech mgłą oczy zasłoni, Rdzy nie będzie na sercu ni na jego broni. I jak wstrzymany potok w swoim bystrym pędzie Dno porze i rozwala łożyska krawędzie, I jako rumak z pęta gdy lot swój rozwija, Rwie ziemię, ogień ciska i wiatry wymija — Tak Wacław, niecofnięty w swym ciemnym zawodzie, Rozdarłszy tło przyszłości, co mu na przeszkodzie, Tym chciwiej, tym gwałtowniej na sztych się wydziera. Groźnym pewności wzrokiem w swój oręż poziera. A jednak, głos straszliwy (choć spojrzenie dumne) Brzmi w całym jego ciele — «zdobędziesz ty trumnę». VII Jest trosków — kolców — bólów — niemało w tym życiu; I więcej, niż na jawie, płynie łez w ukryciu: A kto się hucznym śmiechem wśrzód jęków odzywa, Jak szalony w szpitalu — szczęsnym się nazywa. Lecz gdy umysł, szlachetnej uległszy ponęcie, Z gruzów najdroższych uczuć wznosząc przedsięwzięcie, Brnie w zdradliwej ufności, a za każdym krokiem Podkopanych przepaści otoczon widokiem — Gdy ptak z karmem pisklęcia trzepocze swe skrzydła, Widzi chłopię z pałeczką, a na szponach sidła — Gdy sroższej od najsroższych wpatrując się męce, Sama nawet Odwaga załamuje ręce, A z tysiąca blizn czarnych, co jej w sercu cięży, Gniazdo syczących na świat wylęga się węży — Gdy Złość w swoim szaleństwie zrobiła zabawę, Wydrzeć życie w kaduku, ale pierwej sławę, I nie tylko Obecność tarza się w ohydzie, Przyszłość jeszcze otruta, rozczochrana idzie, Komu? anielskiej duszy, co za to przeklęta, Że cukrem przyjmowała drapieżne zwierzęta — Gdy każdy dobry przymiot w gorszki żal się zmienia — Większe to niźli ziemskie, piekielne cierpienia! Czy te, lub inne jeszcze dotkliwsze katusze, Zlały swój wrzący ukrop na młodzieńca duszę, Ci, co za nim rzędami w śklniącej gonią fali, Na smutek swego wodza niewiele zważali. Każdy myślał — i chociaż różnica w sposobie, W tym przecież podobieństwo — że każdy o sobie; A jednak każdy gotów z wzniesionym żelazem Rzucić się w ciennik Śmierci — za jednym rozkazem. Szli — w milczeniu — w porządku — konie koniom w tropy Krzyżujących nóg stawiać migające stopy — Kędy ich długim sznurem, wedle swojej chęci, Po odludnych manowcach młody Wacław kręci; Przez niezmierzone niwy — tam gdzie już równina Zda się kończyć, i znów się w płasczyznę zagina, Dochodząc — naprzeciwko jasnego obłoku, Jak Rycerze powietrzni wydali się oku. VIII Lecz cóż widać na wzgórku? Z bliskiego rozdołu Kłęby dymu z iskrami buchają pospołu, Wiją olbrzymie słupy, co zgięte u góry, W ciężkie — czarne — skrwawione — rozchodzą się chmury. Lecz cóż słychać na wzgórku? W przyległej nizinie Płacz, jęki, krzyk rozpaczy w słomianej dziedzinie, Co biorąc serce w kręgi przeraźliwym brzmieniem, Nawet pierś w stal oprawną podnoszą — westchnieniem. «Baczność! — do broni wiara! — chorągiew rozwinąć — Tatarzy wieś rabują — zwyciężyć lub zginąć!» I nagle jak wodoskok, rycerze zajadli Z błyszczącym szumem z góry na dolinę wpadli. Tak pożar z rąk łupieżców wieś całą ochłonął, Gdy lud zlękły, bezbronny, w krwi i łzach utonął; Lecz nie czas koić boleść, ni mienie ratować, Lub pojedynczo z wrogiem o zdobycz harcować, Bo już — przez swoje czaty ich Han ostrzeżony Zebrał znaczniejsze ordy w taniec ulubiony; Tam — za wsią stoją — całe zakrywają pole — Bór w lewo — strumień w prawo — a oni w półkole. Widzi ich dobrze Wacław; ale razem zważa, Że napad uchybiony na zgubę naraża. Jak się cofnąć przez ogień? Ej! któż zdoła minąć, Co mu niebo przeznaczy — zwyciężyć czy zginąć? «Czyja wola, to za mną» — rzekł, i spiął rumaka, Co nim się rzucił w pożar, zżyma się i wskaka (Mniej ów, niźli Graf Wacław, odważny i dziki). Jakżeby wodza polskie odstąpiły szyki? To i oni w płomienie — wśrzód blasku pożogi, Przez głownie i zarzewia, szukają swej drogi. Już za wsią — i wraz szybko, sfornie, lekko, śmiało, Rozwinęło się wojsko; i w linii ostało. Zagrzmiały wszystkie trąby jednym strasznym dźwiękiem — Porwały się kopyta z jednym głośnym brzękiem, A prychające konie i schylone ciała Jednym pędem uniosła i Zemsta, i Chwała. IX Dzielne było natarcie: tatarskie szwadrony, Ich księżyce, bunczuki z końskimi ogony, Ich futra wywrócone, ogromne ich łuki, Płeć śniada, wąsy zwisłe a czarne jak kruki, Ich nasępione rysy, przymrużone oczy, W których śnie srogość zwierząt z ludzką się jednoczy Cały ten widok wreszcie, w dzikość okazały — Pożar — stepy wokoło — świszczące już strzały — Żadnego, albo raczej jak z bodźców odzienie, Takie na czuciach polskich zrobiły wrażenie. Pędem burzy lecieli; lecz nim przyszło z bliska Ludziom ostrza się dotknąć, koniom — pyskiem pyska, Gdy w półobręcz wpadali — wsławionym prawidłem Skrzydło Tatarskie z tyłu zbiegało się z skrzydłem: «Alla hu!» — wrzasły hordy i tysiączne roty Na opasanych — strute wypuściły groty. «Hura!» – krzyknęła wiara i lotem sokoła Chmurę strzał przeszywała — w śrzodku tego koła. Dochodzą, już dochodzą — zbitym w rzędy tłumem — Lasem dzid najeżonych — z hukiem, z trzaskiem, z szumem; Szczęk, krzyk, jęk, łoskot, wrzawa, powstał kurz, a ściana Przebitych Bisurmanów wali się złamana. Tratują ludzi konie; koncyrze, kopije Kolą pod kopytami niewiernych jak żmije. Zapał głowy ogarnął; stal błyska; krew broczy; Śmierć trudzi się, zdmuchując wywrócone oczy! Wszystko to chwilę trwało — bo z boków i w tyle Barbarzyńcy nastają w niezliczonej sile. Czas ginąć hufcom polskim; młody wódz je zbiera — Zachęca ich — szykuje — obraca — naciera Dopiero mieszanina — każdy obskoczony, Wirem męstwa na wszystkie wywija się strony, Rąbie, sili, morduje z nieprzebraną zgrają, Jeden dziesięciu zwalczył, krocie nań wpadają, Stek zawziętego mnóstwa, okropne ich wrzaski, Tuman zewsząd, a mieczów latających blaski! X W natłoku wrogów, co go od swoich oddziela, Sam — bez wsparcia — nadziei — świadka — przyjaciela — Walczył ponury Wacław; i walczył już o to, Żeby życia, co cięży, nie oddać z sromotą, Śmierć miotał śmierci pragnąc — oh! bo w serca głębi Pisk taki jak gołębia pod dziobem jastrzębi, Harmonią jego myśli; lecz czy to z zdziwienia, Czy z strachu, czy też skutkiem dzielnego ramienia, Ściskająca go w węzeł niezliczona tłuszcza Coraz to w większą przestrzeń przed nim się rozpuszcza; Widzą — poznają wodza — i każdy koleją Rzuci się, zmiesza, zginie — zwyciężyć nie śmieją. I gdy błękitnym okiem rozpoznał młodzieniec Cofający się przed nim nieprzyjaciół wieniec, Smutku tylko doświadczył z tej dziwnej korzyści — Że już jego przeczucie na nim się nie ziści. Czemuż choć jednej strzały nie mieli w kołczanie, Coby jadem jaszczurki utkwiła się w ranie? Żal mu, że już uchodzą — życia się obawia — Goni ich srogie dusze — piersi im nastawia! Zaraz, zaraz — otyły, brunatno-czerwony Han tatarski tam wpada, wściekłością spieniony; Postrzegł, że jego hordy jakaś moc zwycięża, Postrzega — że to męstwo samotnego męża; Targa kłaczystą brodę — z rozpaczy w ohydzie, Gębę krzykiem rozdziawia: o! zgrozo! o! wstydzie! Na jednego tysiące z zmarszczoną powieką Miecze wznoszą — już lecą — rozsieką! rozsieką! XI Jakież to grały trąby za przyległym lasem? Jakież to świeże hufy czwałują z hałasem? Jakiż to nowy rycerz, krzyżowym zamachem, Drogę sobie toruje śmiercią i przestrachem? Koń ledwo ziemi tyka; włosy rzadkie, siwe, Wiatr z światłem rozwijają jak komety grzywę; A w pływających ruchach, w wydatnej postawie, Szparko bieżący pośpiech o szybkość w obawie, Jak lwica, opuściwszy swoje lwiątko, skoczy Zajadłym męstwem, gdy je wpośrzód ludzi zoczy — Jak matka, o wygnańcu straciwszy nadzieję, Gdy ujrzy swoje dziecie, w radości topnieje — Z takim zmieszanym czuciem i matki, i lwicy, Z kordem świecącym w ręku, lotem błyskawicy, Zdziwionym, zlękłym oczom, gdyby jakiej mary, Obok swojego zięcia Miecznik stanął stary. Jego hufce tuż za nim; jego przywitanie Tobie należy najprzód, napuszony Hanie! Lecą obces na siebie — Polacy, Tatarzy, W bezczynnym zachwyceniu patrzą, co się zdarzy Jakiś czas Miecznik zmudził; uderzy — odskoczy I znowu w całym pędzie przeciwnika tłoczy; Aż wybrawszy swą porę, w odwet, silnym razem W kark niewierny święconym utopił żelazem. Spada dzielnym zamachem odmieciona głowa, Drga oczami, bełkoce niepojęte słowa, Toczy się, ziewa, blednie i gaśnie — z tułupa, Co siedzi niewzruszony, krew do góry chlupa! Powstał krzyk przeraźliwy; pierszchają — koń Hana Ucieka między hordy z trupem swego pana. Strach przejął barbarzyńców; grzmią trąby — rzeź grają — Nowi rycerze gonią — dawni się zbiegają — Trzask, iskry — świst z połyskiem — huk — wrzask — jęki — rżenie — A zapylona Sława upięknia zniszczenie. XII Krótko już trwała walka — wielu oręż składa, Więcej legło, płochliwych straż tylna dopada: Na stratowanej ziemi płyną krwi potoki — Leżą polskie, kozackie i tatarskie zwłoki; Jak który upadł, tak mu zostać już niewola, Dusze k'niebu, ich konie rozbiegły się w pola, Opodal od nich w kurzu kołpaki, turbany, Tylko miecz wierny przy nich, posoką zbryzgany. O ty, co twój byt zawisł od współbraci męstwa, Pójdź słyszeć radość wojny i krzyki zwycięstwa! Zobacz, jak wpośrzód trupów, co już robak wierci, Wąsate twarze sobie winszują ich śmierci I nasępione czoła rozwidniają śmiechem, Co w swym hucznym odgłosie jakby gromu echem! Chodź — nie drzyj; stanąć przy nich każdemu zaszczytnie — Krwią wrogów zlana śmiałość tak bujnie w nich kwitnie. A jeśli w tobie budzi — życia poświęcenie Za kraj swój, za swych ziomków — tylko strachu drzenie; Jeślibyś wszystko za nich nie oddał w potrzebie: Opatrz się dobrze wewnątrz — to zlękniesz się siebie Chodź — do stalowych piersi twój kaftan wełniany Przyciśnij z wdzięcznym sercem — i całuj ich rany! XIII Był wzgórek z brzegu lasu, zielenił swe czoło I zapach macierzanki rozsyłał wokoło; Na nim schylone brzozy, w swej białej odzieży, Płakały, gdy warkocze wietrzyk pieścił świeży, Jak Cienie dawnych dziewic przy kościach rycerzy. Tam, pod ich snem mroczące, balsamiczne wieńce, Ściągnęli na spoczynek zwycięzcy i jeńce; Bo w życiu choć ta jedność — że rozkosz z cierpieniem, Trud, nuda, wstyd i sława, kończą się — znużeniem. Z przodu — gasnący pożar jeszcze czasem ciska Nagłym, śmiertelnym blaskiem na plac bojowiska; Z tyłu — słońce, już wówczas schowane za borem, Palącego się lasu dziwiło pozorem. Szarzały wszystkie farby — kruki gromadami Zlatywały się, krążąc, wrzeszcząc nad trupami — Czaty porozstawiane — przy ogniskach wrzawa Migających się ludzi — w końskich zębach trawa Jak chrzęst odległych zbroi — a jak orzeł biały, Siwy, stary Pan Miecznik, ale pełen chwały, Chłodząc odkrytą głowę, pod brzozą tam siedział, I ponuremu zięciu te słowa powiedział: «Synu! — bo kiedyś z sercem połączon tak blisko I masz w nim miejsce syna, miejże i nazwisko! — Dziś jakby wszystko wite na szczęśliwej nici: Nasz Wacław powrócony — Tatarzy pobici — Spokojna Ukraina, bogdaj na czas długi — Fortuny to szczodroty nad moje zasługi. Lecz kiedy dusza, zda się, dzierży, czego żąda, Coś Wasze na zwycięzcę smutnie mi wygląda? Patrz no, jakże ci pięknie księżyc oto wschodzi — Zadość sławie, i sercu sfolgować się godzi; Siadaj na koń, śpiesz wesół, kędy szczera żona I wierna wam drużyna, przyjmieć utęskniona: Ja tu objażdżki dojrzę — a jutro ze świtem Brzęknę wam na dobry dzień witanym kopytem. Siadaj — twój dzielny rumak prędko cię dostawi; Bądź zdrów! niech ci Bóg zawsze jak ja błogosławi!» XIV Powstał z pośpiechem Wacław i dawnym zwyczajem Uściskał starą rękę — co jemu nawzajem Szorstkie, silne, lecz szczere oddała ściśnienie; I już bystry koń z jezdcem przesadza drzew cienie — A stary Miecznik wziął się do zwykłych pacierzy — O! jak ślicznie przez pole młody Wacław bieży! Srebrny pobłysk na włosach, na piórach, a w zbroi Twarz ogromna księżyca malutka się dwoi. O! jak ślicznie, wśrzód ciszy w naturze rozlanej, Lecieć z stęsknionym sercem do swojej kochanej! I każdy przedmiot witać z przychylną pamięcią; I wszystkie je wyścigać nieścignioną chęcią. Wtedy to słodkie tony, brzmiące przerywanie, Śpiew słowika, szmer wody i żab skrzekotanie W dzikiej, tęsknej, i żywej, i tkliwej muzyce, Mówią ocknionym czuciom swoje tajemnice; Wtedy to luby zapach, co z kwiatów ulata, Lekkim tchnieniem rozkoszy mgłę trosków odmiata I dusza rozjaśniona, jakby ujście miała W niebiosa swego tworcy, z kajdan swego ciała. Wtedy matką Natura — wszystko z człekiem dzieli; I wszystko się uśmiecha, i wszystko weseli; Wtedy w schowanej szabli uraz zapomnienie, W pysznym spojrzeniu — dobroć, w ustach — przebaczenie. I tak to leciał Wacław — błogi, gdyby nagle Piorun rozdarł w tej chwili jego życia żagle, Boby nim wicher świata miotać nie był w sile, Chybaby szumiał wściekły po zimnej mogile. I tak to mijał stepy — lecz świetne marzenie, Co nim ćmi dzieci ziemi szczęścia upojenie, Oh! zbyt krótkie! jak widmo wstaje Przypomnienie; I budzi martwą przeszłość, i w wonne kotary Szepczą droszcz i niepokój zgromadzone mary. «Tak ją mdłą, słabą widział; a wszak bez obrony Więdnie pieszczotny powój — a wszak bez osłony Nie trwa tu słodki owoc — i cóż? ledwo wrócił, Ujrzał swój raj stracony i zaraz porzucił! Dlaczego? dla czczej sławy, której blask nie waży Jednego uśmiechnienia ukochanej twarzy. Gdybyż przynajmniej w los swój wierzyć miał powody; Lecz ledwo burza przeszła, już pewny pogody, Niepomny, jak to gorszko czas zgryzotą liczyć, Płochy, wydarł się szczęściu, co mógł odziedziczyć». Ah! dalej, prędzej! Lekko przez chwasty i rowy Sunie koń wyciągnięty — a brzękiem podkowy, Hukiem pędu, błyszczącą postacią rycerza, Ocknionego wieśniaka pierwszą myśl uderza; «Ha! ha!» — nim otarł oczy i serca mógł dowieść, Znikł rycerz i zostawił o upiorach powieść. I tak to leciał Wacław — szczęśliw, trwożny razem, Śliczny, straszny — był wiernym śmiertelnych obrazem. XV Do wrót wreszcie koń doparł swe piersi spienione; I zarżał — nozdrza chłodząc, to w tę, to w tę stronę: Lecz chociaż księżyc jasny, nie widać nikogo; Ni giermek do strzemienia szybką skoczył nogą. «Musi być bardzo późno — niech śpią — trosk nie czując». Tak myślał młody Wacław, konia przywiązując; I z tą żywą pociechą, w której serce tonie, Kiedy już bić ma wkrótce przy kochanym łonie, I z tym świetnym wejrzeniem, gdzie kona obawa, Jednym radości skokiem — u drzwi domu stawa: Ah! ileż wdzięków, pieszczot jemu się obudzi! Chwila jeszcze, a będzie szczęśliwszym od ludzi, Od Aniołów! — zastukał — raz — drugi — i trzeci Trzy razy czujne echo z odpowiedzią leci, I milczy — to jedyny znak ruchu lub życia, Który tam, drzymiąc, czekał rycerza przybycia; Ni chodu śpiesznych kroków, zgiełku w nagłej mowie, Ni światła — w ciemnej — cichej — zamkniętej budowie. Oh! jakże sen ich twardy! Niecierpliwość radzi, Że szabla jednym cięciem przez próg przeprowadzi — Lecz tę gwałtowną radę musiał on odrzucić; Wnosić jej niespokojność, żeby swoją skrócić? Raczej niech w jego piersiach burz kończy się droga, Byleby nigdy do niej nie doszła ich trwoga! Jeszcze stukał — lecz słabiej — bo już w serca niebie Rosło anielskie czucie, zapomnienie siebie; I wolnym odszedł krokiem — nieraz wpośrzód ciszy Zatrzymując się nagle — czy kogo nie słyszy? Spojrzał na księżyc w pełni — co jego postawę W czarnych, olbrzymich kształtach, obalał na trawę — Jak słodko i spokojnie bieg swój jasny toczy! Ah! bo na swoje słońce ma zwrócone oczy! Uchylił rycerz głowę; widzieć mu się marzy Jakby szyderski uśmiech w tej pyzatej twarzy. I tak dumając smutnie, lub nie myśląc wcale, W odmęcie sprzecznych uczuć, gdzie trwogi i żale, Miłość, wspomnienia, szczęście, wszystko w zawieszeniu, Błąkał się koło domu śpiącego w milczeniu — Co cichy, głuchy, martwy i skarb drogi mieści, Jak te zaklęte zamki arabskich powieści. Lecz cóż to? Już w zupełnej nadziei utracie, Postrzega ruch nareszcie — w sypialnej komnacie Widzi otwarte okno — i lekka zasłona, Co tam nocnym tułaczom na straż rozwieszona, Z nieśmiałego wietrzyka płochliwie urąga, Wypycha go z pokoju i znowu go wciąga. O! jaki luby ogień zbiegł rycerza żyły! A wszystkie blaski szczęścia do lic pośpieszyły; Jak tu szalonym myślom stawić się oporem? Trzeba być cnót najczystszych lub kamieni wzorem; Nie był jednym ni drugim — umiał walczyć w boju — Kochać — być wiernym — wdzięcznym — już Wacław w pokoju. XVI Na nierozsłanym łożu, w żałobnej odzieży, Rozciągnięta niewiasta uśpiona tam leży; Ale jej snu twardego Wygoda nie pieści; I jakby nagłą przerwą gwałtownych boleści, Jeszcze w jej sinej twarzy cierpienie zostało, Choć spokojne, bez ruchu, wyprężone ciało; I długie jej warkocze spadały w nieładzie, Nie w takim, w jaki Miłość śpiące wdzięki kładzie; I smutnie się nadęła, wysileniem tłusta Jakby się skarżyć chciała, tylko że jej usta Ścięte silniejszą władzą; a promień księżyca, Co tę posępną postać migając oświéca, Tak dziką tkliwość rzucał w przymrużone oczy, Z jaką mizg upiorzycy, gdy kochanka zoczy. To młoda śliczna Maria — rycerz przed nią stoi — Przyniósł jej ziemskie szczęście — i czegóż się boi? To młoda śliczna Maria? oh! jakże zmieniona! Czy już się będzie robak tulić do jej łona? Ale niedługo Wacław stał tam w podziwieniu, Prędko się w nim duch oparł swego ciała drżeniu; Schyla się na jej lica, usta do ust łączy I słodycz swego serca rozkosznie w nie sączy. «O! moja droga Mario! ty zimna i niema — A dla nas już jest szczęście»— echo mówi: «nie ma» «Mario! kochana Mario! w boju mnie widzieli — Ojciec mię z tobą spoi» — echo mówi: «dzieli». Znowu ją pieści — cuci — z miłością stroskaną, Co by się pocieszyła choć westchnień zamianą; Jej głowa nagłym rzutem na piersi mu spada I w uderzonej zbroi jękiem odpowiada. Krzyczał — szukał ratunku — pusty dom przebiegał — Tylko się marny zapęd po ścianach rozlegał. Wraca — znalazł nadzieję — może czy nie zetrze Mroku z jej czarnych oczów otwarte powietrze? Lecz gdy silne rycerza unosi ją ramię, W jakież okropne ruchy jej kibić się łamie! Nie z tą giętką lotnością, co w dół nie przyciska, Lecz w całym opuszczeniu świeżego zwaliska, Zwieszone ręce, głowa, zdrętwiałe już nogi Czynią z niej przedmiot straszny, jemu jeszcze drogi. «Oh! wody! wody!» — wołał z przeraźliwym wrzaskiem, Ogromne drzwi budynku wywalając z trzaskiem. XVII W szarej chwastów zarośli lekki ruch się zdaje — Rozsuwają się liście, i czapka wystaje — I głowa się podnosi — i stanęło ciało, Co tam w cichym czekaniu ukryte siedziało, Młodego pacholęcia, co na świat płakało. — I wzrokiem rozczulonym patrzy się w rycerza, Co jego zwiędłą młodość podziwieniem zmierza; Czy strachu, czy uroku schowane tam siłą, Nie wiem — wyszło z gęstwiny, i tak przemówiło: «Niech rycerz drżącym sercem nie pragnie tak wody, Bo w niej zgasnął dopiero blask ziemskiej urody; To te obrzydłe maski, w swej zdradnej zabawie, Śliczne łono tej Pani zatopiły w stawie, A kto raz ludzi porzuci, Nigdy już do nich nie wróci. Wszyscy domowi — szlachta, panny, giermki, draby, Pobiegli w pogoń — drudzy, po księży i baby; I dom teraz w cichości — lecz nim zorza znijdzie, Mrucząc — kadząc — śpiewając — służba Śmierci przyjdzie — A kto im raz się dostanie, Zawsze już u nich zostanie. Zawsze — oh! smutne brzmienie, kiedy srogim losem Ciężkiej straty i żalu stanie się odgłosem! W miłości i przyjaźni, w każdej życia dobie, Tak często powtarzane, a prawdziwe — w grobie, Bo kto raz ludzi porzuci, Nigdy już do nich nie wróci» I podniosłszy na palcach swoją małą postać, Żeby się rycerzowi do ucha mógł dostać, Szeptał, szeptał swą powieść — a w twarzy rycerza Czarna, czarniejsza chmura coraz się rozszerza; I znów nagle, rozpaczą zaciemnione lica Zapał gniewu i wzgardy jak piorun oświéca: Aż w nim powstała wreszcie ta Ponurość dzika, Co patrzy w jeden przedmiot — w trumnę przeciwnika, Kruszy najświętsze węzły w ogniu swego piekła, Gdy i w najbliższym sercu trucizny dociekła! Aż w nim powstała wreszcie ta Chciwość szalona Krwi — krzyku — dzwonów — płomień popsutego łona, Co domowej niezgody rozpala pochodnię, I w własnym swoim gnieździe — zbrodnią karze zbrodnię! Lecz jeśli takie były najwyższe w nim męki, Zgon najdroższego szczęścia z błogosławieństw ręki — O! jak bezecnej Zemście, co nim słusznie miota, Towarzyszy okropnie Rozpacz i Zgryzota! A wszystkie razem bole, w osłupiałym oku Łączy myśl przeraźliwa — Niezmienność Wyroku! Mniej straszna w swym nieszczęściu, od wężów jedzona. Wzór najsroższych męczarni — postać Laokona. XVIII I tak Wacław od razu wszystko w świecie traci: Szczęście, cnotę, szacunek dla ludzi, swych braci; I już nigdy swej lubej ze snu nie obudzi, Co mu miała zastąpić wszystkie cnoty ludzi, Której blask, czysty, słodki anielskim promieniem Fałsz przyjaźni — serc próżność — powłóczył złudzeniem; I tak Wacław pozostał samotny w pustyni — Jakże zniknienie Marii ciemną ją uczyni! Długo on przy jej zwłokach stał w niemej żałobie, Jakby z kamienia posąg przy kochanki grobie; Bo zgroza srogiej złości, i widok jej skutku Wygnały nawet z duszy rozczulenie smutku; Tylko ten gorzki pomysł do żalu go wrócił: «Ah! czemu ufał ludziom, czemu ją porzucił!» I gdy w jej zbrzękłej twarzy widzieć mu się zdało, Co tam w walkach ze Śmiercią mimo niej zmartwiało: Pierwszy — ostatni wyrzut — i to z tym wyrazem, Że ich szczęście i siebie — zagubił z nią razem; Wtedy dopiero serce odzyskało bicie — Twarz ukrył w obie ręce — i płakał jak dziécie! Lecz niedługo — już serce zdradzone, pokłute, Zepsuło się w truciźnie przez jedną minutę; Już duszy wprzód wyniosłej, zatknięte to godło, Co wygnańców swych myśli w sromotę zawiodło: Czyż ten bujny młodzieniec już ziemi ohyda? «Ah! pytaj raczej — na co dobroć się tu przyda? Gdzie co czułe, szlachetne, tylko chwilę świeci Gdzie zgon starych rodziców korzyścią ich dzieci Gdzie chlubna miłość bliźnich, w udanej tkliwości, Cieszy się ich niedolą, lub szczęścia zazdrości — Gdzie rola wzniosłych chęci zawsze się nie uda, Bo w śliczny welon Cnoty stroi się Obłuda — Gdzie tylko jedna słodycz: — w Wzajemnym zachwycie Serc wiernych, niezgadnionych, zanurzyć swe życie. XIX W tym ciemnym ludzkich uczuć i posępnym lesie Dla jednych czas powoli odrętwienie niesie; Gubią listek po listku; aż w późnej jesieni, Jak mszyste, głuche dęby stoją obnażeni. Drugim — skwarem ich słońca zbite nawałnice Rzucą z trzaskiem i grzmotem dzikie tajemnice; I znów błyśnie pogoda — i czasem się zdaje, Że weselsza zieloność po burzy powstaje — Lecz kto się bliżej wpatrzy, choć pozór jednaki, Dostrzeże — czarne wewnątrz spalenizny znaki: A gdy w rażonym drzewie wicher rdzeń rozżarzy? Któż pożar od piorunu gasić się odważy? I tak bujna krzewina zniszczenie rozniesie W tym ciemnym ludzkich uczuć i posępnym lesie. Co Wacław sobie w życiu może obiecywać, Trudno by wytłumaczyć — i straszno zgadywać; Na jego sercu ciemna, skrwawiona zasłona, Dosyć — na cóż ją zdzierać z ranionego łona? Wszystko on już postradał — i chyba to zyska, Że nie czas, ale płomień zniszczy w nim zwaliska. To w krótkim zamyśleniu korząc się przed Bogiem Z swym małym przyjacielem, czyli nowym wrogiem, Umarłe ciało nazad wnieśli do komnaty; A księżyc mglistym oczom pożyczył oświaty. Tam Wacław raz ostatni posłanie jej mości; I czułym wyręczeniem bezwładnej Skromności Jej członki, włosy, szaty w porządek układa, Bo ciekawa Złośliwość i w śmierci ogada. Wtedy — z tęsknym wejrzeniem na jej martwe lica, W którym żałość rozstania, lecz i obietnica Prędkiego połączenia — z uwagą Rozpaczy, Co każdy rys Nieszczęścia w pamięć sobie znaczy — Wtedy dobywszy miecza, co świsnął, a w cięciu Srogim będzie, i w trupa zostanie ujęciu, Wyszedł — i zaraz z twarzy wszelkie znikły bole; Skoczył na koń — a za nim usiadło pacholę. Lecz któż był ten człek mały z okiem zapłakanem? Czy Duchem jego losu? Aniołem? Szatanem? Czy szczerze drażni męki lub smutek z nim dzieli? Nie wiem — objął rycerza, i w czwał polecieli. XX Na ukraińskiej cerkwi błyszczą się trzy wieże; A ukraińskie baby szepczą swe pacierze. Biją we dzwony żaki, i zysk sobie krzeszą; Ludzie dobrzy — czy pogrzeb, czy to chrzciny — śpieszą: Wewnątrz — kiry, katafalk, i truna — a w rzędy Blado się palą świece — czarno, straszno wszędy. Czyjaż tam wzniosła postać wśrzód ciekawych grona Leży długim i martwym krzyżem rozścielona? Czyjaż tam pierś rycerska w kurzawie się wala? I z tą cichą pokorą, co się nie użala, Choć i najsroższych kaźni ciężkie dźwiga brzemię, W swej niemej pobożności jakby wbita w ziemię? Blady — jak łysk od gromnic, co mu na twarz wbiega, Smutny — jak śpiew umarłych, co się tam rozlega, Z poziomego zniżenia, gdzie go wiara tłoczy, Jak robak świętojański świecą jego oczy. Ah! to Pana Miecznika siwa, nędzna głowa; Niedawno żonę stracił — teraz córę chowa. Na to huśtał kołyskę, by w trumnie uśpili, Na to jej woził lamę, żeby całun szyli. I dziwno — tak nieczułym zdał się na pogrzebie, Jak by już dusza jego była z córką w niebie. I takim był i potem — ni żalu, ni skargi, Nikomu nie zwierzyły wypłowiałe wargi; Ni łzów w hardym spojrzeniu nie było oznaki; Mniej z ludźmi, więcej z Bogiem, a zresztą — jednaki. Co dzień on w jednej porze chodził po kryjomu; Lecz nim wydano hasła, powracał do domu. Raz, i północ minęła, a Miecznik nie wraca; I gdy patrząca Czujność nadzieję utraca — Gdy dziko grają trąby — a ze snu, jak z procy, Rzucili się rycerze k'zemście lub pomocy — Znaleźli go w cmentarzu; przy córki i żony Przyległych dwóch mogiłach klęczał nachylony: Taż sama w ustach słodycz, a w czole sędziwość — Taż sama bladość twarzy, ale oczu żywość — Czapka, wąsy, dla Polski straszydło na wrogi — I żupan ten sam czarny — tylko że gdy trwogi Odgłos z trąby wojennej dochodził daleki, Nie porwał się do korda — już spał — spał na wieki. I cicho — gdzie trzy mogił w posępnej drużynie; I pusto — smutno — tęskno w bujnej Ukrainie. Komentarz Józefa Ujejskiego I. Antoni Malczewski 1. Koleje życia Autor Marii urodził się w 1793 r., w domu, który wyrósł na gruncie świata zepsutego czasów stanisławowskich. Ród, niegdyś niewiele lepiej niż chudopacholski, niedawno dopiero — przez spryt dorobkiewiczowski i następnie ożenek dystyngowany dziadka poety, Ignacego — wszedł w sferę wielkopańską, zaczerpnąwszy nawet trochę krwi saskiej dynastii. Poza tym pani Ignacowa Malczewska, Duninówna z domu, spokrewniła synów swoich, Jana i Ksawerego, z Sanguszkami, spowinowaciła więc z całą arystokracją i stosownie do takiej sytuacji towarzyskiej wychowała na modnych kawalerów, „ptymetrów” bez żadnych aspiracyj prócz zabawy i najgrubszego użycia, a wreszcie na marnotrawców całej wielkiej mężowskiej fortuny. Ojciec Antoniego, Jan, dobrawszy sobie godną towarzyszkę życia w osobie Konstancji Błeszyńskiej, którą był uwiódł pierwszemu mężowi — pułkownikowi (później dzielnemu jenerałowi Kościuszkowskiemu) Haumanowi, uwinął się ze swoją częścią spadku pierwej jeszcze niż młodszy brat. Na szczęście Targowiczanin ten, wpierw orderami srebrny niż wiekiem, jenerał wojsk rosyjskich, wychowaniem synów swych, Antoniego i Konstantego, niewiele się zajmował. Złamany stratą żony, która (także na szczęście) zmarła, kiedy Antoni miał zaledwie 7 lat, pozostawił opiekę nad nim rozumnej i zacnej pani Juliannie z Błędowskich Skibickiej, a ożeniwszy się później po raz drugi, o dzieci z pierwszego małżeństwa nie bardzo się już troszczył. Umarł zresztą w r. 1808, gdy starszy syn był dopiero w III klasie krzemienieckiego gimnazjum. Znalazł się tam przyszły poeta właśnie za sprawą pani Skibickiej, osobistej przyjaciółki Czackiego, a podobno i Kołłątaja. Protekcja Czackiego towarzyszyła też Malczewskiemu przez cały czas studiów, a on rzetelnie na nią zasługiwał. Wybitnymi zdolnościami i pracą zarabiał na odznaczenia coroczne, zachowaniem, mimo wielkiej żywości temperamentu, również wzorowym jednał sobie zupełne uznanie przełożonych. „Cień nagany go nie dotknął” — pisze Czacki w świadectwie, które mu na końcu (w r. 1811) wystawił. Z uznaniem łączył się zarazem i powszechny sentyment. Antośko podbijał sobie serca zarówno nauczycieli, jak i kolegów dużymi zaletami charakteru (nie wiedzieć po kim odziedziczonego), a także naturalnym wdziękiem obejścia i nieporównanej urody. Co się tyczy samych studiów — widać z pomienionego świadectwa Czackiego, że cały ich niemal zakres krzemieniecki, tak obowiązkowy, jak i nadobowiązkowy (włącznie z tzw. talentami), Malczewski ogarnął. Z wykładów stylistyki i poetyki Euzebiusza Słowackiego, a potem literatury — Alojzego Osińskiego, skorzystał zapewne przyszły poeta niemało. Prawdopodobnie jednak, zgodnie z górującą tendencją zakładu, oraz z powziętym już w gimnazjum zamiarem kariery wojskowej, ze szczególną gorliwością oddawał się studiom matematycznym. Opuścił Krzemieniec, nie ukończywszy (nie wiedzieć dlaczego) ostatniego kursu — gdzieś w maju 1811 r., i już z dniem 1-go września tegoż roku wstąpił w Warszawie do Korpusu Inżynierów w randze podporucznika. Przez czas służby w tym Korpusie pracował głównie przy zarządzonych rozkazem Napoleona robotach fortyfikacyjnych w Modlinie, ale to mu nie przeszkadzało bawić się szeroko w Warszawie. Pierwsze salony stolicy, oczarowane jego urodą i świetnym ułożeniem, zabiegały oń skwapliwie, powodzeniem u płci pięknej wnet głośno zasłynął. Najczęstszym gościem bywał w domu Wołynianina Aleksandra Chodkiewicza, znanego chemika, równocześnie poety i żołnierza, przy tym zaś możnego pana, który życie prowadził wystawne i rozrzutne. Acz znacznie starszy niż Malczewski, dopuszczał on go jednak do bliskich i poufałych stosunków, a nie mniejszymi łaskami darzyła też młodego oficera i pani Chodkiewiczowa, słynna z urody i zalotności Karolina z Walewskich. Te jej łaski miały Malczewskiego doprowadzić do pojedynku z najbliższym przyjacielem, Aleksandrem Błędowskim, którego morały poczytał sobie porywczy młodzieniec za śmiertelną obrazę. Z pojedynku wyniósł przyszły autor Marii dużo wstydu i strzaskaną nogę, którą, wnet po wyleczeniu, nadwerężył ponownie przy harcach na dzikim, nieujeżdżonym koniu. Było to zaś w chwili, kiedy właśnie — już jako porucznik konnej artylerii i adiutant polowy jenerała Kosseckiego — gotował się do wyprawy moskiewskiej 1812 r. Nim stał się zdolnym na nowo do służby, rozpoczął się już odwrót. Udział więc jego w tej pamiętnej wojnie ograniczył się tylko do uczestnictwa w obronie oblężonego Modlina. Pocieszał się jakimiś nowymi miłostkami, dla których raz nie wahał się nawet przekradać przez obóz Paskiewicza do Warszawy. Po upadku Napoleona, spędziwszy jakiś czas u rodziny, wstąpił znów do wojska Królestwa Kongresowego, tym razem do sztabu kwatermistrzostwa, ale jeszcze w tym samym roku (28 grudnia 1815) otrzymał na własne żądanie dymisję. Przyczyną takiej decyzji była, zdaje się, znowu miłość. W każdym razie wkrótce potem wyjechał Malczewski zagranicę z księżną Fryderykową Lubomirską, z którą, jak własny jej brat (Józef Załuski) świadczy, niedaleko było do małżeństwa. Historii tego romansu bliżej nie znamy; to tylko zdaje się być pewnym, że go poeta mocno odcierpiał. Pobyt zagranicą trwał blisko pięć lat. Bywał Malczewski przez ten czas dłużej lub krócej w Szwajcarii, Włoszech i Francji, robił wycieczkę do Anglii, wracając do kraju miał się zatrzymać i w Niemczech. Wśród tych wędrówek oddawał się różnym studiom — to literackim, to znów przyrodniczym, najgoręcej podobno zajął się głośnym wówczas w całej Europie wynalazkiem Mesmera, tzw. magnetyzmem zwierzęcym. Zresztą szukał wrażeń i niebezpieczeństw, odbył zuchwałą wprost wówczas wycieczkę na Mont-Blanc i Aiguille du Midi, z której zdał sprawę w drukowanym zaraz liście do genewskiego profesora Picteta. We Włoszech, gdzie najczęściej i najdłużej przebywał, poznał się osobiście z Byronem, którego, gorącym wielbicielem pozostał do śmierci. Do ojczyzny powrócił polski Childe-Harold 1820 lub 1821 r., w lecie. Majątku pozostało mu ledwie tyle, że mógł wziąć małą dzierżawę w powiecie włodzimierskim. Na swoje nieszczęście, podjął się niedługo potem leczyć za pomocą magnetyzmu chorą na histerię powinowatą swoją, Zofię Rucińską, której mąż gospodarował w pobliskim Hrynowie. Kuracja ta wymagała ciągłej niemal obecności przy chorej i miała pozbawić poetę wolności do końca życia. Gdy sobie uświadomił, że się na to zanosi, próbował pęta zerwać, uciekł z domu Rucińskich (do którego się musiał był całkowicie przenieść), ale było już za późno. Pani Rucińska przybyła do niego do Laskowa i raz odwieziona mężowi i dzieciom, uczyniła to ponownie. Malczewski nie widział innej rady, jak tylko wywieźć ją za zgodą męża z powiatu zrazu, a następnie z kraju — i starać się dla niej o rozwód. Po rocznym pobycie u krewnych w okolicach Łucka przybyli oboje z początkiem 1824 do Warszawy. Rozwodu dla braku funduszów, czy z innych jakich powodów, uzyskać się nie dało, a związek niepojętej mocy trwał i pogrążał Malczewskiego z każdym dniem w coraz większą melancholię i w coraz dotkliwszy niedostatek. Ofiarowaną sobie (podobno) przez jen. Kosseckiego posadę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych musiał zaraz porzucić, gdyż pani Rucińska nie mogła znieść kilkugodzinnej jego nieobecności. Nadzieje dochodów z pracy literackiej rozwiało zupełne niepowodzenie księgarskie wydanej w r. 1825 Marii. Bliski nędzy, opuszczony przez świat, wśród którego niedawno jeszcze błyszczał, nawet przez najbliższych, do których sam ręki o pomoc wyciągać nie chciał, pogrążony w magnetyzmie, którego tajemnicze sprawy odrywały go od bolesnej rzeczywistości, umarł Malczewski 2 maja 1826 r. śmiercią, o której różnie mówiono. Kilka osób ledwie odprowadziło jego zwłoki na Powązki, gdzie spoczywa w zapomnianym, nieznanym grobie, mniej więcej naprzeciw drugiej cmentarnej bramy. 2. Koleje twórczości Jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że pod koniec studiów w Krzemieńcu Malczewski należał do powstałego tam w 1809 r. *Towarzystwa kształcących się w porządnym mówieniu i pisaniu*. Gdyby się księga z protokołami zebrań tego towarzystwa i utworami jego członków kiedyś znalazła, to w niej znalazłyby się może i pierwsze próby pióra autora Marii. Na jedną z nich wygląda przechowana w sztambuchu towarzysza jego dzieciństwa i młodości, Franciszka Skibickiego, *Oda do wojny*. Jest to naprawdę coś niby ćwiczenie w porządnym pisaniu, mozolnie wypracowane w stylu i duchu jakby Woronicza, z postaciami alegorycznymi, z reminiscencjami z Karpińskiego, — bez najmniejszych śladów talentu. W tym samym sztambuchu przechował się też zupełnie banalny czterowiersz miłosny (Jeżeli jest istota pełnie doskonała… itd.), który również z krzemienieckich jeszcze chyba lat pochodzi, i to wczesnych. Oba te grzechy studenckiej muzy (Odę z pewnymi opuszczeniami) opublikował po raz pierwszy K. Wł. Wójcicki w I tomie Cmentarza na Powązkach (1855) i następnie przedrukował w II tomiku Pism A. Malczewskiego w r. 1857. Daleko bliższym zapewne prawdziwej twórczości poetyckiej był Malczewski, sam o tym nie wiedząc, wówczas, gdy w domu starych Januszewskich w kontuszu i żupanie dziadka Słowackiego „udawał szlachcica zawadiakę, perorującego na sejmiku lub poważnego starca przy kominku stare dzieje opowiadającego”. To mogły być już jakieś zadatki na starego Miecznika w Marii. Można przypuszczać, że po opuszczeniu Krzemieńca i wstąpieniu do wojska wywietrzała Malczewskiemu poezja z głowy zupełnie. W każdym razie, jeżeli nawet i próbował swoich sił na tym polu w owych latach, — to tak skrycie i wstydliwie, że nie mógł się tego domyślić nawet Aleksander Chodkiewicz. Pisząc do niego z początku r. 1815 list wierszem, wyobraża sobie poeta zdziwienie przyjaciela i sam żartuje ze swego zuchwalstwa całkiem szczerze: Ja… co żadnych nie mam przymiotów poety, Ja niebaczny puszczam się do tej śliskiej mety. Cały też wiersz traktował Malczewski jako żart, żadnych zgoła pretensyj literackich z nim nie wiążąc. Inaczej jak w wymęczonej Odzie do wojny, tutaj najmniejszej troski o jakikolwiek kunszt nigdzie nie widać. W stylu typowo pseudoklasycznym, w którym czasem jakby echo Trembeckiego słychać, ale na ogół niedbałym, nie bez obrazy rytmu tu i ówdzie a w rymach często gramatycznych, przypomina poeta Chodkiewiczowi, jak — pułkownikiem wówczas będąc własnym kosztem wystawionego pułku — mężnie bronił niedawno oblężonego Modlina, jak się opierał podpisaniu kapitulacji i jak pewnego razu do niego (Malczewskiego) „nastrzelał się bez miary”, omylony kozackim przebraniem przekradającego się do Warszawy trzpiota; przypomina także dawniejsze jeszcze dysputy chemiczne, i na te „piękne rezonowania” się powołując, jako na dowód, że „nie tylko umie bruk zbijać w Warszawie” i że go „czasem zajmują poważniejsze rzeczy”, proponuje pogawędkę polityczną. Rozwiane nadzieje 1812 r., dola Polski i Napoleona, odbywający się w Wiedniu kongres — oto przedmiot jego dumań i troski. Wydaje mu się, że Polskę ściga najwyraźniej jakieś fatum, że jej nieszczęście okazało się mocniejszym nawet niż szczęście Napoleona, które „uciekło, bo o Polskę idzie”. „Dziś już niewolnik Elbie ten, co światem rządził”; ale Malczewski myśli o nim zawsze z tym samym entuzjazmem. „…Choć to zdanie tysiąc przeciwników wzbudzi: to zawsze wielki człowiek, to największy z ludzi!” Pisze tak, choć przypuszcza z góry, że Chodkiewicz jego zapału nie podzieli i choć sam wie, że ten zapał rozsądny nie jest: Że też ja być rozsądnym nie mogę do końca —Śliczny początek popsuł ten koniec szalony;Teraz powiesz zapewne: to trzpiot zapalony! I żeby zmienić temat, wypytuje przyjaciela o klub „Juntą” zwany i jego członków, a wreszcie: Co tam wieść nowego o Monarchach niesie? Czy długo myślą bawić na wiecznym kongresie? Czy będzie Polska? Za nią nie przestaniem wzdychać! Bo u nas na Wołyniu coś niedobrze słychać. Być może, że w tym okresie czasu Malczewski istotnie już odczuwał „niezbędną pisania potrzebę”, którą się Chodkiewiczowi z popełnienia tego wiersza tłumaczy. Bielowski, we wstępie do swoich wydań Marii, wymienia wśród zaginionych utworów jej autora, o których mu mówiono, *listy wierszem i prozą* na wzór Krasickiego (wiersz do Chodkiewicza byłby więc może jednym z nich), satyrę Karnawał Warszawski; tudzież parę aktów nieukończonej tragedii pod napisem Helena, ułożonej na sposób Barbary Felińskiego. Sam rodzaj wyraźnie klasyczny tych utworów świadczy, że powstały one przed podróżą zagraniczną poety, z której wrócił on już niewątpliwie zdecydowanym romantykiem. Bielowski przytacza też i opinię swych informatorów o tych poezjach, opinię n. b. trochę sprzeczną. Z jednej strony zapewniali go oni o niewielkiej ich wartości (w co chętnie wierzymy), z drugiej strony (w co wierzyć nie tak łatwo) o Helenie twierdzili, że wymowa niepoślednia i powierzchowna wierszów ogłada miały ją wielce przybliżać do swego wzoru, tj. do Barbary. Jakkolwiek jednak na podstawie prób znanych trudno przypuścić, żeby nieznane z tego samego okresu posiadały jakąś istotną poetycką wartość, a zwłaszcza żeby miały się właśnie odznaczać zewnętrzną ogładą wiersza, — to przecież jeszcze trudniej uwierzyć, żeby autor wiersza do Chodkiewicza (nie mówiąc już o autorze Marii) miał być równocześnie, czy później nawet, autorem tych powiastek, które się pod jego nazwiskiem ukazywały w Rozmaitościach lwowskich 1820 i 1821 r. Są to przypowieści moralizujące tonem i stylem, u młodego człowieka, który odrobinę bodaj współczesnej kultury literackiej zachwycił, wręcz niemożliwym. Wiersz Do Julii jest wprawdzie zgrabniejszy, ale także wygląda raczej na madrygał XVII wieku, czterowierszowy zaś Ucinek do Piotra i Pawła dowcipny nawet — jest drobiazgiem nic nie mówiącym. Utwory te przedrukował Bielowski w dwu swoich wydaniach Marii, bo mu zapewne nie przyszło do głowy, że tożsamość imienia i nazwiska bynajmniej jeszcze nie świadczy o tym, żeby to miały być rzeczy autora Marii. Tymczasem Malczewskich w samej tylko armii Księstwa Warszawskiego służyło wówczas dziewięciu; powiastki i wiersze w Rozmaitościach z większym zapewne prawdopodobieństwem można by przysądzić temu Antoniemu Malczewskiemu, który w czwartym dziesiątku XIX w. był proboszczem w Niżniowie i w r. 1838 wydał (również we Lwowie) Homilie na całoroczne niedziele i święta, a w r. 1820/21 jeszcze księdzem nie był. Co się zaś tyczy autora Marii, ten w tym czasie albo jeszcze był zagranicą, albo dopiero co był powrócił. Powrócił jednak ze smakiem literackim tak subtelnie wykształconym, że gdyby nawet mógł był kiedyś rzeczy tego rodzaju pisywać, to by ich w każdym razie teraz za nic w świecie już chyba nie drukował. Czy w czasie pobytu na Zachodzie tworzył Malczewski cokolwiek, — nie wiemy. Wspominają Bielowski i Goszczyński, że słyszeli o jakiejś drukowanej w pismach czasowych paryskich rozprawie przyrodniczej, która od powszechności ówczesnej z zapałem przyjętą była, ale nic bliższego nie umieją o niej powiedzieć. Pozostała z tego okresu tylko relacja z wyprawy na Mont-Blanc i Aiguille du Midi, drukowana w Bibliotheque uniuerselle genewskiej z r. 1818, pt. Lettre au Prof. Pictet sur une ascension à l'Aiguille du Midi de Chammouni et au Mont-Blanc, par un gentilhomme Polonais dans les premiers jours d'Août de l'année 1818. Tegoż jeszcze roku ukazał się przekład polski tego listu w październikowym zeszycie „Dziennika Wileńskiego” i ten też przekład, dokonany przez Józefa Bayznera, przedrukowywał następnie w swych wydaniach Bielowski. Nie jest to żaden utwór literacki. Ani śladu romantycznych opisów — powściągliwość pod tym względem graniczy wprost z oschłością. Ujmuje za to zupełny brak chełpliwości turystycznej, zupełne niemal pomijanie niebezpieczeństw. Dopiero w jednym z przypisów do Marii powie nam poeta coś o swoich osobistych wrażeniach z tej wyprawy i da uczuć całą jej karkołomność. Z samego Listu nikt by się romantycznego poety w autorze nie domyślił. Jakoż miał się taki poeta urodzić w Malczewskim — według pani Rucińskiej przynajmniej nieco później dopiero, pod wpływem osobistego zetknięcia się z Byronem. Wspominając w swym liście do K. Wł. Wójcickiego (por. Cmentarz na Powązkach I, str. 42) o pobycie autora Marii w Wenecji, pisze pani R[ucińska].: „Tam odezwał się w nim jeniusz pobratymczy Byrona — od niego duchem poezji natchniony został”. Istotnie pierwszym śladem prawdziwego talentu Malczewskiego jest dopiero wiersz: O jak przykro do swoich wracać bez nadziei!, którym po podróżach witał rodzinny Wołyń. W tej — drukowanej po raz pierwszy w Ateneum z r. 1876 — elegii odczuwamy już bardzo wyraźnie tchnienie Marii; całe też jedno porównanie i wiatr, co jęczy smutnie uginając kłosy, przeszły stąd do niej bez zmiany. Ale kiedy powstała Maria sama? „Różnie mówią o tem, lecz pewnie nikt nie wiedział ni przedtem ni potem”. A raczej zarówno ci, którzy twierdzą, że większa jej część powstała wkrótce po powrocie poety, na Wołyniu, jak i ci co, utrzymują, że dopiero w Warszawie, mówią tak, jakby wiedzieli pewnie, ale nie mówią, skąd wiedzą. To tylko pewne, że poemat nie został ukończony przed schyłkiem r. 1822. Świadectwo stanowi przypis 8-y do poematu, gdzie poeta objaśnia, że o tatarskiej technice mylenia śladów dowiedział się od Beauplana, którego Opisanie Ukrainy ogłosił Niemcewicz w III tomie Pamiętników o dawnej Polsce, właśnie w r. 1822. Na tym się kończy wszystko, co o czasie napisania Marii możemy dzisiaj powiedzieć pewnego. Z druku wyszła ona między połową lipca a 9 sierpnia 1825 r.. Nie ulega wątpliwości, że twórczość Malczewskiego, raz rozbudzona w całej pełni, już potem nie ustawała. Z pewnością można przyjąć, że wkrótce po Marii napisał on drugą powieść historyczną wierszem, której jednak ani losów nie znamy niestety, ani nawet tytułu. Bielowski i brat pani Rucińskiej, Michał Modzelewski, mówią o Samuelu Zborowskim. Ostatni dodaje przy tym informację, że był to poemat w guście Pieśni ostatniego minstrela Walter Scotta. Atoli Hipolit Skimborowicz, który wiadomość swoją zdaje się czerpać od Karola Kossowskiego, najbliższego przyjaciela poety w ostatnim roku jego życia, zapewnia, że „poemat mniemany Samuel Zborowski, nigdy nie był na świecie. Pisał wprawdzie Malczewski poemat, ale ten odnosił się do czasów Księcia Zbaraskiego. Zborowski a Zbaraski (litera nocet, litera docet) mała na pozór różnica, a w rzeczy samej zupełnie co innego ”. Wreszcie Józef Zieliński we wstępie do swego wydania Marii w Agen r. 1837 opowiada, że „krótko przed zgonem” autora Marii „miał sposobność słyszeć czytane, pełne zalet ustępy poematu z dziejów polskich wyjętego a osnowanego na rycerskich czynach i obywatelskich poświęceniach X-cia Jeremiasza Wiśniowieckiego, ojca króla Michała”. Można by z tych świadectw wnioskować, że były aż trzy powieści historyczne Malczewskiego obok Marii, a można też przypuścić, że wszystkie cztery świadectwa mówią o jednej i tej samej. Ale oprócz tej (czy tych) powieści miało pozostać jeszcze wiele utworów drobniejszych polskich i francuskich, tylko gdzie się to wszystko podziało — Bóg raczy wiedzieć. Pani Rucińska twierdzi, że całą tę spuściznę zabrał Karol Kossowski, czemu przyświadcza i Michał Modzelewski, dodając tylko, że część mogła zostać u rządcy domu, w którym poeta umarł. (Elektoralna 796, dziś 3). Kossowski natomiast zapewniał, że Malczewski wszystkie swoje papiery przed śmiercią spalił. Jakkolwiek bądź, nie ma już nadziei, żeby się coś z tego odnalazło. Drukowany jeszcze w r. 1842 w „Tygodniku literackim” poznańskim wiersz pt. Dumanie nad Wisłą (Z pism niedrukowanych autora Marii) nie wiadomo z jakich czasów miałby pochodzić, a zresztą autentyczność jego budzi znaczne wątpliwości. Pozostaje więc Antoni Malczewski i pozostanie zapewne na zawsze w historii literatury polskiej jako auctor unius libri. II. Maria 1. Geneza psychologiczna, historyczna i literacka Natchnienie, z którego Maria wzięła początek zrodziło się przede wszystkim z wielkiego i wciąż rosnącego bólu życia. Kiedy poeta odczuł ten ból po raz pierwszy i jakie były pierwotne jego przyczyny — nie wiemy. Możemy snuć domysły wiążące go z ks. Fryderykową Lubomirską, ze sprawionym przez nią Malczewskiemu zawodem i cierpieniem miłosnym, ale te domysły na pewno w głąb samą rzeczy nie sięgają. Zmiana, która zaszła między rokiem 1816 a 1820 w duszy młodzieńca, lekko i wesoło a porywczo biorącego życie, i przetworzyła tę duszę w samym — zdaje się — jej rdzeniu, we wszystkich najistotniejszych dyspozycjach, ta zmiana jest zjawiskiem zbyt skomplikowanym i w swej niesamowitej wprost tajemniczości zbyt wiele respektu budzącym, żeby je można traktować po prostu jako zwykłą miłosną balladę jakich wiele. Czyż możliwe, żeby ten prototyp Selima Mirzy zmienił się nagle w odludnego mistyka i guślarza z powodu jednej kobiety? Zdaje się, że najlepiej tej kwestii nie rozstrzygać, a tylko trzeba stwierdzić fakt, że Malczewski, autor Listu do Chodkiewicza, i Malczewski, autor Marii, a nawet już autor wiersza O jak przykro… — to dwaj ludzie zupełnie różni, nic prawie nie mający z sobą wspólnego. Pierwszy ślizgał się po powierzchni życia jak po woskowanej posadzce. Jeżeli się kiedy przewrócił i potłukł, zrywał się zaraz, ból — fizyczny raczej — szybko opanowywał, i sunął dalej znów ze śmiechem i z pewnością wdzięku swoich poruszeń, o to, czy się tam pod jego stopami gruz komu przypadkiem na głowę nie wali, nie troszcząc się bynajmniej. Ten drugi tymczasem już właśnie sam gruz tylko widział w życiu, same spękane ściany obsuwające się w niezgłębione przepaści, i szukał już tylko szczeliny jakiejś, przez którą mógłby rzucić okiem na drugą stronę. Ponad wszystkim unosił się jednak gęsty opar smutku, który wszystkimi porami jego coraz bardziej znękanego serca wciskał się do duszy i w końcu się z nią nieledwie utożsamił. Pulsy uczuć wszelkich poczęły teraz zgodnie uderzać w takt jakiejś coraz wyraźniej słyszalnej dla niego melodii, na której skrzydłach poczęły zjawiać się z kolei różne wizje, wspomnienia, myśli i słowa. Wtedy dopiero budził się uśpiony artyzm i świadomą pracą przykładał się do budowy arcydzieła. Melodię ową słyszymy wyraźnie już w wierszu O jak przykro…. Wizje i myśli, które się miały stać źródłem subiektywnej treści poematu, możemy sobie na podstawie jego analizy łatwo odtworzyć. Wszystkie wydobywały się z otchłani bólu poety i ukazywały mu ten ból jako nieunikniony skutek ziemskiego istnienia. Śmiech ludzki przedstawiał mu się jako świadome kłamstwo lub nieświadomy obłęd, chwile tak zwanego szczęścia jako zdradliwe zasadzki złudy, które nielitościwie spychają naiwnych w doły okrutnych rozczarowań. — Sama wreszcie złość ludzka i zbrodnia odsłaniały przed nim boleścią wykrzywione twarze i zwierzały mu się, że one też są tylko jedną z postaci cierpienia. Step ukraiński, pusty, z jęczącymi głosem wichru mogiłami swymi, wydawał mu się wielkim symbolem życia, i bujał po nim wzrok jego „nie sparłszy się na nic, jak Rozpacz — bez przytułku — bez celu bez — granic”. Ale prócz tego step i mogiły powoływały do życia i inne wizje; budziły jakieś nie całkiem jeszcze zastygłe w duszy poety tęsknoty rycerskie, nieciły ową „miłość, która nęci wiecznie duszę w kraj pamięci” i co „oczom patrzeć każe w dawno zmarłych żywe twarze”. Wstawały obrazy przeszłości „zbrojnej w stal, powiewnej rycerskimi pióry”, i z tą „Obecnością” , co się tarza w ohydzie, i z Przyszłością, która „otruta rozczochrana idzie”, łączyły się „wspólnictwem niedoli”. I jeszcze w to wszystko plątały się echa dawnych marzeń miłosnych i nawiedzał wyobraźnię poety ich idealny przedmiot, wizja kobiety, której w rzeczywistości nigdy nie spotkał, a którą w tęsknocie instynktu kochania widział teraz jak żywą. Bo i teraz jeszcze wierzył on, że w miłości jest „część zachwycenia, z jakim wybrani słyszą cherubinów pienia”, i nawet jego gorące pragnienie „ucieczki od rozpaczy” ziemskiego bytu, pragnienie śmierci jako wyzwolenia i początku życia innego, było w nim jakby zbłękitnieniem jakimś pragnień miłosnych. Cały ten rój zjaw, myśli, uczuć i nastrojów, połączywszy się z nagłym napływem sił twórczych, zażądał od nich kształtu, który by je wszystkie harmonijnie zestroił, dał im obiektywne życie w dziele sztuki. Trzeba im było do tego opleść się i wpleść w jakąś stosowną fabułę, wejść w żywą kolej jakichś zdarzeń, które by im służyły częścią za symbol, częścią za bezpośredni wyraz, lub wreszcie za uzasadnienie. Już od pierwszej może chwili, gdy z przeżyć Malczewskiego począł się wyłaniać proces twórczy, narzucała się jego wyobraźni — na mocy nieuchwytnych zapewne i dla niego samego w przyczynie swojej skojarzeń — historia Gertrudy Komorowskiej. Słyszał ją prawdopodobnie w chłopięcych jeszcze latach, może i wielokrotnie, najdokładniej jednak z pewnością od niejakiego Chrząszczewskiego, który stryja jego w Tarnorudzie często nawiedzał, a famulusem Potockich krystynopolskich niegdyś będąc, znał rzecz z bliska i potem nawet opowiedział w swych pamiętnikach. Wrażenie, jakie ta historia na Malczewskim wywarła, musiało być bardzo silne i wracał do niej myślą zapewne nieraz. Szczególniej zaś musiała go zastanawiać rola w niej Szczęsnego Potockiego, który w Chrząszczewskim miał gorącego obrońcę. Jeżeli ówczesny starosta bełski naprawdę tak gwałtownie odcierpiał śmierć żony, jak to Chrząszczewski opowiada, jeżeli naprawdę na życie swoje się targał i do śmierci ciosu tego nie przebolał, — to w takim razie może dopiero ten cios ziemi ohydą go zrobił, może to serce, nim zdradzone, pokłute, zepsuło się w truciźnie przez jedną minutę, biło niegdyś szlachetnie i nawet bohatersko. Teraz, kiedy zbrodnia poczęła Malczewskiemu coraz częściej ukazywać swoje oblicze cierpiące, przypuszczenie takie mogło mu się wydać jeszcze prawdopodobniejsze. Przedstawić zaś straszliwą przemianę psychiczną tak żywo, żeby każdy mógł snadnie w jej możliwość uwierzyć, to był problemat artystyczny, który dla popędu twórczego poety — z innej, ale równie bolesnej przemiany zrodzonego — mógł być przedmiotem bardzo kuszącym. W tej to prawdopodobnie kolei rzeczy powstała z myśli o Szczęsnym Potockim zewnętrzna i wewnętrzna historia męża Marii, Wacława. Zewnętrzną — poza wyprawą na Tatarów i bitwą z nimi — całą osnuł poeta na tym, co słyszał o tajemniczym zniknięciu synowej Franciszka Potockiego. Zdradziecki list Wojewody, zapustne przebranie zbirów, utopienie nieszczęsnej ofiary — a nawet szczegóły takie jak uczta, podczas której ojciec Szczęsnego źle ukrywa wewnętrzną burzę, jak Kozak, który się spóźnił, jak wreszcie mały człowiek, który miał jakieś tajemnicze wieści dla męża zamordowanej, — wszystko to można znaleźć w tych materiałach, które zebrał w dwutomową książkę o Starościnie bełzkiej J. I. Kraszewski. Oczywiście Malczewski powiązał te różne dane podań i relacyj, jak mu było dogodniej, osobom dał pełniejsze życie, i występom ich sens zgodny z własnymi artystycznymi celami, ale surogatu do utworzenia powieści o Wacławie i Marii dostarczyły niewątpliwie opowiadania o Szczęsnym i Gertrudzie. To zewnętrzne źródło treści poematu spłynęło się z wewnętrznymi. Tragiczne losy bohaterów poematu wyrosły na symbol tragedii bytu ziemskiego w ogóle, miały stanowić jeden typowy fragment „nowego widoku świata i ludzi”, służyć jako jeden z przykładów, że na ziemi to, „co dobre, szlachetne, tylko chwilę świeci, że zgon starych rodziców korzyścią ich dzieci”, że „rola wzniosłych chęci nigdy się nie uda”, a wszędzie jest niedola i cierpienie. Jedna miłość tylko „anielskim promieniem, fałsz przyjaźni, serc próżność powłóczy złudzeniem”; ale dlatego właśnie staje się jednym czynnikiem tragizmu więcej. Albo w przedmiocie swoim się najboleśniej pomyli (bo „w śliczny welon cnoty stroi się Obłuda”), albo, jeśli ten przedmiot naprawdę ma „anielską duszę”, — to los zawistny i złość ludzka wydrze go miłującemu i porazi jego serce tym okrutniej. Poeta pierwszy rodzaj tragizmu miłości znał z własnego doświadczenia, drugi przeżywał teraz w wyobraźni. W Gertrudę Komorowską wcielił pod imieniem Marii swój typ i zarazem ideał niewieści, swoją niezaspokojoną tęsknotę miłosną i tym łatwiej mu przyszło dać Wacławowi całą siłę własnych uczuć. A znowu owe echa przeszłości rycerskiej, narodowej i własnej, które w tym melancholijnym zawodzeniu rzeczy pogrzebanych i niepowrotnych, jakie duszę Malczewskiego przenikało, osobną odzywały się nutą, uczepiły się postaci ojca Gertrudy-Marii i wbrew temu, co wieść o nim niosła, uczyniły go uosobieniem idealnego typu dawnego kresowego szlachcica. Wszystko to razem organizowało się w dojrzały owoc poematu w skojarzeniu z nagromadzonymi w pamięci reminiscencjami lektury Byrona i Waltera Scotta. Wacław-Szczęsny, od chwili gdy się już stał „wygnańcem swych myśli zawiedzionym w sromotę”, mimo woli ukazywał się poecie jako człowiek typu Korsarza i Lary. Jeżeli więc każdemu czytelnikowi tych powieści Byrona musi się nasuwać pytanie, jaką drogą psychiczną doszli ci ludzie do tego stanu, którego charakterystyką tak szczegółowo się ich twórca zajmuje — to Malczewskiemu nasunęło się to pytanie wprost jako problemat artystyczny. Sam pomysł, żeby osią swej powieści uczynić historię wewnętrzną człowieka, który, mając wszelkie dane na bohatera, staje się zbrodniarzem — powstał w głowie Malczewskiego może niezależnie od Byrona, a tylko pod wpływem myśli o Szczęsnym Potockim. Ale niewątpliwie wizja artystyczna tej przemiany od razu zawierała w sobie składniki reminiscencyj z Korsarza. Bo wszakże i Korsarz… Serce w nim było tkliwe: lecz skrzywdzone,Strute zbyt wcześnie, zbyt długo drażnione,Poszło ku złemu: czucia były czyste,Lecz jako rosy krople przeźroczysteW głębi grot zimnych, niedostępnych słońcu,ścięły się, skrzepły, skamieniały w końcu. Tylko że właśnie Korsarz, podobnie jak i Lara, zjawiają się jako charaktery już gotowe i historii ich ani nie znamy, ani nawet nie możemy się domyślać. Więc historia wewnętrzna Wacława snuła się w wyobraźni Malczewskiego jako dopełnienie niby psychologiczne historii, a przez to uzasadnienie i wyjaśnienie, stanu duchownego bohaterów Byrona. O tym, że Korsarz zwłaszcza ciągle był w myśli jego przytomny, świadczy najlepiej cały szereg podobieństw w poszczególnych sytuacjach Wacława i Konrada, świadczą też i wcale liczne reminiscencje stylistyczne! Jak zaś psychologiczna powieść o Wacławie ukształtowała się ostatecznie pod natchnieniem Byrona, tak znowu tło historyczne, na które ta powieść została rzucona, nabrało samoistnego, niezależnego od niej życia, stało się, rzec można, odrębnym celem artystycznym, na pewno nie bez wpływu Waltera Scotta. Wprawdzie słyszymy, że już w Krzemieńcu Malczewski „zadziwiał” kolegów „jakąś instynktowną znajomością staropolskich manierów” i niewątpliwie „głos przeszłości” brzmiał w jego rycerskiej naturze nawet wówczas, gdy już melancholia przeżarła ją niemal do gruntu, — ale niewątpliwie również chęć wskrzeszenia tej przeszłości w utworze poetyckim zrodziła się, a przynajmniej wzmogła, pod wpływem świeżego przykładu w tej literaturze, w której się autor Marii rozczytywał z największym zamiłowaniem. Wrodzony zmysł historyczny i skłonność do dumań nad wszelkimi szczątkami minionych czasów sprawiły właśnie to, że Malczewski od razu odczuł żywo całe piękno poezji Scotta; szukając zaś podobnego piękna na gruncie polskim, odkrył w Ukrainie jego źródło zupełnie analogiczne do tego, które Walterowi biło w Szkocji. Wszakże i Ukraina była ziemią dzikiej swobody i pieśni barda, wszakże stosunek jej do Polski ze stosunkiem Szkocji do Anglii niejedno miał podobieństwo, a Kozacy z góralami szkockimi znamion wspólnych mieli cały szereg. Cały też ukrainizm historyczny polskiego romantyzmu był niejako najwłaściwszą nostryfikacją skottyzmu w naszej literaturze. Kozak zaś Malczewskiego na stepie i „stary siwy pan Miecznik” w waśni z możnym sąsiadem i w boju z Tatarami są tego prądu twórczości najwyższym artystycznym tryumfem. 2. Kompozycja Już z powyższych uwag wynika, że w Marii Malczewskiego nie tylko pierwiastek subiektywny łączy się z obiektywnym, liryczny z epickim, ale że nadto łączą się w tym poemacie dwa odrębne motywy, odrębne cele artystyczne. Możemy jeden nazwać powieścią o Wacławie, drugi powieścią czy dumą o Mieczniku. I pierwsza, i druga jest równocześnie powieścią o Marii, i to je łączy; gatunkowo jednak różnią się one bardzo wyraźnie. Pierwszej przedmiotem jest tragiczny proces psychiczny bez względu na czas i miejsce, i przedstawienie artystyczne tego procesu jest tutaj celem poety najistotniejszym. W drugiej chodzi głównie o to, żeby „ożyło na wieki w poezji”, co w rzeczywistości umarło — o „ducha dawnej Polski”. Genetycznie mamy tu do czynienia ze skrzyżowaniem się dwu skłonności Malczewskiego, dwu stron jego talentu i wreszcie dwu wpływów literackich: Byrona i Waltera Scotta. Trzeba zaś mówić raczej o skrzyżowaniu się, niż o zlaniu, gdyż, mimo zręczne na ogół powiązanie obu czynników w akcji poematu, nietrudno je rozróżnić, a nawet rozróżnia się je mimo woli, bo każdy daje inną kategorię estetycznych wzruszeń. Co się tyczy powiązania kompozycyjnego tych składników w jednej akcji, to trzeba stwierdzić, że jednoczy je przede wszystkim zasadnicza tragiczność ogólnego założenia. Wszystkie osoby poematu są tragiczne, i jakkolwiek tragiczność każdej jest odmienna, to przecież źródło jej jest wszystkim wspólne. Z punktu widzenia poglądu na świat poety, ujawniającego się w refleksjach, źródłem tym jest ogólna tragedia bytu ziemskiego, której tragedia przedstawiona w Marii jest tylko wymownym dokumentem. Z punktu widzenia samego zewnętrznego biegu akcji jest tym źródłem — sam również tragiczny — Wojewoda. Wszystko, co się dzieje w poemacie, jest tylko realizacją i konsekwencją obmyślonego przezeń planu. Plan ten gotowy już poddawała historia Gertrudy Komorowskiej. Malczewski zgodnie z tą historią przedstawił jego poczęcie i niektóre istotne szczegóły wykonania. Pozorne pogodzenie się Wojewody z dokonanym faktem małżeństwa syna, uczta na zamku, list zapraszający w dom synową dla uśpienia czujności jej ojca — wszystko to wzięte z tradycji. Tylko list Wojewody zawiera prócz zaproszenia jeszcze coś, czego w liście Franciszka Potockiego nie było i być nie mogło, mianowicie: wiadomość o równoczesnym wyprawieniu syna na Tatarów. I właśnie ci Tatarzy w planie Wojewody stanowią właściwy węzeł kompozycyjny obu celów artystycznych poematu. Ta wyprawa splecie powieść o Wacławie z dumą o Mieczniku w sposób taki, żeby ów dualizm koncepcji jak najmniej dał się odczuć. Udało się to jednak poecie nie ze wszystkim. Pomysł takiego powiązania był wprawdzie sam przez się bardzo zręczny. Wojewoda chce oddalić Miecznika od córki, a znając go widocznie doskonale, przewiduje, że byle tylko stary zagończyk uspokoił się do co losu Marii, to już na pewno nie oprze się pokusie towarzyszenia Wacławowi w wyprawie na Tatary. To przewidywanie okazuje się następnie rzeczywiście zgodne z psychiką Miecznika i sukces Wojewody wydaje nam się psychologicznie zupełnie prawdopodobny. Gdy jednak w ten sposób Tatarzy do zamysłów Wojewody przypadają doskonale, to natomiast niełatwo ich pogodzić z poprzedzającym otrzymanie listu zachowaniem się i uczuciami Miecznika. Ci Tatarzy muszą być bardzo blisko, skoro Miecznik obiecuje sobie powrót z wyprawy jeszcze tego samego dnia, w którym (i to wcale niezbyt wcześnie) wyrusza. Nie od Wojewody dopiero się o nich dowiedział, bo przecie mówi wyraźnie: Wszakże i ja Tatarów wypłoszyć stąd żądamA dlaczego wżdy siedzę — bo się w zad oglądam. To „oglądanie się w zad” oznacza niewątpliwie obawę jakiegoś zamachu ze strony Wojewody. Czyż jednak wobec grasowania Tatarów w najbliższej okolicy nie powinno się było Miecznikowi stokroć straszliwszym wydawać niebezpieczeństwo napaści tatarskiej? Tymczasem ani śladu troski o to bardziej bezpośrednie niebezpieczeństwo nie było u Miecznika widać. I po otrzymaniu listu Wojewody, z radością, że znikło niebezpieczeństwo z tej strony, żadna zgoła nie łączy się radość z tego powodu, że równocześnie z tamtym i drugie niebezpieczeństwo przestało już być straszne. Otóż te zaniedbania u tak czujnego psychologa, jakim się Malczewski w ogóle okazuje, wynikły niewątpliwie z nie dość organicznego zrośnięcia się w jego fantazji obu motywów koncepcji, — stąd zatem, że Tatarzy weszli w tragedię Szczęsnego i Gertrudy jako czynnik wprowadzony tam sztucznie, li tylko po to, żeby z tej tragedii uczynić równocześnie powieść historyczną. Jest zapewne dużym sukcesem artystycznym Malczewskiego, że w dalszym rozwoju akcji tej sztuczności nie odczuwamy. Splot obu elementów w drugiej pieśni żadnych logicznych ani psychologicznych wątpliwości już nie nasuwa. Żeby jednak i w czysto estetycznym reagowaniu jeden element drugiemu nie przeszkadzał, tego powiedzieć już nie można. W czasie bitwy zwłaszcza uwaga nasza — podminowana niepokojem, wywołanym przez przewidywanie zasadzki ze strony Wojewody i sugerowanym przez przeczucia Marii i Wacława — niechętnie odrywa się od dramatycznego raczej dotąd rozwoju ich losu i piękne obrazy bojowe przebiega z roztargnieniem, jak zwykle epicki epizod w dramacie. Jeżeli zaś ów wielki rozmach talentu, jaki poeta w tę bitwę włożył, porwie kogo tak silnie, że przeważy nawet dramatyczne napięcie troski o Marię, — to stanie się to znów ze szkodą tego ostatniego. Dramatycznym jest zasadniczy wątek akcji poematu Malczewskiego nie tylko ze względu na swoją treść, ale również ze względu na sposób jej przedstawienia. Poeta nie *opowiada* w właściwym tego słowa znaczeniu, tylko — zupełnie jak w dramacie — stawia czytelnika od razu wobec poczynającego się właśnie działania jakichś osób, którego sens właściwy, cele i pobudki poznajemy stopniowo dopiero z poruszeń, gry fizjognomij i wreszcie słów ich samych. Mamy przed sobą szereg następujących po sobie scen-obrazów, z których pierwsze, jak zwykle ekspozycja w dramacie, nasuwają nam różne pytajniki, zmuszają do snucia różnych domysłów, podniecają ciekawość, ale jeszcze błądzącą trochę po omacku, aż wreszcie (następuje to między 12-ym a 14-ym ustępem pieśni I) zaczynamy wszystko rozumieć i odtąd już śledzimy dalszy bieg zdarzeń z ciekawością o określonym uczuciowym napięciu, przeczuwając coś strasznego. Poeta przy tym tak układa owe sceny-obrazy, że to napięcie ustawicznie wzrasta. Niepokój, który powstaje przez zestawienie treści listu Wojewody z jego tajemniczym i złowróżbnym jakimś zachowaniem się bezpośrednio po wysłaniu Kozaka — potęguje się stale, naprzód pod wpływem przeczuć Marii, potem na widok zagadkowych Masek, wreszcie pod sugestią przeczuć Wacława, aż w końcu, gdy razem z nim pukamy bez skutku do pogrążonego w grobowym milczeniu domu Miecznika, — dochodzi do punktu kulminacyjnego. Ma zaś owo stałe pomnażanie emocji tym bardziej dramatyczny charakter, że poeta unika z dość wyraźnym staraniem wszystkiego, co by ją mogło rozpraszać lub hamować. Z wyjątkiem bitwy, nie zatrzymuje nas Malczewski przy niczym, co by się w ten lub inny sposób nie miało przyczynić do spotęgowania wrażenia katastrofy. Tempo rozwoju akcji jest na ogół szybkie, widoczna wszędzie nie epicka zgoła troska o koncentrację wszystkich jej elementów ze względu na zamierzone wywołanie wrażenia jak największego tragizmu. Wymyka się tylko tu i ówdzie spod panowania tej ogólnej celowości — element historyczny. Ten ma niewątpliwie swój byt w poemacie niezależny, mimo że poeta zachowanie się Wacława w czasie bitwy nie z przesłanek bitwy samej wysnuł, tylko właśnie z przesłanek koncepcji psychotragicznej. I sam jednak ten historyczny, epicki element został przez Malczewskiego ujęty — jak cała akcja — dramatycznie. Akcja ta jest mianowicie wszędzie naprawdę akcją. Opisowości epickiej brak prawie zupełnie. Wszystko niemal podane nam jest w słowie i w działaniu osób poematu, z tą tylko od dramatu różnicą, że w słowie i działaniu słyszanym i widzianym tylko uszyma i oczyma wyobraźni. Sam zająwszy wobec treści swego utworu niby stanowisko widza, dzielącego się tylko z kimś poza kulisami wrażeniami z tego, co właśnie widzi i słyszy, — umiał się Malczewski utrzymać na tym stanowisku wcale konsekwentnie przez cały niemal czas swego opowiadania, i tym sposobem żywość i teraźniejszość swojej wizji potrafił zasugerować czytającemu. Sugestia ta zaś jest tym silniejsza, że poeta nie tylko patrzy i słucha, ale także przeżywa wszystko z całą bezpośredniością uczuć. Refleksje osobiste, którymi, podobnie jak Byron, przeplata obficie swoje obrazy, nie mają nigdy charakteru rezonowania na zimno, są stale albo okrzykami na widok tego, co się właśnie dzieje, albo głośną zadumą nad tym, co się dopiero co stało, albo wreszcie wyrazem przeczuwania tego, co się prawdopodobnie stanie. W każdym razie wszystkie są wyrazem bezpośredniego udziału uczuciowego poety w wypadkach, które się przed oczyma jego duszy rozgrywają aktualnie. 3. Przyroda i ludzie Zgodnie z dramatycznym charakterem całej wizji artystycznej Malczewskiego, na czoło jej obrazów wysuwają się oczywiście ludzie. Przyroda przeważnie znajduje się na obwodzie naszego pola widzenia, którego środek zajmują pojedynczo, samowtór lub w większych grupach dramatis personae. Tak właśnie jak na scenie, uwaga widza i słuchacza, zajęta akcją, dorywczo tylko może się zwracać ku szczegółom dekoracyj, natrafiając na nie jakby przypadkiem, wśród gonitwy wzroku za poruszającymi się ludźmi. Tylko gdy się chwilami zdarza, że nikogo na scenie nie ma, jest sposobność do zajęcia się tłem dekoracyjnym dla niego samego. Są takie chwile i w Marii: ustęp I, 2 np., I, 8 lub ustęp II, 3. Zwykle jednak tło pejzażowe akcji kreśli poeta krótkimi napomknieniami, wplecionymi jakby od niechcenia pomiędzy słowa, które mówią o ludziach. Najszersze perspektywy krajobrazowe roztaczają się przed oczyma naszej imaginacji wówczas, gdy przedmiotem obrazu są ludzie w ruchu. Wówczas, a jest takich ustępów cały szereg (I, 1–3, 7, 19; II, 5, 14) — poeta ściga ich wzrokiem z pewnego stałego punktu, i właśnie za pomocą wzmianek o tym, co mijają, stwarza bogatą perspektywę krajobrazu. Że zaś wzmianki te są zawsze charakterystyczne, że w całej pełni podtrzymują ową sugestię bezpośredniej wizji, więc widok okolic, przez które „ciemny Boh po granitach srebrne szarfy snuje”, pozostaje w ogólnym wyobrażeniu ogromnie plastyczny i odrębny koloryt lokalny tej Ukrainy mocniej się wraża w pamięć z tego tła Marii niż z całej reszty naszej ukraińskiej poezji. Przyczynia się zaś do tego także w bardzo dużej mierze przenikający wszędzie krajobraz Malczewskiego głęboki liryzm. Duszą przyrody jest u niego dusza ludzi żyjących na jej łonie. Jej barwy i głosy są kolorem i mową uczuć tych ludzi. Są też — ilekroć poeta sam na sam z przyrodą zostaje — kolorem i mową uczuć jego własnych. I właśnie taka przejmująca do głębi treść tej mowy daje krajobrazom Marii niezwykłą siłę poetyckiego oddziaływania. W przeciwstawieniu do pewnego stopnia z takim traktowaniem przyrody, kreacje ludzi mają w poemacie Malczewskiego charakter mniej lub więcej obiektywny. Nawet tym osobom, którym dał dużo z siebie samego, chciał i umiał poeta nadać równocześnie życie ich własne, uzgadniając doskonale owe pierwiastki subiektywne z obiektywnymi założeniami psychologicznymi, które dla nich obmyślił, czy też które mu podsuwał przyjęty schemat akcji. Główny bohater poematu, Wacław, ma w sobie niewątpliwie dużo z swego twórcy. Jego najogólniejsza, najprostsza charakterystyka zawarta (II, 15) w słowach: Jak tu szalonym myślom stawić się oporem?Trzeba być cnót najczystszych lub kamieni wzorem;Nie był jednym ni drugim — umiał walczyć w boju,Kochać, być wiernym, wdzięcznym — już Wacław w pokoju — Ta charakterystyka z pewnością stanowi szkic duchowy Malczewskiego w jego wojskowym okresie życia. Wielka uczuciowa miękkość Wacława w stosunku do ukochanej przy równoczesnej wybitnej męskości duszy i postawy, skłonność do entuzjastycznych porywów idealnych obok dzikiej popędliwości — wszystko to niewątpliwie rysy charakteru wspólne mężowi Marii z samym poetą w jego pierwszej młodości. I jeżeli uczucia i w ogóle stany duchowe Wacława przedstawione są wszędzie z taką ogromną prawdą, z takim realizmem psychologicznym, jeżeli sam ten przełom gwałtowny, owo „zepsucie się w truciźnie przez jedną minutę” pod wpływem katastrofy, wydaje się także, nie już prawdopodobne, ale wprost nieuniknione, — to znowu przede wszystkim dlatego, że poeta samego siebie przenosił w wyobraźni w analogiczne sytuacje i odtwarzał reakcje psychiczne Wacława jakby swoje własne. Zawsze jednak są one ściśle zastosowane do założeń i warunków pomyślanych obiektywnie, zgodnie z rozwojem akcji, niemającej z samym poetą nic wspólnego; słowem, Malczewski zużytkowuje artystycznie w Wacławie własną treść duchową w bardzo obfitej mierze, ale ją obiektywizuje doskonale. Podobnie też i Marii charakter zrodził się niewątpliwie ze źródeł głęboko subiektywnych. Ucieleśnił w niej poeta swoje osobiste marzenia o kobiecie, swoją tęsknotę do miłości takiej, jakiej nigdy nie zaznał, a w jakiej istnienie, a raczej zdarzanie się na ziemi jednak wierzył. Razem z tą wiarą zaś dał wyraz i przekonaniu, że takie zdarzenie, dając tym, którym się objawiło, przedsmak nieba i anielstwa, musi się stać dla nich z drugiej strony źródłem najgłębszego z tragizmów. Bo „co czułe, szlachetne, tylko chwilę świeci” na grzęzawiskach ziemskiego istnienia i jakby po to tylko żeby — gdy zgaśnie — uczynić ciemność tym straszniejszą. Gdy nie tylko „Obecność tarza się w ohydzie, — Przyszłość jeszcze otruta, rozczochrana idzie, komu? anielskiej duszy, co za to przeklęta, że cukrem przyjmowała drapieżne zwierzęta — gdy każdy dobry przymiot w gorzki żal się zmienia, większe to niźli ziemskie — piekielne cierpienia”. To tragedia Wacława, upotworniona jeszcze przez to, że „zgon najdroższego szczęścia” przyszedł „z błogosławieństw ręki”. Ale i Maria sama jest tragiczną. Winą jej tragiczną jest to, że aniołem będąc, dotknęła się ziemi; — „do Aniołów grona dążyła, ich czystości czarem otoczona, ale trawiący oddech światowych uniesień owiał pęk młodych uczuć i zwarzył jak jesień”. Jest w niej ciągłe, choć ciche, rozdarcie między amor sacro i amor profano. I myśl, że „może Pan Bóg skarze tak żywe kochanie”, ściska serce lękiem nawet wówczas, gdy w ramionach ukochanego tak jej na pozór „lekko, tak słodko, że już nic nie trzeba, jakby w jego objęciu leciała do nieba”. A w miarę jak chwila rozstania się zbliża, lęk zamienia się w rozpaczliwe przerażenie, przeczucie złowrogie — niemal w pewność. Tragizm ten Marii wzrusza może tym mocniej, a w każdym razie w swoisty zupełnie sposób, że jest przeniknięty cały pierwiastkiem najczystszej kobiecości. Zarówno źródła jego, jak i wszystkie przejawy, zostają w sferze uczuciowej. Reakcyj woli, ani nawet intelektu na to wszystko, co się z nią i koło niej dzieje, nie wprowadził poeta do duszy swej bohaterki prawie zupełnie. Same tylko reakcje serca. Z Grażyny nie ma w Marii nic. Bez dopełnienia w mężczyźnie ona nie miałaby ani racji, ani możności bytu na ziemi. „A wszak bez obrony więdnie pieszczotny powój — a wszak bez osłony nie trwa tu słodki owoc”. Być zaś czyichś „chwil osłodą — czasem ich ozdobą”, żyć dla kogoś i w kimś, brzmieć w jego „szlachetnych pomysłach, w spojrzeniach czuć się światłem i życia potrzebą” — oto wszystkie Marii chęci i oto też prawdopodobnie, zdaniem Malczewskiego, idealny cel kobiety w ogóle. I znowu trzeba przyznać, że ten swój, tak wyraźnie swój, ideał niewieści umiał poeta ukazać w kobiecie żywej, prawdziwej i naturalnej, że każde poruszenie jej duszy i ciała zdaje się nie z subiektywnego marzenia wzięte, ale z obiektywnej obserwacji kobiet rzeczywistych. Wprost już personifikacją osobistych uczuć i myśli Malczewskiego jest — w pierwszym swoim występie przynajmniej — postać tajemniczego pacholęcia. Wszystko, co wówczas mówi, jest elegią samego poety. Później — w chwili, gdy szepce do ucha Wacławowi tajemnicę jego nieszczęścia — dalej, gdy wsiada z nim razem na koń i „obejmuje rycerza”, aby nie opuszczać go już nigdy, — wtedy staje się symbolem, który można sobie tłumaczyć rozmaicie, najlogiczniej jednak może jako uosobienie rozpaczliwego pesymizmu, który ze śmiercią Marii przeniknie ducha Wacława tak, jak przeniknął ducha jego twórcy. Zresztą jest to jeden z tych nastrojowych przede wszystkim symbolów, które raczej odczuwać trzeba niż tłumaczyć, a które rozmnożył w literaturze dopiero symbolizm modernizmu. W każdym razie, jeżeli w Wacławie zobiektywizował poeta różne cząstki swego charakteru dawnego, z przed okresu podróży, to w tym pacholęciu zobiektywizował znów swój nastrój duchowy obecny, ten, w którym pisał Marię. Zobiektywizował w postaci jakby nie z tego świata, jedynej w poemacie fantastycznej, niesamowitej, przybyłej tu z wyższego (i w oczach poety zapewne rzeczywistego) planu istnienia. Wszystkie inne osoby poematu obiektywne są już i w samym pomyśle. Wyszły bowiem z jego koncepcji jako powieści historyczno-epickiej. Wojewoda czy Miecznik, Kozak czy stary sługa — żadna z tych postaci nie służy poecie do wypowiedzenia czegoś mniej lub więcej osobistego; o tyle tylko chyba, że tragizm dwóch pierwszych jest, na równi z tragizmem Marii i Wacława, wyrazem charakterystycznej dla Malczewskiego tragicznej koncepcji świata. Ale źródłem całego zewnętrznego i wewnętrznego ich wyglądu w imaginacji poety są wyłącznie wyobrażenia zrodzone z obserwacji i z lektury wspomaganej intuicją, podczas gdy tamte trzy osoby wiele składników swego bytu artystycznego zawdzięczały introspekcji. Z tych czterech, o których mowa obecnie, najzupełniej, najwszechstronniej żyje w naszej wyobraźni oczywiście Miecznik. Stanowi on jedną z tych wielkich syntez plastycznych, z których promieniuje cały sens pewnej epoki i warstwy historycznej, jej dusza i koloryt, jej ideał i jej rzeczywistość równocześnie. Szlachcicem XVII w. jest Miecznik naprawdę w każdym swoim wewnętrznym i zewnętrznym poruszeniu, i w treści swego bytu, i w formie. Życie publiczne schodzi mu „wśród boju i rady, wśród spornego wyboru i hucznej biesiady”. Pojęciami swoimi, poglądem na świat, nie przerasta poziomu tego życia ani o cal. „Przywileje” naszej szlachty — „skrzesać ognia w pałasze, gdy przyjaźń ściemnieje”, „kiedy hufy nie z sobą na sejmie, krzyczeć veto jeszcze i w rozejmie”, — zajazd jako forma wymiaru sprawiedliwości — wszystko to wydaje mu się porządkiem rzeczy zgoła boskim, przyrodzonym. Stary obyczaj jest regulatorem naturalnym wszystkich jego myśli i postanowień, nieledwie że myśli i postanawia za niego. Ale moralnie daje Malczewski Miecznikowi wszystko, na co tylko ten obyczaj i czas w Polsce stać było najlepszego. Czyniąc go typem epoki i warstwy, czyni równocześnie jej ideałem. „Czystym ogniem” zapala w nim „imię ojczyzny”, obrońcą jej, rycerzem i wodzem czyni go doskonałym — pierwszym w naszej literaturze „znakomitym zagończykiem”. I jeszcze z ludźmi i w domu czyni go złotym, najlepszym człowiekiem, w którego przeźroczystej duszy widać tylko candor najszlachetniejszych instynktów. Spod rzęsy szorstkości żołnierskiej, która słowom nadaje zawsze jakiś ton obozowych rozporządzeń, ukazuje się co chwila najczystsza krynica serca miękkiego i czułego, skorego nawet do załzawień. Oczywiście najwrażliwszą strunę tej czułości stanowi córka. W starości ona się stała dla niego jedyną „władzą życia” i oto tragedia tej starości w tym, że „gołąb od przekleństw odleci i władzę życia zabierze z sobą, wprzód nim gromnica zaświeci”. Całą zaś „winą tragiczną” nieszczęsnego ojca jest tylko jego prostoduszna łatwowierność. Sam do żadnych „mataczyn” niezdolny, uwierzył prędko w nieprawdopodobną odmianę serca Wojewody i oto „chętny w drugich obronie, sam się w przepaść zagrzebał”. Ale: Krótka stąd radość w Zawiści łonie:Choć złe i dobre w grubej zasłonie,Sąd ostateczny jest w niebie;Może w kłopocie i silna głowaPosępnie kiedy się rzuci. Jakoż ukazał nam poeta jeszcze w ekspozycji rzucającą się posępnie głowę Wojewody, bo i zbrodnia była w jego oczach zjawiskiem przede wszystkim tragicznym. Wojewodę — inaczej jak Miecznika — widzimy tylko w przekroju jednego psychicznego momentu. I ani jednego słowa z ust jego nie słyszymy. Z poruszeń tylko, z twarzy, z zachowania się w czasie uczty i po niej, poznajemy, jak drogo zostało okupione to zwycięstwo, które pycha rodowa odniosła w nim nad wszystkimi innymi uczuciami. Ale te poruszenia i ta twarz z taką plastyką wyrażają grozę zapadłych w duszy postanowień, że cień jakiś ustawicznie niepokojący pada od tej z daleka tylko oglądanej postaci na całą akcję poematu, i do dramatycznego napięcia uczuć czytelnika przyczynia się ten cień przede wszystkim. Równocześnie — doskonale zharmonizowany w wyglądzie i geście swoim z całym otoczeniem, z zamkiem dawnym, z galerią starych portretów, z ucztą szlachecką i wyruszającą w pole pancerną drużyną — jest Wojewoda także w całej pełni postacią historyczną. Na równi z Miecznikiem jest on pierwszym u nas objawieniem prawdziwego zmysłu historycznego w twórczości poetyckiej, — obaj są pierwszymi przedstawicielami w literaturze naszej nie tylko już nazwiska i kostiumu minionej epoki, ale i jej ducha. Pierwszy w Polsce uczeń Waltera Scotta, naprawdę pojętny, umiał Malczewski odtworzyć właściwy koloryt przeszłości i dać jej złudzenie artystyczne, mimo że ani nazwisk, ani czynów, ani nawet dat historycznych nigdzie nie wymienił. I mimo, że nigdzie ani w niczym nie widać osobnego sadzenia się na tę historyczność, że barwy jej rozrzuca poeta mimochodem, jakby o tym nie myśląc, i nawet język Miecznika, przy całej swojej odrębności nie jest przecież językiem XVII wieku, tylko językiem, który Malczewski słyszał u starych ludzi swego czasu; a jedynie formę jego ukształtował tak, żeby do charakteru starego rycerza przylegał jak najlepiej. Obrazu przeszłości polskiej na Ukrainie dopełnia jeszcze Kozak. Do polskiej przeszłości należy, bo jest on z tych, co „z rodu panom wierni”. Ale od poziomego chłopa różni się i postawą, i całym zachowaniem się, i całą swoją naturą. „Poddany, lecz swobodę z ojca powziął łona”, i wierność jego nie łączy się bynajmniej z jakimś poczuciem przymusu. Kark ma twardy i spojrzenie harde. Poeta wyraźnie lubi na niego patrzeć, a widzi go w całej krasie dzikiego junactwa, widzi przede wszystkim na stepie „z wichrem ukraińskim w zawodach”, na koniu, co jak on „dziki lecz posłuszny żyje” i z nim razem i ze stepem stanowi jedną „dziką duszę”. Nie dał Malczewski temu Kozakowi rozmyślnie żadnych rysów indywidualnych. Nie dał nawet imienia. Widział w nim i przedstawił typ — gatunek. Rysy same ogólne: umiłowanie swobody i pędu, zabobonność, czułość „na śliczne czarne oczy”, „dumka żałośna” na ustach. Cały on zresztą jest dumką w tym poemacie, wcieloną poezją Ukrainy, tak, jak górale Scotta są wcieloną poezją Szkocji. Jeżeli zaś tutaj jest tylko analogia, to w starym słudze Miecznika, choć to tylko sylwetka, są także wyraźne rysy skottowskiego stylu. Nie w tym sensie wprawdzie, żeby ta sylwetka przypominała tego lub owego famulusa z powieści Scotta poszczególnie, ale w tym, że należy ona do tego samego, przez Scotta głównie wprowadzonego do literatury, gatunku postaci i że jest w podobny sposób, z lekka humorystyczny, traktowana. Ten uśmiech, który zdaje się przemykać po smętnej twarzy Malczewskiego na widok, jak „stary sługa wstrzymał tych przychodniów (masek) śmiałość, i znów rozparł na wrotach niewzruszoną stałość”, po to, aby im jednak za chwilę te wrota z naiwnej ciekawości otworzyć — uśmiech ten, zaledwie zresztą dostrzegalny, jest w Marii czymś zgoła wyjątkowym. Zawdzięczamy go niewątpliwie temu, że poeta żywo odczuwał wartość estetyczną podobnych figur Scotta i mimochodem jakby chciał zaznaczyć, że w polskich dworach żywych wzorów tego typu nie brak. Ten uśmiech też sprawia, że mimo drobnych zupełnie rozmiarów roli ten majordomus Miecznika jest jednak postacią żyjącą własnym życiem. Zresztą i mówi on przecież, jak wszystkie inne postaci Marii, z wyjątkiem milczącego Wojewody, swoim własnym językiem. Malczewski jest właściwie pierwszym w Polsce poetą, który konsekwentnie i ze względów li tylko artystycznych, a nie satyrycznych, stosował jako środek charakterystyki indywidualizację dykcji. Na pozór może się wprawdzie zdawać, że tylko Miecznik, Kozak i ów stary sługa mówią każdy po swojemu. W gruncie rzeczy jednak także między językiem Wacława a językiem Marii zachodzą wcale istotne różnice. Wacław mówi zdaniami krótszymi, Maria powłóczystymi okresami, przy czym i cały koloryt i melodia mowy jest dla każdego z nich inaczej charakterystyczna. Tylko znamiona indywidualne ich sposobu mówienia nie wpadają w oko tak, jak odrębność mowy Miecznika lub Kozaka, bo naprzód Malczewski język Miecznika indywidualizuje staranniej, z osobno ku temu skierowaną uwagą, po wtóre, co ważniejsza, nie tylko indywidualizuje, ale prócz tego stara się konsekwentnie o zupełny tego języka realizm. Streszczenie listu Wojewody w I, 14 lub mowa do wojska w II, 4 są pod tym względem skończonymi arcydziełami. Ma się wrażenie, że są stenografowane. Tymczasem — choć Wacław także niekiedy używa wyrażeń nieliterackich (np.: „ja się błąkał”) lub zdań zaczynających się od „to”, a nawet wpada raz zupełnie jakby w styl Miecznika („Bo z panem Wojewodą nie służy żartować” itd.) — to jednak na ogół oboje z Marią mówią językiem literackim, a raczej poetycznym, ozdobnym, który zresztą w dialogu miłosnym nienaturalnym się nie wydaje. W ogóle trzeba powiedzieć, że technika charakteryzatorska Malczewskiego stoi tak wysoko, jak u nikogo przed nim i jak u niewielu po nim. Do charakterystyki bezpośredniej (wprost od siebie) ucieka się autor Marii bardzo rzadko. Charakteryzuje ludzi przez ich własne słowa, postępowanie, przez obrazy ich uczuć w pewnych momentach akcji. Te obrazy zaś tworzy najchętniej w ten sposób, że wyczytuje niby z twarzy i poruszeń człowieka jego stan psychiczny i komunikuje to wszystko czytelnikowi, stwarzając przy tym jakby fikcję wspólnego z nim na daną postać patrzenia. Nigdzie rysopisu, ani w ogóle *opisu* jakiegokolwiek w ściślejszym tego słowa znaczeniu, tylko zawsze poddanie jakiegoś najcharakterystyczniejszego szczegółu wyrazu twarzy, czy poruszenia, na podstawie którego wyobraźnia czytelnika dotwarza sobie resztę. Tak samo też ma się rzecz i z kostiumami i z całym tłem. Gdy kontemplacja całej wizji trwa nieco dłużej, powstają z tego takie pełne arcydzieła charakterystycznego portretu, jak np. wizerunek Marii w I, 10. Ale nawet tam, gdzie na kontemplację dłuższą nie ma czasu, gdzie poeta ukazuje obraz tylko na mgnienie oka, zawsze umie on jednak zasugerować ową dramatyczną niemal bezpośredniość wizji i tym sposobem osiąga jej wielką plastykę i żywość. Gdy do tego dołączyć wielki realizm psychologiczny, wielką prawdę drobiazgowo nieraz (u Wacława zwłaszcza) odtwarzanych ludzkich uczuć, wielką wreszcie tych uczuć i w ogóle charakterów rozmaitość i różność, to złoży się to razem na epitet wielkości i dla całego epickiego talentu Malczewskiego. 4. Styl W oczach wielu czytelników obniżał i obniża po dziś dzień wartość artystyczną Marii jej język. Wcale często dawał i daje się słyszeć zarzut, że jest to język człowieka, który nawykł wyrażać się w mowie obcej i którego myśl szuka sobie uzewnętrznienia w polszczyźnie z wyraźnym trudem. Goszczyński (Nowa epoka poezji polskiej) poszedł nawet tak daleko, że nazwał Marię jakby próbką pisania po polsku, dokonaną przez kogoś, kto się na to „odważył” po raz pierwszy. Musi zatem istotnie być w języku Malczewskiego coś, co takie wrażenie ogólne usprawiedliwia, a przynajmniej tłumaczy. Nie opiera się ono chyba jednak na wyrazach ani zwrotach cudzoziemskich, bo takich jest w Marii, jak na czas, w którym powstała, bardzo niewiele. Kilka razy przeczenie z biernikiem, galicyzm w zdaniu: „aż wykrojone usta zadmuchawszy w rogi, opuściły się ręce”, — oto właściwie wszystko. Daleko obfitsze są archaizmy i prowincjonalizmy, ale te romantyka nie powinny były razić zupełnie, klasykom zaś mogły się wydawać wykroczeniem przeciwko ich estetyce, ale przecież nie dowodem słabego władania polszczyzną. Jakoż zdaje się, że ci wszyscy, którzy czynią Marii taki zarzut, nie tyle wyraźne błędy językowe mają na myśli, nie tyle cudzoziemski tok języka, ile raczej to, że istnieje w poemacie Malczewskiego cały szereg zdań zawiłych i niejasnych, niedokończonych lub zdefektowanych tak, że tylko z trudem można się domyślać, co właściwie poeta chciał w nich wyrazić; czasem nie można się nawet domyślić. Zwrócimy na nie później uwagę w przypisach pod tekstem poematu, — tutaj zaś wypadnie tylko rozstrzygnąć pytanie, czy to naprawdę nieumiejętność, brak swobody i łatwości w wypowiadaniu się po polsku, czy też tylko zaniedbanie. Rozstrzygnięcie to zaś nie przyjdzie trudno, gdy się zważy, że dowodom rzekomej nieumiejętności można przeciwstawić o wiele dłuższy szereg przykładów umiejętności i to niejednokrotnie wprost zadziwiającej. Wszakże nawet sam przywoływany tu Goszczyński stwierdzał w Marii fakt mistrzowskiego wyprowadzania w dotykalnych niemal postaciach najgłębszych uczuć z najistotniejszymi ich odcieniami. Kogo zaś razi duża liczba wyrazów nieużywanych w dzisiejszej literackiej polszczyźnie i byłby może skłonny do uważania ich za jakieś dziwaczne nowotwory lub prowincjonalizmy, ten ze zdziwieniem może dowie się z komentarza pod tekstem niniejszego wydania Marii, że prawie wszystkie te wyrazy można znaleźć w Słowniku Lindego. Trzeba więc raczej przyjąć, że zarzuty pod tym względem wynikają po części z niedostatecznej znajomości języka, po części zaś z uprzedzenia, którego źródło nietrudno nawet wskazać. Oto pierwszy biograf Malczewskiego, Bielowski, powiedział, nie wiadomo na jakiej podstawie, że autor Marii w dzieciństwie mówiąc, a nawet pisząc językiem obcym, polskiego do lat późnych nie umiał. Wiadomość tę powtarzano odtąd za Bielowskim aż do ostatnich czasów, pomimo że już w roku 1852 najwiarogodniejszy świadek, kolega krzemieniecki Malczewskiego, stwierdzał zupełną jej bezpodstawność, zapewniając, iż „przez *cały ciąg* pobytu w Krzemieńcu *ani śladuśmy tego nie widzieli*”. Otóż najprawdopodobniej podświadomą przyczyną owego wrażenia, że Marię pisał człowiek, który nawykł wyrażać swoje myśli po francusku, jest właśnie nie co innego, tylko ta fałszywa wiadomość biograficzna, w skojarzeniu oczywiście z owymi częstymi niejasnościami i ułomnościami wysłowienia, ze zdarzającymi się też, choć rzadko, formami języka niepolskimi. Wyjaśniwszy jednak w ten sposób przyczynę złudzenia nieumiejętności tam, gdzie się ma do czynienia jedynie z zaniedbaniem, trzeba teraz z kolei zastanowić się nad tym, jak sobie wytłumaczyć tak niezaprzeczone już w każdym razie uchybienie u poety, który na ogół wkładał w swój utwór bardzo dużo świadomego i czujnego starania artystycznego. Godzi się jedno z drugim najprawdopodobniej znów w ten sposób, że Malczewski nie kontrolował formy gramatycznej i logicznej swego wypowiadania się, tylko właśnie wyłącznie artystyczną. Z chwilą gdy napisany ustęp osiągał zamierzony efekt barwą, dźwiękiem i uczuciową wartością słów, artysta był zadowolony, choćby wiązadła gramatyczne i pojęciowa przejrzystość tych słów wiele nawet pozostawiały do życzenia. Podobny był w tym malarzowi malującemu plamami, z tą jednak różnicą, że jemu więcej jeszcze może chodziło o wartości melodyjne niż o barwne. Z pewnością wiele zaniedbań gramatycznych, opuszczeń, przestawiań szyku itp. powstało po prostu stąd, że poeta biernie niemal dawał się ponosić fali rytmu. Każdy chyba odczuwa, że najistotniejszy czar stylu Marii stanowi niezrównana harmonia jego melodii, że w tej melodii objawia się najdoskonalej jedność i zarazem jedyność artystyczna tej powieści, i zarazem najwewnętrzniejsza treść duchowa indywidualności jej twórcy. W tragedię własną i w tragedię postaci swego poematu, w przeszłość Ukrainy i w jej obraz teraźniejszy, w świat widzialny i niewidzialny — we wszystko to jest Malczewski jeszcze bardziej wsłuchany niż wpatrzony. W przeważnej części obrazów Marii wyrazy budzące wyobrażenia słuchowe znacznie przemagają liczbą nad tymi, które się odwołują do wzrokowych: *Prychają* rącze konie, brzęczą w ruchu zbroje,*Szumią* skrzydła husarzy, chcą lecieć na boje (…) a kiedy „rycerze w ciasną gotycką bramę suną się z łoskotem”, to: Zabrzmiała długim echem do sklepienia drżąca —Aż łagodniejszą ziemię lżej kopyto trąca;I ciszej, ciszej brzęcząc — już słabo — z daleka —Głuchy dochodzi odgłos i coraz ucieka. Takie przykłady można by mnożyć bez końca. Z tego jednak nie wynika bynajmniej, żeby malarska strona stylu była w Marii zaniedbana. Przeciwnie, Malczewski jest niewątpliwie jednym ze świetniejszych epików-malarzy naszej literatury. Tylko na ogół raczej dźwiękowe wyobrażenia wywołują wzrokowe niż odwrotnie, i prócz tego raczej koloryt obrazów jest ilustracją muzyki, niż muzyka ilustracją obrazów. I można przy tym jeszcze powiedzieć, że barw poszczególnych przedmiotów, a przynajmniej odcieni tych barw, przeważnie autor Marii nie narzuca wyobraźni czytelnika: pozostawia pod tym względem dużą swobodę jej współtwórczości, zastrzegając sobie tylko ogólny koloryt, a przede wszystkim koloryt oświetlenia. Operuje jako malarz przede wszystkim światłem; barwy, odcienie, drgania i połyski światła przenikają jego styl na każdym kroku. Daje je odczuć bardzo często przy pomocy przenośni z zakresu zjawisk duchowych, i odwrotnie też — zjawiska duchowe uplastycznia za pomocą porównań ze zjawiskami świetlnymi. Prześliczny zachód słońca w II, 3 przy całym Mickiewiczowskim zgoła realizmie barw i ruchu światła uduchowia się stopniowo, i napełniwszy oczy kolorami, rozrzewnia potem serce jak „wzrok tęsknej przyjaźni, co w podróż ucieka”. I podobnie jest bardzo często. Z drugiej zaś strony każde uczucie objawia się na twarzy człowieka — zależnie od rodzaju — bądź to płomieniem, bądź światłem. Słowo *blask* należy do tych, które się powtarzają najczęściej. I można przy tym stwierdzić pewną predylekcję do blasków opalowych, przymglonych, załamujących się jakby we łzach. Porównania, którymi się Malczewski w celach malarskich posługuje, są zazwyczaj krótkie, przelatujące szybko przez długość najwyżej jednego wiersza. Tylko bitwa wywołała dwa porównania homeryckie (Wacław i „potok wstrzymany w swoim bystrym pędzie” oraz Miecznik „ze zmieszanym czuciem i matki i lwicy”), nadto cała refleksja II, 19, ujęta w ramy refrenu „w tym ciemnym ludzkich uczuć i posępnym lesie” — jest cała jednym długim porównaniem, a raczej przenośnią w stylu nastrojowo-romantycznym. Przeważnie zarówno porównania, jak i (częstsze daleko) przenośnie Malczewskiego uderzają oryginalnością i trafnością zarazem, a obfitość ich sprawia, że styl Marii nie staje się ani na chwilę niemal abstrakcyjny, pojęciowy, — zawsze jest wyobrażeniowy, konkretny. Można to jego znamię podziwiać szczególniej przy niezmiernie licznych personifikacjach. Upodobanie do nich przejął Malczewski prawdopodobnie od Byrona, ale gdy angielski poeta tworzył je bardzo często po prostu przez pisanie takich abstrakcyj jak: miłość, zemsta, zbrodnia itp. wielką literą, polski nie zadowala się tym prawie nigdy. U niego Sława ukazuje się na pobojowisku „zapylona”, Odwaga załamuje ręce, Obecność tarza się w ohydzie, Przyszłość otruta rozczochrana idzie, itd. Często personifikacja przybiera rysy jednej z postaci poematu (najczęściej Marii; por. np. „Czułość na mnie z ufnością śliczne sparła dłonie”), czasem zamienia się w zamknięty w sobie obraz głęboko nastrojowy. Tak jest np. z owym Przypomnieniem (w II, 14), które jak widmo wstaje „i budzi martwą przeszłość i w wonne kotary szepcą dreszcz i niepokój zgromadzone mary”, — albo gdy „w próżnym (po Wacławie) miejscu, zadumana, blada, Ciszę budząc westchnieniem Samotność usiada”. Nastrojowość, powstająca przez szczególny dar harmonizowania elementów muzycznych i malarskich w jakąś przedziwną jedność działania, stanowi jedno ze znamion stylu Malczewskiego najbardziej swoistych. Najsugestywniej występuje ono w obrazach przyrody, uduchowiając je w sposób, który do podobnej perfekcji doprowadzili dopiero późniejsi symboliści. Ale ten sam właściwie nastrój ogarnia cały poemat i pozostaje w duszy po jego przeczytaniu jako najtrwalsze może wspomnienie, jako najwyraźniejsze bodaj wyróżnienie tego poematu i tego poety wśród innych. Ten nastrój właśnie spaja całą ogromną rozmaitość wrażeń, które Maria wywołuje, w zupełnie harmonijną syntezę, podobnie jak melodia zasadnicza wiersza Malczewskiego chłonie w siebie całą wielką rozmaitość tonów i motywów muzycznych i tworzy z nich doskonałą symfonię. Melodia ta przykuwa ucho i serce, czasem się nawet zdaje, że niezależnie od treści. W jednostajnym przez cały czas schemacie trzynastozgłoskowego wiersza, rymowanego parami (i to rymów wcale nie wyszukanych), umiał Malczewski nie tylko uniknąć monotonii aleksandrynu, ale przeciwnie: wprowadził w ten schemat ogromne muzyczne bogactwo. Wielka rozmaitość ustosunkowania członów akcentacyjnych, prócz tego zaś zmuszanie czytelnika do ciągłych zmian modulacji głosu przez wielką obfitość wykrzyknień, pytań i pauz, wreszcie zmuszanie go przez układ wyrazów i ich uczuciową wartość do wprowadzania bardzo często różnego iloczasu samogłosek — oto środki, z których każdy z osobna, a tym bardziej wszystkie razem w harmonijnym współdziałaniu nadają rytmice giętkość i zmienność taką, że fale jej, mimo ujęcia ich w wymurowane łożysko zawsze jednakowej szerokości, coraz to inny przybierają kształt i szybkość, i szumią to głośniej, to ciszej, skalą szmerów bardzo bogatą. Że się przy tym nigdy nie rozbijają o siebie nawzajem, że nie tworzą żadnych zamętów i wirów, tylko płyną jednolicie w jednym kierunku i szumią w jakiś jeden zasadniczy takt, czyli że całe to bogactwo rytmiczne Marii ogarnia tak doskonale kompozycyjna jedność muzycznej całości, — to już jest fakt, który można stwierdzić, ale który wyjaśnić znacznie trudniej. W niektórych ustępach można zauważyć przewagę pewnego gatunku członów akcentacyjnych nad innymi; szczegółowa analiza wykazałaby może również przewagę lub charakterystyczne rozłożenie pewnych dominujących dźwięków samogłoskowych; są częste nawroty do tych samych motywów muzycznych; zdarza się co jakiś czas wpadanie w ton i rytmikę ludowej piosenki (por. np. „Szumi młyn na odnodze i wróg w łozie szumi, A żwawy wierny konik Kozaka rozumi (…)” itp.) — wszystko to jednak, gdyby nawet (opracowane szczegółowo) mogło stanowić obiektywny opis formy dźwiękowej poematu, nie wytłumaczyłoby jeszcze przecież jej estetycznego działania, nie odsłoniłoby duszy ożywiającej tę formę. A właściwym czynnikiem harmonizującym, zestrajającym, jest właśnie owa dusza. W melodii stylu i wiersza Marii spoczywa istota jego odrębności, a ta melodia jest zarazem emanacją najbardziej bezpośrednią ogólnego nastroju duchowego poety w czasie pisania tego poematu, jest wykładnikiem poetycko-muzycznym jego ówczesnego stosunku do świata i ludzi. Ona też czyni ten poemat lirycznym, mimo wszystkie cechy epickie, czyni go naprawdę pieśnią. I ta „pieśń melodyjna i melancholijna, ta pieśń tak słodka — a taka okrutna, i tak anielska — choć tak ludzko smutna”, — ta pieśń jest jedyną w swoim rodzaju. 5. Co nowego wniosła Maria do literatury polskiej? Wpływu wielkiego na następne koleje naszej poezji Maria Malczewskiego nie wywarła. Aczkolwiek całkiem niezależnie od poezji Mickiewiczowskiej, pojawiła się jednak już po pierwszych jej dwu tomikach, i całe pchnięcie w nowym kierunku, które w tym czasie literacka twórczość polska otrzymała, musi być przypisane Mickiewiczowi. I nawet te rzeczy, które w Marii są absolutnie nowe, których w poprzedzającej ją poezji Mickiewicza nie ma, rozwinęły się później w naszej literaturze przeważnie nie pod wpływem Marii, tylko pod wpływem tych samych kierunków nowej poezji europejskiej, które wpłynęły i na Marię samą. Atoli początek chronologiczny dał Malczewski niezaprzeczenie całemu szeregowi nowości na polskim gruncie, zatem rok ukazania się jego poematu jest w historii literatury polskiej datą jedną z ważniejszych. Już gdy chodzi o sam rodzaj literacki, trzeba uznać, że Maria jest pierwszą u nas powieścią poetycką w stylu Byrona i równocześnie pierwszą też w najcharakterystyczniejszym rodzaju Waltera Scotta. Co do pierwszeństwa w tym drugim, to wprawdzie nie da się zaprzeczyć, że w Grażynie pewne wpływy i znamiona skottyzmu już są, najistotniejsze jednak z tych znamion, mianowicie odnalezienie barw i głosów przeszłości rzeczywistych, naprawdę charakterystycznych dla tego tylko kraju i plemienia, a nie innego — to najważniejsze znamię skottyzmu w poezji czy w prozie, spotykamy u nas w Marii po raz pierwszy i na dość długi czas — jedyny. I z tym się też łączy od razu najważniejsza ze wszystkich nowości, jakie Maria przynosi, — ta, że jest ona pierwszą naprawdę *narodową* powieścią, że jest zatem realizacją jednego z głównych postulatów romantyzmu, — u nas nawet nie tylko romantyzmu. „Podczas kiedy *wszyscy* mówili o narodowości w poezji i *obydwie* szkoły, klasyczna i romantyczna, kłuły tym sobie w oczy, Malczewski wykonywał, czego obydwie nie wypełniały: staroświecką obyczajowość narodową wystawiał epicznie” — Tak mówił już w r. 1828 Michał Grabowski. Innego znów rodzaju nowości przynosi Maria jako Byrońska „powieść o Wacławie”. W treści tę przede wszystkim, że jest pierwszym u nas romansem psychologicznym w pełniejszym słowa znaczeniu — w tym mianowicie, że miłość nie występuje tu tylko jako węzeł intrygi, czy nić kompozycyjna akcji, ale jako przedmiot osobnego zainteresowania artysty-psychologa, jako źródło stanów duszy, których wierne oddanie jest jednym z jego celów artystycznych niezależnie od innych. W realizmie psychologicznym, w prawdzie żywej przedstawienia tych stanów, przewyższył Malczewski znacznie Byrona, a naszej literaturze dał przy tym pierwszą prawdziwą i żywą, idealną a jednak typową postać kobiecą i pierwszy też prawdziwie poetyczny, wzruszający, miłosny dialog . Co się tyczy techniki, to znowu wśród szeregu powieści, komponowanych u nas według wzoru danego przez Byrona, Maria jest pierwszą. A jest zarazem i tą, która ten wzór najbardziej udoskonaliła, najlepiej umiała go pogodzić z przejrzystością biegu akcji i plastyką obiektywną postaci. W ogóle umiała podnieść artystyczne wartości tej techniki kompozycyjnej, a zmniejszyć jej wady. Od razu też — przed Wallenrodem — przez wprowadzenie w tekst osobnych pieśni (masek) w innym metrycznym kształcie, uzupełniła Byroński typ kompozycyjny charakterystycznym rysem powieści poetyckich Scotta. W zakresie wreszcie poszczególnych środków artystycznych stanowi Maria ogromny krok postępu pod wieloma względami, a pod niejednym także nowość zupełną. Po malarsku skomponowane obrazy spotykamy już niekiedy we wcześniejszej poezji Mickiewicza, ale jako stały niemal i główny sposób rozwijania fabuły przed oczyma wyobraźni czytelnika występują one po raz pierwszy w Marii. Technika charakteryzowania postaci, która w powieści polskiej przed Marią nie wyszła poza środki mniej lub więcej prymitywne, i nawet w Grażynie wzniosła się ponad ten poziom raczej artyzmem ich użycia niż inwencją nowych — tutaj po raz pierwszy świadomie zdaje się unikać charakterystyki bezpośredniej, indywidualizuje konsekwentnie dykcję, tworzy malarski portret itd. Trzebaż na koniec przypomnieć raz jeszcze malarskie i muzyczne środki wywoływania nastrojów, szczególniej w krajobrazie, który jednak „do całości tego smutnego poematu tak należy, jak żeby tchnął jedną duszą z ludźmi i przeczuwał ich losy”. Takie zaś napełnienie przyrody duszą ludzką i takie zharmonizowanie obrazów tej przyrody z akcją całą poematu, żeby w ogólnym wrażeniu tworzyły z nią jedność wprost nierozdzielną — to także jedna z nowości w naszej literaturze i to z tych, które są dla Marii właśnie najcharakterystyczniejsze. Malczewski jest jedynym romantykiem polskim nie „z Mickiewicza”. Gdyby nie było Mickiewicza, Maria stanowiłaby początek naszego romantyzmu. I wolno powiedzieć, że byłby to początek inny, ale nie mniej świetny. 6. Kilka słów o wydaniu obecnym Tekst Marii w niniejszym wysłaniu jest wiernym — o ile możności — odtworzeniem tekstu pierwszej edycji poematu, z r. 1825. Został on troskliwie porównany z rękopisem poety, przy czym można było stwierdzić, że Malczewski żadnych zmian w korekcie już nie wprowadził. Rękopis, znajdujący się w Bibliotece Raczyńskich w Poznaniu, zawiera tekst przepisany już na czysto i — na ostatniej, 62 stronicy, pod datą 26/6 1825 — zezwolenie na druk „*z polecenia JW. Radcy Stanu D. J. W. P.*” podpisane: *R. Łubkowski*. Kilkanaście tylko znajduje się tam poprawek ręką poety, które uwidoczniło się w objaśnieniach. Pisownię Malczewskiego, charakterystyczną dla jego sposobu wymawiania, zachowaliśmy wszędzie wiernie. Jedynie tylko usunęliśmy oczywiste, rzadkie zresztą, błędy ortograficzne (np. „rząda” zamiast: „żąda”). Od wszystkich innych wydań po śmierci poety dokonanych różni się obecnie dość znacznie. Dwa tylko z nich starały się o poprawność tekstu: wydanie W. Dropiowskiego z r. 1905 i wydanie G. Korbuta. Pierwsze z nich, oparte na kopii rękopisu dostarczonej wydawcy przez p. St. Kossowskiego, krytyki nieco surowszej zgoła nie wytrzymuje; drugie, oparte na pierwodruku, jest znacznie staranniejsze, grzeszy jednak wielką swobodą w traktowaniu interpunkcji, mało się licząc z wyraźnymi intencjami poety. Interpunkcja Malczewskiego, wielce niedbała z punktu widzenia logiczno-gramatycznego, jest jednak równocześnie wprost wyjątkowo staranna z punktu widzenia (a raczej słyszenia) rytmicznego. Nie ma może drugiego poety, który by tak bardzo jak ten pragnął kierować wszystkimi przestankami i modulacją głosu czytelnika, który by tak koniecznie chciał uzgodnić melodię cudzego czytania z tą, którą sam słyszał — pisząc. Na pierwszy rzut oka — to mnóstwo przecinków tam, gdzie ich reguła gramatyczna nie chce, przy równoczesnym braku ich tam, gdzie są przez tę regułę nakazane, dalej średniki tam, gdzie by, zdaje się, wystarczały przecinki, wreszcie pożądane wykrzykniki lub dwukropki zastąpione pauzami (myślnikami) — na pierwszy rzut oka może to wszystko wyglądać na anarchię i przychodzi wielka pokusa zrobić z tym porządek. Zauważywszy jednak zupełną i na tym punkcie zgodność rękopisu z pierwodrukiem, niepodobna przypuścić, żeby w tym nie miało być celowej i świadomej pracy poety, która w takim razie musiała się przecież kierować jakąś zasadą. Jakoż wystarczy przeczytać głośno kilka ustępów poematu, poddając się posłusznie interpunkcji autora, żeby sobie tę zasadę uprzytomnić. Właściwa przyczyna nieporozumienia między nim a wyuczonym w szkole poprawnej interpunkcji czytelnikiem sprowadza się do tego, że dla Malczewskiego znaki pisarskie są jakby znakami muzycznymi. Więc np. gdy czytamy: I koń rześki, żadnym się urokiem nie miesza, Tylko parsknął, i wierzgnął, i dalej pospiesza — to nietrudno zrozumieć, że te zbyteczne gramatycznie przecinki po parsknął i po wierzgnął wcale nie są obojętne *dla ucha*. Gdy się zaś trochę niżej czyta: Szumi młyn na odnodze, i wróg w łozie szumi, A żwawy wierny konik Kozaka rozumi — to też można śmiało przypuścić, że znowu brak przecinka między żwawy a wierny nie jest przypadkowy, tylko że poeta przestanku głosu między tymi wyrazami po prostu sobie nie życzy. Szczególniejsze upodobanie ma autor Marii do znaku pauzy. Jest takich znaków często po kilkanaście w jednym ustępie i również mogłoby się wydawać, że to tylko na pół świadome robienie kreski zamiast przecinka lub też tam, gdzie nie bardzo się wie, jaki znak postawić. Trochę wyobraźni jednak, a na pewno się stwierdzi, że nawet taki dwuwiersz np. jak: Tam — za wsią — stoją — całe zakrywają pole Bór w lewo — strumień w prawo — a oni w półkole wcale bez sensu artystycznego nie jest. Te pauzy ogromnie podnoszą przecież wrażenie bezpośredniości wizji u poety. Albo przy bardzo częstych tzw. nagromadzeniach, np. w wierszu: „Zachęca ich — szykuje obraca — naciera —”, nie są przecież pauzy zastępstwem przecinków bezcelowym i zbytecznym. Gdy, nieco niżej, pisząc: „Rąbie, sili, morduje (…)”, przecinkuje już tylko poeta, to widać mu zależy na tym, żeby to inaczej było czytane, i każdy przyzna, że istotnie efekt tego innego czytania jest też inny, i że to rozróżnienie ma swoją artystyczną wartość. Podczas więc gdy nawet G. Korbut opuszczał po większej części pauzy Malczewskiego, a czasem za to wprowadzał je tam, gdzie ich u Malczewskiego nie ma, — wydanie niniejsze idzie pod tym względem wiernie za pierwodrukiem i rękopisem. W ogóle zaś poprawiło się i uzupełniło interpunkcję poety tylko tam, gdzie nam się zdało, że to nie może stać w sprzeczności z jego artystycznymi intencjami. Bibliografia M. Mochnacki: O literaturze polskiej XIX wieku, 1830 (w wydaniu „Sfinksa” z r. 1911, str. 130–146). L. Siemieński: Antoni Malczewski — („Portrety literackie” Tom IV). Wł. Chodźkiewicz: Antoni Malczewski. — („Bluszcz” 1878). St. Gramlewicz: „Maria” Malczewskiego w świetle nowej krytyki. (Dodatek do „Przeglądu Tygodniowego” r. 1883, wrzesień). S. Przyborowski: „Maria” Antoniego Malczewskiego, Szkic krytyczny, („Ateneum” r. 1887, Tom III). M. Mazanowski: Żywot i utwory A. Malczewskiego, Lwów 1890. M. Zdziechowski: Antoni Malczewski. Ustęp z dziejów bajronizmu polskiego („Biblioteka Warszawska” 1895, Tom II). St. Tarnowski: Historia literatury polskiej, Tom IV, str. 293–305. J. Ujejski: Antoni Malczewski. Poeta i Poemat, Warszawa 1922. A. Brückner: O „Marii” Malczewskiego słów kilka („Przegląd Warszawski”, styczeń 1923). Nadto wydania z obszernymi wstępami: A. Bielowski: A. M. Maria — Lwów 1833, 1838 i 1843. S. Goszczyński: A. M. Maria — Lipsk 1844. Wreszcie dwa wydania z obszernym wstępem i komentarzami: P. Parylak: Antoniego Malczewskiego „Maria”. Wstępem, żywotem poety i objaśnieniami opatrzył… (Arcydzieła poetów polskich z objaśnieniami. Lwów 1884). Wł. Dropiowski: A. Malczewskiego „Maria”, powieść ukraińska: (Arcydzieła polskich i obcych pisarzy. Brody 1905). Al. Brückner: A. M. Maria. Ze wstępem i objaśnieniami. (Wydawnictwo Zakładu Nar. im. Ossolińskich, Lwów-Warszawa-Kraków 1925). ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/maria-powiesc-ukrainska. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Antoni Malczewski, Maria. Powieść ukraińska, wyd. i red. Józef Ujejski, druk Wł. Anczyca i Spółki, nakł. Krakowskiej Spółki Wydawniczej, Kraków 1925 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Śląską z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BŚ. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Dorota Kowalska, Marta Niedziałkowska, Aleksandra Sekuła, Józef Ujejski. ISBN-978-83-288-2472-0