Józef Ignacy Kraszewski Capreä i Roma Obrazy z piérwszego wieku ISBN 978-83-288-2399-0 XXIV Rzym znał tylko Caligulę z jego uwielbianego ojca i nieszczęśliwéj matki; syn rodziców z któremi walczyć nie mogąc Tyberyusz pozbyć się ich musiał zdradliwemi środkami — odziedziczył po nich miłość tak serdeczną jakby była zasłużoną. Przykładała się do zwiększenia jéj i skryta nienawiść ku Tyberyuszowi, którego dwudziestokilkoletnie rządy tyle krwi rozlały i tak spodliły Rzym stary… Wieść o zgonie starca natychmiast wyniosła Cajusa, na którym wszystkie spoczęły nadzieje. — Niedowierzano wprawdzie z razu, sądząc że Cezar jeszcze probuje rozgłosu śmierci, aby nim zbadał kto jest jego nieprzyjacielem, ale gdy jedni za drugiemi gońce przybywać zaczęli do Rzymu, zapewniając, że martwe widzieli zwłoki, niesłychanym wybuchem objawiła się radość ludu rzymskiego. Ulice i rynki napełniały się tłumami, które ściskając się ze łzami winszowały sobie oswobodzenia Rzymu, jak gdyby groźny nieprzyjaciel odszedł od wrót jego, lub płomień niszczący co go miał poźrzeć, zagasł stłumiony. Nocą spotykali się ludzie u drzwi zamkniętych świątyń, niosąc ofiary dziękczynne. W jednéj chwili zmieniła się postać Rzymu, przed kilką godzinami milczącego i głuchego: krzyki radości rozległy się po Forum, powrozy zarzucone na szyję posągów walą je i kruszą, błotem zacierają imie tyrana w napisach; przewódzcy gminu wołają by trupa Tyberyusza do Tybru rzucić, wlec go hakiem do Gemonij… modlą się by ziemia matka nie przyjęła do swego łona cieniów jego, zsyłając je w miejsce pokuty bezbożnych. Rzym ucztuje i święci wielki dzień, który nowe rozpoczyna rządy, nie wiedząc jaką wita jutrzenkę. W Misenie głucho, — trup siny, rzucon samotnie spoczywa na łożu zasłaném purpurą; Cajus, którego już wszędzie okrzykują pretoryanie, myśli i naradza się z Macronem. Niespokojny, chciałby co prędzéj pochwycić władzę, a wrzask ludu, rozradowanego śmiercią Tyberyusza, każe mu rozmyślać jak ją ująć i sprawiać. Z dnia na dzień, z tego posłusznego niewolnika jakim był przy Cezarze, Cajus stał się człowiekiem. Nie zapomniał, że Tyberyusz był jego przybranym ojcem, a choć dla pozyskania serc ludu chciałby się połączyć z temi co nań miotają przekleństwa — czuje, że winien choć pozorną oznakę czci zmarłemu… Zabierał się więc, mimo krzyku żołdactwa, które w mieścinie Atella, między Capuą a Neapolem chciało spalić Tyberyusza zwłoki — wieść je na stos do Rzymu i w liście do Senatu prosił by zmarłemu przyznano cześć boską. Choć przez Macrona władał pretoryanami i w Rzymie wszystkich miał Cajus po sobie, w istocie jednak nie był niczém jeszcze, tylko wątpliwym spadkobiercą Tyberyusza. Dwa testamenta zostały po Cezarze, ale władzy swéj przekazać nie mógł, bo Senat tylko nią rozporządzał, w ciągu ostatniego panowania przetrzebiony i rozbity, spełniający rozkazy pokornie i z między siebie nawet dający ofiary panu. Słabość jego nie mogła w jednéj chwili się zmienić: było nawyknienie posłuszeństwa i niewoli, użył więc chwilowéj władzy i znaczenia, z których był dumny i zdziwiony, by na żądanie Macrona, na pokorny list Cajusa, przypominający mu że był synem Germanika, — odpowiedzieć uznaniem Caliguli jedynym spadkobiercą czci, władzy i dostojeństw po Tyberyuszu. Cajus, udając smutek i pobożność, z ciałem zmarłego wyszedł uroczyście do Rzymu, a tłumy wszędzie wybiegały przeciwko niemu, witając w nim ukochane dziecię nadziei, najpieszczotliwszemi zowiąc go imiony. Caligula zdawał im się mieć wszystkie cnoty, których brakło Tyberyuszowi, a piérwsze jego kroki tak były zręcznie obliczone, aby cień swobód dawnych i gorliwą troskę o dobro ludu naprzód oczom ukazać. — Chciał się wzmocnić nim miał dać poznać. W nocy wniesiono do Rzymu trup starca; nazajutrz rano Cajus, płacząc, powiedział mowę, w któréj skąpemi, ostróżnemi pochwałami uczcił zmarłego ojca i dziada, szerzéj się rozwodząc nad cnotami Augusta i Germanika, skromnie coś dodawszy o sobie. — W Kuryi Senatu wyrzeczona mowa ta pełna była pokory i nieśmiałości, — ale nim ją dokończył, tłum, sam ku temu skłonny i przez pretoryanów Macrona poduszczony, wpadł nagle, wielkiemi krzyki obwołując go imperatorem. Rzecz była przygotowana. Dano mu natychmiast wszystkie tytuły Augusta, których Tyberyusz przyjmować nie chciał, — aż do ojca ojczyzny — Cajus ich skromnie odmówił. Łzy ciągle miał na oczach, a stawił się im z taką pokorą, że Senat omamiony, sądził iż łatwo nim owładnie. Czuł Cajus, że w społeczeństwie, w którém jedne i to już potargane związki krwi jeszcze jakiś ostatni węzeł szanowany stanowiły — długie lata zobojętnienia jego dla rodziny, chłód z jakim patrzał na śmierć matki i brata i tych, których zgonem się podniósł odjąć mu mogły miłość i wiarę ludu. Piérwsze więc kroki jego zmierzały ku temu, by dowieść, że się taił tylko z poszanowaniem i miłością rodziny, aby gniewu Tyberyusza nie zwrócić na siebie. Podróż do Pandatarii i Pontii, po popioły matki i brata, przywiezienie ich uroczyste na ozdobnéj, chorągwiami obwieszonéj, galerze do Ostyi i Rzymu, nie inny cel miały — chciał się okazać pobożnym synem i bratem. Cześć nadzwyczajna jaką pamięci i resztkom swéj rodziny wyrządził, wypłacić mu się miała przywiązaniem, które lud coraz wyraźniéj objawiał ku niemu. Jakby na zamknięcie krwawego panowania Tyberyuszowego, ostatni akt tego posępnego dramatu jeszcze był mordem i rzezią zagrobowym jego poświęconą cieniom. W chwili gdy do Rzymu nadbiegła wieść o śmierci Tyberyusza, więzienia pełne były już na zgon skazanych, których życie tylko senatus-consultum o dziesięć dni przedłużyło… Dziesiąty dzień przypadł właśnie w chwili śmierci cezara; wśród szału radości zapomniano o więźniach; strażnicy ani wypuścić ich, ani im życia przedłużyć nie śmieli. Zdało się im że w niepewności najbezpieczniéj będzie zamordować skazanych. Tak się też stało: ofiary gniewu Tyberyuszowego uduszono w więzieniach, a hak oprawców powlókł je na Gemonije. Los chciał, by się w ten sposób zamknęło panowanie okrutnika; wśród powszechnego wesela, nikt téj krwawéj nie dostrzegł plamy, a nadzieja przyszłości przygłuszyła jęki osieroconych rodzin. XXV My odwróćmy oczy od tego widoku, który się rozpoczyna weselem a krwawym i dzikim szałem ma skończyć, i przenieśmy się znowu do ubogiego domku, przy Capreańskiéj bramie Neapolu, w którym zamknięty z kilką niewolnikami Juda rozpoczyna życie nowe. Poznaliśmy już towarzyszów, jakich los dał wygnańcowi i okropną nędzę, brzęczącą łańcuchami w podziemiach ergastulum. Ale nie w téj jednéj opuszczonéj willi więzieniu jęczeli niewolnicy, mrąc z głodu i wycieńczenia, z tęsknoty i ciężkich razów, które im lada zadawało dziwactwo. Na wesołych brzegach morza, wśród rozkwitłéj Campanii, gdy na wozach złotem i klejnotami wysadzanych wleczono piękne nierządnice okryte przejrzystemi szaty, gdy woźnice i histryoni milionami sestercyj za płochą sztuczkę nagradzani byli, a ryba wyższą niż człowiek płaciła się ceną; wśród tego wymyślnych rozkoszy teatru — każde domostwo, obwieszone wieńcami i strojne zielenią, kryło pod mozajkową posadzką takie ergastulum ciemne, w którém powiązani ludzie stęknąć nawet nie śmieli, bo i jęk był śmiercią karany. Czém był niewolnik w owych czasach, widać to z pism współczesnych — była to istota, a raczéj rzecz, ruchomość, któréj użycia i nadużycia, zniszczenia i pastwienia się nad nią żadne nie ograniczało prawo. Jednych fantazya pana, łaska, słabość wyzwalała nagle i czyniła ludźmi, drugich dziwactwo, okrucieństwo, kaprys rzucał na pastwę rybom do marmurowéj pisciny… mówiono że ciało ludzkie przedziwny smak dawało murenom. Cała moralność Rzymu, którą w pismach filozofów podziwiamy, służyła tylko na użytek jednéj społeczeństwa klassie, wcale się nie stosując do innych… Niewolnik nie był człowiekiem. Seneka w listach swoich raz piérwszy, i to już pod wpływem nowéj nauki, która mu nie była obcą, odezwał się za niewolnikiem. Niewolnik był tak dalece uważany za bydlę, że prawo małżeństwa jego nie uświęcało ślubem żadnym, nie dawało mu rodziny, nie uznawało prawemi jego dzieci — czyniono z nim co kto zamarzył. Wprawdzie zapomniane Lex Petronia, nie dopuszczało ich męczyć i zabijać, ale od spełnienia martwéj litery tych postanowień łatwo się było wywinąć. Nic wówczas trudniejszego nie było wedle pojęć czasu, jak przyjść do tego uznania, że człowiek każdy jest człowiekiem, a wszystkim jedno służy prawo moralne; czasem tylko litość zastępowała prawo, serce wyprzedzało myśl i rękę podawało uciśnionym. Juda, sam nieszczęśliwy i osierocony, ledwie wyrwawszy się śmierci i uniknąwszy zesłania, skłonniejszym był niż kto inny do politowania. Widok poddanego mu ergastulum i tych co w niém jęczeli, wzbudził w nim uczucie bolesne, a gdy sam zostawiony sobie siadł w pustéj izdebce na górze i Tyro stanął przed nim w pokorze, usiłując nowemu panu usłużyć drżącemi od strachu i starości rękami — z trwogą pomyślał o niewolnikach, których trzymano na uwięzi, o głodzie, czując że los ich od niego w części zależał. — Nowy pan nasz — rzekł po chwili do Tyrona — nie chce by mu tu jego mienie przepadało, by ludzie jego gnili w podziemiu a dom walił się i rozsypywał… potrzeba cóś począć. — Tak, potrzebaby coś począć — powtórzył Tyro, badając go bojaźliwie okiem niewolnika, który przywykł z każdéj słabości korzystać i szuka tylko za coby się mógł uchwycić — ale z czémże my to poczniemy? Ludzie znużeni głodem, rąk nie ma, pokarmu mało? A! zrobiemy co każecie, bicz zastąpi jadło! Ale naprawdę trzebaby nowych niewolników i nowego dozorcy… I ci co są, jeśli ich puścim do pracy a podjedzą i pozdrowieją, mnie się starego nie zlękną, i utrzymać ich nie potrafię. — A gdyby lepiéj im było? — spytał Juda! — To jeszcze trudniejsza rada! Gdyby to niewolnicy jak u drugich!… Są tacy powolni i pracowici, których i karmić do syta nie strach i aż miło sobie z niemi poczynać; przywykli do tego życia i umiejętni i weselszego humoru, starający się przypodobać panu… ale nasi nie tacy wcale! Same kaleki i dzikie źwierzęta! — Może ich nędza do rozpaczy przyprowadziła? — O nie! ale to nie wiem zkąd ściągnięte i dobyte stworzenia! jednego nie mamy, któryby się na co przydał, mało nawet rozumieją języka, rozmówić się z niemi trudno inaczéj jak biczem. Nie było co mówić ze starym, którego Juda skinieniem odprawił; nie wiele też począć było można. Piérwsze chwile w willi nie zdały się nic dobrego zwiastować. Tyro ledwie się włóczył, strwożony, stary i drżący; reszta ludzi złamana chorobą, tęsknotą, nędzą, zobojętniała na wszystko. Juda musiał pójść po radę do pana, który mowy jego uważnie wysłuchał. — Wszystko przepadnie — rzekł po namyśle — i te tysiące które na wille nabrał niegodziwy Sejana zausznik. Tak jest, wiem sam że radzić potrzeba skutecznie, ale jak? Dam wam ludzi do pomocy, oczyśćcie, budujcie, róbcie co możecie… nie szafujcie jednak groszem, bom go i tak dosyć na tém sponiewierał. Wziął się więc Juda do pracy około téj posiadłości z całą gorliwością człowieka, który potrzebuje zajęcia aby nie uczuł bolu. Przybyli nowi niewolnicy, których musiano wybrać i kupić na Forum, płacąc po pięćset drachm i wyżéj od głowy, za ludzi już tak złamanych długą niewolą i pracą, a znękanych okrócieństwem, że ich jak narzędzi posłusznych wszędzie i jak chciano użyć było można. Były to dzieci rodziców nieznanych, zrodzone już na ziemi Latium, które tylko krajowym mówiły językiem, a z mlekiem wyssały stanu swojego obyczaje, pokorny Myron i Silvanus, oba do roli tylko i ogrodów używani, bez żadnych wprawdzie szczególnych talentów, któreby ich wartość podnosiły, ale ramion silnych i nie starzy. Z tymi to pomocnikami Juda rozpoczął swe dzieło… Z pogardą Rzymian, ci przybysze nowi, nawykli już jarzmu i niepotrzebujący kajdan, co by ich do posłuszeństwa pętały, weszli do ergastulum, spoglądając z góry na barbarzyńców gnijących w barłogu. Part, Germańczyk, Gothon i Iberyjczyk zdali się im zarówno pół bydlętami i niewielkiego użytku… ledwieby z nich który, rzekli, pod biczem mógł młyn obracać. Młodszy i silniejszy a nie kaleka Gothon, którego język był niezrozumiały i który języka Rzymian nie zdawał się pojmować, jeden, jak powiadali, mógł się na coś wyrobić — ale go jadła tęsknota jakaś nieuleczona, niema, pragnąca śmierci, a tak rozpaczliwa, że biciem i razami nielitościwemi ledwie go do wzięcia pokarmu zmuszano… Stary Tyro był tego zdania, że kaleków żywić nawet szkoda było; a że kulawy Iberyjczyk ze strzaskaną nogą pracować nie mógł chyba w miejscu, Germańczyk zaś miał rękę uciętą i obu sprzedać prawie niepodobna było nawet za najlichszą cenę — otwarcie się odzywał z radą aby ich umorzyć głodem lub zabić… by darmo nie jedli chleba; Gothona zaś sroższém obejściem i męką zmusić do pracy i życia. Juda sądził inaczéj — sam obcy i znękany, choć jeszcze nie kosztował niewoli, napatrzył się jéj wiele, litość miała przystęp do jego serca, sądził, że łagodniejszemi środkami potrafi coś wymódz na téj dzikiéj garstce nędzarzy. Schodził więc do ergastulum często i choć wejrzeniem ostrém ścigany, starał się powoli łagodzić umysły niewolników, których lepszą strawą, posłaniem i chwilą powietrza nagradzał za ich powolność. Wszyscy prawie odpowiedzieli jego wyrazom łagodnym, choć mało ich rozumieli, i Part i dziki German kaleka i Iberyjczyk, którego twarz rozpromieniała się czasem trochą wesela — jeden Gothon pozostał jak był na wszystko nieczułym i obojętnym. Dziwna to za prawdę była istota i gdyby nie rozpacz co ją na pół pożarła, byłby się na targu mógł sprzedać ceną wielką, bo trudno było o piękniejszego człowieka i całą młodość miał jeszcze. Kształtnéj budowy, pleców szerokich, jasnego włosa, oczów jak lazur niebieskich, Swew czy Gothon ów, tak wybielał więzieniem, wychudł łzami, że ledwie się w nim życie trzymało. — Wszystkie zeń kości przez wyschłą skórę przeglądały, a oko znawcy, jakim był Tyro, łatwo odgadło, że gdyby zdrowie i z niém siła, Swew byłby sztuką wielkiéj wartości. Cóż, kiedy od czasu jak go trzymano, nie jadł, chyba zmuszony, a płakał i jęczał bezustannie. Po nocach mówił do siebie jak obłąkany i śpiewał czasem rzewnie, a choć towarzysze bili go i naśmiewali się z niego, nic słyszeć, nic się czuć nie zdawał. Stan to był jakiś dziwny, bo nic z zewnętrznego świata podziałać nań nie mogło, niczém go złamać nie było podobna. To wpadał w gorączkę i zapamiętanie, w którém śpiewał, śmiał się lub rozpaczał, rycząc boleśnie, to znowu leżał bezwładny, w pół senny, martwy tak, że gdyby nie resztka oddechu, wziąćby go można za trupa. W tym to stanie, Tyro bojąc się by nie umarł, lał mu w usta wodę lub trochę mleka i karmił go papką z mąki bobowéj. Nie sprzeciwiał się naówczas niewolnik i pokarmiony, zasypiał na kilka godzin snem znużenia głębokim, który go pokrzepiał… daléj ciężkie dozwalając wlec życie. Myron i Silvanus, którzy już nie jedno ergastulum przebyli i wiele wytarli kątów, bo choć silni i pracowici, mieli wszystkie niewoli wady, pozbywano się ich wszędzie, lepiéj zaczynając poznawać, — wielką z razu byli pomocą Tyronowi do poradzenia sobie z niewolnikami. Opatrzyli oni bacznie towarzyszów, pokiwali głowami i Myron zapowiedział, że gdy do reszty zmoże ich głód i nędza, znęka zamknięcie i groza, jeszcze choć licho, pracować będą mogli. Z nowymi niewolnikami do oczyszczonego podziemia weszło jakby nowe życie — śpiew obojętny spodlonych, szczebiotliwa ich rozmowa, nieustanne swawole i miary wina, które na targu dostawali za kradzione w domu i ogrodzie rzeczy, pod połą je na rynek wynosząc — przykład w ostatku, wpłynął na barbarzyńców nawet. Naprzód kulawy Iberyjczyk, potém Germańczyk bez pięści, wreszcie Part hardy, zbliżyli się do Myrona i Silvana — jeden Swew pozostał na barłogu, a wlane mu gwałtem w usta wino nie rozweseliło go nawet — szał tylko wywołało okrutny i dziki. Powoli oswoili się piérwsi ze swym stanem, a praca do któréj ich użyto nie była może tak ciężką jak gdzie indziéj. Z razu potrzeba tylko było wyrywać chwasty z ogrodu, mur otaczający go poprawić, oczyścić domek i grzędy skopać motyką. Szło to dosyć raźnie i willa opuszczona powoli nową zaczęła przybierać postać. Wszyscy się przydali, nawet Germańczyk, który ciężary dźwigał na kudłatéj głowie; jeden Swew, wygnany z ergastulum na światło dzienne z innymi, gdy ujrzał zieloność, niebo i poczuł powietrze, zwrócił oczy ku północy, siadł na ziemi i płakać począł… a do pracy nic go nie mogło nakłonić… Płacz jego jak on sam był dziwny — bo płakał milczący jak posąg, bez skrzywienia lica, łzy wielkiemi, które padały mu na pierś nagą i schły na rozpaloném jego ciele. A gdy źródło ich się zatamowało, podnosił głos, w języku nieznanym, pół nucąc, pół mówiąc coś, niby śpiew, niby modlitwę… jakby do swoich, dalekich, przez tysiące mil przemawiał, jakby wiatrom oddawał wyrazy, które je nieznanym brzegom odnieść miały. Oswojeni ze wszystkiemi świata językami, które się wówczas na rynkach rzymskich spotykały, w więzach i u wozów tryumfatorów — dziwili się Myron i Silvanus, że z téj mowy Gothona ani jednego pochwycić nie mogli wyrazu; on téż nie zdawał się ich rozumieć. Na Judzie ten nieszczęśliwy niewolnik szczególne czynił wrażenie; doglądając podwładnych, gdy inni pracowali, często siadał lub stawał naprzeciwko niego i usiłował oznakami litości ufność w nim obudzić; ale Swew ledwie nań spojrzał czasem i milczał uparty. Choć willa owa daleko za miasto wysunięta była, w opustoszałéj stała okolicy, wielka jednak droga, która wiodła przez Atellę do Capui, przechodząca pod jéj wrotami, w dniach uroczystych często tłumami napełnioną była. Naówczas z za muru ogrodzonego, z przedsienia domu, przypatrzeć się było można ciekawemu widokowi tych tłumów oszalałych, tych pochodów senatorskich, tych wycieczek histrionów i dworek, pyszniących się zbytkiem ówczesnego zepsucia i chlubiących bezwstydem. Lecz gdy inni dzicy podziwiali zdumieni błyskotliwą cywilizacyę Rzymu, zdolną oczy barbarzyńców, do lasów i skórzanéj odzieży przywykłych, zachwycić — Gothon poglądał na to z obojętnością królewską, a popatrzywszy długo, płakał znowu zwróciwszy ku północy oczy. XXVI Upłynęło dwa piérwsze lata panowania Caliguli, który się rychło odmienił. Początek ich był szczęśliwy i spokojny, a obcy Rzymowi świadek opisał go barwami, przy których reszta panowania jeszcze jaskrawiéj krwią i rozpustą odbija. „Grecy, pisze on, nie wojowali z barbarzyńcami, ani żołnierze z obywatelstwem (civis); nie można było znaleźć słów dostatecznych na uwielbienie niesłychanéj szczęśliwości młodego pana, (princeps), miał on bogactwa niezmierne, siły na lądzie i morzu ogromne, dochody wielkie płynęły mu ze wszystkich stron świata, państwo jego Ren i Eufrat ograniczały, po za któremi żyją tylko ludy dzikie, Scythowie, Party i Germanie. „Tak od wschodu do zachodu słońca, na stałym lądzie i wyspach, po za morzami nawet, wszystko się radośnie uśmiechało. Italia, Rzym, Europa, Azya, zdawały się ciągłe obchodzić święto, bo pod żadnym z Cezarów nie było tyle spokoju i tak swobodnie dobra swego nie używano. Po wszystkich miastach pełno było ołtarzy, ofiar i kapłanów, ludzi biało odzianych w wieńcach z kwiatów, zabaw, śpiewów, uczt, skoków i wyścigów koni. Bogaty i ubogi, szlachetny i plebeusz, pan i niewolnik, wierzyciel i dłużnik, bawili się razem, jak za wieku Saturna.” Trwało to szczęście tyle czasu, ile go było potrzeba na roztrwonienie spadku po Tyberyuszu, który sobie prawie cały, wraz z władzą przywłaszczył Cajus. Po długiéj niewoli, płaszczeniu się i udawaniu pokory, nagle spływająca nań tak nieograniczona władza, bogactwo, siła, musiały obłąkać człowieka, już tajemną wysilonego rozpustą, już od dzieciństwa jakąś złamanego chorobą. Cezar też oszalał i na dobre w to uwierzył, że okrzyknięty panem Rzymu, przestał być człowiekiem. Ztąd nadludzkie owe wysiłki, które opisać trudno, ztąd te tytaniczne porywy i ubieganie się za niepodobieństwy, za wszystkiém do zdobycia najtrudniejszém, ztąd ta walka ze światem, który cały miał Cezarowi-bogu służyć ku nasyceniu nienasyconéj użycia żądzy. Początek ów świetny i pogodny mignął tylko przelotem; zdawał się nawet znamionować surowego praw postrzegacza i skromnych żądz człowieka; ale Caprejski uczeń Tyberyusza wyszedł prędko na jaw z pod ciemnéj togi Germanikowego dziecięcia. Zaczęło się to od nocnych uczt i biesiad w Palatyńskich gmachach, na willach u Campanii brzegów, w których starano się Tyberyuszowe zgasić uczty i przejść przepychem i zbytkiem wszystko o czémkolwiek dotąd słyszano. Na pałace, łaźnie, łoża, na szaty bogate, na podarki woźnicom, których igrzyska namiętnie lubił Cajus, na kobiéty i histrionów, poszły skarby skąpego dziada i piérwszy ten wybuch szału o mało Caliguli życia nie kosztował. Zachorzał ciężko Cezar, a lud płakał i rozpaczał, otaczając pałace niespokojny, i uzdrowienie jego powszechném powitano weselem — ale uzdrowiony jakby nowym powstał człowiekiem. Piérwszą czynnością jego było usunięcie brata i syna przybranego, C. Tyberyusza, któremu za winę jedyną poczytano, że się antidotem przeciwko truciźnie obwarował. — Więc się czuł winnym i godnym śmierci! — rzekł Cajus. Dziecię to prawie było jeszcze, zabić się nawet nie umiejące; gdy przyszli oprawcy, spytało gdzie mu się uderzyć potrzeba i posłuchało rozkazu. Po téj pierwszéj zbrodni poszły szeregiem inne, których liczby tu rachować nie chcemy; każdy prawie z wyroków Cezara zamykał w sobie przemyślne okrucieństwo, szyderstwo nielitościwe, zimne i dzikie. Tak zmarli naznaczeni Atanius Secundus, Potitius, Silanus stary teść Cajusa i wielu a wielu innych. W miejscu niedogodnego doradzcy Silana, który go śmiał nieustannie na lepszą sprowadzać drogę, przybrał sobie Cajus, nielicząc Macrona, dwóch godnych służalców, Helikona i Apella, obu najpodlejszego rodzaju ludzi; piérwszy z nich rodem był z Ascalon a z powołania histrionem, drugi Egypcyanin, bawił pana okrutnemi żarty i błazeństwy podłemi, znany będąc z najzuchwalszego szalbierstwa. Ci dwaj zausznicy pchnęli go na drogę, ku któréj już i sam zmierzał, i wywołali w nim nie tylko namiętność zbrodni, ale bezwstyd najohydniejszy. Rzym głodny był igrzysk i zabaw, których mu szczędził Tyberyusz; teraz się one wraz z rozpasaniem Caliguli poczęły na nowo z przepychem niezmiernym. Sam Cajus brał u Apella naukę tańców i pantomimy, kształcąc się na aktora; za jego radą sprowadzono całe tłumy gladyatorów z Campanii i Afryki, mnóstwo dzikiego źwierza z Libii i innych krajów. Nieustanne przedstawienia powtarzały się w amfiteatrze Scaura, w cyrku wielkim, na Marsowém polu; wznoszono teatra po nad domami, okręcane tak misternie, że lud napełniający je, przenosił się cały ku nowemu widowisku, gdy piérwsze było skończone. Arenę cyrku w dnie igrzysk posypywano miniją i boraxem. Oprócz tych widowisk w Rzymie, opłacał Cezar zabawy dla ludu w Syrakuzie, Sycylii, w Galii. Wśród tych rozpustowań i szałów, czy istotnie od miłosnego napoju, który mu zadać miano, czy z samego nadużycia rozkoszy, Caligula dostał, zdaje się, obłąkania, które go przywiodło tylko do dzikich jakichś rozmarzeń i wiary w to, że był bogiem. Rzym chętnie w to nowe bóstwo uwierzył. Cajus, który jak poprzednicy, chorował na autorstwo i pisał greckie komedye, mając się przytém za wielkiego mówcę i filozofa; — wyrozumował to łatwo. — Ci co wiodą trzody, nie są przecie bydlętami, mówił; trzody więc ludzkiéj przewodnikiem nie może być człowiek… musi być Bóg. Ten szał wyniesienia się nad pospolitych ludzi, o mało go nie skłonił do wzięcia przepaski królewskiéj na skronie, ale imie króla tak było w Rzymie znienawidzone, że władza Cezara o niebezpieczeństwo pochwycenia go rozbić się mogła. Nie mogąc więc być królem został bogiem tylko, co było daleko łatwiéj. Z razu skromniejszy, przywłaszczał sobie godła pomniejsze, Herkulesa, Castora, Bacchusa, ale tych wkrótce mu nie starczyło. Postawiono mu świątynię i posąg złoty, nakazano ofiary, najrzadsze ptaki i źwierzęta zabijając u jego ołtarzów. Swetonjusz, opisując te szały, nie może im wystarczyć słowy, choć wie najmniejszy szczegół — tak były dziwne i nieskończonéj rozmaitości. Został więc z kolei Apollinem, Merkurym, Neptunem, mając cały Olymp do wyboru, a w czasie burzy raz wyzwał Jowisza, rzuciwszy w niebo kamieniem i zawołał: — Jowiszu bij mnie, lub ja cię zabiję. Te jego gniewy z Jowiszem i braterskie pojednania nie jeden raz miały miejsce. Nie będziemy się rozszerzali nad dziwnemi rozpusty człowieka, który nic nie szanował i nie znał w nich granic; nad upodobaniem jego w igrzyskach, koniach i woźnicach, nad ukochaniem Mnestera, i postawieniem *Incitatusowi* owéj stajni złoconéj i omarmurowanéj, w któréj tłumy szły go odwiedzać i kłaniać się faworytowi. Rzym milczeć musiał aby koń Cezara mógł usypiać spokojnie, i w Forum pod portykami, chodzono na palcach, szeptano pół głosem. Szały mieniały się z okrucieństwy coraz nowemi i wymyślniejszemi… Macron i Naevia, którym był w części winien swą władzę, niewdzięcznie odepchnięci, poświęcenie swe dla Cajusa przypłacili życiem. Obraz najdziwniejszych tych dziwactw okrutnych znajdziecie w Swetoniuszu. Jedno tu szczególnie uderza olbrzymie zachcenie, może najlepiéj malujące charakter człowieka, który uganiał się za niepodobieństwy. Doniesiono mu, że stary ów ulubieniec Tyberyusza, Thrasyllus, gdy raz dawniéj kiedyś Cezar się niepokoił, by mu Cajus władzy nie wydarł — powiedział pocieszając przelęknionego: — Łatwiéj Cajusowi konno przejechać przez zatokę w Baii niż Cezarem zostać!. Myśl ta utkwiła mu w głowie; możeż być co niepodobném dla Cezara? Cajus konno przejedzie przez zwyciężone fale… Z Puteolów do Baii, zatoka morska rozlana szeroko, ma na prost przez wody około trzech tysięcy sześćset kroków — ale ją wielkim potrzeba przeciąć gościńcem. Spędzają więc tłumy ludu, by mostem olbrzymim, przypominającym Xerxesowy, połączyć z sobą dwa przeciwne brzegi. Niezmierne zgraje niewolników, mnóstwo okrętów, użyto nagle do téj budowy, któréj myśl zdawała się zuchwalszą nad wszelkie inne. Głębiny morskie potrzeba było zarzucać, oprzeć się na nich i budować, ale ani kamień ani drzewo nie mogły temu podołać, musiano więc zabrać wszystkie statki, dotąd używane do przewozu zboża, pod groźbą ogłodzenia Italii i Rzymu, i na dwóch rzędach tych naw stojących na kotwicach, poczęto wznosić szeroką drogę, którą miał Cezar przejechać, by zadać kłamstwo proroctwu. Statki stykały się z sobą, położono pomost na nich, zasypano go ziemią, i jak te rzymskie po dziś dzień trwające gościńce, wysłano płytami kamienia. Z obu stron téj drogi wiszącéj nad otchłanią, postawiano taberny, urządzono studnie wody słodkiéj, wzniesiono zielone altany. — Tak chciał Cezar. Gdy dziwny ten most był gotowy, dumny zwycięztwem odniesioném nad morzem, wynosząc się, że przewyższył Dariusza, Xerxesa i Alexandra Cajus kazał wielką uroczystość sposobić. Dnia wyznaczonego, po ofierze Neptunowi i innym bogom a szczególniéj Zawiści, wdział na się Cajus zbroję Alexandra, okrył się chlamydą szytą złotem i perłami, skroń przystroił wieńcem dębowym i na koniu okrytym falerami, z lekką tarczą i mieczem w ręku, wjechał na most od strony Baii. Za nim szły szeregi wojowników powołane do świetnych zapasów. Była to zabawka rycerska; przebywszy most brano miasto Puteole, którego zastępy przeciwne broniły — i Cezar odniósł zwycięztwo! Mostem tym nie mógł się Cajus nacieszyć; nazajutrz przejechał go znowu, w sukni zwycięzcy, na wozie tryumfalnym, przepysznemi końmi ciągnionym, wlokąc za sobą Daryusza, syna Artabana Króla Partów. Przepych dworu jego, okrytego szaty złocistemi, przechodził wszystko co dotąd widziano. W pośrodku mostu była na okręcie zbudowaną trybuna, z któréj Cezar miał mowę pochwalną dla siebie do pretoryanów i legij swoich. Resztę dnia poświęcono uczcie na moście, w któréj Pyrallis, ulubienica, Mnester, Apelles i Helikon, celniejsze grali role. W nocy cała zatoka półkolista zapaliła się od ogni i stanęła wieńcem otoczona złocistym… Cezar, wedle słów swoich, zwyciężył zarazem: słońce i ziemię i morze. Szał uczty ogarnął wreszcie zwycięzcę, wielkiego Alexandrowego spadkobiercę; oko mu zapłynęło krwią, i nagle zerwał się z dziką myślą rzucenia na ofiarę morzu wszystkich co go otaczali. Znajomi, nieznajomi, zaproszeni goście, towarzysze, przyjaciele, zepchnięci z okrętu niespodzianie, toną w wodach z krzykami boleści, a Cezar płynie wśród chóru śpiewaków, przypatrując się przedśmiertnéj walce towarzyszów, których chwytających się boków okrętu wiosłami odpędzać, spychać i zabijać każe… Z brzegów na to igrzysko poczwarne patrzały tysiące ludzi; zbiegli się oni z dalekich stron Campanii, i poklaskiwali upojeni wielkością, potęgą swojego pana, w uściskach Pyrallis, u boku Mnestera, płynącego z głową uwieńczoną po cichych wodach posłusznego morza. XXVII Właśnie w chwili, gdy od Puteolów do Baii całe owo prześliczne, ciche wybrzeże, tysiącem ogni wśród okrzyków tłumu zapłonęło, a z morza ozwały się dźwięki muzyki na łodziach, poprzedzającéj Cezara, — ubogi statek kupiecki, z ciemnym żaglem i niepozornemi czarnemi ściany, przybijał powoli od Wschodu i szukał w przystani miejsca, gdzieby mógł zatrzymać się i towar swój wyładować. U brzegu ku któremu zmierzał, stały tłumy milczące, ciekawe, i gdy nawa przybijała, z ciekawością spójrzeli wszyscy na ogorzałe twarze majtków z pod innego nieba, przynoszących z dalekich krajów, dań panu swemu Rzymowi. Na pokładzie, wśród ładunku, oświecone blaskiem jakby łuny pożarnéj płonącéj okolicy, stały dwie poważne postacie, które na siebie oczy wszystkich patrzących zwracały. Byli to ludzie lat już podeszlejszych, acz jeszcze nie starzy, w ciemnych sukniach podróżnych, kroju używanego na wschodzie, przypatrujący się z podziwieniem widowisku niezwykłemu i tłumom jakby na ich przyjęcie przybiegłym i brzegom jakby dla nich oświeconym, i uczcie jakby dla nich przygotowanéj. Dziwnie też na ten dzień i godzinę uroczystą trafili z dalekich stron przybysze… Traf chciał, a raczéj wyższe zrządzenie, by deska, która od brzegu do statku dla wysiadających rzuconą została, przywiodła ich właśnie w to miejsce tłumu, gdzie stali, znany nam Juda, Asprenus właściciel domu w Neapolis, na górze nad miastem położonego i przybyły tu Helios, wybierający się do ojczyzny, który tylko na statek czekał, by znim na wschód odpłynąć. Dwaj Izraelici szli razem, Asprenus się do nich przyłączył. Wszyscy trzéj milczeli poglądając w koło, a na smutnych ich twarzach malowało się raczéj zdziwienie i upokorzenie, niż radość, która resztę tłumu rozpasywała w śmiechach i skokach. Od portu, po nad masztami okrętów i głowami ludu, widać było oświeconą czerwonemi blaski, wznoszącą się na granitowych i porfyrowych kolumnach starą świątynię Serapisa, na któréj murach i wschodach czepiał się i cisnął tłum mnogi. Dwaj przybyli podróżni nie długo potrzebowali wybierać się z okrętu; wzięli pod płaszcze jeno po węzełku małym i zeszli żegnając dowódzcę statku, który przed niemi pochylił głowę z pokorą, jakby wzywając błogosławieństwa. Tłum otaczający nie przestraszył ich, ani dziwić się zdawała ta niesłychana uroczystość, ten gwar i krzyki, wojska, okręta i zielona droga rzucona ku Baijom. Stawili stopę na ziemię całkiem sobie nieznaną, i w progu nowego świata spotykał ich tryumf Cezara; tłum co ich otaczał był dla nich obcy, noc późna, przecież niepokój o znalezienie przytułku i ludzi przyjaznych wcale się nie zdawał ich dotykać. Zstąpiwszy na ziemię, piérwszy z nich — z głową na któréj nieco tylko pozostało podsiwiałych włosów, z okiem żywém i obliczem energii pełném i natchnienia, — przykląkł, cichą modlitwą jakąś witając ziemię, na którą go los powołał. Drugi, mnieyszy wzrostem, pokorniejszéj postaci, toż za nim uczynił, a lud szanujący uczucie z jakiém ofiara spełnioną została — usunął się, czyniąc im miejsce i wolne przejście gotując. Wprędce jednak powstał piérwszy i wzrokiem powiódł po tłumie, jakby w nim kogoś szukał obiecanego sobie, a spostrzegłszy Asprena, zbliżył się powoli ku niemu wraz z towarzyszem. Asprenus też przypatrywał się podróżnym, ale z twarzy jego i oblicza przybyłych nie widać było aby się znali dawniéj. Sam nie wiedząc dla czego, Asprenus jakąś siłą wielką pociągniony, postąpił ku przewodniczącemu i pozdrowił go rzymskim obyczajem. Gdy na to powitanie odpowiedział podróżny, Helios i Juda drgnęli spozierając po sobie, rysy bowiem twarzy i mowa przychodniów, które dla innych nic odrębnego nie miały — Izrealitom żywo przypomniały ich ojczyznę i współbraci. Serce ich zabiło silnie, poznając w nich przybyszów z téj ziemi, z któréj ojcowie ich zostali wygnani. Juda młodszy, z uczuciem wielkiém pochylił się, i całując kraj szaty starszego — zawołał: — Wyście Izraelici… przychodzicie z ziemi Judskiéj… błogosławieni bądźcie co przybywacie z wieścią od ojczyzny naszéj! — Z wieścią zaprawdę szczęśliwą i wielką! — odparł piérwszy podróżny — cieszcie się synowie Izraela i poganie i wszystkie ludy ziemi… Juda słuchał chciwie, gdy podróżny na piersi zwiesiwszy głowę, umilkł nagle, i po tych piérwszych wyrazach było przydługie milczenie — Asprenus, który był człowiekiem pragnącym nauki i ciekawym, a obyczajów surowych i skromnych, co tém dziwniejszém było, że żył wśród miasta rozkoszy i otaczającego zepsucia — dowiedziawszy się że ludzie ci przybywali ze wschodu, z prostotą oświadczył, że im swój dach i ubogie mieszkanie za gospodę ofiaruje. — Pragnąłbym i ja tego szczęścia — zawołał Juda — ale własnego dachu nie mam, służę, a któż wie — dodał obracając się do Heliosa — czy Hananias widziałby dobrém okiem, gdybym do jego domu przychodniów wprowadzał? — Niech wam Bóg dobre chęci nagrodzi — odezwał się podróżny — wszystko to jedno, gdzie głowa spocznie, byle spoczęła spokojna. — Ale dla nas to nie jedno, cośmy głodni wieści o ziemi naszéj! — westchnął Juda. — Wamby rychléj tu spocząć należało, niż aż do Neapolis wlec się gospody szukać — odezwał się Helios — ja tu mam zapłacony kąt w gospodzie, gdziebyście nogi obmyć i trochę wczasu użyć mogli. Tém uprzejmém zaproszeniem rozczulony piérwszy z przybyłych, wzniósł oczy ku niebu i ozwał się do otaczających: — Wiedźcie mnie jako się wam podoba; spocznę gdziekolwiek, droga nas nie znużyła i gotowiśmy do pracy. — Więc najlepiéj od razu drogą nad morzem powoli ku miastu — zawołał Asprenus — a jest i wóz mój niedaleko, który od strony Pausilippu z niewolnikiem czeka; ten wam, gdy trzeba, wygodzi. — Jeźli wy pieszo i my także — rzekli podróżni — dawnośmy po ziemi nie stąpali; pójdziemy chętnie, przypatrując się krajowi nowemu. Tak z nieznanych sobie osób złożone grono, wśród okrzyków rozlegających się na cześć Cezara, wśród blasków ogni, które dlań świeciły, posunęło się powoli drogą ku Neapolis wiodącą. Z tą garstką nieznanych, ubogich, w tłumie zamieszanych ludzi, w ciszy i pokorze przekradających się przez zgiełk i świetne tłumy, na których nikt nie patrzał, których popychali ciekawi i pijani szałem niewolnicy — szło na brzeg, pogańskiemi uczty skalany, piérwsze słowo prawdy i życia, które rozburzyć miało świat stary i na ruinach jego nowy budować. XXVIII Gdy tak szli brzegiem morza powoli, a za niemi ciągnął się drogą bitą skromny wóz Asprenusa, milczeli z razu, dopóki Helios piérwszy nie odezwał się w te słowa: — Jakież wieści dobre przynosicie nam z naszego kraju? Prawda-li o czém u nas już głuche chodzą pogłoski, że sprawdziły się proroctwa, i w Betleem, Judzkiéj ziemi, narodził się oczekiwany przez narody? Dwaj podróżni spójrzeli po sobie, ale milczeli jeszcze, może dla tego, że nieznanym im poganin Asprenus był między niemi, aż Neapolitańczyk sam, zważywszy że sam jeden był obcym wśród Izraelitów, ozwał się do nich: — Wiem i ja o czém mówicie; proroctwo to o synu Jowisza, który ma świat odrodzić, nie w waszych tylko księgach się mieści; jest ono we wszystkich starych podaniach ludów. I my czekamy przetworzenia się świata, wielkiego słowa, które ma go przeobrazić. — Ale jest-li jeszcze słowo takie, któreby wyrzeczone nie było od początku świata? — Przeczuwasz wielką prawdę — przerwał piérwszy podróżny poważnie — ale ci dostrzedz jéj trudno, tak zakrytą dla was została ludzkiemi wymysłami. W naszych księgach starych, w których się mieści pierwotny zakon dany człowiekowi, jest ona jaśniejszą niż gdziekolwiek. Tam wyraźnie przepowiedziany został Zesłaniec, Syn Boży, który przyjść ma świat wybawić… A patrzcież jeno, czy mogła być chwila lepiéj ku ratunkowi sposobna, w którejby ludzie więcéj pomocy z niebios potrzebowali? Nie jest-li to upadek ostateczny, zapoznanie się, oszalenie? nie przyszedł-li człowiek z jednéj strony do zbydlęcenia, z drugiéj do ubóstwienia? nie obłąkałże się z rozpaczy? Żyje on jako źwierz, a pragnie być Bogiem… Pozostało-li dlań co świętego? — Tak — rzekł Asprenus — czujemy to wszyscy, że przyszła, że blizką jest wielka chwila; ale w czémże się zamyka ta prawda nowa? Starzec pomyślał, podniósł oczy w niebo, złożył ręce, łza błysła mu na źrenicy, i powoli, stając wśród drogi, ozwał się do żydów i poganina: — Jeden jest tylko Bóg… wszyscy ludzie jego dziećmi… a braćmi pomiędzy sobą… Pan i niewolnik, jednego ojca bliźnięta… Miłość jest prawem świata… Syn Boży, Chrystus, narodzony w Betleem, przyszedł tę prawdę zwiastować i umarł oblawszy ją krwią swoją, przebaczając tym, co go ukrzyżowali… Życie jego ma służyć za wzór światu… śmierć zmyć winy całego rodzaju ludzkiego… Zwiastuję wam Chrystusa Boga! W nim prawda, żywot i odrodzenie. Proroczo, natchnione wyszły te wyrazy z ust przybyłego i po nich długie trwało milczenie, jak gdyby każdy ze słuchaczy ważył je w głębiach serca swojego i zapisywał w pamięci. — Część téj prawdy, którą nam zwiastujecie — odparł nareszcie Asprenus — dawno przeczutą była i u nas… Ludzie cierpią tęskniąc za czémś, oczekując czegoś, spodziewając się ratunku z niebios… Wiemy że świat tak ostać się nie może, lecz nowa prawda i prawo ma-li siłę, któraby ją zaszczepiła zwycięzko? — Siłę ma Boga od którego idzie, przez którego przyszła, którego krwią się oblała… śmiercią i zmartwychwstaniem dowiodła… żadna moc świata i ciała nie pożyje jéj… Wszystko co nasi mówili prorocy, co przeczuwał świat, stało się i spełniło… — I my już o tém zdala zasłyszeliśmy — rzekł Helios — że przyszedł Obiecany, żé sam się na ofiarę poświęcił, że życiem i śmiercią nową wiarę stęsknionemu opowiedział światu. Mówią nam przybyli z Alexandryi, że wszyscy uczniowie tego Mistrza dobrami doczesnemi gardzą i nic na ziemi własnego mieć nie chcą; że wszędzie, gdzie są, mają domy do modlitwy, gdzie nic nie wnoszą ziemskiego; żadnych posągów nie stawią i ofiar krwawych nie czynią, ale śpiewają i modlą się wedle obyczaju nowego, ducha ku Bogu podnosząc… Że niektórzy z nich z miast wychodzą na miejsca odludne, i tłumu innego obyczaju się strzegąc, życie wiodą samotne, a Bogu jedynie oddane; że za główną cnotę mają powściągnienie ciała i pohamowanie namiętności, długiemi uciskając się postami tak, że wybrani zatopiwszy się w pismie, po sześć dni pokarmu nie biorą, wina nie pijąc i mięsa nie jedząc nigdy. — Mało wam jeszcze powiedziano — przerwał piérwszy podróżny — i nie wiele wiecie, bo zaprawdę więcéj się jest czém pocieszyć. To mówiąc, począł im obszerniéj wykładać tajemnice nowéj wiary i dzieje życia i śmierci Chrystusowéj. Chociaż poganin, Asprenus słuchał ich także; dodawał podróżny, że Messyasz nie dla samych przyszedł Izraelitów, ale dla pogan także, by zbawić świat cały. Juda i Helios, z gorącą ciekawością, z chciwością i niepokojem chwytali każdy wyraz ust jego, ale z niemniejszą żądzą oświecenia się i uwagą natężoną, słowa podróżnego przyjmował Asprenus, i zdało się jakoby coraz jaśniéj stawało się w jego umyśle; chociaż ten, który nowy zakon wykładał, nie miał ani uczonéj mowy, ani się błyskotliwemi posługiwał wyrazy, ani się na figury retoryczne i sofizmata nie silił. Słowo jego było proste, ale przejęte i namaszczone, a miało urok jakiś niepojęty, którego tajemnicy ci co mu ulegali, zbadać nie mogli. I dziwili się jako zwyciężonymi zostali, oręża nie widząc. Była to dla Grecyi owéj i Rzymu, dla pogan rozpieszczonych i zwiędłych, nauka tak przeciwna ich nauczaniu i prawdzie przyjętéj od wieków, jak niebo dalekie od ziemi. W podaniach narodów żyło zamglone jéj przeczucie, ale objawienia nie było jeszcze; zjawiło się one teraz dopiéro nagle, tak jasne i wielkie a silne i nieprzemożone, że serca nie zepsute do głębi, w których promyk czysty pozostał nie zgaszony, drżały na dźwięk nowéj nauki, przejęte nieopisaną radością z dobréj nowiny. Widzieliśmy na jaką rolę padało to ziarno złote; na Grecyę i Rzym, śpiące wśród śpiewów lubieżnych, na łożach rozpusty różami usypanych — na świat, który mądrostkami i igraszkami słów bawił się, myśl z nich wyssawszy, jak dziecię zabitym ptaszkiem, — świat pełen pisarzy retorów, filozofów, sofistów i ludzi, co mądrość ludzką wyczerpali już do dna. Tém dziwniejszym jest i cudowniejszym skutek ewangelicznéj prawdy, gdy przypomnim, że do mędrców nieśli ją ludzie prości, nie uczeni wedle świata, rybacy, Galilejczycy ubodzy, którzy filozofii nie znali wcale, słowy szermować nie umieli, w szkołach retorów nie bywali i mieli za cały skarb i mądrość — natchnienie Boże. Ale świat znużony był i wycieńczony rozpustą i sofizmatem, bydlęcem życiem z dnia na dzień; nowa wiara przyniosła mu to, czego nic prócz niéj dać nie mogło — nadzieję. — Tak — rzekł kończąc gość — gdy brzegiem cichéj zatoki posuwali się daléj, zbliżając się ku jaskini Pausilippu, u któréj wnijścia usiedli spocząć, oczekując piérwszych dnia brzasków, by przejść ciemną otchłań dzielącą ich od Neapolis. — Tak, wy czynicie sobie codzień bogi nowe, prawdy nowe; dla nas Bóg jeden tylko, prawda jedna! Wy wierzycie w ciało, my w duszę; wy dogadzacie zmysłom, my je poskramiamy; wy wątpicie o wszystkiem, my mamy tego, który czynem, krwią swą i cudami wierzyć nas przymusił; wy macie niewolniki i ubogie, my wszyscy jesteśmy jedną braci rodziną, jakoby jedna rodziła nas matka; wy wołacie rozkoszy, my nią gardzimy; wy ufacie sobie, my z sobą walczym… oto nauka nasza. A gdy tak mówił, zajaśniały mu oczy i czoło okryło się blaskiem, a idący z nim, spójrzawszy nań, dostrzegli jakoby aureolę jasną, która obejmowała skroń jego, i głowę tego, który mu towarzyszył. Asprenus milczał zdumiony i przejęty, Juda zdawał się modlić, Helios zamyślony łzy miał w oczach. — Zaprawdę! zaprawdę! — krzyknął po chwili — dobra nowina nigdy potrzebniejszą nie była jak dzisiaj! Słyszeliście jęki tych, których Cezar dla igraszki rzucał w morze; widzieliście ubóstwienie człowieka splamionego wszelakiém plugastwem; ryk jego biesiady doszedł uszów waszych, blask uczty raził oczy — ale ilu życiem, krwią i potem tę zabawkę szaleńca opłaciło? nie wiecie. Przynosicie zbawienie i opamiętanie temu światu, który wysechł jak ziemia pustyni… bądźcie błogosławieni — dodał Helios — pójdziemy i my z wami, boć ten co przyszedł z prawdą, był rodu naszego wedle krwi, i piérwszym nam stanąć potrzeba w jego orszaku. — Przecież i nas nie odepchniecie? — spytał niespokojny Asprenus. — Ten, w którego imieniu ja idę — przerwał piérwszy podróżny — nie odpycha nikogo, nie zamyka rąk swych nikomu, przygarnia wszystkich jak dzieci… Abyście wiedzieli do kogo przyszedł, komu błogosławił, powtórzę wam słowa jego. I wstał ze łzami w oczach, a podniósłszy się z kamienia na którym siedział, jął mówić poważnie: — Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię. Błogosławieni którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądają. Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni nazwani będą synami Bożemi. Błogosławieni którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy wam złorzeczyć będą i prześladować was będą, i mówić wszystko złe przeciwko wam, kłamiąc dla mnie… A gdy mówił, z po za nich powstało słońce i podniosło się nad wzgórza, a blask jego oblał ziemię, która się im ukazała tak piękną i jaśniejącą, jak jéj nigdy nie widzieli. W dali widać było z pagórka na którym spoczywali, resztki nocnych szałów Cezara; dymiące stosy, które świeciły w nocy, i po zatoce pływające z falą zsiniałe trupy ludzkie, kawały drzewa, resztki bankietu w kupę śmieci zbite, zeschłe wieńce wczorajsze, podarte szat szmaty, zerwane powrozy, liście kwiatów i naczyń stłuczonych skorupy. Cisza nie przerwana niczém panowała nad cudném wybrzeżem Campanii, dla któréj razem ze słońcem dzisiejszém wschodził piérwszy dzień zbawienia. Na drodze ku miastu już się tłoczyły tłumy pracowite, przechodząc jaskinię wraz z trzodami napełniającemi ją rykiem i pyłem… Asprenus głęboko był pogrążony, wreszcie przykląkł przed podróżnemi, prosząc ich raz jeszcze, by u niego przyjęli gościnę. — Chybabyście i nam nieznajomym, odprowadzić do siebie tego świętego człowieka dozwolili — rzekł Helios — bo jakże z nim rozstać się możemy? — Chodźcie wszyscy — zawołał Grek żywo — rad wam będę i otworzę wrota; nie mam ja wymyślnego przyjęcia, ani dostatków wielkich, ale ubogim chlebem z serca się podzielę. Milczący prawie przeszli pieczarę i znalazłszy się w drugim jéj końcu, gdy znowu ujrzeli światło dzienne, Asprenus przodem poszedł, wiodąc ich przez wzgórza znajomą sobie ścieżynką, do domu, który miał nad miastem, na wyniosłości wielkiéj. Może temu położeniu odosobnionemu winien on był, że do jego drzwi nie zapukała ani rozpusta, ani zbytek i zepsucie, ani owa żądza i chciwość złota, która pilnowała brzegów; żył tu w prostocie wielkiéj, z małego dochodu, który mu dawały ogrody, praca jego, kawał pola po za Capuańską bramą i winnica u stóp Wezuwiusza. Obyczaju pilnując starego, jako ubogi, z żoną i dziećmi samotne życie pędził; mało mając znajomych i nie mieszając się do miejskich szałów. Kilku niewolników starych lub w domu zrodzonych, składali dlań rodzinę drugą, tak się z niemi ludzko i łagodnie obchodził. Janitor (odźwierny) u drzwi siedzący, właśnie był wstał niespokojny, wyglądając powrotu pana swego, gdy zapukali do wrót; postrzegłszy Asprenusa, ze łzami prawie jął ręce jego i kraj szaty całować, ciesząc się, że go żywym widzi i zdrowym, różne bowiem niepokojące wieści chodziły o tych, którzy się uczcie Cezara przyglądali zdala, i wiedziano w Neapolis, że wielu padło ofiarą. Po téj radości niekłamanéj poznać już było można, jak ojcowsko z niewolnikami swemi żyć musiał ów człowiek, który ich tak do siebie umiał przywiązać. W ogródku pełnym drzew figowych, winną oplatanych macicą, cicho było i spokojnie, powiew tylko wiatru od morza, poruszał niekiedy gałęzie, wśród których przebudzone świergotały ptaszęta. Tu u drzwi złożyli podróżni swe sakwy ubogie, a gospodarz pośpieszył obmyć im nogi i chciał by się posilili. Ale oni odmówili pokarmu, a piérwszy z nich prosił tylko by mu naprzód wolno się było pomodlić i złożyć ofiarę, żądając do niéj przaśnego chleba, kubka wina i wody. Tu, (gdzie dziś wznosi się w Neapolu kościoł Ś. Piotra, Ad aram zwany) na prostym stole, pod gołém niebem, spełniła się piérwsza ofiara chrześcijańska na ziemi rzymskiéj, ku jéj odkupieniu. A gdy podniósł czarę, pobłogosławiwszy ją podróżny i nią świat błogosławiąc, łzy mu się potoczyły po twarzy, usta zadrżały; — widział bowiem w téj chwili, że jako Zbawiciel świat krwią odkupił, tak i on musi naukę jego krwią na téj ziemi splugawionéj zaszczepić. W czasie ofiary stali opodal wszyscy, a Asprenus uczuł się tak przejętym, jak nigdy przy żadnym pogańskim obrzędzie. Daleko wprzód szukała już dusza jego tego pokarmu wiary i nadziei, ale go nigdzie znaleźć nie mogła. Po dokończeniu modlitw i ofiary, podróżni uściskawszy się zasiedli do ubogiego stołu, zastawionego w ogrodzie pod portykiem, i w milczeniu spożyli trochę skromnego jadła, ryb, owoców i chleba. XXIX Gdy Caligula rozprasza ostatki skarbów Tyberyuszowych, aby wkrótce nowych pożądać i najdzikszemi środkami wyciskać je z ludu swojego, gdy wielka biesiada pogańskiego świata olbrzymich dosięga rozmiarów rozbestwienia i rozpasania; — w domku Asprenusa nieznanym, w głębiach drzew zielonych zatajonym, opowiada się wiara nowa, u któréj źródła ściska się spragniona garstka ludzi dobréj woli. Dwaj podróżni wstrzymali się w dalszym ku Rzymowi pochodzie, aby tam gdzie najbujniéj rozrosła się rozpusta, najpiérwéj wszczepić oliwną gałęź pokoju ducha i rószczkę prawdy nowéj… miłości, wstrzemięźliwości, umartwienia, pokuty. Codzień skoro świt, ściągali się z nizin Neapolitańskiego wybrzeża wybrani owi i szli słuchać męża, który nie nauką retora, nie mądrością świata, ale cudowną siłą jakąś pociągał i niewolił ich serca. Helios i Juda, kilku Izraelitów, towarzyszyli im nieodstępnie, i wszyscy wkrótce obmyci chrztem, przypuszczeni do tajemnicy wielkiéj, weszli w służbę prawdy z pokorą i poświęceniem. Jeden Hananias, chociaż w domu swoim przyjmował podróżnych Galilejczyków i słuchał ich niekiedy, nie przyjął słów ich do serca, ani się dał nawrócić; owszem, na Judę nawet spoglądał okiem chmurném, że tak łatwo i prędko uwierzył. Helios nawet stary, który zdawna miał nad nim przewagę, nie potrafił go pozyskać, choć długie trawił nad tém godziny. Przybysze, piérwszych dni w gościnnym domu Asprena na górze, odpoczywali i tu sprawiali ofiarę, ale gdy do niego tłum pogan uczęszczał i nieraz wśród obrzędów i nauczania, przerywali im z koszami przychodzący niewolnicy i zgiełk targowy, — Galilejczycy, uchodząc od wrzawy i niepokoju, udali się do domku za Capuańską bramą do Judy, gdzie nikt nie bywał prócz wezwanych, i gdzie sami tylko być mogli. Tu oni gromadzącym się powoli ludziom biédnym, w większéj części niewolnikom, ubogim wyzwoleńcom, żebrakom, zwiastowali dobrą nowinę, pociechę i błogosławieństwo. Wieść o nowéj nauce z ust do ust podawana, rozchodziła się błyskawicą. Przeczuwali ją mnodzy, przyjęli spragnieni. Poznać było łatwo wpośród tłumów tych, co zostali obmyci i do społeczności nowéj przyjęci, wyglądali bowiem jak ludzie nowi, mając na obliczu i w sercach ten pokój święty a niezachwiany, którego świat dać nie może. Byli oni wszyscy jakby braćmi i synami jednéj matki — żydzi, poganie, niewolnicy, wolni, bogaci i ubodzy, — nowe prawo braterstwa i miłości rządziło niemi. W kilka już miesięcy po przybyciu do Neapolis, siedzieli dwaj Galilejczycy pod kolumnami od ogródka willi, w którym pracowali niewolnicy Hananiaszowi i rozmawiali o kraju swoim, gdzie tak wielkie stały się rzeczy; — gdy starszy podróżny obróciwszy się, ujrzał garstkę podwładnych Judy, która pod biczem Tyrona i szyderstwy Myrona i Silwana pracowała. — Oto — rzekł — ci, do których przyszliśmy, bo nie do Izraela samego, ani do pogan i Greków, ale do narodów wszelkiego plemienia i barwy, jakie są gdziekolwiek, aż do krańców ziemi. — A komuż pierwéj podają napój jeśli nie tym, co są unużeni i uznojeni najmocniéj, a padają osłabieni od trudu? I wstał ów Galilejczyk, i szedł do tych ludzi, a wzrok niewolników zwracał się doń ciekawy, — i gdy poglądał od kogoby zaczął dzieło, które przedsięwziął, ujrzał pod murem ogrodowym leżącego Swewa, który patrząc w niebo, płakał po swojemu, a pierś jego chodziła oddechem przyśpieszonym. Nie widział on co się wkoło niego działo, ani go bicz mógł do pracy przymusić, wychudłe ciało okazywało, że mu już nie wiele pozostaje do życia. Stanął przed nim Galilejczyk i wpatrywał się weń, a zdało się, że wzrokiem nań jako siłą wielką podziałał, bo głowa niewolnika jak kwiat ku słońcu zwróciła się ku niemu, i nabrzmiałe powieki podniosły się z niewymównym wyrazem patrzając na pogodną twarz starca. I ten, co nigdy przytomny nie był, jakoby oprzytomniał pod wejrzeniem Galilejczyka i zadrżał do głębi, a z za łez zaświeciły mu otuchą jakąś oczy niebieskie, i słowo nieznanego nikomu języka wyrwało się z ust jego. Przybyły uśmiechnął się łagodnie, i w téj saméj mu mowie odpowiedział. Jeden wyraz jego podziałał cudownie: — długo bezwładny i konający człowiek, posłyszawszy dźwięk języka, którego dawno nie spotkało ucho jego, zdumiony, poruszony, przejęty, rozlał się we łzy, załamał ręce, jęcząc z radości i bolu razem. — Któś ty jest? — zapytał w swéj mowie Swew — nie nasz jesteś! nie! po twarzy i sukni widzę żeś obcy, a odezwałeś się do mnie mową ojczystą! Mów, gdzie ja jestem, co się dzieje ze mną? Wszak ja nie umarłem jeszcze? — Uspokój się, dziécię — rzekł święty — żyjesz i żyć będziesz; nie jestem bratem twoim wedle krwi, anim kiedy widział kraj wasz daleki, ani słyszał mowę jego; dano mi jest wszelki język ludzki rozumieć i wszelkiego człowieka mowę włożono mi w usta… a przyszedłem abym cię pocieszył. — Pocieszyć mnie — odparł powoli znowu osuwając się na ziemię Swew biały — skruszże te więzy, puść mnie wolno, i daj mi wrócić do swoich, bez których umieram, bom już łzy do ostatka wypłakał za niemi. — Ja ci zwiastuję swobodę i życie. — Co mi swoboda? na co życie? — rzekł Swew, tuląc oczy w dłoniach wychudłych — na téj ziemi spalonéj i tak daleko od swoich, gdzie nie słyszę ani języka rodziny, ani szumu moich ukochanych lasów, ani strumieni szmeru, — gdzie inny jest świat i ludzie… Tam po mnie oczy wypłakali ojciec i matka i bracia i siostry — i ona! I zakrywszy twarz, płakał ciągle zanosząc się tak, że ów jęk w dziki jakiś śpiew przechodził; — niewolnicy inni stali dokoła, patrząc i słuchając zdumieni. — O! skuj mnie w więzy żelazne, skuj w więzy mosiężne i obarcz ramiona moje i uczyń ze mnie stokroć jeszcze podlejszego niewolnika, i każ mi pracować do krwi i na śmierć — a odprowadź mnie na ziemię moją, niech ją jeszcze zobaczę. Bo wyście u siebie i serce się wam nie rozrywa, nie pęka jak mnie biédnemu, myśląc o chacie w naszych lasach, o progu, na którym śpiewając, dziecięctwo i młodość przebyłem. A! tam szumią bory nad starego ojca mogiłą… a syn nad nią nie płacze… — Słuchaj jeno — przerwał mu Galilejczyk — i ja przecie jestem wygnańcem, ale dobrowolnym, i jam się tu nie rodził, i ja dzieciństwa lata nad dalekiém przebiegałem jeziorem, którego skały, wody i krzewy jeszcze mi się w sercu odbijają… piérwszy raz nogi moje depczą tę ziemię… Za morzami, w skalistéj krainie kołysała mnie matka moja… od kości jéj sam się wygnałem. — O! to nie masz serca i niceś nie kochał! — wybuchnął Swew. — Tam u nas zimno i posępnie i dziko, i domy nasze z drzewa a gliny, w nich jako zwierz dziki mieścim się, jamy grzebiąc po puszczach; nie mamy szat, nie znamy zbytku, ale nędza nasza nam droga!… O! wróć mnie nędzy naszéj rodzonéj! — Uspokój się a słuchaj — zawołał obcy — słyszysz mowę swą w ustach moich, niechże cię ona pocieszy i upewni, że cierpieć przestaniesz; ale bądź mężny i ożyj! — Męztwo poszło ze łzami… ja chcę umrzeć i choć duchem polecieć nad białe morze moje, do chaty ojca i matki, na grób dziadowski. E! namówili mnie na wojnę w lasy Germańskie, z łukiem i pałką krzemieniem nabijaną — a płakała matka… a ojciec mówił, przyniesiesz nam łupy… I poszedłem, wzięli mnie rannego, sprzedali w niewolę. A tam, tam oni czekają powrótu, siedzi stara matka na progu i patrzy ku południu i wygląda syna… a siostry śpiewają… a ona… I umilkł kładnąc się twarzą na murawie, by ukryć żal nie męzki, a Galilejczyk, który był usiadł przy nim na kamieniu, ulitował się snać cierpieniu człowieka, i znak dłonią ręki prawéj, uczynił nad czołem jego, jakby go błogosławił… Cudowne to przeżegnanie tak wielki i nagły uczyniło skutek, że patrzący z dala przerażeni, zdumieni, stanęli jak wryci. Swew jakby ze snu przebudzony długiego, odrzucił włosy jasne, kurzem zwalane, na tył głowy i powstał… A choć na nogach utrzymać się nie mógł, przypełznął do Galilejczyka na kolanach, jako pies do pana swego, i położył się u nóg jego pokornie. — Kto bądź jesteś, Boże czy człowiecze? — zawołał — nie opuszczaj mnie; z ust twoich słyszę mowę, którą wieki prawie nie poiło się ucho moje; weźmij mnie z sobą, a służyć ci będę. I nie chcę zapłaty innéj, tylko słowa, którego dźwięk mnie karmi… — Nie jestem Bogiem; jestem jak ty człowiekiem — odparł Galilejczyk — zesłanym przez Boga do biédnych i prawie uciśnionych, i rozkazuję ci żyć, albowiem życiem dzisiejszém nabędziesz wieczne… I nie mnie służyć masz, ale Bogu, którego słowo żywi i cieszy, krzepi i karmi… — Życie wieczne — podchwycił Swew. — A! wiem! zawołał po chwili — i u nas ojcowie mówią, że człowiek po śmierci wstaje w sile i młodości na innym świecie lepszym, i z bogami nowe rozpoczyna życie, które się nigdy nie kończy. Ale ja nie chcę żywota tego; tylko mi daj moją ziemię i matkę moją i ojca, i to, czém żyłem w młodości. — Lepsze nad to posiędziesz! — zawołał przybyły — tylko dźwignij się, powstań, a żyj. To mówiąc wstał i nieco się oddalił, a ci, co z razu widzieli Swewa bezwładnego, jak go z ergastulum wynoszono na rękach, by odżył na powietrzu, zdumieli się postrzegłszy, iż sam o swéj sile podniósł się teraz i poszedł za mistrzem swoim. Krótka ta rozmowa dokonała cudu, na który patrząc oczom swoim nie wierzyli Juda i Helios i niewolnicy Hananiasowi. Towarzysze Swewa ujrzawszy jak go Galilejczyk słowem dźwignął na nogi, rzucili pracę i kamienie i kosze, któremi ciężary przenosili, i motyki, któremi kopali ziemię, a zeszli się kołem otaczając podróżnego, aby go oglądać. Dziki nawet Part patrzał nań okiem ciekawém w krew oprawném, ze zdumieniem zwierzęcia, które niepojętą znalazło siłę; Tyro stary oczy przygasłe wpoił weń, siwą potrząsając głową. Naówczas do każdego z nich z osobna począł się w jego języku odzywać Galilejczyk i zdumiał ich bardziéj jeszcze. A mówił do nich w te słowa: — Jestem posłem do was, nie od ludzi, ani od królów ziemi, ale od Boga. Przyszedłem nie do panów i bogaczów a władców świata, ale do ubożuchnych i znękanych, abym pot otarł z ich skroni i pocieszył, swobodę zwiastował i wyzwolenie. — Jak to może być? — odparł Iberyjczyk o czarném oku — gdy niewola jest wszędzie i wojna wszędzie, i jedni są by cierpieli, drudzy by się pastwili nad nimi? — A ja wam zwiastuję pokój i skruszenie więzów i braterstwo wszystkich — zawołał Apostoł. — A z czegoż człowiek żyć będzie, i co czynić, jeśli ustanie wojna? — zapytał Part. — Żyć będzie słowem, karmić się duchem Bożym i używać pokoju! — odpowiedział poseł. — Świat tak się odmieni, iż nowym się stanie, i nie będzie ani Rzymian, ani Greków, ani Partów i Scytów, ale jeden naród braci i synów Bożych. — Jako to być może — przerwał Myron — kiedy inaczéj było cale od początku świata? — Ja wam powiadam, iż ten cud ujrzy ziemia, a pocznie się odrodzenie nie na tronach i w pałacach, ale w ziemi i grobach, od tych, któremi świat pogardził, któremi pomiata… I od początku do końca jednym cudem się stanie. Gdy tak mówił, posiadali wszyscy wedle niego, a tak się zasłuchiwali, że płynęły im dnie i godziny niepostrzeżone, a oni o życiu, pokarmie i śnie zapominali — pijąc z tego źródła nienasyceni, dopóki im płynęło… I Asprenus zchodził często z gór swych do ustronnéj willi, a z nim towarzysze jego poganie nawróceni, wespół z niewolnikami i żydami, słuchając nauk Apostoła. W taki sposób wiara nowa na brzegach szczęśliwéj Campanii piérwszy raz zaszczepioną została. CZĘŚĆ II. ROMA I Od opisanych wypadków przeciąg czasu upłynął niemały. Cajus Caligula, w szałach i porywach obłąkania dokończył życia, które miłość jego ludu zmieniło w końcu w znużenie i nienawiść. — Codziennie nowe ofiary skazywała na śmierć, chciwość jego i okrócieństwo; codzień krwią nową oblewały się areny cyrków i domów sypialnie, codzień nowemi występki plugawiły czyste łoża, codzień nowych danin wymagał Cezar i głów więcéj, aż Rzym zawołał w końcu, na pół przerażony, na pół drżący, że lepiéj jest by jeden zginął szaleniec niż wszyscy dla jednego szaleńca. Wycieńczony wprędce skarbiec Cezara, wywołał piérwsze jego na bezbronnych zasadzki; denuncyatorowie dostarczyli obficie głów, po których majętności spaść miały na niego. Agrippa, Antiochus, Mnester, Apelles i Helikon, poddawali mu rad i środków do pozyskania grosza, którego tak łaknął, do wynajdowania coraz nowych i nieznanych rozkoszy. W łaźni potrzeba dlań było zapachów najdroższych i najrzadszych, na wieczerzę potraw niesłychanych, opłacanych milionami, w napoju pereł rozpuszczonych, za mieszkanie służyć musiały okręty, na których sadzono ogrody, budowano sale ogromne, aby Cezar pływał z willą swą razem i z miejsca na miejsce z domem się przenosił. — Życie jego było nieustanném marzeniem niepodobieństw i pragnieniem nie istniejącego. — Chciał odbudować pałac Polykratesa w Samos, wznieść mieszkanie niedostępne na Alp wierzchołku i międzymorze Koryntskie przekopać… ciosać góry i przelewać morza. Okrucieństwa Tyberyusza przeszedł jeszcze Cajus, stary bowiem kozioł Caprejski nie nasycał się tak męczarnią, nie miał w niéj upodobania i rozkoszy. Caligula pastwiąc się, używał. Tak raz chłostanego histryona, gdy jęczał boleśnie, głos mile połechtał mu ucho, więc go bić kazał dłużéj aby się tą pieśnią nasycać. Zwierz afrykański mało przybywał na cyrki i kosztował drogo, a okrętów brakło by poń posłać, bo flota stała w Baii, aby Cajus konno mógł po jéj grzbiecie przebiegać zatokę, — więc ludźmi karmiono dzikie cyrków potwory i głodne ryby w sadzawkach. Często powracającego od trupa ojcowskiego syna, ze łzami w oczach, zabiwszy mu rodzica, porywał Cajus i sadzał z sobą do uczty, by się z nim śmiał i rozpustował, — nie umiejąc poszanować nawet dziecięcéj boleści. — Bijcie tak — mówił do katów — aby zabijany razem czuł że umiera. Powtarzał, że pragnął aby cały lud rzymski jedną miał tylko głowę, by ją mógł ściąć jednym zamachem. Zazdrośny życia, zazdrosny sławy, zabronił stawiać posągi i wywracał wzniesione, chciał zniszczyć dzieła Homera — ale któż policzy te szały zwierzęce? Dziś rzucał z dachów bazyliki Juliusza Cezara pieniądze dla ludu, jutro je wymyślnemi sposoby wydzierał, a wśrodkach do zdarcia był niewyczerpanym. Gdy w końcu i łamanie testamentów i zabory majątków i wyciśnione nie wystarczały summy, Cezar się zrobił przekupniem i sam, rodzinne pamiątki po siostrach sprowadziwszy do Rzymu, sprzedawał je targiem publicznym. Na przywiezienie tych sprzętów zabrano co było w Rzymie wozów i koni, a gdy rzeczy były już w miejscu, sam Cajus stawał z niemi jako przekupień i wołał: — Kto da więcéj? patrzcie! to urna która należała do Druzylli, łańcuch ten zdobił piersi Livii, na łożu tém spoczywała Antonija? Jak wam nie wstyd być bogatszemi odemnie biedaka! odzywał się — jak wam nie srom waszego skąpstwa… Dajcie więcéj! dajcie więcéj! Często za zaprosiny do swojego stołu nawet płacić sobie kazał. Senat drżał spodlony i bezsilny. — Nareszcie, po szalonych owych igrzyskach, teatralnych zapasach, po wyścigach z woźnicami i niesłychanéj rozpuście tytanicznéj, olbrzymiéj, czepiającéj się niepodobieństwa i niepoścignionego — po głośnym zamiarze mianowania konia konsulem, Cajus tak już był oszalał, że nikt i nic odeń nie było bezpieczném, ani życie, ani cześć, ani mienie, a nic nie broniło, ni krew, ni przyjaźń, ni pamięć zasługi, — spiknęli się wszyscy by się pozbyć szaleńca. Dwa jednak piérwsze spiski na jego życie, Papiniusa i Lepida, odkryto, i to na niejaki czas wstrzymało innych. Lecz nim powiemy jak zginął, odmalujmy go raz jeszcze słowy spółczesnych świadków, Philona i Józefa, żydów, którzy posłuchanie otrzymawszy u Cezara, pełne życia i charakteru zostawili nam opis jego. Wysłańcy Izraelscy przybyli do Rzymu w sprawach swojego narodu i dopraszali się posłuchania, w którém prosić go mieli, by ich od oddawania czci Boskiej i stawiania w świątyni posągów Cezara uwolniono, gdyż się to prawu ich przeciwiło. Wyjednali nareszcie groszem, czy niecierpliwém naleganiem, że im kazano czekać w willi dawniéj Mecenasowéj, u wrót Rzymu, połączonéj teraz z willą Lamii, dla rozszerzenia, bo wszędzie było ciasno Cezarowi-Bogu. Willa ta była z przepychem nadzwyczajnym ozdobiona w posągi złocone i ogromne z kosztownych kamieni urny, ściany jéj połyskiwały malowaniami i purpurą. Na oścież stały otworem niezliczone szeregi izb z sobą połączonych, ogrody pełne wodotrysków i portyki pniami tysiąca kolumn podparte. Cajus przechadzał się po tym raju swoim, znudzony, kapryśny; dziki. Stał właśnie w jednéj z tych sal swoich z Mnestrem i kilku ulubieńcami, gdy weszli Izraelici. Caligula był naówczas człekiem już zużytym; wysokiego wzrostu, chudy, blady, źle zbudowanego ciała, z cienką szyją, oczyma wpadłemi jak Tyberyusza były wypukłe, z czołem groźném i pomarszczoném, łysy nieco, z brodą — wejrzenie miał naumyślnie nasrożone i postać, którą jak najstraszniejszą starał się uczynić. — Strój jego był dziwaczny, wyjątkowy, wcale do obyczaju wieku i kraju nie zastosowany. Brodę miał posypaną złotem, na głowie Merkuryuszowe pokrycie, z pod którego galerus fałszywych włosów spadał na ramiona; w ręku trzymał kaduceusz złoty. Ujrzawszy go Żydzi padli na twarz wołając: Salve Augustus imperator! Ale Cajus im przerwał. A! a! toście to wy, nieprzyjaciele Bogów? ludzie co śmiecie mną pogardzać, gdy cały świat mi cześć oddaje… czciciele nieznanego Boga!… — O! — przerwał jeden z zauszników, — to mało jeszcze… wszak ci ofiar za twe szczęście i powodzenie składać nie chcą… Żydzi się zakrzyknęli. Nie! panie — ofiarujemy hekatomby za ciebie, wylewamy na ołtarzach krew ofiar… Czyniliśmy to, gdyś został Imperatorem, gdyś powstał z choroby która świat cały okryła smutkiem, gdyś się do Germanii wyprawiał… — Tak! tak! składaliście ofiary — przerwał Cajus — jakiemuś tam waszemu Bogu, ale nie mnie. — Cóż mi tam z tego? Biedni posłowie słuchali tych wyrazów przerażeni, jak wyroku śmierci; a gdy tak na pół leżeli na ziemi, Cajus tymczasem przeszedł do innych sal, przeglądając ich urządzenie, rozkazując zmiany, czyniąc uwagi rozmaite nad uporządkowaniem, polecając przenosić obrazy i posągi. Alexandryjczycy tymczasem, szydząc z Żydów, prześmiewali ich, koląc szyderstwy i groźbami jakby w teatrze… Cezar chodził nie zważając na nich wcale. Wtém nagle obrócił się do nich z twarzą surową. — Słuchajcie — spytał — powiedźcie mi, proszę, dla czego nie jecie świniny? Wszyscy w śmiech na to pytanie. — Panie — odpowiedzieli Żydzi — każdy naród ma swe prawa i obyczaje; jedne rzeczy są nam wzbronione, inne drugim narodom, naprzykład Egypcyanom. Są ludy, które nie jedzą baranka. Mają wielką słuszność — przerwał Cezar — bo mięso to niesmaczne! I począł się śmiać z tego dowcipu, a dwór wielkim chórem za nim. — Ale na czémże opieracie prawo obywatelstwa swego w Alexandryi? — zapytał ich wreszcie, gdyż głównie o to Żydom chodziło. Poczęli wykładać swe prawa i dowodzić ich; gdy Cajus, jakby nie chcąc umyślnie dosłuchać ich mowy, wybiegł do innéj izby, okna kazał w niéj pozamykać, i wrócił do nich z zapytaniem — co mu powiedziéć mają? Złagodniał jakoś widocznie, a w Żydów duch nieco wstąpił, ale począwszy słuchać, gdy mu się gotowali dowodzić, że w Alexandryi od czterechset lat mają prawo pobytu i obywatelstwa, znowu zniecierpliwiony Cajus zaczął biegać do obrazów i ustawiać sprzęty. Nieszczęśliwi gotowali się na śmierć modląc po cichu. — Idźcież sobie! — zawołał nareszcie. — Ludzie ci — dodał obracając się do swoich — raczéj są głupi niż źli, że we mnie Boga widzieć nie chcą. Na tém się skończyło owe groźne posłuchanie. — Widać zeń, że Cajus na dobre miał się za Boga; trudno go w istocie nazwać człowiekiem, a Swetoniusz najlepiéj go podobno mianuje — potworą. Wyczerpała się wreszcie cierpliwość i podłość — postanowiono pozbyć się Caliguli. Trybun pretoryańskich kohort, Cassius Choerca, starego jeszcze rzymskiego obyczaju człowiek, którym poniewierał bez ustanku Cezar, szydząc zeń w sposób najobelżywszy, powziął myśl spisku na jego życie. Emilius Regulus, z nienawiści także, Minucianus mszcząc się za Lepida, przystali z nim do spółki. Wkrótce liczba sprzysiężonych znacznie się zwiększyła i wzrosła, chodziło o to tylko gdzie i jak go pochwycić. Zwłoka i narady tak w końcu rozjątrzyły Choercę, że postanowił choćby sam przy piérwszém spotkania nań się porwać. Cajus w dobrem usposobieniu ducha był dnia jednego na igrzyskach; wyrocznia jakaś kazała mu się strzedz Cassiusza, ale na myśl mu nawet nie przyszedł Choerca; zastosował to do Cassiusza Longina, którego tegoż dnia przywieziono z Azyi. Uspokoił swą obawę wyroczni Antium, zatrzymaniem podejrzanego. Wespół zasiadł na swém miejscu Caligula, tuż przy nim wśród trybunów stanął Choerca, inni sprzysiężeni rozsypali się do koła. Około siódméj godziny, ubawiwszy się widokiem tragedyi i mordów, Cajus wyszedł wziąć łaźnię poprzedzającą wieczerzę… W tłumie młodzieży u wnijścia stojącéj, którą sprowadzono z Azyi dla cyrku i teatru, Choerca spotkał go, żądając na noc zwykłego hasła. Cajus odpowiedział mu wedle swojego obyczaju jakimś wyrazem bezwstydnym, gdy w téj chwili stary Rzymianin mieczem go przebił, uderzywszy między ramiona a szyję. Caligula chciał uciekać, gdy Sabinus obalił go krzycząc: — Powtórz! Trzydziestu razami w chwili przebijają go spiskowi, Aquila zadaje cios śmiertelny. Wśród germańskiéj straży Cezara, wiernéj mu i przywiązanéj do niego, odgłos zabójstwa rozniósł popłoch i oburzenie; w piérwszym zamęcie i szale wielu senatorów zginęło… W teatrze, z którego był wyszedł Cezar, lud rozmaicie przyjmował przyniesioną nowinę. Patrycyusze udawać musieli smutek, by nim swą pokryć radość, gmin płakał, żałując więcéj igrzysk niż człowieka. Nie chciano z razu nawet śmierci uwierzyć. Scena w teatrze godnie dokończyła tego panowania krwi i rozpusty, oblegli amfiteatrum Germanie, niosąc krwawe głowy pobitych, wołając pomsty na spiskowych… i nie prędzéj się uspokoiły tłumy, aż Aruntius wystąpił na scenę w żałobném ubraniu, i urzędownie ogłosił śmierć Cezara. Osiaticus śmieléj jeszcze wykrzyknął za nim, że żałuje iż nie on sam dokonał zabójstwa. Za niemi opamiętawszy się wszyscy poczęli wołać przeciw upadłemu i cieszyć się oswobodzeniem… Gdy się to dzieje na scenie, a opróżnione miejsce po Cajusie czeka następcy, najdziwniejszy wypadek narzuca pana Rzymowi. W rodzinie Cezarów żył dotąd na uboczu i mało widoczny, naówczas już nie młody Claudyusz. Był on synem Drusa, dziecięcia żony Augusta, dosyć ukochanego przybranemu ojcu. Claudyusz urodził się w Lyonie;, ale to dziécię było tak z razu słabe, cherlające i niepozorne że je osądzono za niezdolne do udziału w sprawach publicznych. — Może temu zapomnieniu i pogardzie winien był Claudyusz, że na dworze Cezarów mógł dożyć śmierci Caliguli, niczyjéj nie obudzając zazdrości. Wyszedłszy z lat dziecięcych, długo miał jeszcze przewodnika, który go nie odstępował, sądzono bowiem, że sam sobą nie potrafi kierować. Bolał ciągle, z odkrytą głową chodzić nie mógł, na igrzyskach widywano go w kapturku. W dzień dójścia do lat męzkich, po cichu zaniesiono go do Capitolu, dla zwykłego obrzędu, bo pieszo pójść nie mógł. Ale jak w całéj téj dziwnéj rodzinie, obok najrozpasańszych namiętności i dzikości przechowywała się miłość nauki, sztuki, słowa — i to nawet upośledzone dziécię odebrało wychowanie staranne, które w pewien sposób umysł jego ukształciło, choć rola była niewdzięczna. Claudyusz, pogardzony przez własną matkę, która go zwała niedokończoną potworą, wcześnie obsadzony był nauczycielami i począł się obeznawać z wymową i literaturą. Zdaje się, że stary August był temu powodem, bo on jeden nie zupełnie o nim rozpaczał; reszta rodziny byłaby go może opuściła. Późniéj, choć się cóśkolwiek poduczył i nabrał wprawy retorycznéj, znikł prawie z publicznéj sceny za Tyberyusza i Caliguli; dano mu oznaki konsularnéj godności, odmawiając władzy i praw konsula, i biédny ów człowiek krył się w towarzystwie ludzi gminu, włócząc się po Campanii, po ogrodach i willach rzymskich, pocieszając to nauką i księgami, to kośćmi i winem, które wśród próżnowania polubił. Po kilkakroć senat chciał go dźwignąć z tego poniżenia, ale Tyberyusz nie dopuścił, odzywając się o nim z pogardą, jak o głupcu. Cajus także żartował sobie z tego stryjaszka i szydził; była to nieszczęśliwa ofiara jego dworaków. — „Jeśli mu się trafiło spóźnić na wieczerzę, pisze Swetoniusz, z trudnością go dopuszczano do stołu; musiał całą salę obejść, nim sobie miejsca wyszukał. Gdy się zdrzémnął po jedzeniu, co mu się zwykle zdarzało; rzucano nań pestkami oliwek i daktylów, a błaznowie budzili go uderzając kijkami lub biczami. Było to też we zwyczaju kłaść mu śpiącemu na ręce trzewiki, aby przebudzony, chwytając się za twarz, podrapał się niemi. Tak się znęcano nad człowiekiem, który w upokorzeniu tém i spodleniu przebywszy długie lata, stary już dożył zabójstwa Cajusa. W chwili mordestwa i zamieszania, odepchnięty przez sprzysięgniętych Claudyusz, widząc co się dzieje, przelękły, umknął ocalając życie i schował się do Hermaeum, z którego potém, słysząc wzrastające wrzaski i zamęt, wpadł do przyległéj altany i skrył się za zasłonę, którą drzwi były zawieszone. Prosty żołnierz z kohort pretoryańskich, przechodząc tamtędy, spostrzegł wystające nogi jego i za nie wyciągnął go z ukrycia, chcąc się przekonać ktoby był. Claudiusz rzucił się mu do nóg przerażony, błagając o życie. Żołdak zdjęty litością, poprowadził go do swoich, jeszcze wzburzonych i niewiedzących co począć; myśl im przyszła obwołać stryja zabitego Cezarem. A że niewolnicy wszyscy pouciekali w popłochu, sami żołnierze wzięli go na nosze, i tak drżącego, zbiedzonego, wśród tłumów litujących się nad jego stanem, zanieśli wprost do obozu. Noc całą przebył tu Claudyusz w niepewności, otoczony strażami pretoryanów. Nazajutrz wśród bezładu i strachu obwołano go Cezarem. Był to człek już stary, ciężki, głupawy rzec można i z razu bojaźliwy, który wszystkich cnót pozory wdział z szatą Cezara, aby przebłagać Rzym za wyniesienie swoje. — Ale wnet niesłychana władza jaką mu dano, w szał go jak innych wprawiła. Wkrótce począł dziwaczyć, a nic u niego mniéj do jutra podobnem nie było nad dzień dzisiejszy. Rozumnym był i bacznym, lub dzikim i bez zastanowienia, na przemiany. Któż wie zresztą, czy ów Claudyusz, co się tak nagle odmienił, i z dobrodusznego stał się rozpasanym i dziwacznym, nie udawał wprzódy na ciele i umyśle upośledzonego, aby życie ocalić i nie obudzić obawy? Dwór też, który go otaczał, opanował i zawładnął nim, przyczynił się zapewne do uczynienia go późniéj tém, czém został — owym jakby od pioruna rażonym człowiekiem, który pod naciskiem ulubieńców nie wiedział sam co czynił. Dawano mu żony, pozbawiano ich, podsuwano ulubieńców, narzucano przyjaźnie — wszystkiemu ulegał. Rzezaniec Porides, Felix, Arpocras, Polybiusz stary nauczyciel, a najbardziéj Narcyz sekretarz i Pallis rządca dworu, okryci przezeń dostojeństwy, robili co chcieli, rozporządzali łaskami, pieniędzmi, podpisami, które mu dawać kazali tak, że nigdy sam nie wiedział co poczynał. Powierzchowność jego nawet jak na Cezara dosyć była niepoczesną — wysokiego wzrostu i budowy prawie kształtnéj, siwą miał już głowę i słabe nogi, na których ledwie się trzymał. Śmiech jego wyuzdany, gniew pianą okrywający usta, zająkliwość, drżenie głowy, czyniły zeń istotę dziwaczną i litość obudzającą. Dodajmy że tak był żarłoczny, iż nieraz dla zapachu jadła z trybunału zchodził, a od stołu nigdy nie wstał nie obżarłszy się nad miarę. Spał potém we dnie wszędzie gdzie siadł, aby po nocy czuwać przy kobietach, nad grą, którą namiętnie lubił. Istota to była słaba i straszna słabościę swoją, bo dla niéj okrucieństwo nie było namiętnością potrzebującą nasycenia, ale rzeczą obojętną jak inne. Właściwie nie on panował, a raczéj ciżba ulubieńców pod jego imieniem. Jego samego nie zbyt nawet szanowano, bo się trafiało, że go jeden potrącił, inny za togę schwyciwszy siedzieć zmuszał, a wszystko to uchodziło bezkarnie. Lud głodny bezcześcił go na forum publicznie; on znosił to obojętnie, byle jadł do syta, bawił się z Messaliną i drzémał gdy mu sen powieki skleił. Po téj rozpustnicy, któréj imię zostało na hańbę wiekową, Agryppina ujęła Claudyusza, panując pod jego imieniem. Mińmy te czasy szkarad, których malować obszerniéj nic nas nie zmusza i skończmy śmiercią Claudyuszową. Dobiły go wreszcie żarłoczność, rozpusta i niepokój własnego domu, miotanego sporami nieustannemi otaczających go ludzi. Claudyusz, zachorzawszy od zbytkowania, pojechał do wód Sinuesskich dla poprawy zdrowia; Agryppina już była przygotowaną do pozbycia się go — szło jéj tylko o wybór trucizny, aby gwałtowność użytego środka nie wydała zbrodni zbyt jawnie. Dla przygotowania jéj wybrano sławną Locustę. Rzecz działa się tak jawnie, że dzieje przechowały najdrobniejsze szczegóły śmierci Cezara. Claudyusz lubił bardzo grzyby, rydze szczególniéj, w nich to przyprawną truciznę przyniósł mu Halotus, który miał urząd krajczego i potraw kosztował… Z razu jakoś skutku jadu nie poczuł Cezar, a że się obżarł bardzo i wyrzucił co pochłonął, Agryppina zlękła się aby trucizna nie była zasłabą… Użyto więc Xenofona lekarza, który piórkiem łechcąc po gardle, trucizny dozę podwoił… Tak zmarł biédny żarłok, a ciało jego leżało martwe, gdy senat jeszcze zasyłał modły do niebios, prosząc o jego uzdrowienie, a Agryppina pracowała nad ubezpieczeniem następstwa władzy synowi swojemu Neronowi. Trzeciego dopiéro dnia Idów październikowych, otwarły się o południu drzwi pałacu i wyszedł z nich młody Neron z Burrhusem, aby przygotowaną już i zapewnioną objąć władzę. Sądzę, że z Claudyusza, z Agryppiny, z tych panowań co poprzedzają, można się już domyślać czém ma być Neronowe, czém sam Nero, przybrane dziécię Claudyusza, we krwi noszące zadatek okrucieństwa i rozpusty, wychowane na dworze, który zawczasu namiętności obudził i umysł oszalił; spadkobierca Augusta, Tyberyusza, Caliguli i niedołężnego męża Messaliny i Agryppiny. II Rzym za Nerona był już tym najwspanialszym i najpotężniejszym grodem-mocarzem, którego imie rozlega się przez wieki niepożyte czasem, i ruiny obleka majestatyczną purpurą; kolosalném miastem zbytków i przepychu, ku któremu spływały ze wszech stron świata bogactwa, dziwy, daniny, krew i życie ludów; dla którego w odległych żyznych dolinach Nilu, na polach Sycylii, w głębiach Afryki, na chleb powszedni pracowały tłumy; któremu tysiączne statki wiozły zboże rozdawane daremnie na codzienną strawę, źwierzęta na igrzyska, niewolników do posługi i zabawy, kamień i marmur, złoto i purpurę i kość słoniową na jego budowy i szaty; wonie, klejnoty, tkaniny, by dogodzić wszelkiemu zachceniu i kaprysowi wszechwładnego pana. Panowanie tego grodu, którym rządził Cezar, rozciągało się tak daleko, jak granice znanego naówczas świata. Po za granicami rzymskich orłów spały ludy nieprzebudzone do życia, padały śniegi zaciemniające powietrze, paliło słońce ziemie pustynne… Na obszarach podwładnych Rzymowi, nikt mu się nie śmiał sprzeciwić, ni z siłą jego walczyć, ni przeciw rozkazom stawić. Wyroki Cezarów spełniały się w głębinach nieznanych krajów, choćby śmierć niosły i zniszczenie. Gród też ów, którego imie tajemnicze znaczyło siłę, w którego nazwie jednoczyła się cała świata starego potęga i godło nowego, miłość (Amor) — był niezmierném miastem, pełném wspaniałości i cudów. Pomoerium, uświęcona granica, która miasto od kraju oddzielała, znikło już było w nacisku budowli i ludu; przedmieścia rozlewały się daleko i nieznacznie siały miasto po równinach Campanii. Otoczona rozległemi willami, w wianku kwitnących ogrodów, napojona świeżą wodą rzek dalekich, z siedmiu swych wzgórzów, Roma panowała światu nie tylko władzą, ale pięknością i zbytkiem niezrównanym. Wiek to był, miękkością obyczajów i materyalizmem przypominający dni nasze, a cywilizacya, któréj dziś odkopujemy tylko szczątki, tak była wypieszczoną, tak wykwintną, tak powierzchownie błyszczącą, jak ta, wśród któréj żyjemy. Nie brakło jéj nawet wykształcenia umysłowego i daru słowa i smaku w sztuce, a ci Cezarowie, których tytanicznym dziwimy się okrucieństwom, co się nad tysiącami ludzi dla igraszki pastwili, byli to swojego wieku znakomici pisarze, mówcy i biegli artyści. Każdy z nich znał się na prawidłach wymowy, na warunkach gry aktorów, na doskonałości rzeźby, umiał zrobić wybór w obrazach, pokierować budową, lub zręczny ułożyć wierszyk. Greckich arcydzieł nie mógł Rzym wydać, ale je przywłaszczył, naśladował i cenił. Jak dziś u nas przywłaszczona obca mowa, tak tam grecki panował język i obyczaj, choć Grecya upadła i gniła sama. Jéj literatura, sztuka, zwyczaje, choć się ich urzędownie zapierano na Forum, panowały wszechwładnie na wybrzeżach Campanii, a w willach ustronnych hetery helleńskie dzieliły tron z Cezarami i władały nimi na współ z rzezańcami, histryonami, ze skoczkami i woźnicami. Zaprawdę, świat to był piękny, przyzwoity, cywilizowany, choć stopy jego mokły we krwi rozlewanéj co dnia, a piersi jego toczyła niesłychana rozpusta, potworna, źwierzęca, wyszukująca sobie pastwy coraz nowéj, po za krańcami możliwości… w mgłach fantazyi chorobliwéj. I miasto, które królowało ówczesnemu społeczeństwu, odpowiadać mu musiało. Z jednéj strony żywiło ono sobą wille co je otaczały, gniazda rozkoszy i lubieżnego spoczynku, z drugiéj zjadało sąsiednie kraje, wycieńczając z ludzi, z rolnictwa, z pracy… Sabiński kraj, Etruria, Latium, pustoszały jak słaba roślina, któréj soki sąsiedni dąb-olbrzym wypija. Miasta nawet zasunięte w góry głęboko, tém chorobliwém absorbującém życiem Romy wysuszone, wycieńczone ginęły. Rerum pulcherrima Roma… korzystała z swych nieszczęść nawet; pożarowi za Tyberyusza winną była ówczesną swą wspaniałość, gdyż na miejscu gmachów zniszczonych wzniosły się wprędce nowe i piękniejsze… Już przybywającemu zdala do stolicy świata zwiastował się gród-Cezar długą i przepyszną ulicę grobową… W dali, z zieleni laurów i ciemnych cyprysów bielały wiszące wysoko galerye, portyki i kolumn lasy, poczepiane jedne nad drugiemi, piętrzące się do szczytów świątyń… do wierzchołków obelisków i iglic porfyrowych… Bliżéj wśród róż, fig, morw i winnych splotów… stały szeregiem z obu stron marmurowéj drogi pałace umarłych, złocone, malowane, błyszczące, nad których bronzowemi drzwiami czytałeś starego jeszcze Rzymu sięgające imiona. Owa regina viarum, królowa dróg, cała wykładana płytami kamieni, ubrana w wille i groby, najozdobniejszą była ze wszystkich wiodących do Rzymu; żywi płynęli nią tłumem do miasta i ku niemu, umarli cisnęli się przyglądać życiu, z swych mauzoleów i columbariów pełnych urn i popiołów… Stały tu Scipionów groby, wyzwoleńców Augusta, Cecylii Metelli, Massali… tylu innych, których imion w prochu dziś znaleźć nie można. Oto i Porta Capena, wrota grodu od téj strony, oprawne w stare jego mury, zawsze wilgotne (arcus stillans) od wody, która po nad sklepieniem ich przechodzi po cichu… Brama ta pełna zgiełku i wrzawy, pełna wozów i ludu i lektyk, koni i mułów, a po za nią już miasto z tysiącem swych uliczek i przejść ciemnych, z niezliczoném pomników mnóstwem, z ludem posągów, z fontannami, ołtarzami, portykami i targowiskami… Równy zgiełk i wrzawa panują we wszystkich bramach, któremi ze czterech krańców płyną do Rzymu narodowie, ofiary jego, słudzy, pochlebcy i pasożyci… Nie jest to już widok Neapolis, miasta zbytku, rozkoszy i wytchnienia, gdzie grecką tylko słyszysz mowę i krótkie suknie spotykasz; — inne tu życie, znać w nim że Rzym jeszcze rozkazuje i włada; bo choć utracił może ducha starego, ma twarz senatorską i rycerską, a wśród gromady ludu, który pod portykami przeciąga poważnie, ujrzysz jeszcze i zakwefioną matronę o skromném obliczu, przed którą z uszanowaniem ustępują urzędnicy, i starca w ciemnéj todze, którego rysy przypominają surową twarz starego Katona. Wszystko płynie ku Forum, które jest grodu sercem i ogniskiem, a w sąsiedztwie jego, domy zdają się stać jedne nad drugiemi, tak są ściśnięte i gęste; każda tu piędź ziemi zajęta i zabudowana, w portykach okrążających go przecisnąć się trudno. — Senatorowie, poprzedzani przez liktorów i straże, konsulowie, trybuni, pretorowie i edyle, a obok nich i ocierające się o ich szaty skoczki, woźnice, dworki strojne, rzezańcy, pasożyci, ubogi gmin klientów, graeculi czyhający na ucztę, chłopcy zniewieściałego oblicza — cisną się, mijają, witają uśmiechem i rękami, gwarzą, przechodzą. Ten spieszy na Capitol, ów do Palatynu aby coś zanieść do uszu ulubieńców Cezara, inny dybie na łaskawe spójrzenie swojego pana, inny na wieczerzę głośną, na którąby się chciał zaprosić, choćby miał tylko na opróżnione patrzeć misy. Tym czasem przed posągami Cezara dymią kadzidła wschodu. A pobożni stroją je w szaty i wieńce, aby swą wierność okazać przed całym światem. W bazylikach otaczających, około złotéj mety, od któréj wszystkie się drogi państwa w świat rozpryskują szeroki, pełno ludu, ciekawego, spieszącego się, niespokojnego… wielka u któregoś z panów uczta wieczorna… z Afryki przyszły lwy, które ryczą w źwierzyńcu pod obozem Pretoryanów, — Cezar daje wspaniałe igrzyska… woźnica ulubiony wódz zielonych zachorzał… przybyła dziewczyna z Grecyi, za którą nie wiem wiele zapłacono sestercyj… matrona Cassia pokochała niewolnika z Ergastulum… Fulvia zapisała się w poczet nierządnic, aby jéj za miłostki nie prześladowano… oto nowiny ważniejsze krążące w tém zbiegowisku. Drobny gmin spodziewa się wielkiego congiarium, zboża, które mu rozdadzą obficie, zabaw które dozwolą o nędzy zapomnieć. Widzisz tu wszystkich, od wyzwoleńca, który wysoko nosi głowę i świeże swe spanoszenie, sądząc się już równym senatorom, do niewolnika z ogoloną głową i suknią obcisłą, stękającego pod ciężarem, o głodzie, do klienta uśmiechającego się swojemu panu, do pasożyta, który pod niebo wynosi odźwiernego, aby go puścił schwycić łup z bogatego stołu, lub rozdawaną u drzwi przyjacielską jałmużnę. Pod temi portykami okrążającemi Forum, nad drogą nawet świętą (Via Sacra), ubogi handel stawi swe szopki, sklepiki, pełne drobnostek do codziennego użytku, jadła, napojów i przyborów kobiecych i męzkich; daléj już coraz bogatszemi towarami kupcy zapraszają przechodnia, łudząc oko barwami, chwytając wonią, narzucając mu się rzadkością i ceną… Z całego też świata znajdziesz tu wszystko, od purpury tyryjskiéj, kości słoniowéj i złota, do koszyka z łoziny i świeżo rozwitego kwiatu. Oprócz natłoku ludzi dniem i nocą otaczających Forum i zbierających tu wieści i plotki brukowe, by je daléj roznosić, wpatrujących się w twarze, by z nich wczorajszą lub jutrzejszą tajemnicę wyczytać — cały drugi tłum posągów napełnia ciasną jego przestrzeń. Białe marmurowe i purpurowo malowane, złocone i poodziewane bogato postacie stoją na wysokich podstawach, u stóp których składają vota pobożni, palą ofiary pochlebcy… wyżéj głową i wieńcem nad inne posąg młodzieńczy nowego Cezara… a ołtarz jego dymi i kryje się w wieńcach zielonéj verbeny. Wczorajszéj krwi ślady już rozlane wszędzie, choć nieraz tędy do Tybru i Gemonji wleczono; kwiatów już powiędłych leżą na drodze téj wiązki, a obojętni przebiegają, ścierając nogami do reszty braterskiego męczeństwa ślady. Około Forum wszędzie jeszcze ścisk ludzi i domów, daléj już nieco szerzéj i swobodniéj, i portyki puściejsze i tłum nie tak skupiony, i przejść można nie rozbijając ciżby, lecz nigdzie nie brak wspaniałości, któremi Roma w oczach świata się chlubi. Po za złoconemi dachy świątyń, zalegających górę Capitolińską, wznoszą się ulubione ludowi dwa cyrki wspaniałe, gmachy potężnemi objęte murami, stary Flamiński, nieco mniejszy i szczuplejszy i wielki cyrk (Circus maximus) za Juliusza Cezara skończony, którego grzbiet (spina) cały, stroją posągi, obeliski, fontanny i ołtarze. Tu owi woźnice dwóch barw ubiegają się do mety zwycięzkiéj, a sam Cezar, gdyby mógł, towarzyszyłby im w wyścigach, bo lud co zalega siedzenia, począwszy od senatorów i rycerskich ławek, do gminu i kobiét na górze, rzęsisto sypie oklaski władnącym zręcznie końmi i wozami, i rzuca im wieńce i tysiącem dłoni bije ich sławę, a gdy przechodzą ulicami, wskazuje szczęśliwych palcami… I kocha ich może więcéj niż senatorów, co milczący siedzą w swéj Curyi, czytując listy Cezara, głowę przed wszystkiemi jego uchylając dziwactwy. Oprócz tych Cyrków, w których często za Caliguli Claudyusza bawiły tysiące ciekawych igrzyska kosztowne, są inne jeszcze, dalsze nieco; przystępny tylko dla wybranych Watykański Cyrk Cezara, w którym on sam powozi i zwycięża laurami ukoronowany, i cyrk Flory, przy Alta Semita, gdzie corocznie odbywają się igrzyska na cześć nierządnicy co imie im dała… Lud ma się gdzie i czém zabawić, a nic go prócz cudzéj krwi nie kosztuje rozrywka. Na tych często dla przepychu minią i złotem, boraxem i Nilowym piaskiem posypywanych arenach — ubiegają się woźnice, walczą źwierzęta dzikie, chodzą w zapasy gladyatorowie, a lud niespokojny, rozgorączkowany, namiętny, tak nawykł do tych rozrywek, że już się bez nich obejść nie może, i zarówno chleba woła i widowisk, bo mu oboje do życia równie potrzebne… I jedne okręta wiozą zboże i słonie, pantery, lwy, strusie, hypopotamy, których posoką ma się zbroczyć plac boju… a często lud wita żywszym oklaskiem źwierzęta niż chleb, który mu winien Cezar… Ogromna stolica mieści w sobie co tylko pomyśleć można: posługaczów zepsucia i zbytku, sługi władzy, tłumy niewolników wszelkiéj barwy, tysiące zalotnic, z któremi młodzi i starzy dnie w próżnowaniu spędzają, lupanarów bez końca, łaźni bez liku, termy na każdéj ulicy, tabern i garkuchni tysiące, bazyliki, w których lud schadza się rano by pogwarzyć, kąpiele gdzie się na uczty gotuje, domy w których biesiaduje do jutrzeńki. Wszelkiego stanu tu pełno, a dziś różnica, co je dawniéj odgraniczała, nie tak widna; prócz niewolnika, który tém czém był pozostał, choć wymówny nauczyciel Cezara wyrzekł już, że i niewolnik jest człowiekiem — że on jest przyjacielem pokornym, że podanie mu ręki nie hańbi, ani miłość okazana upadla. Bogatszych mieszkania stoją na wyżynach otaczających Forum, ubożsi cisną się w koło Suburry, po za murami miasta i pomoerium. Tu to potrzeba widzieć czém się opłaca tamten zbytek i przepychy, i jako nędza styka się z ową wielkością; w jak lichych domkach ściskają się rodziny, dla których przybywające dziecię jest klęską, co często dnia o czém przeżyć nie mając, czekają jałmużny Cezara lub lichego zarobku, aby trochą mąki i owoców głód zaspokoić. Jedne po nad drugiemi cisną się do góry wznosząc liche mieszkańka, jak pszczół komórki, do których nie dochodzi światło, nie dociska się powietrze, z których głos na zewnątrz nie może się wydobyć. Tu żyje ów lud, zlewek tysiąca narodów, amalgam plemion różnorodnych, nieznanego pochodzenia, niewiadomego rzemiosła, tajemniczéj twarzy i obyczaju, który tylko na wrzawę i rzeź wychodzi ze swych kryjówek i ryczy takim głosem, że się odeń wzdryga sam Cezar, siedzący na Palatynie. Jakby na powstrzymanie téj tłuszczy, zawsze głodnéj i wiecznie spragnionéj, opodal nieco stoi o mury oparty wieczny obóz Pretoryanów i źwierzyniec przy nim dzikich bestyj, na igrzyska przeznaczonych. Ztąd to wybiega żołnierz co daje Rzymowi pana okrzykiem, co nieraz zakrwawił ulice, wciskając się pod wschody Capitolu i dzikie potwory, których ryk rozkosznie odbija się w uszach ludu. Ale któż wyliczy cuda i straszliwe potworności ówczesnego Rzymu? kto potrafi pojąć tę społeczność, złożoną z klass tylu, już mięszających się z sobą, już oddzielających gwałtownie; i kto dziś wskrzesi to życie tak różnobarwne, tak różne od naszego? Począwszy od ubóstwianéj familii Cezarów, od senatorów, patrycyatu i rycerstwa, do ludu rzymskiego, do poddanych jego i niewolników… ile odcieni i barw wybitnych w obyczaju i charakterze. W społeczeństwie, które staramy się odmalować, godność i powaga Senatu i patrycyuszów, charakter starych Rzymian, z których prawie ostatnim był surowy Cato, codzień bardziéj znikając, starła się i wypełzła; Tacyt najwymówniejszemi słowy maluje ten upadek wybranych, który za sobą pociągnął całego państwa ruinę. Wszędzie się dzieje tak samo, gdziekolwiek wyższa warstwa narodu wyprze się swoich obowiązków. Powoli zepsucie od niéj przechodzi do ostatnich słojów towarzystwa, i państwo zjedzone od tego raka gnije, rozpada się i ginie. Powaga i znaczenie patrycyatu już za Tyberyusza zmieniły się w poniżenie i pochlebstwo, w milczenie, pobłażanie nieme, i wielkie charaktery coraz rzadziéj wybijały się z tłumu, który używał tylko, bawił się i zbytkował, okupując bezkarność upodleniem ostateczném. W senacie zasiadł swe miejsce ów mąż konsularny, by z poszanowaniem słuchać odczytywania listów Cezara i wotować dlań nowe imiona i godności, igrzyska uroczyste, posągi lub głowy ludzi, których zapragnął. Szedł potém z Curyi ucztować w tłumie swoich klientów, a gdy mu Rzym był za gorący i nazbyt wrzawliwy, z niewolników zgrają, poprzedzany wozami, ludźmi, dworem całym, jechał nad brzegi morza do swéj willi, w któréj go nowe czekały rozkosze. Już mu tam wcale nie szło o państwo, o którém Cezar sam miał staranie i jego zaufani ulubieńcy — władza senatu była cieniem, urząd dostojeństwem bez znaczenia, lub środkiem dorobienia się majątku. Patrycyusz co rok zmieniał żonę, trzymał greckie dziewczęta dla zabawy i roztargnienia, namiętnie zajmował się wyścigami i igrzyskiem, kupował obrazy lubieżne, naczynia rzadkie, posągi greckie, a gdy późniéj oskarżony o jakąś tam sprawę nieczystą, którą wyszukać było nie trudno, otrzymał wyrok śmierci, kazał się przebić niewolnikowi i tak żywot swój skończył. Mało odmienne życie prowadziło rycerstwo (equites) rzymskie, zbierające pieniądz, nabywające ziemię i domy, zbogacające się aby używać, a wystawione nieustannie na chciwość pana, który zawstydzał ich słowy: — Jak śmiecie bogatsi być nade mnie? Rycerstwo było już imieniem nie rzeczą, a w jego wielkich posiadłościach cała spoczywała siła. Wszelkie zresztą dawne różnice klass znikały w wieku, który potrzebował grosza, by go rozrzucać i główną do bogactwa przywiązywał wagę, bo przez nie mógł się dobić czego zażądał. Mało niżéj od rycerza stał teraz wyzwoleniec, co infamiją okupił zdjętą mu z szyi obróżę, a zbogacony bezwstydem, otaczał się często większém kołem klientów, niż najznakomitszych imion ludzie. Wśród tego tłumu rozpróżniaczonego i biegnącego za uciechą, rodzinne związki, węzły krwi i poszanowania, wszystkie były stargane i pokruszone; żony, owe poważne dawnych lat matrony, przechodziły dziś z rąk do rąk, mieniane i frymarczone jak zabawki. Cezar sam dawał przykład, biorąc je bezkarnie od mężów i zwracając im wedle fantazyi; — dzieci rzucano po gościńcach, wyrzekano się własnych a przybierano cudze; najszczęśliwszym wreszcie stanem, który wyrodzić mogło takie tylko zepsucie — stała się bezdzietność i pozbawienie rodziny. Do tego przyszło, że starzec, który nikogo nie miał, na rękach był noszony przez wszystkich. — Sam Cezar ubiegał się za testamentami obcych, a gdy zapisawszy mu swe mienie, zbyt niém szafowali lub nie dość umierali prędko — posyłał im rozkaz pożegnania świata. Dawał ucztę skazany i w ciepłéj wannie kazał sobie wypruć żyły… usypiając powoli. Starzec bezdzietny miał za sobą wszystkich — nadzieja zapisu czyniła go ulubieńcem całego świata, nadskakiwano mu, posługiwano, pieszczono jak dziécię, drzwi jego od rana były oblężone, stół zastawiony najlepszemi potrawy, usłużni pasożyci chodzili na palcach gdy się zdrzémnął, opędzając muchy i chłodząc powietrze… Rodzinę uważano za ciężar i zawadę; królem wszędzie był bezdzietny. Regnum orbae senectutis exercens… Ale nie wszystko jeszcze zgniło i zepsuło się do szczętu w tym Rzymie, na który rozpusta i groza tak silnie z góry działały — były serca czyste i obyczajne, proste wśród ubóstwa, wśród niewiast rzymskich, kryjących się po staremu w domowym zakącie ze swą cnotą i wstydem, pilnujących u ognisk kolebki dziecięcéj i pracy pokornéj. Ten lud, który tak gorąco, tak łacno, tak żywo przyjął przyniesione mu światło nowéj wiary, musiał miéć w sobie jakieś zarody dobra, musiał czuć znękanie teraźniejszością i uznawać, że to co było, trwać nie mogło. Już naówczas nie w jednym z domów Suburry, miasta żydowskiego, a nawet Awentyńskiéj góry, zbierali się potajemnie zwolennicy nowego wyznania na modlitwę cichą i rozszerzanie wiary, która ledwie wszczepiona, niesłychane czyniła postępy. Przemawiała ona szczególniéj do tych uciśnionych i biédnych, którym Chrystus przesłał od krzyża piérwsze swe błogosławieństwa; od nich dopiéro uczyli się jéj panowie, i ci, co już przetrawiwszy wszelką filozofiję i mądrość, w żadną nie wierzyli na świecie; dla których potrzeba było w godzinach odetchnienia poezyj najmiléj głaszczących ucho, w godzinach próżnowania sofizmatów najsubtelniejszych dla zabawki — z ust prostych ludzi, razowym chlebem suchéj prawdy karmili się zgłodniali. III Wnijdźmy do jednego z tych cichych domóstw Rzymu, którego skromnych podwoi nie przestępuje nigdy hałaśliwa biesiada, i spójrzmy w skromne atrium, wśród którego maluczka szemrze fontanna. Dom ten otoczony przyrosłemi doń budowlami, stoi na Awentynie od strony wschodniéj, przy saméj prastaréj Herkulesowéj świątyńce maleńkiéj, któréj portyk i kolumny niemal przypierają do ściany, u któréj drzwi głównych stary zasiada odźwierny. Choć z samego pozoru widać, że dom to obszerny i dostatni, a zależące odeń gmachy wielką zajmują Insulę, od innych wązkiemi odgrodzoną uliczkami — cicho tu i nie widać tych tłumów próżniaków, pasożytów i klientów, które drzwi inne oblegać zwykły. W przyległych sklepikach (tabernach) ciche też się mieszczą rzemiosła i uczciwe zarobki, bo spokój miłujący unikają najmu ludziom, którzy za sobą zgiełk, wrzawę i pokątne wnoszą frymarki. Dom to jeszcze po staremu cały zamknięty w sobie, niczém się na zewnątrz nie chlubi… drzwi jego, obite blachą miedzianą, którą pokryła zielonawa patina, większą część dnia stoją zaparte. Wszedłszy do atrium, w którém wedle obyczaju w maleńkiéj sadzawce bije cicha fontanna, czujesz jakby cię obwiał pokój, który tu panuje. Czysto tu, wdzięcznie i cóś mówi, że niewiasty dom zajmować muszą… Starzy słudzy posiwieli kręcą się po cichu, i z twarzy ich widać, że panów z niemi łączy niezwykły stosunek niewolnika i posiadacza, ale serdeczne przywiązanie. Minąwszy piérwsze podwórze i familijnych pamiątek pełne tablinum przez perystyl wchodzisz do wewnętrznego dziedzińca (occus), przez którego kolumny widać zielony ogródek, obwiedziony murem, a z niego drzwi przysłonione każą ci się domyślać komnat zajętych przez niewiasty, których szczebiotliwe acz stłumione dochodzą cię głosy. Słychać uśmiechy młode i rozmowę żywą, przerywaną, wesołą, jaką dziewczęta tylko prowadzić mogą i szelest lekkich sukienek… Jest to godzina pracy… W odsłonionéj, na kolumnami obwiedzioném podwórzu izbie siedzą trzy kobiéty; stara matrona, rysów spokojnych i pięknych, któréj życie w obliczu się maluje, Emilia Cellia, niegdyś żona Patrycyusza, dziś po nim osmutniała wdowa, i dwie jéj córki, sieroty… Aquila i Priscilla. Starsza z nich Aquila, już może mieć lat około dwódziestu, druga ledwie rozkwita piętnastą wiosnę — a obie są do siebie dziwnie podobne, tylko co w piérwszéj już się rozwinęło, w drugiéj się obiecuje zaledwie. Dziewczęta mają na sobie tylko stole jasne, w skromne ułożone fałdy, ale ich nie otacza oszycie żadne, ani bogata obszewka, żadne patagium wymyślne; włosy ich przeczesane do góry i spuszczone na tył głowy, czarne, połyskujące, sprawiają, że od ciemnéj ich barwy, jeszcze świetniéj odbija się twarz świeża i rumiana… Ręce ich, których część tylko z pod stoli się wymyka, mogłyby służyć za wzór do Heby posągu, a nóżki, których nie okrywa szata, maleńkie, wytoczone, różowe, zdają się nie znać pracy i pyłu, jakby dotąd po domowym tylko biegały ogródku. Jak się te dwa śliczne kwiaty uchować potrafiły tak czyste i nietknięte wśród Rzymu, który czyhał na młodość, i dzieciom nawet nie przebaczał w szałach swéj rozpusty, nie wiem — wytłómaczyć to tylko może przytomność sędziwéj niewiasty, która ich nie odstępuje i patrzy na nie macierzyńskiém okiem, pełném miłości i poświęcenia. Siedzą przy matce i niby cóś robią, ale śmieją się i swawolą, a czasem uśmiech ich szczéry wywołuje lekką wesołości oznakę na licu staruszki, chociaż ta prędko znika, i znać, że troska o ten skarb drogi głęboko w sercu jéj utkwiła. Ilekroć z ulicy fala powietrzna przyniesie do jéj ucha wrzawę, kędyś od strony rynku i łaźni wybiegłą — matrona wstrząsa się, ręce jéj załamują, lica bledną, ale ukrywa wrażenie, aby jéj niepokoju dostrzedz nie mogły dziewczęta. One nie powinny wiedzieć nawet o niebezpieczeństwie, ani się go domyślać; dla nich świat musi inaczéj wyglądać niż jest w istocie, im długo potrzeba jeszcze taić jego szkarady. Wtém słychać kołatanie do drzwi, i janitor je otworzył, któś z atrium stąpa powoli. Nogi to starca leniwo się tak po posadzce wloką… idzie bokiem po litostrotach, a Cellia nadstawia ucha. — To Pudens! — zawołała nareszcie — tak, to on! — powtórzyła wstając. — Wy pójdźcie do ogródka… dość pracy… mam z nim pomówić na osobności… Stary ze starym nie dziwo… — Toć go choć przywitamy — odpowiedziała Aquila — dawno nie był u nas, a to gość tak pożądany i miły. Wybiegnijcież przeciw niemu… bo bardzo się chyba mylę, ale to on pewnie, to on, na Jowisza, — dodała staruszka… Dziewczęta stanęły w progu, a stara podniosła się z siedzenia i słuchała bacznie, aż dwa zgodne, wesołe śmiechy córek oznajmiły jéj że zgadła. W istocie był to senator Pudens, blizki krewny Cellii, człek dobrze już stary, który przedłużone życie, wśród najtrudniejszych przebyte czasów, za Tyberyusza, Caliguli, Claudiusza i Nerona, winien był najdziwniejszemu zbiegowi okoliczności. Bogaty, żył skromnie i nie raził majątkiem, bo go nie używał nad miarę, możny, władzy swéj na złe nie używał, powiększenia jéj nie pragnął; mogąc łatwo wkupić się w znaczenie, zdawał się niém gardzić. Był to mąż starych czasów, jeszcze surowy dla siebie, powolny dla drugich, ojcowski dla niewolników, obyczajów skromnych i lubiący spokój, a swe atrium domowe nadewszystko… W niém on nie zrobiwszy sobie nieprzyjaciół, przebył nad zwitkami filozofów ostatnie lata, zajmując się sam wychowaniem synów lub naglądając na nie. Nie widywano go ani w bazylikach, ani w Forum, ani w tłumie dworaków Cezara, rzadko na publicznych igrzyskach, i tam gdzie zgraje naciskać się zwykły — szukał zapomnienia, jak drudzy oklasków, i znalazł taki szacunek u ludzi, że nim spokój okupił. Ale pod owe czasy czyż dziś ręczyło za jutro? To uparte usunięcie się od oczów mogło samo nastręczyć niebezpieczeństwo; miało już pozór nieukontentowania. Prócz tego Pudens nie stawił Cezarom posągów ani w swéj willi, ani w domu, nie zaklinał się co chwila na Augusta i rzadko nawet panującego wspominał. Lada wyzwoleniec mógł go o brak pobożności pomówić… by część dóbr jego zagarnąć. Dziewczątka przywitały starca, który się na ich widok uśmiechnął smutnie i skinieniem zapytawszy o Cellią, zmierzał ku niéj, gdy matrona właśnie wyszła ku niemu. Spotkali się w podwórcu, zkąd rozmawiając z Pudensem, Cellia mogła miéć na oku bawiące się w ogródku córki, i usiedli tu na dwóch bronzowych krzesłach stojących przy sobie, pokrytych miękkiemi poduszkami. — A! bracie! jakżem ja cię dawno nie widziała, — ozwała się Cellia — cóż cię to tak trzyma w domu? czy thermy twoje? czy najem sklepów, czy gorszego co może? — To co ciebie Cellio przykuwa także do domu; ty córki masz, ja synów, a obojgu nam z niemi ciężko… I westchnął starzec głęboko. — Lżéj ci przecie z synami niż mnie wdowie z dwojgiem tych wątłych kwiatków, wypielęgnowanych troskliwie… które lada mróz zwarzyć może, z któremi niewiem co zdarzą Bogowie, a lękać się muszę jak kobieta i matka… — A komuż dziś lekko, Cellio kochana… — rzekł starzec i zamyślił się długo. — Dały nam losy dożyć ciężkich czasów, nad które straszniejszych może nie było; każdy drżeć musi o wszystko — o życie, o cześć, o mienie, o dzieci! — Ja siedzę zamknięta i nic niewiem, — ozwała się Cellia — ale przecież to nowe panowanie zwiastowało się nam inaczéj niż Cajusa i Claudyusza. Przy młodym Neronie są Burrhus i Seneca, a że lubi igrzyska i lata z wozem po watykańskim swym cyrku… to płochość, która przejść może… — Dałby to Bóg — Bogowie — poprawił się cicho Pudens — ale wielkiéj potrzeba siły by syna Agryppiny wyrwać otaczającemu zepsuciu. — Nic to że się bawi w Cyrku, że go otacza zgraja histryonów, których tak jak Cajus kocha, że lubi przepych i zbytek — ale go Seneca i Burrhus nie poprowadzą za sobą, on raczéj ich pociągnie… Widziałem go, a na teraźniejsze czasy mało ich obu, mało nawet Cezara i jego władzy, by nas dźwignąć, takeśmy upadli nizko. — Co uczynili z Rzymu! — dodał po cichu. — Nie przestraszaj mnie więcéj — odparła Cellia — dość mi i tego co mimowolnie przez niewolników moich dowiaduję się codziennie… A! Pudensie, nam starym dni niewiele zostało, ale dzieci nasze! Pudens spójrzał na nią wzrok powoli podnosząc. — Im może — rzekł — lepsze dni zaświtają kiedyś… świat zgrzybiały odrodzić się musi. — Lecz jakiż Bóg to dokona?— — Tyś rzekła — zawołał Pudens — tak! nikt jeno Bóg. Ale mam-że ci mówić? — spytał wahając się i wpatrując w nią pilnie. — A! jeśli masz coby uspokoić potrafiło? — Słuchaj mnie — odrzekł stary — lecz nie powtarzaj nikomu. — Wśród Rzymu samego rodzi się świat nowy: przyniesiono nam naukę, wiarę objawioną przez Boga w dalekiéj Judei, tak wielką i świętą, że jéj żadna filozofija najsubtelniejsza nie sprosta… Słyszałaś co o Nazarejczykach? — Niewolnicy o nich mówią tylko, a i między mojemi podobno są tacy, którzy tego nowego skosztowali przesądu. Straszą nas szkodliwością jego i szkaradą… — Nie tak jest — odrzekł Pudens — potrzeba się przybliżyć by poznać. To jedno odrodzić nas może, bo w tém tylko jest prawda… — Mówiono mi na mojego Afra, że się z Nazarejczykami pobratał. Stary mój dozorca niewolników nic nań jednak złego wynaleźć nie może, a ja sama nie widzę w nim jeno większą od niejakiego czasu chęć do pracy i posłuszeństwo. — Bo ta wiara ulepsza, uspokaja, nasyca… — zawołał Pudens gorąco — bo ona nie jest ladajakim wymysłem ludzkim, ale darem Bożym… — Ale któż ją przyniósł? — Sam Bóg… — Jaki? — spytała zdumiona Cellia. — Siostro moja — rzekł Pudens — oni mnogości Bogów nie mają, wierzą w jednego Boga Bogów, stwórcę świata. Kobieta zdawała się zdumioną, spójrzała, w jéj oczach malowało się osłupienie, tak trudno jéj było pojąć jednego Boga dla wszystkich i na wszystko. — Wiara to nowa w istocie! — odezwała się powoli. — Wierzą w jedynego Boga — rzekł Pudens daléj ciągnąc — a nie czczą żadnych posągów i wizerunków ręki ludzkiéj, boć śmieszny to Bóg co go sobie człek sam udziała, ale Boga-ducha, w niebie, który stworzył wszystko z niczego, niewidzialnego a przytomnego wszędzie. Mówił tak dłużéj Pudens coraz się ożywiając, a Cellia też ze zwiększającém się co chwila słuchała go zajęciem… Słowa jego zdały się jéj dziwne i nowe a jednak przeczuwane; podziwiając je czuła że zaród tych myśli jakiś nosiła w sobie. — Wiara ich, świat, życie — kończył starzec — cele są od naszych różne. Żyją oni duszą nie ciałem, pokojem i miłością nie wojną i męczarnią, wyrzekają się dóbr świata, martwią ciało, podnoszą duchem i nim sprawują cuda, — bo dana im jest siła potężna… — Lecz zkąd-że ty bracie tak o tém wiesz dobrze? — spytała Cellia. Pudens zmięszany nieco spuścił oczy. — Wstyd mi wyznać — rzekł ciszéj — że niewolnik piérwszy mi oczy otworzył… Ale u nich nie ma niewolnika ni pana; są bracia i synowie jednego Boga. Miałem zdawna u siebie Minusa; znałaś go pewnie; była to istota dzika na pół i wielce gwałtownego charakteru, mieliśmy trudność utrzymać go dla niepohamowanych namiętności. Obawiając się nawet, chciałem go był sprzedać, gdy nagle postrzegłem w nim zmianę wielką. Była ona tak nagłą i niespodzianą, żem przyczyny jéj badać musiał i dobadując się znalazłem, że nową przyjął wiarę. Naówczas ciekaw byłem poznać co na tak nieuchodzonego człowieka podziałać mogło: przyszedłem z niedowiarstwem, wróciłem… siostro… zdumiony i nawrócony… Starzec westchnął… — Nie jest to wiara jak inne — dodał po chwili znowu — nie porywa blaskiem i majestatem swych obrzędów; ludzie ubodzy stali się piérwszymi jéj kapłanami; miłość i braterstwo jéj hasłem. W ciasnych izdebkach Suburry, w ergastulach parnych i podziemiach, przy świetle dymiącéj lampy, schodzą się oni modlić, śpiewać, wzywać Boga aby duch jego ku nim zstąpił, a potém uściskiem braterskim połączeni spożywają chleb suchy lub trochę owoców, i to jest ucztą ich całą. — Zadziwiasz mnie i budzisz moją ciekawość — rzekła Cellia — lecz jakże wiara ta, któréj nie wspiera siła żadna, rozszerzyć się może? — Mylisz się siostro; w niej jest większa nad wszystkie siła samego Boga… a największym cudem to właśnie, że nie mając po sobie jeno ubożuchnych ludzi i niewolników, tysiące już liczy wyznawców. Nie narzuca jéj światu żaden Cezar, nie dymią na jéj ołtarzach kadzidła, nie leją się krwawe ofiary, nie ma pociągających obrzędów i igrzysk bezwstydnych — cicha modlitwa, rozłamany chleb i pobłogosławione wino oto jéj hekatomba cała… Pogardzony niewolnik ofiarnikiem, pieczara lub grób ołtarzem… Cellia coraz bardziéj zaciekawiona słuchała. — Powiedz-że mi bracie — rzekła — cóż ta wiara twoja lepszego daje niż inne, i jak się Bóg jéj objawia? — Słyszałaś pewnie o Sybillach i wyroczniach — przerwał Pudens — że kapłanki, które o przyszłości wieszczyły, porywał duch jakiś i unosił, że nieprzytomne i jakoby obłąkane, pieniącemi usty wywoływały w niezrozumiałych słowach wieszczbę świętą… Wołano, widząc je w tym stanie, że Bóg jakiś jest w nich i z niemi. Kapłani nowéj wiary nie takiego ducha w sobie mają; — innego wcale, ale się on silniéj daleko objawia. Ostatni z niewolników, pogardzony, popychany, nagle gdy nań duch ten zstąpi, staje się dziecięciem Bożém. I jako dziecię wszystko może u Ojca uprosić, tak silen wiarą, ów nędznik staje się mocarzem… i zwycięża świat. W słowach ich czuć mówiącego Boga, w czynach jego potęgę. Kładną ręce na chorych i uzdrawiają ich dotknięciem, ślepym odmykają oczy, od urodzenia niemym rozwiązują usta, chromym chodzić każą i wstają a idą; trucizna Locusty staje się dla nich napojem bez siły i szkodliwości… — I ty widziałeś te cuda? — Widzę je codzień — rzekł Pudens — nie cuda takie, które kapłani nasi na zdumienie ludu przygotowują szalbierstwy, ale dzielniejsze stokroć i bez przygotowania żadnego, jedną wywołane modlitwą… Największym z nich cudem, że ludzie siłą téj wiary nowéj odradzają się czystemi i zwycięzcami świata… Twarz Pudensa zajaśniała, powstał. — I to cudem — dodał — że ta wiara, która się zrodziła u stóp wbitego gdzieś daleko narzędzia sromotnego męczeństwa… u krzyża, — któréj narodzin piérwszymi świadkami byli ubodzy rybacy, pastuszkowie, żydzi, dziś błyskawicą rozeszła się już po świecie i liczy tysiące wyznawców. — Bracie! zdumiewasz mnie! — odezwała się Cellia — jestli to wszystko prawdą? — Tak! wiara ta szerzy się, otoczeni nią jesteśmy, żyjemy wśród niéj; lud ubogich miasteczek, tłumy stolicy, domowa nasza czeladź już ją przyjęły i nawracają się gromadnie; codzień rośnie liczba jéj zwolenników, powiększa się, i powoli od tych biedaków, z którymi nie dawno mówić nie chcieliśmy, i my uczemy się prawdy… Wtém gdy tak rozmawiali, dwoje dziewcząt z ogródka przybiegły z dwoma świeżo uwitemi wieńcami z róż i szafranu i wdzięcząc się a śmiejąc przyniosły jeden z nich Pudensowi, drugi staruszce, chcąc wedle obyczaju ówczesnego włożyć je im na głowy, ale Pudens oddał swój Aquili, a Cellia Priscilli. — Mnie — rzekł starzec — na siwe włosy różanny nie przystoi wianek; lepiéj on do twarzy młodości; matka to pewnie uzna. Cellia milcząc ucałowała córki i dwie łzy po cichu otarte stoczyły się jéj po twarzy… Aquila, Priscilla w wianuszkach na skroni odbiegły znowu do ogródka, gdzie na ławce pod Hermesem usiadły. Rozmowa która tak obudziła ciekawość Cellii, toczyła się daléj po cichu, a Pudens wzdrygnął się na wspomnienie Nerona, o którego spytała go siostra. — Kto wie czy przepowiednie się nie ziszczą, — rzekł powoli — nosi on imiona Claudyusza, może będzie naśladowcą szaleństw jego; krew Domitiusa, płynąca w żyłach Cezara, niewiele nam obiecuje. — Lecz mówią, — odezwała się Cellia — że lepiéj począł od innych, że ma przy boku swym starego wojaka Burrhusa i filozofa Senekę… Oni nie dopuszczą by upadł tak nizko i splamił się jak ów Cajus i Claudyusz. — Znam Senekę — odparł Pudens — ale pisma jego czytać potrzeba a nie osoby patrzeć; w tych on czystym jest i wielkim, w życiu całkiem innym… Filozofija ich, to czcze słowo… bawiemy się nią tylko po biesiadzie, gdy chmurno na dworze a Cezar w cyrku igrzysk nie sprawia, i flecista się znuży i biesiada uprzykrzy… ale ona nie ma żadnego związku z czynami. Życie Seneki a pisma jego, są dwojgiem cale innych rzeczy. Jakże mam ufać by ten człowiek ku dobremu wiódł Cezara, gdy sobą pokierować nie umie? Filozofowie dziś zeszli już na skoczków i histrionów… Znają ludzie tego nauczyciela: inaczéj prawi a robi inaczéj, a tłómacząc się z zarzutów że nie tak czyni jak naucza, odpowiada, że dość jest *mówić dobrze*…. — Ależ to niedojrzałe dziecię tylko płoche — przerwała Cellia — cóż że lubi zabawy w cyrku i za zielonemi woźnicami przepada, że codzień sobie nowe wymyśla igraszki, wszak to wiekowi i stanowi właściwa! Pudens potrząsł głową… — Tak to zaczynali i inni — rzekł powoli — ale z zabawek niewinnych przechodzi do igraszek okrutnych; ty Cellio nie słyszysz tu o niczém siedząc zamknięta, my coś więcéj widziemy… Zresztą, przystałoż to temu, który się Bogiem mieni, czas i życie na samych spędzać zabawkach? Straszną potworę Rzym karmi na swojém łonie: niczém przy niéj Tyberyusze, Caligule i Claudyusz. — Zbyt czarno wróżysz, Pudensie… — Bo patrzę, widzę i przeczuwam — posłuchaj Cellio… Ani Burrhus, ani Seneka nie powstrzymają szaleńca, ni matka nawet, którą pozornie tak kocha, w której lektyce każe się po Forum nosić, zowiąc ją najlepszą z matek. W krótce i z nią rozpocznie walkę gdy mu się władza jéj sprzykrzy, a Seneka pochlebiać mu będzie, a Burrhus ugnie się pod jego wolą żelazną. Silanus umarł od trucizny, że z Cezarów pochodził i Neronowi mógł stanąć na drodze; Narcyz zabił się w więzieniu, Cezar powoli usuwa Senekę i Burrhusa, a Senecion i Othon coraz większą nad nim uzyskują przewagę. Akte, wyzwolona ledwie kobieta, płochych obyczajów, pochlebcy i towarzysze zabaw sromotnych, codzień go silniéj opanowują… Agrypina upada. Seneka filozof, pomaga miłostkom Cezara, podstawując dla pozoru Serenusa, krewnego swego, aby matka nie miała powodu czynić synowi wyrzutów… Mieliśmy Cezarami retorów, jak Tyberyusz, krwawych rozpustników, jak Caligula, jak Claudyusz pijaków i obżartuchów, ale wszyscy oni choć usta otworzyć umieli w Senacie, choć słowo wyrzec poważne — ten tylko śpiewać umie. Najmilszą jego zabawą ten śpiew, dla którego poświęca najważniejsze sprawy, aby zań oklask gminu pozyskać — aktorstwo na scenie, w cyrku ubieganie się o palmy z woźnicami. W Rzymie znów o niczém nie słychać tylko o igrzyskach; gry w cyrku, zapasy młodzieży swawolne, boje gladyatorów, wozy wielbłądami zaprzęgane; w teatrze komedye w których młody pan występuje, nocne w cyrkach biesiady… oto jego ulubione zajęcia. Nie ma chwili dla Senatu, a dnie całe spędza z Akteą, z Othonem i Senecionem, ze zgrają wyzwoleńców i dziewcząt rozpustnych po nocach przebiega ulice Rzymu, w podłéj odzieży, szukając rozrywki. Ale dość tego — przerwał starzec — nie chcę cię więcéj przestraszać i smucić. Wstał i miał ją pożegnać, gdy Cellia go wstrzymała. — Pudensie — rzekła nieśmiało — tyż sam tylko światło będziesz chować dla siebie? nie chceszże by ja i moi uczestniczyli, w prawdzie, którą ty poznałeś? nie pozwolicież mi posłyszeć, zobaczyć tych ludzi i naukę nową poznać, którą opowiadasz tak cudowną. Pudens zawahał się. — Nikogo Bóg ten nie odpycha — rzekł — ani ta wiara nie wyłącza; ubodzy są jéj siewaczami, ale bogaci także ich braćmi, bo u nas nie ma ani bogatych ani ubogich, a miłość wszystko nam wspólném czyni… przyjdź a ujrzysz i posłyszysz… — Dokąd? kiedy? Aquilę i Priscillę mogęż przyprowadzić z sobą? — spytała matrona. — Przyślę po ciebie zaufanego sługę, Cellio kochana, gdy czas będzie — odpowiedział starzec — ale tajemnica jest koniecznością. Głuche już odgrażania słychać wszędzie na Nazarejczyków, oskarżają nas o swe zbrodnie, jedno nic może wywołać prześladowanie… Proszę cię o milczenie… Nie długo też, zdaje się, będziemy dosyć silni, by się nie obawiać nikogo i walczyć otwarcie… dziś nie czas jeszcze… Przyjdź a pewien jestem, że wraz ze mną pokłonisz się jedynemu Bogu!… IV Na połowie wzniosłości Esquillinu, w Suburra, Pudencyusz w miejscu zwaném Vicus Patricius, między Viminale a Esquillinem — miał obszerne domostwo, do którego przytykały zbudowane przez niego thermy, dość w téj części miasta uczęszczane. Łaźnie i kąpiele w tak powszechném wówczas były używaniu u wszystkich, że w nich część większą dnia spędzano. Ze skromniejszych w początku, gmachy te stały się, ze wzrastającym zbytkiem i zmiękczeniem, pełnemi przepychu budowami, mieszczącemi w sobie nie tylko kąpiele ciepłe i chłodne, ale biblioteki, ogrody, teatra, taberny, gymnazya dla zapasów, sadzawki do pływania; wykwintniejsi sybaryci całe w nich dnie spędzać mogli. Byli tacy co po kilka razy na dzień łaźni ciepłych i różnych używali kąpieli, krzepiąc ciało znużone na wpół ze śniegiem ochłodzoną wodą, zmiękczając je wonnemi pary… Najdroższemi zapachy i olejkami wschodu namaszczano się potém, idąc na ucztę z kąpieli, a po biesiadzie znowu wracano do wody. Thermy jednak Pudencyusza nie były przeznaczone dla rozkosznisiów rzymskich; służyły one dla uboższych szczególniéj, a choć urządzone starannie, wabiły tylko biedniejszych, którzy tu z Suburry i Esquillinu się schadzali. Byli to po większéj części wyzwoleńcy ubożsi, synowie nie dawno uwolnionych ludzi, niewolnicy nawet i lud pomniejszy różnego stanu. Pudens te thermy i przy nich znajdujące się sklepiki wypuszczał staremu wyzwoleńcowi swojemu Lampridowi, który zarządzał niemi i grosz od swych znajomych i przywykłych gości pobierał. Znany on był z powolności swéj i dobroci, tak, że często korzystając z nich oszukiwano go nawet, ale on sam śmiał się dobrodusznie postrzegłszy to, i umiał stratę powetować na wspanialszych i majętniejszych, od których był lubiony. Thermy te prawie nieustannie uczęszczane, gdyż w nich była i piscina chłodna i caldarium obszerne, i exedra dla spoczynku i rozmowy a niewolnicy usłużni i zręczni — mało kiedy stały pustką, dniem i nocą wchódzono do nich i wychodzono mieniając się, a w hypertach nakształt ogródków urządzonych, często gromadki ludzi rozprawiających i przechadzających się bawiły do późnéj godziny. Łatwo ztąd wnieść jaki zgiełk i wrzawa panowały ciągle w tém miejscu. Seneka zostawił nam w swych listach wyborny obrazek, czém było sąsiedztwo thermów w Rzymie i nic lepiéj nie odmaluje nadeń tego hałaśliwego zbiorowiska ludzi. — „Najrozmaitsze, pisze on, uskarżając się przed przyjacielem — otaczają mnie hałasy. Mieszkam nad samą łaźnią. Wystaw sobie najróżniejszych rodzajów głosy jakie tylko razić mogą ucho; siłacze się pasują i miotają rękami obciążonemi ołowiem; ci stękają lub stękających udają po zadanych razach, słyszę ich jęki, ile razy wstrzymany oddech wybucha, ilekroć sapną lub ciężko wzdychają; z kolei przyjdzie namaszczający jakiegoś plebejusza, radego téj rozkoszy — członki mu wyciąga, słyszę klask dłoni uderzającéj o ramiona, to na płask to wierzchem ręki, co łatwo mi rozeznać po uderzeniu. Gdy nadejdą grający w piłkę a poczną liczyć rzuty, to już koniec. „Dodaj do tego kłótników i złapanego złodzieja, śpiewaka który się w łaźni głosem swoim zabawia, i tych co w wodę sadzawki skaczą z wysoka z pluskiem niezmiernym… Oprócz tych wszystkich, których głosy, że nie powiem inaczéj, są donośne bardzo — pomyśl jeszcze o epilatorze, który włosy wyrywa, o jego cieniuchnym piskliwym głosiku którym się odznacza, często ofiarę swą zmuszając także do krzyku; potém przypomnij roznoszących ciastka, mięsiwo, słodycze i różnego rodzaju szynkarzów, swój towar najosobliwszemi wywoływaniami starających się rozprzedać”… „Ale ja — kończy filozof — szczęściem o te głosy dbam tyle co o szmer wody i szum fali”. Takie to było sąsiedztwo łaźni w Rzymie, a dom Pudensa, skromny i cichy, choć stał do thermów przyparty, wysoką ścianą zupełnie był od ich zgiełku oddzielony. Nie wystawny wcale, ani tak przepysznie jak inne przybrany, odpowiadał przecie stanowi i majątkowi patrycyusza… Miał on zwykłe rozporządzenie i cechy starego rzymskiego domostwa, i posągi bóstw nawet stały jeszcze w małym przybytku, domowym bogom poświęconym w podwórku, i ołtarz choć zastygły był przed niemi, bo się obawiano jeszcze zwracać oczów na zmianę wiary, która dopiero po cichu rozprzestrzeniać się zaczynała. Lecz minąwszy atrium, w innych częściach domu Pudensa znać już było wpływ téj wiary, która wchodząc przyniosła z sobą obyczaj nowy. Obrazy wszeteczne, uświęcone podaniami religijnemi, jakich wszędzie było pełno, nie spotykały się tutaj, ozdoby ścian surowszą miały postać. Na jednéj z nich, w głębi drugiego podwórca, do którego tylko domowi przypuszczani byli, świeżą ręką niewprawnego malarza nakreślony był wielki krzyż ciemny, i zwracał oczy wśród jasnych wieńców i kwiatów, geniuszów i ozdób zajmujących przyległe mury. Nie było na nim wizerunku żadnego, bo się jeszcze ręka ludzka nie ośmieliła na nim przypiąć Chrystusa, czując za słabą na wyrażenie przedśmiertnéj jego boleści. Podniósłszy zasłonę drzwi wiodących do téj izby, naprzeciw niéj wprost ukazywał się krzyż, a tuż przed nim prosty i niewykwintny stół drewniany, na którym spełniano ofiarę. W chwili gdy Cellia, ze starszą swą córką Aquilą, zapukała do drzwi domu Pudensa, dosyć już osób znajdowało się w drugiém podwórku, oczekujących, jak się zdawało, na mistrza i kapłana. W gromadce téj głębokie panowało milczenie, wcale niepodobne do zwykłéj szczebiotliwości rzymskiego ludu w innych miejscach. Byli to po większéj części ludzie ubodzy, w szatach skromnych, lub nawet choć twarz ich i ręce wydawały zamożność i wygodne życie, umyślnie odziani tak jakby niedostatni byli. Jedni z nich oczekując ofiary klęczeli i modlili się po cichu, drudzy zdawali głęboko zamyśleni, inni pół głosem rozmawiali z sobą łagodnie. Niewiasty z dziećmi oddzielną składały gromadkę, do nich i Cellia zbliżyła się nieśmiało, gdy jéj Pudens miejsce wskazał, oczekując zdziwiona coby daléj nastąpić miało. Staruszka wystawiała sobie, że jak innych wiar tajemnice egipskie i greckie i tu być musiały dziwne jakieś obrzędy. Nic się jednak podobnego nie zwiastowało. Po chwili oczekiwania weszli dwaj mężowie poważni, z których jednego już widzieliśmy przybyszem sprawującego ofiarę na górze w Neapolis w domu Asprenusa… Rozstąpił się tłum i głębokie padło milczenie. Pudens zbliżył się do starca nazarejskiego i ucałowawszy kraj szaty jego, szepnął mu cóś po cichu; inni także pośpieszyli cisnąc się, witając i domagając błogosławieństwa. Wszystkich Apostoł przyjął ojcowsko, każdemu rzekł jakieś słowo z którém odszedł pocieszony, a potém na ławie przysiadłszy, począł kazać do tego ludu, który słuchając słów jego, rozłożył się pod kolumnami przy ścianach, na posadzce i ławach kamiennych. Większa część zgromadzonych należała nie do plemienia wybranego i już przygotowanego przez Boga do łatwiejszego pojęcia zakonu; trzeba więc było mówić do pogan, i mówić inaczéj wcale niż do tych, co znali jednego Boga. Życiem i nauką dalecy oni byli od téj prawdy, którą przyniósł Chrystus, począł więc od dziejów rodu ludzkiego i stare wyłożywszy przymierze, jął dopiero nowe zwiastować… A gdy przyszedł do narodzenia Chrystusowego i do nauki żywotem jego zaszczepionéj, dopiéro wzniosła się mowa jego i duch nowy wstąpił przezeń w słuchaczów. Poganie, dla których było to wcale nowém, widać było, jak stopniowo przejmowali się wyrazami jego, zdziwieni nowe oglądali światy i powoli wznosząc się do wysokości prawdy wielkiéj, wylewali łzy radości z ujrzenia światła i usłyszenia słowa pokoju. Ten wiek zamętu wyobrażeń i pojęć, potargania zasad pierwotnych i panowania siły źwierzęcéj, wśród którego czystsze dusze cierpiały, dobrze był przygotowany samém swém rozpasaniem do usłyszenia prawdy. Zrozpaczone rzesze leciały ku niéj tłumnie. Tak się i tu stało, a ci, do których kazał wysłaniec Boży pod cichym Pudensa dachem, wszyscy niemal zażądali chrztu i zapragnęli oświecić się w wierze, mającéj ich uzbroić przeciwko nieczystym siłom wieku. Wśród gromadki téj Cellia, która piérwszy raz z Aquilą słyszała z ust namaszczonych wyrazy rozjaśniające jéj zadanie życia, spłakana padła na ziemię, dziękując jedynemu już uznanemu Bogu, że téj chwili dożyła. Uściskały się z córką jedném przejęte uczuciem, a matka uspokojona pojęła, że nowego opiekuna swym dzieciom zyskała w Bogu, którego poznała teraz… i ukochała. Ci, którym jeszcze chrzest nie mógł być udzielony, odeszli późniéj do piérwszego atrium, a wierni przysposobili się by uczestniczyć w ofiarze błogosławieństwa chleba i wina, przeistaczającego się w ciało i krew zabitego na krzyżu Boga… Tajemnica ta odbyła się z prostotą piérwszego wieku, bez wystawy i form, któremi późniéj, przetrwawszy walkę, Kościoł ją otoczył. Starzec Apostoł przywdział szatę białą, stół przykryto, przyniesiono chleby i wino, i ze łzawą modlitwą, przy cichym wiernych udziale, odprawiono symboliczną ofiarę, przypominającą śmierć krzyżową Zbawiciela. Ten, co ją spełniał, był jednym z uczniów Chrystusa, jednym z najpierwéj powołanych, chodził z nim po Judei, każąc i nawracając, widział jego cuda, pochwyconego przez lud nie odstępował do śmierci, skonanie na krzyżu umęczonego oglądał, ciało martwe do grobu przeprowadzał, zmartwychwstałego ujrzał w bieli wracającego do swoich; a obchodząc pamiątkę téj ofiary, któréj się dobrowolnie poddał ten, co światem mógł wstrząsnąć jedném skinieniem i myślą, płakał przejęty do wnętrzności. Dzieje ostatnich lat, które przebył u boku mistrza i Boga, z matką Jego, przychodziły mu na myśl z kolei; każde słowo Chrystusa przypominał sobie, ze drżeniem dotykając rozdartego dla świata ciała jego i krwi dlań przelanéj. Lud strasznéj obiacie przytomny, uczucie to podzielał, msza dlań była żywą historyą męki i odkupienia, każda jéj chwila wspomnieniem, całe te dzieje nauką nowéj prawdy, miłości, poświęcenia… Jednocząc się potém w ciało spólne synów Bożych, wierni przyjęli wszyscy razem ów chleb żywota… który ich połączył i zbratał. A gdy ostatnie słowa apostolskiéj modlitwy oznajmiły koniec obrzędu, Pudens przypadł troskliwy do mistrza i razem z innemi wprowadził go do caenaculum, gdzie stoły przygotowano do skromnego posiłku… A była to biesiada ubogich pielgrzymów, nie konsularnych mężów ówczesnych, do których rodem i dostojeństwem Pudens należał, i siedli do niéj na łożach prostych wszyscy, okrążając Apostoła, wedle wieku, bez różnicy stanów i pochodzenia; Nazarejczycy, Rzymianie, niewolnicy, żebracy, wszystko co uwierzyło w Chrystusa i nosiło jego znamię. Trochę ryb, owoców, chleb i wino zmieszane z wodą, stanowiły całe przyjęcie, bo umartwienie ciała od najpiérwszych czasów było zasadą, na któréj nowy rozwinąć się miał obyczaj i życie. Świat pogan szalał dogadzając fantazyom cielesnym, chrześcijanie usiłowali je zwyciężyć. Do stołu tego zasiedli wraz z uczniami i nowonawróceni, a rozmowa, która się tu toczyła, cała była dalszym ciągiem nauki i modlitwy. A gdy Rzym tłoczył się do wielkiego cyrku na igrzyska, gdy zdala od areny dochodziły uszu biesiadujących głosy jego, podobne szumowi rozhukanego morza, to dzikim śmiechem tysiąców, to rykiem źwierząt, to okrzykiem przerażenia wstrząsające powietrze, tu w domostwie ustronném, za drewnianemi stoły, przy łamaniu chleba, rozłamywano się żywiołem braterstwa i miłości, mającym świat ów, cyrki jego, zabawy, rozpustę i wielkość zetrzeć z oblicza ziemi. Cellia z córką milczące i zamyślone, poszły powoli do domu, a idąc matrona starała się zapamiętać słowa, wpoić w siebie zdobytą prawdę, aby jak z uczty obłamek zanieść ją młodszemu swemu dziecięciu, które jéj nie kosztowało. V Właśnie dnia tego Cezar dawał wielkie dla ludu swojego igrzyska, a Neron nie darmo był artystą i urządzać je umiał. Główną jego panowania pracą było lud bawić i rozwinąć w nim uczucie sztuki, które do tak wysokiego stopnia posiadał mistrz młody. Od brzasku więc Rzym cały był w ruchu, a najoddaleńsze przedmieścia roiły się tłumami, które ciągnęły ku Cyrkowi i Forum. Z zapałem niepohamowanym cisnęły się gromady z ciemnych uliczek Suburry, z insulów Awentynu i Esquillinu, ze wszystkich Romy zakątków. Drogi od Ostyi, od Tibur, gościniec Nomentański, Latyński, droga Apijska, pełne były krytych i odsłonionych wozów, konnych, pieszych i mnogiéj ciżby przybywającéj na wielkie doroczne w cyrku igrzyska uroczyste. Piękny dzień jesienny, jak druga wiosna, ciepły i spokojny, wypogodzone niebo, zdawały się sprzyjać Cezara zamiarom, a wieść od dawna rozpuszczona o niesłychanéj wspaniałości obrzędu, ciągnęła ciekawych i zapalonych miłośników tych zapasów, dla których oglądania rozpieszczeni nawet sybaryci o jadle, śnie i spoczynku zapominali. Rzym się też przystroił cały w szaty odświętne na ten dzień wrześniowy; od rana posągi stojące w Forum kapłani i pobożni postroili w szaty bogate i wieńce; niektóre z nich pomalowano nawet minią i purpurą; w portykach wszędzie wisiały wieńce zieloności, sploty kwiatów, drogi usypane były liśćmi wonnemi… ołtarze okrywała poświęcona verbena… Uroczystość rozpoczęła się zawczasu, gdyż obawiano się, by dnia nie było za mało na widowiska przez Cezara przygotowane, mające wspaniałością swą zaćmić dawne tryumfy, owacye i najpamiętniéjsze igrzyska… Lud rozpowiadał już sobie o niezmiernéj ilości dzikiego źwierza, przy obozie pretoryanów oczekującego w vivarium i stadami zapędzonego do carceresów wielkiego cyrku, o przygotowanych dlań gladyatorach i woźnicach, wcześnie napawając się rozkoszą krwi i mordu, która w owych czasach była szałem i chorobą tak niebezpieczną, że zarażenia nią najświętsi ludzie unikać musieli, tak łatwo budził się w piersi ten ogień dziki i nieugaszony. Świątynia Jowisza na Capitolu stała otworem, tłumy kapłanów zewsząd gromadziły się do niéj; ztąd rozpocząć się miał ów wielki pochód. Flaminy, Augurowie, kapłani, ofiarnicy, zalegali jéj wschody, sposobiąc się do uroczystości. Ryk bydła przeznaczonego na ofiarę, uwieńczonego w kwiaty i wyrywającego się z przestrachem od ołtarzów, ścisk pobożnych, śmiechy próżniaków, rozsypanych w otaczających portykach, rozpychający tłum Edylowie, mający przewodniczyć obrzędom, strojne w lektykach niewiasty, dumni wyzwoleńcy wlokący za sobą klientów stada, gmin wreszcie różnobarwny składał ciżbę hałaśliwą, po nad którą nosiła się wrzawa dziwna i niezrozumiała tysiąca zmieszanych głosów. Prawie równo ze wschodem słońca (gdyż przygotowania odbyły się nocą jeszcze), drogą od Palatynu ukazał się orszak Cezara, niesionego przez niewolników w złocistych szatach, z rozpuszczonemi włosami, w wieńcach na głowie, z laskami w ręku… Poprzedzali go liktorowie, urzędnicy dworu, faworyci, a tuż za nim postępowały bogate nosze Agryppiny, Seneki, Burrhusa, Serenusa, Ottona, Seneciona i ulubieńców Cezara. Neron wystąpić miał w tym dniu jako najwyższy kapłan, Pontifex maximus, gdyż wszystkie dostojeństwa i godności w jednéj się skupiały dłoni; — czekano nań u drzwi Capitolińskiéj świątyni. Odziany téż był nie w szaty codzienne, ale w strój kapłana, w przepyszną z cieniuchnéj purpury tyryjskiéj złotem tkaną togę i Tutulus na głowie złocisty. Cezar młody był jeszcze, ale twarz jego, mimo sił i zdrowia niezużytych niesłychaną rozpustą i żywotem szalonym, zdradzała już znużenie i wyczerpanie, zwiastujące dzikie wymysły, do jakich go one doprowadzić miały, by spowszedniałe zapełnić godziny… Wzrostu średniego, oblicze miał blade i wejrzenie dzikie; na twarzy jego białéj, szyi i rękach odsłonionych, gdzie niegdzie widne były plamy żółte, jakby centki na skórze dzikiego źwierzęcia. Z pod czapki wywijał się włos rudy; barwy krwawéj, jak broda, która w dwa przedzielona kosmyki, rzadka i przejrzysta, osłaniała mu część policzków. Rysy jego oblicza zresztą były dość piękne i regularne, ale jakby rażone obłąkaniem jakiémś i niespokojem spalone, — oko osłupiałe i błędne, usta zaciśnięte szydersko i dumnie, gruba szyja, wydęty brzuch, cieńkie przy tém nogi, a ręce żylaste i silne, nie harmonizowały z sobą, jakąś dziwaczną składając całość. Strój jego wyjątkowo był wspaniały, lecz nie zawsze takiém odznaczał się staraniem, bo nieraz ludowi pokazywał się w szacie zbrukanéj, bez togi, z głową chustą jakąś związaną. Lektyka Agryppiny, w któréj matka Cezara leżała z udaną i dobrze odegraną obojętnością, w szatach rzymskiéj matrony, zwracała także oczy tłumu, który usiłował wyczytać na twarzy wdowy Claudyusza tajemnicę pałacowych dziejów, różnie po cichu tłómaczoną. Agryppina była jeszcze tak piękną i świeżą, a twarz jéj marmurowa tak zamkniętą i niezbadaną i pociągającą urokiem, że oczy, co się raz na nią zwróciły, oderwać się od niéj nie mogły. Daléj a daléj po za nią i jéj kobiét orszakiem, niesiona w złocistéj lektyce na ramionach czarnych swych niewolników, jak Wenus po fali płynęła wśród rozstępującego się jéj tłumu piękna wyzwolenica Aktea… kochanka Cezara, typ siły, zdrowia i swobody, na któréj jasném czole żadnéj nie było można myśli przeczytać, prócz dziecięcego roztrzepania i zalotności dziewczęcéj. Lecz możnaż opisać tłum, który towarzyszył Cezarowi? ten orszak niezmierny dworu, sług i ulubieńców wszelkiego rodzaju, tych skoczków i gladyatorów, których on podniósł ku sobie, z filozofami i wojakami na równi zmieszanych… Senatorów obok rzezańców, flecistów obok starych żołnierzy, nierządnic i matron poważnych, dzieci i starców dziś przeznaczonych do towarzystwa, jutro może na śmierć bez winy. Przewodniczyli długim pochodu szeregom Edylowie miejscy i patrycyuszowscy, w swych togach, poprzedzani Liktorami, ubrani w pasy złocone i pierścienie obrzędowe na rękach. Za nimi kapłani nieśli najwyżéj podniesiony złocony posąg Fortuny skrzydlatéj (Fortuna alata), przodkujący innym; potém posągi Jowisza, Minerwy, Neptuna, Cerery, Apollina, Diany i ubóstwionych Cezarów… których grono zamykał wizerunek Nerona, złoty i najstrojniéj przyodziany. Niektóre z tych posągów wieziono na pokrytych oponami jasnemi, obwieszonych kwiatami wozach bronzowych, u których białych koni szli podtrzymując przestraszone wrzawą zwierzęta, strojni woźnice. Do innych zaprzężone były jelenie z wyzłoconemi rogami, wielbłądy, których łby ciekawe wznosiły się wysoko, i z okutemi pyski lwy afrykańskie, i pantery i słonie ogromne. Posąg Nerona ciągnęli ludzie do pasa obnażeni, poprzepasywani zielonością i złotem. Ta część orszaku świetna była i wspaniała, a dziki źwierz, ujarzmiony i pokornie wprzężony w wozy bogów Romy, opiewał zwycięztwo siły… Białe i czerwone statuy, wozy sadzone perłową macicą i drogiemi kamieńmi, całe poobwieszane oponami, dzicz ta łańcuchy i wstęgami ujęta, przerażona, posłuszna, a krwawą niekiedy błyskająca źrenicą, w krótkich sukniach kapłani i niewolnicy… składały obraz wielkiéj wspaniałości i powagi… Tuż za pasmem wozów, w sukniach obcisłych, z krótkiemi włosy, sieroty rzymskie, dzieci nie mające ojców ni matek, a zostające pod opieką Cezara i Rzeczypospolitéj, wiodły konie przeznaczone do igrzysk w Cyrku. Piękne te stworzenia, z okiem błyszczącém i grzywą rozwianą, podkute blachami złotemi, wyrywały się na dźwięk muzyki i na okrzyki tłumu, podnosiły na chwilę, nogami bijąc po nad głowami efebów, póki silna ich dłoń do pokoju i posłuszeństwa ich nie zmusiła, i znowu drżące, przelękłe, z przytulonemi szły daléj uszami. Za niemi postępowały dzieci Patrycyuszów, od maluczkich dwónastoletnich chłopców, do szesnastoletnich młodzieńców, szeregiem idąc jednako ubrane i przystrojone… Były to przyszłe Rzeczypospolitéj nadzieje, ale baczniejsze oko dostrzedz mogło, że im brakło surowego przykładu ojców i matek, że najemne wykołysały je ręce, a niewolnicy i Grecy płatni wychowali je pieszczotami i wczesnemi pochlebstwy. W bladych ich twarzach, w urągających się ustach, nie było powagi, ni dziwactwa, ni uczucia trwogi dziecinnéj. Część ich jechała konno, inni szli pieszo poprzedzając Edylów, Cenzorów i miejskich urzędników z Liktorami, ze dworem swym zwykłym, postępujących powoli, w wieńcach i togach. Daléj szli synowie Senatorów i rycerzy, pieszo i konno, a tuż następowały wozy wyścigowe, lekkie, kunsztowne, na których stojący woźnice w barwach swych właściwych, znani i ulubieni ludowi zręcznie zażywali koni, hamując ich żywość, uśmiechając się na oznaki współczucia i szepty uwielbienia, które im towarzyszyły. Sam Cezar im tego zazdrościł… choć tak namiętnie kochał zielonych!! W tłumie już się niemal zakładano zawczasu, że zieloni mety dościgną… Za wozami postępowały familije gladyatorów z najrozmaitszemi swemi do zapasów przybory… A był to zastęp ludzi, jakich dziś już nie widać, z głębi lasów dzikich, z wnętrzności gór i dolin, z krain odległych ściągnięty, na uciechę ludu rzymskiego — potężnych ramion i pleców, rąk żylastych, twarzy srogich, na których tygrysi zapał boju i pragnienia krwi odmalowane było. Tu szli Secutores, w hełmy uzbrojeni, krótkie mieczyki i tarcze, do pół nadzy; za nimi Thraces z trackim orężem, małą tarczą pokrytą skórą, dwiema włóczniami krótkiemi i hełmy bronzowemi; potém Retiarii z siatkami w rękach do uplątania przeciwnika, odziani lekko, z włóczniami o trzech żelezcach (fuscina tridens), mający walczyć z Secutorami, i Mirmillonowie z szyszakami, na których wierzchu sterczał wizerunek ryby, zbrojni w tarcze (pelta) i krzywe mieczyki, i Laquearii z powrozami na ramionach do zarzucania pętli na szyję przeciwnika, i Andabatii, walczący z zawiązanemi oczyma… Każdą z tych familij wiódł naczelnik najgłośniéj walką wsławiony, a na czele Mirmillonów postępował Spiculus, znany ulubieniec Nerona, zbogacony jego łaską, wysoko podnosząc głowę straszliwą wyrazem rozbestwienia.Za gladyatorami cisnęła się gromada młodzieży i chłopiąt, wedle wieku poustawianych, w sukniach fioletowych, w pasach złocistych, z wieńcami i włóczniami w ręku. Starsi z nich tylko błyszczące hełmy mieli na głowie. Po nich szła muzyka, grająca na fletach, trąbach i tympanach, w któréj takt skacząc biegł tłum ludzi poprzebieranych za Sylenów i Satyrów, okryty skórami dzikich źwierząt, z długiemi splotami kwiatów w ręku, wśród tańca to je po nad głowy podrzucając, to zniżając do stóp obszytych szerścią koźlą. Ten chór Sylenów, jakby oszalały wśród poważnego pochodu, sam jeden zdawał się naprzód czuć w sobie zapał, który miał wkrótce owładnąć tysiące. Długi szereg kapłanów otwierali naprzód Camilli, chłopcy posługacze ołtarzów, w krótkich szatach, z namaszczonemi włosy, które przytrzymywały przepaski czerwone i białe, z narzuconemi na ramiona szarfami lekkiemi. Niektórzy z nich nieśli naczynia ofiarne. Po nich następowali Aruspices i Augurowie w sukniach krótkich, spiętych na ramieniu, w płaszczach purpurowych, z laskami (lituus) w rękach, i kapłani, niosący trójnogi, kadzielnice, patery, noże i sierpy i wieńce, Epulonowie, Sabieni… Wpośród nich teraz ciągniony na wozie świętym Thensie, całym od złota, rubinów i topazów, pereł i purpury, jechał Cezar-Pontifex, z głową opartą na ręku, na któréj widać było bransoletę ową z wężową skórą, co z obrazkiem tajemniczym bogini Syryjskiéj za talizman mu służyła. Wóz jego otaczali Flaminowie Jowisza, Marsa i Romula, w togach ognistych, w purpurze, w czapkach śpiczastych, z zasłonionemi twarzami, Augurowie w swych krótkich laenach, na ręku spiętych i powłóczystych płaszczach… piętnastu mężów niosących księgi Sybilińskie i biało odziane a zakwefione Westalki, którym przewodniczyła poważna Maxima. Wpośród nich, osłonione, niewidzialne dla tłumu, zakryte… wieziono Palladium Rzymu, tajemniczą świętość jego opiekuńczą, do któréj przywiązane były losy państwa i grodu. Wóz, który ten skarb obejmował, tak otaczały sześć dziewic wybranych, że lud napróżno dostrzedz go usiłował… ale serca wszystkich Rzymian zadrgały, gdy przechodził. I szły jeszcze za nim obrazy bogów opiekunów, skarby świątyń, przenośne ołtarze, aż pochód zamknęły dwór Nerona, Senatorowie, matron lektyki, rycerstwo konne i gmin, który się tłoczył i wywracał usiłując bliżéj docisnąć. Blask wschodzącego słońca padł na ten wspaniały orszak zalegający Forum, na wschody świątyni Jowisza Capitolińskiego, malowniczo ubrane w tłumnie ściśnione gromady, i oświecił zarazem na galeryi portyku jednego z otaczających domów, wśród ścisku ciekawych twarzy, górujące dwa piękne męzkie oblicza, z jakimś smutkiem i powagą poglądające na tę pełną przepychu uroczystość. Dom ten, przez właściciela najęty na widownię, przepełniony był ciekawemi, cisnącemi się do okien, galeryi, portyku, wieszającemi po dachach i pergulach. Dwaj mężowie opłacili jak inni za wnijście, by się ztąd swobodniéj przypatrzeć pochodowi, który już z Forum ku Cyrkowi się kierował; przed ich oczyma przesunęło się z kolei wszystko, od posągów Cezarów, do Westalek Palladium. Jednym z tych widzów był Pudens… drugim nieznany mężczyzna, w ciemnéj todze i zaniedbaném ubraniu, łysy, zestarzały, kaszlący, sparty na kiju i tak smutny, jak gdyby nie na przepych Romy, ale na zgubę jéj poglądał. Odosobnieni nieco, dwaj mężowie ci patrzali z razu w milczeniu, aż wreszcie Pudens odwrócił się i spójrzawszy na towarzysza — odezwał: — Co ci się zda? silny jest jeszcze Rzym i wielki? nie rychło pożyje go prawda i obali, bo fałsz urosł w potęgę i tysiące rąk bronić go będzie… żyjąc z niego. — Rzym — odparł starzec zgrzybiały — wygląda jak chory, którego stroją na ucztę przedśmiertną i otaczają wrzawą, by przychodzącego nie posłyszał zgonu. W tém wszystkiém są szczątki dawnéj Romy, ale już niéma jéj ducha. Widzisz te matrony, na których łonie czystem, w których dłoniach niepokalanych spoczywała cześć Rzymu i przyszłość jego? Dziś to nierządnice Cezara, to lupanar jego ulubieńców, to Messaliny i Julije… Widzisz jak z pod zasłon uśmiechają się do wyzwoleńców i niewolników, jak oczyma lubieżnemi ścigają gladyatorów… te, co się dawniéj odkryte za próg domu wynijść wahały. Widzisz te dzieci, przyszłą nadzieję Rzeczypospolitéj, już skalane rozpustą nim smak jéj poczuć mogły, już w pieluchach zbezczescone, już pochlebstwy zmiękczone i zepsute przez niewolników… Wśród tych sześciu Westalek, co ognia świętego strzegą, idzie Rubria, którą Cezar zniesławił, wśród Camillów są jego biesiad towarzysze, wśród rycerzy kochankowie jego… Spójrzyjże na Senatorów, ledwie o swéj sile idących, tak ich wczorajsza biesiada i womity zwyciężyły, na owe rycerstwo pamiętające tylko o groszu, który lichwą zdobywa; na kapłanów uśmiechających się z obrzędów, które sprawiają nie wierząc w ich siłę, na wszystek ten tłum, co otacza świątynię bez powagi, i boi się więcéj Cezara niż Boga… patrz, myśl… a nie zdziwisz się gdy ci powiem, że to są wysiłki konającego świata, który się musi przebudzić po pijanéj biesiadzie. — A! — rzekł Pudens — jednak tłum wielki i zapał wielki i siła tam jeszcze potężna… my wśród nich garścią tylko, ofiarą, jak te bydlęta, które na rzeź prowadzą. — Garścią! nie! — zawołał starzec uśmiechając się — wszystko co cierpi jest z nami, a któż tu szczęśliw i spokojny? Spójrzyj jeszcze na te tłumy niewolników, na gmin niezliczony, na tych co dziś padną ofiarą lub jutro są na nią przeznaczeni, na tych co tęsknią i płaczą i giną i jęczą… a dopatrzysz się nowego świata. Gdy tak rozmawiali, tęskno z góry poglądając na pełne zgiełku Forum, piérwsza ofiara spełnioną została w świątyni, krew popłynęła marmurowemi ścieki, i niecierpliwy Cezar dał natychmiast znak pochodu ku Cyrkowi. VI Cały orszak jął się przeciskać przez rynek i drogą przez Velabrum rzucił się ku wielkiemu Cyrkowi, między Palatynem a Awentynem szeroką zalegającemu przestrzeń. Miejsce to było pamiętne od piérwszych Rzymu czasów; — tu, wśród wielkich igrzysk pierwotnych porwano Sabinki, tu podobno Tarquinius jeszcze, piérwsze rzucił podstawy wielkich ścian budowy, którą następne wieki wspaniale wzniosły dla zabawy ludu-pana. Gmach to był mogący półtorasta tysięcy widzów pomieścić, majestatyczny na oko i rozległy, a zajmujący w sobie i garnący przy sobie całe miasto budowli igrzyskowym przemysłem zaludnionych. — Wysokie trzypiętrowe mury jego okalały przestrzeń długą na półczwarta stadyów, szeroką stóp czterysta… Na dachach jéj stały secinami białe posągi marmurowe i złociste trofea. Od strony zachodniéj i Forum Boarium było główne wnijście, ale mnogość ludu, która na kamieniach i drewnianych ławach mieścić się miała, dla łatwiejszego wpływu i odpływu, znajdowała otworem mnóstwo bocznych wrót i wnijść licznych, któremi do przeznaczonych sobie siedzeń dostać się mogła. Dawniéj siedzenia pokryte pod galeryami, jakich w innych cyrkach nie było, dzieliły się na Curie; dziś się one mieszały wszystkie, i rozsadzano je za pieniądze, wedle chwilowego znaczenia lub rozkazów pana, szukającego sobie widzów, coby poklaskiwali ochotnie i ze znajomością rzeczy. Na górnych stopniach mieściły się tłumy niecierpliwych niewiast. Zewnątrz budowa Cyrku, podparta arkad szeregiem, mieściła wszystko co się do teatru cisnęło, żyjąc z niego, mieszkania zapaśników, sklepiki przekupniów farby, oleju, oręży, taberny sprzedających jadła i napoje, mensy zmieniających monety, izdebki pięknych Greczynek, łaźnie, popiny, lupanary, ganea, miejsca spoczynku dla utrudzonych, kramiki astrologów i wieszczbiarzy sprzedających przyszłość, przytułki kuglarzów i sprzedających niewolników, wszelką gawiedź i gmin wszelaki… Wszystko to mieściło się w najętych zewnętrznych cyrku budowach i przytykających do nich uliczkach. Oblegał oprócz tego gmach i rynek tłum przekupniów, chodzący i wywołujący kwiaty, wieńce, podarki, chłodniki, wino i owoce. W pośrodku wielki plac Cyrku, otoczony dokoła murem i galeryami, daleko był jeszcze wspanialszy… Ściany jego same z prostego kamienia wzniesione, okryte były najdroższemi marmurami, bronzem, perłową macicą, obwieszane zasłonami purpurowemi na złocistych biegającemi pierścieniach. Cała arena na ten dzień uroczysty wysypana była nie piaskiem z dala przywiezionym, ale minią i złotem; w środku przecinająca ją na dwoje wznosiła się Spina, grzbiet Cyrku i główna jego ozdoba, około któréj biegały wozy zapaśników. Był to mur także okryty marmurowemi płyty, podniesiony wysoko, na którego wierzchu biły fontanny, przezroczystą wydrążoną w nim napełniając sadzawkę. Na murze tym, rzędem, począwszy od dwóch za Claudyusza wystawionych met pozłacanych, po końcach Spiny utkwionych, widać było wznoszące się świątyńki, ołtarze, kolumny z kosztownych marmurów o kapitelach złoconych. Tu stał Pulvinar, świątynia bogów i tron Cezara zarazem, z którego on na igrzyska mógł z wysokości poglądać. Na samym środku Augustowski obelisk, łup z zwyciężonego Egiptu, wysoko i wyżéj nad mury otaczające podnosił głowę, złocistém i promienném ukoronowaną słońcem… Igła ta poświęconą była Bogu-Słońcu. Razem skupione na grzbiecie wśród areny, na dwoje nim podzielonéj, w malowniczym ścisku te obeliski, świątyńki, słupy, ołtarze, wodotryski, posągi Cerery, Baccha, Prozerpiny, Kabirów, Cybelli na lwie opartéj, fontanny z siedmiu każda Delfinów splecione, stanowiły obraz pełen przepychu. To też gdy cały orszak z Velabrum przez rynek przyległy (Forum Boarium) wszedł do Cyrku i napełnił go muzyką, śpiewami, blaskiem, wrzawą, obchodząc po kilkakroć dymiące ołtarze; gdy kapłani drugą poczęli tu spełniać ofiarę, posągi ustawiono w świątyni, a Cezar zasiadł swe miejsce i tłum rozlał się na podium i galerye; gdy strojne niewiasty wbiegły na górę, a patrycyusze, rycerstwo, plebs, wyzwoleńcy i przybysze ścisnęli się na przeznaczonych im ławach; gdy w Cyrk wstąpiło to życie gorączkowe — mało kto mógł się obronić zapałowi, z jakim niecierpliwy lud rzymski począł wołać o należny mu podatek… o krew, o bój, o śmierć… Od Senatora na marmurowéj ławie, do niewolnika, który gdzieś szparą izby z Carceru poglądał na tę wspaniałość, — wszyscy drżeli, miotali się, ryczeli, klaskali, domagając się co prędzéj przyobiecanego widowiska. Kobiéty, wychylone, nieciérpliwe, starcy drżący, młodzież zarumieniona nadzieją, oczy mieli zwrócone na drzwi Carcerów, na miejsce nad podium, z którego białą chustą dać miano znak rozpoczęcia. Ten okrzyk i gwar tłumów na chwilę nawet dzikiego źwierza, zapartego za żelaznemi kratami, nastraszył: zamilkły lwy i pantery, a po chwili dopiéro na ryk ludu odpowiedziały rykiem drugim, który z pod stóp widzów dając się słyszeć, wstrząsł cyrkiem całym. Ale nie przeraził tych co krwi czekali, i tłum począł klaskać tylko na tę głośną obietnicę mordów i uciechy… Wtém powiała chusta, ozwała się trąba i bramy Carceru otwarły szeroko, a na plac wystąpiły wozy, ustawiając się rzędem jedne przy drugich, u piérwszéj mety. Dokoła Spiny siedem razy obiedz było potrzeba, i wyścignąwszy współzawodników, stanąć piérwszemu u mety, by wieniec otrzymać. Wozy, na których jechali sławni woźnice, leciuchne, bronzowe, o dwóch kołach, zaprzężone końmi pełnemi ognia i siły, a wrzawą i strachem pobudzonemi do biegu, wyrwały się jak błyskawica na dany znak przez Cezara. On, co sam w Cyrku na Watykańskiéj górze, codzień prawie stojąc na wozie biegał do mety, dziś widzem był tylko, ale chciwym widoku, ale pełnym namiętności jak inni, może gorętszym od drugich. Oko jego ścigało zielonego ulubieńca i podżegało go do zwycięztwa… był to wódz nowéj partyi, która za jego panowania się zrodziła. Znani wprzód byli tylko czerwoni i biali woźnice, teraz górę nad niemi wzięli zieloni i niebiescy, a zielonych ukochał szczególniéj Cezar. Dopóki piérwsze koła obiegały wozy, milczenie panowało głębokie na galeryach, tylko jakby oddech tłumu, jakby puls jego życia, szmer lekki to się wznosił, to uciszał… Wóz jeden kołem o metę się strzaskał, drugi wywrócił i woźnica głową o podium uderzywszy, rozbity skonał nim go wywleczono… a na arenie czerwonéj czerwieńsza tylko trochę pozostała plama. Gdy wóz zielonego ulubieńca przybiegł raz siódmy do mety i wstrzymał się jak wryty silną zahamowany dłonią… nie krzyk, nie wrzawa, nie oklask, ale nieopisany jeden głos jakiś dziki, straszny, silny jak grzmot rozległ się po górach Rzymu. I posypały się wieńce, kwiaty, palmy, pieniądze, a kobiéty z galeryj miotały jak wściekłe chustkami i zasłonami… Cezar nawet poklasnął… ale jakoś krótko, może zazdrośnie, a z uśmiechu jego znać było, że sobie mówił w duszy: — O! gdybyście to mnie na wozie widzieć mogli!! Sześć razy powtórzyły się wyścigi, i sześć razy coraz zwiększając się ten sam objawiał zapał. Słońce żywo podniosło się ku górze, ale zasłona purpurowa rozciągniętą została pomiędzy Cyrkiem a niebem, cień spłynął i deszcz wonny skropił zlekka arenę, na inne przeznaczoną widowiska. Zaledwie rozprawy po ławach i galeryach Cyrku o zaletach woźniców i koni się rozpoczęły, gdy gladyatorowie wystąpili. Zapasy ich stanowiły jedno z najulubieńszych widowisk rzymskich, i wnet zapomniano o wozach, koniach i zwyciężcy. Familje gladyatorów, mających walczyć dnia tego, dobrane były przez znawców, sam Cezar ich oglądał, a rzymscy panowie chodzili zawczasu lubować się ich żylastemi rękami i siłą obiecującą w Cyrku walkę okrutną, a krwi podostatkiem. Jakoż nie zawiedli oczekiwania ani Traccy zapaśnicy, ani dwumieczowi, ani siatkarze, ani Samnici, ani Andabaci. Rozpoczęło się to jakby igraszką na drewniane mieczyki i przeszło wkrótce w bój zawzięty, w którym szczególniéj odznaczył się Retiarius, Goth, pięknéj budowy ciała i siły, a zręczności niezmiernéj, trzech przeciwników splątanych siecią obaliwszy i dusząc ich w dłoniach żelaznych. Cały tłum wołał dlań o nagrodę, o palmę, o wieniec, o wstęgi i pretor, z rozkazu Cezara, wyniósł mu gałąź zieloną, podarek pieniężny, a co droższém było nad to — wyzwolenie. Lud poklasknął zarazem i męztwu Gotha i wspaniałości Nerona. Tymczasem już arenę znowu oczyszczano ze złomków puklerzy, ze szczątków oręży, z rozbitych szyszaków i ciał martwych, które jak blade plamy na czerwonym leżały piasku. Nikt jeszcze nie wychodził z Cyrku, wiedziano, że to był dopiéro początek zabawy; jedni jedli, drudzy pili na swych miejscach, wynoszono omdlałych, spychano umarłych, a nikomu ujść nie było wolno. Neron siedział spoglądając na Akteę, która mu się ze swego miejsca uśmiechała białemi ząbkami, czarném okiem. Teraz dla wypoczynku nastąpił nie bój ale tylko pozór wojny, świetny, błyszczący, bawiący oko i dający mu wytchnąć chwilę. Były to Trojańskie igrzyska Eneaszowych sięgające czasów. Z wrót Carceru wysunęły się dwa orszaki młodzieży najpierwszéj w Rzymie, dzieci Senatorów, młodzieży co kiedyś pierwsze zająć mieli dostojeństwa w Rzeczypospolitéj. Książe młodzieży, Princeps juventutis ich prowadził, zbliska krwią z Cezarami połączony, Rufius Crispinus, syn Poppei, dzieciak bardziéj niż młodzieniec, ale już z twarzy mu widać dumę nadziei w przyszłości i wiarę w swą siłę. Agryppina i Neron spójrzeli nań gdy wyjeżdżał na białym koniu, na czele Senatorskich dzieci, a w wejrzeniu Cezara można już było wyrok nań śmierci wyczytać. Dwa zastępy, których dowódzcami byli dwaj szesnastoletni chłopcy, konno wystąpiły na plac, uzbrojone i strojne, rozpoczynając z sobą igrzysko rycerskie, w którém krew nie powinna była popłynąć. Uganiały się naprzód za sobą do koła Spiny, potém stanęli jedni, zatrzymali się drudzy i starli raz i drugi; a młody Crispinus tak dzielnie nacierał na przeciwnika, że głos tłumu wnet mu przyznał zwycięztwo, okrzykując go Księciem młodzieży. Neron milczał… ale w kilka dni potém Crispinus dłonią niewidzialną pchnięty w wodę, utonął. Pomimo odwagi i zręczności chłopaków, lud niewiele smakował w téj igraszce obrzędowéj, niegdyś dla wojennéj wprawy ustanowionéj, dziś czczéj tylko szermierce i popisie, począł wołać o bestyarzy, o zwierzęta, o ostanią należną a najpożądańszą dlań zabawę. Dzień miał się ku zachodowi, zasłoną purpurową wiatr szeleścił nad głowami zwiastując burzę i grzmot przeciągły słychać było zdaleka… ale nie godziło się przerywać igrzyska… Cyrk znowu zalegał tłum posługaczów. — Silva, Pancarpe! krzyczą uradowani widzowie, widząc żołnierzy niosących drzewa i rozsadzających je wśród areny. W jednéj chwili plac cały zmienia się jakby w las zielony, dziki zastęp bestyarzów występuje wśród rzęsistych oklasków. Są to ludzie zawczasu na śmierć skazani, ale życia nie ceniący, niewolnicy, płatny najemnik, ostatni z ostatnich, których krew nie ma wartości, i należy jak dług panu-Rzymowi — pastwa gminu. Na niektórych z nich znać niezgojone rany walk przeszłych, z których cudem wyszli cało, inni oglądają się tchórzliwie i drżąco, bo wiedzą, że życia ich nie oszczędzi nikt, że umrzeć muszą. Mrok pada, burza się zbliża i warczy, więc co rychléj wypuścić każą ryczące z Carcerów bestye. Oczy wszystkich zwrócone są na żelazne kraty, które nagle otwarły się z łoskotem i szczękiem, i z czarnéj otchłani, w któréj wyły zgłodniałe, wyrywa się kilkadziesiąt lwów afrykańskich. Wyszły i stanęły rozglądając się — krzyk ludzi przeraził ich widocznie — i stoją. Z innéj strony kilkanaście tygrysów, kocim chodem, przytulone ku ziemi, pełzną pomiędzy las świeżo zasadzony, a ślady krwi ludzkiéj poczuły na piasku i oko im się iskrzy złowrogo. Z innych zamknięć pędzą żołdacy przeznaczone do walki źwierzęta, które statki przywiozły z Azyi, z Afryki, z lasów Germanii, z kraju Partów i Scytów, z puszcz Hirkańskich i błot nadnilowych. Od dawna tylu razem potwór dzikich nie widział Cyrk wielki, w którym już przecie za Pompejusza po pięćset lwów spędzano. Spotkały się po raz piérwszy stworzenia z krańców ziemi przeciwległych, ze stref zimnych białe jak śnieg i spalone słońcem zwrótnikowém… stoją i patrzą na siebie strwożone, nie wiedzą na co się rzucić, przeciwko sobie czy ludziom, którzy już wśród stad tych stoją. Gną się od ciekawie pochylonych widzów ławy… każda chwila oczekiwania zda się chciwym tłumom straconą, więc tupią, krzyczą, pędzą, a źwierz i ludzie mierząc się oczyma stoją… krew jeszcze nie popłynęła… Cezar sam niecierpliwi się, a otaczający go przypisują to odrętwienie źwierza zbliżającéj się burzy, która już nad Cyrkiem wisi… i błyska szerokiemi piorunów niedalekich wstęgami. Jowisz przyszedł spójrzeć na Cezara igrzyska… Naglą, jątrzą, zagrzewają — ale walka się nie rozpoczyna — lwy i ludzie podrętwieli. — Więcéj ludzi! — krzyknął Neron powstając — spędzić z ław cyrku jeśli potrzeba, niech walczą… Strach lica oblokł bladością; wiedzą że Cezar ani Patrycyuszów, ani Senatorskich nie oszczędza dzieci: jutro ich wyzwoleńcy i kuglarze zastąpią… Bicze bestyarzy klaskają… lew ku jednemu poskoczył i pierś mu rozdarł łapą od szyi do bioder, jakby krwawą wstęgą przepasał. Tu tygrys obalił drugiego… i zgłodniałe bestye rzuciły się na pastwę, szarpiąc ją i wydzierając sobie i zagryzając o krew, któréj już smak poczuły. W chwili jednéj cisza oczekiwania zmieniła się w dramat straszliwy, gnane wrzaskami pędzą źwierzęta do koła, jedne ukryć się pragnąc, drugie uganiając się za sobą i ludźmi. Wpośród ryku i wycia, jęk przeraźliwy odzywa się jak błaganie i zamilknie zduszony paszczą, która już gardło rozdarła. Oczy nie wiedzą gdzie spocząć, tak sturamienna ta walka wśród zielonego lasu, tak wesołe i piękne łowy Cezara… Ale wszystkich wzrok zwraca nagle postać jedna, — nie śmieją wierzyć oczom; z za drzewa wystąpiła kobiéta olbrzymiego wzrostu, młoda jeszcze, ogorzała… Barwa jéj ciała mówi, że się gdzieś rodziła u brzegów Nilu, pod pyramidami, i kąpała z młodych krokodylów stadem… Ale co za posągowe kształty! jaka piękność bazaltowego Sfinxa, co za wdzięk w postaci giętkiéj a silnéj! Nic nie ma na sobie prócz lekkiéj koło bioder przepaski kraciastéj, prócz sznura co włos jéj podtrzymuje, w ręku trzyma tylko gałęź zieloną. Niezlękniona pogląda na pełznącą ku sobie Pantherę i zdaje się oczekiwać na nią. Rzekłbyś, że się znają dawno i walczyły już z sobą gdzieś w pustyni, tak śmiało patrzy jéj w oczy niewiasta, tak bojaźliwie kołuje ku niéj źwierz dziki. Przysiadła i podskoczyła Panthera, ale kobieta ubiegła w bok także i bestya gryzie ziemię czerwoną, kopie ją nogami pod sobą, gotując się do nowéj napaści. Z oka jéj nie spuszcza kobiéta… Cezar patrzy wychylony, ciekawy, uśmiechnięty radością. Cyrk cały klaszcze odważnéj bestyarce… Wtém gdy Panthera przyczołgała się bliżéj, silna zapaśnica sama skoczyła na nią, i ścisnęła ją nogami i dłońmi silnemi pochwyciła za gardło. Poczuwszy na sobie ten ciężar, porwała się mieszkanka pustyni i niesie po Cyrku kobiétę, i tarza się usiłując zrzucić ją z siebie. A bestyarka ujęła ją i splotła się z pantherą, a choć krew z biodr jéj płynie strugą purpurową obie lecą i walają się razem na piasku, padają i podnoszą… W téj walce kobiéta wygląda jak bachantka spojona, jak szalona istota, któréj bój jest rozkoszą i szałem… usta się otwarły, śpiew dziki z nich popłynął… W uścisku coraz silniejszym wije się zgniecione źwierzę, pada, miota sił ostatkiem, nareszcie drga i kona. Niewiasta otwarła ręce, legła i śmieje się zwyciężko nogą potrącając trupa. Cyrk się trzęsie, a piorun po piorunie bijąc na górach, zdaje się męztwu przyklaskiwać z nieba… Wtém gdy zwycięzkiéj niewieście dać może miano wywalczone życie, tygrys zaczajony wpadł z tyłu na plecy i ucisnął jéj pierś i gardło objął łapami… szarpie a pysk wpoił w czaszkę. Białe jego zęby jak perłowym diadematem opasały czoło nieszczęśliwéj, która rzuciła się całą siłą naprzód, wydała krzyk boleści i padła na uduszoną pantherę. Oto jedna ze scen tego dramatu, który zakrwawiał arenę. Walają się po niéj trupy i drgają rozszarpane członki bestyarzy, jęczą pokaleczeni, źwierz rycząc nasyca rozdartemi szczątki. Ale noc zbliża się i dészcz ulewny spadł na Cyrk i widzów znużonych. Cezar dał znak — bestye pędzą znowu do Carcerów, zmiatają i zwożą trupy i kości. Już koniec? — nie jeszcze! Niebo się może rozjaśni, bo burza wrąc i szumiąc pędzi na skrzydłach błyskawic ku morzu. Tysiące lamp i pochodni zajaśniały w galeryach i portykach… — Naumachija! naumachija! — woła nienasycony lud jeszcze. Do koła ze trzech stron gmach cyrku oblewa przekop wód pełen, rzeka sprowadzona z daleka, którą nazwano Eurypem. — Wody więc! wody!… Otwarto zastawki, z pod podium wybiegły strumienie szumiące i rwąc piasek i minię lecą do koła oblewając Spinę, która jak wyspa wśród tego stawu sama jedna na tle wód została. Razem prawie z wodami, z głębi podziemnych wysuwają się statki i łodzie złocone, z purpurowemi żaglami, dwurzędne nawy wiedzione wiosłami majtków, którzy w takt śpiewu uderzają wody i wypływają w arenę uganiając się za sobą. Tę czarodziejską zmianę znów wrzawliwe powitały oklaski, znowu wstrząsł się Cyrk cały, a statki jak wozy obiegają w koło, spotykają się, walczą, uderzeniem wioseł odpychają, siłą wioseł zbliżają znowu… Nareszcie Edylowie dali znak zamknięcia igrzysk. Cezar znużony potrzebuje spoczynku i wytchnienia, niebo się wyjaśniło wieczorne… tłum niech do domów powraca. Jeszcze jeden okrzyk na cześć Boga-Cezara i sto tysięcy piersi wydały go jak jedna, a po chwili opróżniają się ławy i całe to zbiorowisko rozpierzcha się po ulicach Rzymu, po popinach, termach, tabernach i ganeach. Cicha noc księżycowa przyświeca opustoszałemu Cyrkowi… Neron pozostał tu sam ze swemi, arenę obrawszy sobie na coenaculum dzisiejsze… VII Cezar wśród igrzysk to się niemi bawił, to spoczywał, były nawet chwile że się usypiać zdawał… teraz przebudzony miał zasiąść do najważniejszéj czynności życia… do wieczerzy. Uczty Tyberyuszowskie w Caprei, Caliguli w willach rozkosznych Campanii, Claudiusza na Palatynie, niczém były przy biesiadach Nerona. Imperator-Cezar-Augustus sam artysta, otoczony równie wykształconego smaku dworem… umiał je urządzać, wiedział że mu w nich nikt nie sprosta… Mogłaż być jadalnia piękniejsza nad cyrku arenę, w noc księżycową, wśród Rzymu? Zamknięto więc drzwi i zastawiono w nim stoły. Euryppowi kazano wrócić do łożyska, nowym piaskiem posypać wilgotną ziemię i triclinia ustawić. W mgnieniu oka posłuszna ustąpiła woda, zbiegając z hałasem na powrót do podziemnych kanałów, znikły wspaniałe nawy; niewolników zastępy oczyszczają mokrą arenę, sypie się na nią piasek biały mnogiemi okręty przywiezion z za morza… potrząsają go kwiatami, zlewają wonnościami Arabii, przypruszają pyłem złotym… Neron dla siebie i swoich kazał tymczasem ciepłą i wonną przygotować łaźnię. Promuscondus Cezara zaprząta się ucztą, śpieszy by był gotowym gdy pan zasiąść do niéj zechce; szeregiem od Palatynu ustawieni niewolnicy, na głowach przenoszą podając sobie stoły, naczynia i półmiski złote… Structor ustawia je misternie. Triclinia mieszczą się wygodnie na placu świeżo krwią ludzką zbroczonym, stoły i siedzenia porządkują, a chór flecistów staje przy Carcerach z jednéj strony, z drugiéj szereg dziewcząt, które w lekkich tunikach posługiwać mają biesiadnikom. Na Spinie dymią jeszcze resztki ofiar przy ołtarzach Bogów, a tuż u stóp ich wygodnie rozkłada się rozpusta. Rozkaz w mgnieniu oka stał się czynem: nim Cezar obmył i namaścił ciało znużone, uczta już stała gotowa, czasze błyszczące wznosiły się na stołach marmurowych i pieczętowane amfory w chłodnym leżały śniegu. Towarzyszami téj uczty dzień zamykającéj byli sami Cezara ulubieńcy, ukochani jego artyści, Mirmillon Spiculus, ledwie z pyłu igrzyska otarty, Sporus rzezaniec do niewiasty podobny, Serenus, Doriforus, Anicetus i piękna Aktea. Cezar nie lubi senatorskiéj powagi i surowych obliczów; woli pochlebców i zauszników, z któremi poczyna sobie jak chce. Lecz zkądże wmieszał się tu surowy Seneka? on co przeciw rozkoszy pisze jak stoik, tak kwiecisto, tak pięknie, tak rozumnie, on co wszelką gardzi słabością? A! bo i najpiękniejsze tego wieku postacie jego chorobą są zarażone. Lucius Seneca jest istotnie mędrcem wielkim, wielkim człowieka znawcą; twarz jego namarszczona i poważna zwiastuje myślącego filozofa, uśmiech szydercę-sceptyka, pogoda czoła stoika i niczém nie dającego się zatrwożyć męża, ale ten, co pisząc o gniewie wyrzekł, że co wielkie musi mieć oblicze spokojne… inaczéj o życiu prawi, a inaczéj je wiedzie. Gdzie mu tam walczyć z sobą, ze światem i namiętnościami ulubionego wychowańca? sąż takiéj wagi uczynki ludzkie by je warto ciężką okupywać ofiarą?… Słowo, mówi Seneca, mądrém być powinno, żywot być musi jakim go tworzy natura. Spokojnie przewiduje on cóś, przeczuwa zbliżanie się burzy co świat przetworzy, ale mu to obojętném, ale nie chce, nie może, nie umie sam ku temu pomagać — stoi na boku i patrzy chłodno. Potrzeba mu grosza na starość, łaski Cezara do życia, władzy i wygódek, bo do nich przywyknął. Przewiduje prawdę dla drugich… nie bierze jéj dla siebie — na tém poprzestał. Na łożu Neronowém przysiadła Aktea, pochylona ku niemu, w szacie wpół z ramion opadłéj i uśmiecha się obejmując go ręką jedną, drugą podając czarę wina wziętą z rąk niewolnicy. Sporus stoi w głowach i smutno patrzy jakoś na pana i ulubienicę. Seneca zgłodniały, pogląda na jadło, zamyślił się, milczy; niekiedy spójrzy na ucznia badawczo i uspokojony znów odpoczywa; inni paplą po cichu, śmiejąc się, o igrzyskach, o widzach, o tych których spostrzegli w Cyrku. — Otóż i Ennia ma już kochanka! — odzywa się jeden — broniła się długo siedząc nad wełną domową i kolebką syna, ale Lucius ją uwiódł nareszcie. — Jakże to wiecie? — spytał drugi. — Chwalił się dziś na Forum i pierścień zdjęty z jéj palca pokazywał. — A Centhia już trzeciego mienia podobno — zawołał szydząc Doriforus — zastąpił Rubra Celer, Celera Sextus zastąpi. — A Sextusa już chyba niewolnik barczysty… bo jéj nikt nie zechce, tak stara i szpetna… — szepnął inny. Wszystkie te matrony — wmieszał się Neron powoli — nie warte przecież jednéj pięknéj Greczynki jak moja Aktea, nie prawda Serenie? Zawsze tam jeszcze u nich zostanie cóś z dawnego wstydu — trwożliwość, obawa i chłód w którym się wychowały. Bodaj to te które z młodu do rozkoszy ułożono… Cezar użył wyrazu którego tu powtórzyć nieśmiemy. — A! a! uśmiechnął się Seneca — boć to nie rzecz matron kochać i pieścić; któż dawniéj słyszał o takich jak dziś obyczajach? Univira twarzy światu nie pokazywała i zaprawdę lepiéj to było, bo mąż ma dla siebie cały świat otwarty i może czynić co chce, a łoże Rzymianina, kolebka przyszłych pokoleń, czystemi być powinny! Rozśmiał się w głos Doriforus. — Lucyuszu — rzekł — a owa… do któréj ty uczęszczasz? — Ja? — spytał filozof nieco zarumieniony. — Myślisz że już nic nie wiemy — ozwał się Anicetus — ho! ho! nie badaj nas, bo ci powiemy więcéj niż potrzeba. Seneca zwrócił rozmowę, śmiano się tylko po cichu. Ktoś rzekł potém, że igrzyska musiały wiele kosztować: Lucyusz powstał gwałtownie przeciwko zbytkowi i przepychom. — Znikła dawna obyczajów prostota! — zawołał. — A do czego się ona zdała? — szydząc przerwał Doriforus. — Ludzie we zbytku miękną. — O Catonie surowy — przerwał mu Anicetus — a twojaż willa w Baii? a twojeż chłopcy, dziewczęta i sadzawki ryb pełne i naczynia murrhińskie? myślisz że o nich nie wiemy? W Rzymie tylko grasz filozofa a w Baii jesteś rozpustnikiem, jak my biedacy. Neron poklasnął z całéj siły. — Habet! — zawołał — habet! stary gaduła. — Juściż przy pracy — tłómaczył się niezręcznie Seneca — godzi się i użyć nieco. Z twéj łaski Cezarze, mam się czém ubogo rozerwać i wypocząć wygodnie… Wymawiacie mi to, co przecie wszystkim jest wolno. Byłże innym Cicero, który Varrusa zbytki chłostał, a sam się bez nich obejść nie umiał? Człowiek jest człowiekiem! Na chwilę jakoś zamilkli. Cezar, trzymając przy sobie piękną Akteę, poglądał na przeciągający orszak dziewcząt, których kształty, widne z pod lekkich sukni osłonek, okiem znawcy oceniał i głośno z Menecratesem o nich rozprawiał… Niektóre z nich musiały stać cierpliwie, póki ich nie obejrzano jak bydlęta, inne wyśmiane chowały twarze ze wstydu, który ich lice oblewał. Lecz wszystko to, co dzień w dzień miał na zawołanie Cezar, co oglądał do syta, nie mogło go już rozerwać ni zabawić. Samą swoją wielkością był znużony, potęgą swą i władzą się wyczerpywał, czegoś nowego pragnął, a nowości na świecie dlań nie było. I powoli odepchnął Akteę, która się zsunęła posłuszna, by przysiąść w nogach triclinium, oddalił Sporusa, ziewnął, przeciągnął się, popatrzył po niebie. — Seneco — rzekł — ty czasem miewasz dobre myśli: co robić gdy nuda uciska? — Panie — odparł filozof patrząc mu w oczy nieśmiało — rady moje dobre dla pospolitego tłumu ludzi, co twojéj władzy i bóstwa nie mają — ale czémże być mogą dla ciebie? Ty wychodzisz z granic ludzkich… tobie Bogowie tylko poradzić mogą! — A jednak, w pewien sposób jestem człowiekiem. et humani nihil a me alienum puto rzekł — cytując Terencyusza Neron i ziewając szeroko, — jestem człowiekiem czasem i biednym i najbiedniejszem z ludzi! Seneka się uśmiechnął. — Myśl dobra — krzyknął Cezar zrywając się i klaskając w ręce — na noc choć jedną będę pospolitym człowiekiem jak drudzy… — Aby smak miały potrawy, potrzeba przyprawy głodu — przerwał nauczyciel — odetchniesz Cezarze w prostéj sukni… Ty zawsze myśli masz boskie! — Pochwalasz więc? — Któżby śmiał to zganić! — Ciemnéj togi z kapturem? — zawołał Cezar gorąco — pójdziemy budzić Rzym uśpiony i przypatrzeć się jak usypia. Zaiste, zabawka godna Cezara!! Wszyscy powstali na skinienie. — Nikt nas nie pozna… dodał Neron — ani się domyślić może. — Ciekawym jak gmin żyje, nigdym się nie przypatrzył wnętrznościom Romy… więc chodźmy… Anicetus narzucił na Cezara brunatną szatę z kapturkiem, z łożów swych na wpół pijani powstali towarzysze biesiady, i rozkaz Nerona ich wytrzeźwił. — A ty stary Luciuszu, czy także z nami? — spytał Cezar. — Rzekłeś panie, stary jestem i pójdę spoczywać. — Czeka nań Lucilla — szepnął Anicetus — do niéj mu pilno… Zarumienił się stary, raczéj domyślając niż słysząc co nań powiedziano, a Nero uśmiechnął szydersko; nie męczył go jednak więcéj, bo mu pilno było nowéj sprobować igraszki… Wyszli wszyscy przyodziani w ulice Rzymu, otaczające Cyrk i Forum Boarium. Miasto nie spało jeszcze, noc była jasna i nieco po burzy chłodna; zlane wodą bruki świeciły płyty szaremi; w tabernach, popinach, garkuchniach i łaźniach lud właśnie z igrzysk powracający zasiadał — gdzieindziéj tylko wlokły się gromadki opiłych, ze śpiewami i hałasy. Mało który z uboższych domów zamknięty i ciemny spoczywał we śnie, niewiele sklepików było zawartych. Wyszedłszy z Forum przebrany Cezar na nocną wycieczkę, z wesołością żywą puścił się daléj, rad że niepoznany podchwyci życie pospolite, którego sam nie kosztował; towarzysze opowiadaniami dziwnemi dodawali mu ochoty… Niedaleko odszedłszy, zetknęła się zaraz garstka Cezara z kupką pijanych, którzy z zuchwalstwem winu właściwém jęli obelżywemi słowy bezcześcić Nerona i jego współtowarzyszów. Było ich kilku, a wina sprobowali starego nie dolawszy wody i nie w ametystowéj spijali go czaszy. Po długim głodzie i znużeniu poprzewracało im głowy… Nikt nikomu ustąpić nie chciał, stali więc z obu stron do walki na kije, a Neronowa gromada wyszła z niéj zwycięzko, bo jeden z przeciwników w skroń uderzony został na miejscu. Sam Cezar zadał raz tak dzielny! Okrzyki uwielbienia i podziwu nad męztwem i siłą Nerona, który niewahał się sam walczyć po nocy z pijaną tłuszczą, nie miały końca… poszli więc za pierzchającemi z podwojonym szałem. Na drodze nastręczył się sklep zaparty, a nikogo u drzwi zamkniętych… odbili więc drzwi i poczęli plądrować, wyrzucając precz co znaleźli, bawiąc się łupieztwem i szkodą. Mały ten kramik miał w sobie sprzęt różny, ozdoby stołu i domu; czego więc zabrać nie było podobna, roztłuczono o ściany i bruki. Trwała chwilę ta igraszka niewinna. — Daléj a daléj! — zawołał Neron rozgorączkowany… — zobaczym co noc jeszcze nastręczy. Tak od drzwi do drzwi, łamiąc rygle, za któremi często ledwie parę naczyń z oliwą lub winem znajdowali, plądrowali po ulicach otaczających Suburrę. Ale za niemi już krzyki i wrzawa coraz głośniéj słyszeć się dawały, budzili się odarci, zbierał tłum groźny i gonił. Neron, rzuciwszy łupy po drodze, kazał swoim nieść siebie i uciekać ciasnemi przechody. Nie odetchnęli aż ścigani ciągle, kręcąc się, wijąc i błądząc, niespodzianie znaleźli się prawie u Capueńskiéj bramy, kędy już cisza panowała i sen głęboki zdawał się obejmować okolicę, któréj znaku życia nie było. Świeciło się wszakże w ogródku za murem, którego drzwiczki uchylone stały jeszcze otworem. — Ot tu chyba spoczniemy — rzekł Doriforus — bo nam już sił braknąć zaczyna. — Gdzie? — zapytał Cezar… — A! a! to miejsce sławne — odparł piérwszy uśmiechając się tajemniczo… — tobie go tylko wolno nie znać Cezarze… To Syryjska gospoda, jeszcze za czasów Augusta przez piękną Aniją wsławiona… którą i Virgili opiewał. — Oh! pocieszny Doriforus — rozśmiał się Nero — ależ owa tanecznica Syryjska, którą stary Alibida na swym osiołku odwiedzał, trzykroć i cztérykroć zestarzeć i umrzeć czas miała… — Nie tak się to łatwo przebiera Syryjskich tanecznic. Cezarze… oto już trzecia czy czwarta tańcuje tam Rzymianom, pojąc ich winem i wzrokiem… — Więc wnijdźmy! I weszli przez drzwi wpół otwarte, bo Janitora nie było, lub może spał gdzie w swéj celi. Znał Rzym od czasów Augusta Syryjską gospodę, do któréj na błogi, rozkoszny spoczynek biegli i jechali starzy sybaryci rzymscy, aby chłodne popijać wino, patrząc na piękne dziéwcze, co się przed nimi w lubieżnym tańcu zwijało… Noc i dzień stały drzwiczki otworem, dzień i noc w ogródku było wino na pogotowiu i usłużna do skoków dziewczyna, cień drzew, szmer wody… spoczynek niezakłócony niczém. Cezar jeden może nigdy tu nie był jeszcze… i nie znał tanecznicy Syryjskiéj. Na rynkach i teatrach Rzymu śpiewaczki te i baletnice, pod imieniem Ambubajów często się ukazywały, ale lud tylko bawił się niemi. Anija i jéj spadkobierczynie nie należały do tych pospolitych dziewcząt: piękność i talent podnosił je wyżéj. Od drzwi niezapartych uliczka mała wiodła do wnijścia pod skromne atrium, w którego sadzawce dachówką opasanéj wodotrysk ubogi bił przed posążkiem Bacchusa, świeżo uwieńczonego winną latoroślą i szafranem. Nikogo tu nie znaleźli, a słaby połysk jednéj mrugającéj lampy, to rozświecał kolumny, to dnia nadchodzącego bladéj ustępował jasności. Wszystko się i tu spać zdawało znużone; ale przeszedłszy również puste tablinum, na którego stołach spały kubki poprzewracane i amfory puste, z ogródka otoczonego perystylem słychać było dochodzące dźwięki, i szmer drugiéj wody, i jakby lekkie drzew szelesty. Tu wszedłszy, dopiéro postrzegli ulubione sybarytów schronienie, gospodę starych rozkoszników, którzy całe dnie patrząc na piękną Syryjską dziewczynę, spoczywali w chłodzie, a niekiedy spędzali tu całe noce. Środkiem była posadzka z rodzaju, który zwano sectilia, wysłana dwukolorową mozaiką na sposób alexandryjski; około niéj krzaki wonne myrtu, róż i verbeny wzrastały bujno, a głębiéj winne macice czepiały się po ciemnéj drzew gęstwinie, wśród któréj widna była grota na upalne dnia godziny, z szemrzącą wodą, i pieczara zimowa na dnie chłodne, zwrócona ku słońcu. Tu i ówdzie w ogródku stały łoża z poduszkami dokoła i kilka białych posągów Satyrów i Faunów, w dosyć swawolnych postawach. Trzéj czy czteréj ludzie, wpół senni, gnuśnie spoczywali na łożach dokoła i poglądali ciężko dźwigającemi się powieki na dziewczę z czarnemi włosy i obnażonemi ramiony, które swawoląc podawało im napój z kolei. Neron na widok téj ciszy i spokoju zastanowił się chwilę, — patrzał nań okiem zazdrośném. — Wszyscy używają sobie szczęśliwi — zawołał wzdychając — jeden Cezar zamęcza się za wszystkich panowaniem — A! na co mi było rodzić się Cezarem i bogiem, gdy tak są ciężkie obowiązki bogów! Byłbym mówcą, poetą, malarzem, snycerzem, śpiewakiem, atletą, woźnicą, skoczkiem, i po pracy miałbym wytchnienie, spokój, oklaski… wszystko co człowiekowi potrzeba… a teraz… — Biédny Cezar! — odezwał się pół-szydersko Doriforus — ależ bogiem jesteś za to! — Znudzonym, śmiertelnie znudzonym Bogiem — dodał Neron. Cisza, spokój, zieloność, woń jakaś wiejska i proste ubranie tego w gałęziach ukrytego ogródka, zrobiły dziwne wrażenie na młodym rozpustniku… posmutniał jakoś nagle. Widok tego kątka zaprawdę był też miły i piękny. Dzień już miał świtać na niebie, ciemnawo jednak było jeszcze wśród drzew i budowli; kilka lamp dogorywających paliło się na bronzowych kandelabrach po rogach posadzki, którą otaczały łoża spoczywających starców… W pośrodku, napój im podawszy, stanęła do tańca Syryjska dziewczyna, czarnooka, smagława, nieco rozmarzona kroplą wina, oszalała jak Bachantka, ale mimo to znużona i smutna. Wyglądała ze swą cerą pozłocistą jak posąg bronzowy, a ruchy jéj były tak wdzięczne, że gdy tańcować poczęła, sam Cezar, znawca wielki piękności i sztuki, zatrzymał się ciekawie patrząc na nią i oko mu zapłonęło. Z pół-otwartych ciemno-koralowych jéj ustek błyskały ząbki perłowe, oczy zdawała się mieć jakby od łez rozkoszy wilgotne, i śpiewek jakiś dziwny, niezrozumiały, tęskny, nóciła z cicha od niechcenia, dla siebie, a drobne jéj rączki obie podrzucały kościanemi grzechotki, któremi sobie w takt fletu i skoku towarzyszyła. Na uboczu siedział ślepy flecista i wygrywał jéj dziwacznie, żywo, to znów mdlejąco i smętnie… I nikogo nie było więcéj, oprócz stojących niemo na podstawach posągów Silena i Faunów, i tych kilku starców w pół-sennych na łożach, którzy jéj nielitościwie jeszcze tańczyć kazali, gdy ledwie po bezsennéj nocy poruszać się mogła znużona. Przez chwilę przybyli goście ukryci stali we drzwiach perystylu, aż Neron klasnął w dłonie nowéj Anii; przelękła się tém Syryjka, opuściła rączki i stanęła. Choć w ciemności i przebrany przychodził Cezar i jego towarzysze… z niemi strach szedł i przeczucie jakieś; oklask, który go zdradził, znamionował człowieka pewnego siebie i nie myślącego o otaczających… dany był jak rozkaz i przeraził wszystkich… Leżący i zdrzémani wszyscy razem głowy podnieśli, a jeden z nich bliższy Nerona, z przerażeniem krzyknąwszy, rzucił się zaraz z łoża w gąszcze ogrodu… Cezar nie zważał na popłoch, którego był przyczyną; znużony biesiadą, czuwaniem, bitwą uliczną, ucieczką, natychmiast podesławszy płaszcz upadł na opróżnione łoże, rozkazując podać wino i skakać tancerce, która stała jak wryta. Inni biesiadnicy, których tu zastał Neron, gdy się zbyt powoli z łożów swych zwlekali, kijmi ich przepędzić kazał. Sam zabierał się już spoczywać i patrzeć, bo Syryjka posłuszna stanęła do tańca, gdy wtém gwałtownie do drzwi zapukano i wpadł posłaniec z jakiémś tajemném oznajmieniem, które Doriforus szepnął mu na ucho. Neron zbladł przelękły… i zerwał się na nogi, skinął na ludzi swoich, jak on popłoszonych, i przerażonych, porwany na ramiona niewolników, których przywiódł z sobą posłaniec, znikł niesiony drogą ku Palatynowi, przedzierając się potajemnie przez obudzony gmin przedmieścia, z twarzą płaszczem zakrytą, aby nie być poznanym. Tak skończył dzień swój Cezar… Czy Agryppiny zmowy, czy spisek tajemny, czy odkryta niewierność ulubienicy, przerwały mu rozkoszny spoczynek… nikt z dworu prócz Doriforusa nie wiedział… To pewna, że tę chwilę przestrachu któś życiem zapłacił. VIII Gdy się to dzieje, z każdą chwilą dzień jaśniejszy świta: niebo okrywa się rumianemi chmury, słońce już się zwiastuje na wschodzie. Piękna gospodyni Syryjska zbierała się ziewając do spoczynku po nagłéj ucieczce Cezara, otulona płaszczem od rannego chłodu. Smętna i znużona, siadła na jedném z opróżnionych łożów, w tęsknéj jakiéjś pogrążona zadumie, zbierając powoli czarne rozplątane w tańcu włosy w jedną wiązkę, gdy chwile te spoczynku zbyt krótkie przerwał zaraz chód ciężki, i weszła postać nowa, któréj widok ją przeraził. Był to starzec odziany ubogo, w lichéj todze odrapanéj i grubém obówiu, z brodą siwą i nieczesaną od dawna, z workiem u pasa, i zarzuconą na łysą głowę połą płaszcza, dla ochrony od rannéj rosy i zimna. Twarz jego pomarszczona miała wyraz obojętności, okrutnéj, martwéj i nielitościwéj; cały żywot jakiś obrzydliwości, upodlenia i bezwstydu wypiętnował się sromotnie na nizkiém czole, pofałdowaném, w oczach zapiekłą krwią oblanych, w policzkach uwiędłych i obwisłych, w zbrukanéj skórze i zmarszczkach jéj czarném pyłem nabitych. Na widok starca powstała Anija posłuszna i milcząc ustąpiła mu miejsca, on siadł, popatrzał i po cichu się odezwał. — No! do rachunku, żmijko… nabawiłaś się dosyć… cóżeś tam nazbierała dnia wczorajszego? — Spytajcie Cheryona, ja nie wiem — odparła niewolnica — jam ostatkiem sił skakała do dnia, śmiała się choć płakać chciało… a teraz muszę odpocząć. — Odpocząć kiedy dzień nadchodzi! ho! ho! — krzyknął stary — dość będzie koło południa spoczywać; przyjdą do gospody ludzie, zajrzą podróżni, musisz być przecie na nogach. — Ale ja upadam panie — odparła płacząc niewolnica — mnie sen zlepia powieki, jam chora… Stary począł się jéj przypatrywać bacznie. — Wszystko to fałsze… młodość nie takie wytrzymuje znużenia. Twoje poprzednice, którem tu utrzymywał, nigdy się nie skarżyły; aleś ty harda i nieposłuszna… a jeszcze nie probowałaś mojego flagrum (bicza) jak plecy łechtać umie!! Anija wzdrygnęła się, łzy w milczeniu popłynęły jéj z oczu, westchnęła, skłoniła głowę, usiadła. — Zresztą — rzekł łagodniejąc stary — dałbym ci spocząć, ale któż Aniją zastąpi? wszyscy się o nią pytają, nie tylko gmin, ale rycerze i patrycyusze… Piękna bo jesteś, kto wie? możesz się podobać komu, kupić cię może jaki bogaty starzec i dójdziesz marzonego szczęścia i swobody… A! ale na to pracować trzeba. — Hej! — krzyknął na ślepego flecistę — wołaj mi niewolników niech gospodę oczyszczą, niech stoły pomyją, niech u drzwi świeży wieniec zawieszą. Już na Apii pełno ludu, nie może być żeby kto spocząć nie zaszedł… Jakby duchem proroczym wyrzekł te słowa, gdyż w tejże chwili prawie w perystylu ukazało się dwóch ludzi, okrytych kurzawą podróżną, z tłumoczkami na plecach, i oba znużeni padli zaraz w progu na posadzkę. Jeden z nich twarzą samą zdradzał pochodzenie wschodnie; był to Juda, znajomy nasz z Caprei, ale postarzały i zmieniony, dziś chrześcijanin, pod imieniem Candida wśród nawróconych znany; w drugim, jasnowłosym, bladym i smutnym mężczyźnie, poznać było można Swewa, niegdyś niewolnika Hananiaszowego, którego słowo cudowne z odrętwienia wskrzesiło. Nawrócony przyjął chrzest i imie Natalisa… Obaj oni dążyli na rozkazanie Apostołów do Rzymu, dla szerzenia nowéj nauki, jako gorliwi uczniowie i rozkrzewiciele. Unikając oka coby ich w pochodzie śledzić mogło, gdyż oczernieni chrześcijanie już się prześladowania obawiali, szli nocą, gościńcem appijskim i do wrót Capeńskich doszedłszy, w piérwszéj otwartéj zatrzymali się gospodzie. Los zawiódł ich do takiéj, która najmniéj dla nich była stosowną. Choć ubogo odzianych i wyglądających biednie, przyjął ich przecie gospodarz, z fukiem wołając na swoich aby im posłużyć przychodzili, dopytując czy nie zechcą się kąpielą pokrzepić lub posiłkiem jakim orzeźwić. Candidus odmówił skinieniem, o nic nie prosząc tylko o wodę do obmycia, a Natalis pozostał z głową spartą o kolumnę perystylu, nie słysząc nawet wyrazów, któremi przemawiano do niego. Obu im nie tyle szło o pokrzepienie ciała, jak raczéj o dowiedzenie się czegoś coby w nich orzeźwiło ducha. Chrześcijańska nauka, jakeśmy widzieli, już się była szybko w Rzymie krzewić zaczęła, już o niéj jako o niebezpiecznéj a pełnéj przesądów sekcie prawiono z oburzeniem; lękali się więc dowiedzieć o prześladowaniach, o dekretach, o których głuche chodziły wieści, o nieszczęściu, które Apostołów dotknąć mogło. — Zdaleka to idziecie? — zapytał stary Leno — widać żeście nie tutejsi, i droga was dobrze znużyła… — Z daleka w istocie, ale nie tak wielka droga jak znużenie — odparł Candidus — obcy jesteśmy i nieświadomi obyczajów waszych, a Rzym nam prawie nieznany… Przychodzimy szukając tu swoich… — Kogo? — spytał Leno ciekawie. — Judejczyków, bośmy z Judei także… — O! jest ich tu dosyć! — rzekł ręką rzucając z pogardą gospodarz, który nagle ochłódł, i splunął odsuwając się od nich… Piękna Syryjska dziewczyna, dosłyszawszy tych wyrazów z ust Candida, bliżéj przystąpiła ku niemu z ciekawością. Dla niéj rodziméj mowy dźwięki odzywały się w pobratymczym języku Judei, a choć Candidus słowa po hebrejsku nie rzekł jeszcze, sam głos miał dla niéj coś pociągającego, jakby powiew od ojczyzny. — Tyś obcy — odezwała się doń łagodnie i skromnie — zdaleka? może od naszych krajów i od Wschodu. — Krew ojców moich tamtejsze ogrzało słońce — rzekł Candidus. Dziewczę zadrżało, oko jéj błysło, ale starzec niespokojnie poglądając stał nad nią. — No! idź-że spać kiedy znużoną jesteś — przerwał sucho — im i kto inny posłuży, nie potrzebna tu jesteś! Precz, precz, niewolnico. I wygnał ją dziko się uśmiechając, a sam krok w krok śledząc odszedł za nią powoli. Czarny kulawy niewolnik przyniósł im wodę do umycia; był to wychowany z dziecka w Rzymie człowiek, niegdyś sławny po cyrkach gladyator, dziś na starość posługacz szynkowy; szyderca i cynik, ale w sercu nie tak zły jak się wydawał. Wielka nędza dała mu niezmierną na wszystko obojętność. — Co tam słychać w Rzymie? — zapytał niespokojnie Candidus. — A cóż? wszystko i nic — odparł niewolnik. Rzym jest taki, że w nim o całym świecie dowiedzieć się można i o niczém nie wiedzieć. — To, jak kto sobie zechce. — Ależ przecie? nic tak nie ma nowego? — Wczoraj były wielkie doroczne igrzyska… Cezar sprawiał bogom ofiarę a ludowi zabawę… krew lała się jak woda… było w Cyrku sto tysięcy ludzi i tysiąc dzikich bestyj… kobieta walczyła z panterą, i nie dziw!! zwyciężyła — czego kobieta nie zwycięży! — Ha! a nic więcéj? — Zboża nam brak, nie przybywa, bo okrętami piasek do cyrku wożą, lud szemrze… ale ma igrzyska, może być głodny. — I nic więcéj? — spytał raz jeszcze machinalnie Candidus. — Patrycyusz Clemens dał w swych thermach na rok cały darmo łaźnię dla ludu, a Priscus darmo też golić go i strzydz każe przez sześć miesięcy… Możeż być gdzie lepiéj jak w Rzymie? Mowa ta pół szyderska wcale nie zadowolniła Candida, który nie tego się chciał dowiedzieć; stary niewolnik tym czasem paplał obmywając mu nogi. — Otóż zda mi się wszystko — rzekł — nie ma nic więcéj. Agryppina zdrowa, Neron szczęśliwy, Senat radośny, rycerze kontenci, lub kłamią że im dobrze; lud milczny o głodzie, czegoż więcéj pragnąć można? — Ale byłbym jeszcze o jedném zapomniał mehercle — dodał po chwili — o nowéj sekcie Nazarejczyków… tylko to bzdurstwo. Candidus i Natalis spójrzeli po sobie. — O czém wspomniałeś? — spytał Candidus. — O tém co, prawda, i was obchodzić może; wszak ci to i wy żydowie jesteście. Bracia to wasi przynieśli nam tu jakiegoś nowego Boga i wiarę. — Któż ci mówił o tém? — Nie jeden… straszne plotą dziwy! Jeżeli choć przez pół prawda co mówią, warto by Neron wygnał Nazarejczyków lub wymordować ich kazał, bo za nich Bogowie na całym Rzymie mścić się mogą… — Cóż zrobili? — spytał przerażony Candidus. — To są zbrodniarze! — krzyknął niewolnik — uroili sobie, że tylko ich jednemu Bogu cześć oddawać należy, a Cezara czcić nie chcą! Zbierają się po lochach, jaskiniach i zakątach w nocy, na jakieś szkaradne obrzędy; mówią że wśród nich dopuszczają się najsromotniejszéj rozpusty i bluźnierstw ohydnych, że zabijają dzieci… bo to są sprzysięgli nieprzyjaciele całego rodu bogów i ludzi, których wytępić usiłują… — To są potwarze, fałsze i niegodziwe kłamstwa! — krzyknął zrywając się jakby z uśpienia Natalis. Niewolnik stanął z uśmiechem poglądając mu w oczy. — Jakże wy o tém wiecie, coście tu obcy? Candid przerażony spójrzał na towarzysza, dając mu znak by milczał, a Swew odpowiedział powolniej: — Spotkaliśmy właśnie na drodze naszéj kilku tych ludzi co Bogiem wyznają Chrystusa… znamy ich zdawna wielu i wiemy że to są potwarze. — A dla czegożby ich ścigała nienawiść? — spytał niewolnik ruszając ramionami. W tém Anija wśliznęła się powoli na palcach i stojąc bojaźliwie z tyłu, poglądała chciwie na podróżnych… We wzroku jéj malowała się nie sama nawet ciekawość, ale żywe jakieś współczucie, które daje tylko wygnańcom wspomnienie braci i ojczyzny. Może twarz, może akcent mowy Judy-Candida, może nie wiem jakie przypomnienie wionęło na nią od tego oblicza. Przywykła do innych ludzi, biedna dziewczyna poczuła w podróżnych świat lepszy, z którego duchem przychodzili. I gdy stary niewolnik wyszedł aby im skromne przygotować jadło, zatrzymała się w perystylu, chcąc i nie śmiejąc ich zaczepić… Candidus i Natalis tymczasem czując oba uroczystą chwilę wnijścia do Rzymu jako początek nowego dla nich żywota niebezpieczeństw, poświęcenia a może męczeństwa, razem prawie zapragnęli się pomodlić. Rzuciwszy więc wszystko, poszli ku grocie i poklękli zwróceni ku Wschodowi, kolebce Chrystusa, którego wyznawali, z podniesionym ku niebu wzrokiem i rękami, modlić się po cichu. Patrzące na nich zdaleka dziewcze, łatwo poznać mogło że to nie byli poganie, nie sprawili bowiem libacyi żadnéj, ani składali ofiary, ani szukali Larów domowych i ołtarza — zwrócili twarze ku niebu, a dusze ku niewidzialnemu bóstwu. Modlitwa ich téż nie była podobną do pogańskiéj rozerwanéj i chłodnéj — gorąca, przejęta, łzawa. Sam widok jéj już dwóch wiar niezmierną wskazywał różnicę. W zachwycie, Candidus łkaniem ją przerywał, Natalis westchnieniami i rzucaniem się na ziemię; dźwięk mowy hebrejskiéj doszedł uszów syryjskiéj dziewczyny, i gdy po długiéj extazie, w któréj pozostali oba aż do ukończenia porannych modłów, wstał Nazarejczyk powoli, Anija żywo przysunęła się ku niemu… korzystając ze snu i nieobecności starego Lenona. — Tyś nie Rzymianin — odezwała się w swojéj mowie, którą łatwo było zrozumieć żydowi — tyś także ze Wschodu; tyś może widział ten kraj, za którym ja płaczę? — Nie, siostro — rzekł Candidus, spoglądając na nią i strój jéj z politowaniem jakiemś, bo dziewcze było na pół obnażone jeszcze i dziwnie na ranną godzinę strojne, gdyż ubior jéj zmięty pozostał od wczora. Jam Hebrejczyk, ale urodziłem się na ziemi rzymskiéj, i własnego kraju nie oglądałem nigdy. A ty zkąd jesteś? — Jam Ambubaja Syryjska — wzdychając ze wstydem odezwała się dziewczyna — dzieckiem mnie tu okręt przywiózł sprzedaną na to, czém dzisiaj widzisz… Jam sierota, i bardzo biedna. — A jednak strojna jesteś i wydajesz się wesołą? — Bo strój ten, piękność i wesołość są mojém rzemiosłem — odezwała się ciszéj jeszcze piękna Anija. — Z dziecka łamali mnie do tańca, uczyli uśmiechów, by kupiec na nich zarobił. I we dnie stoję tu jak wieniec u drzwi, zwabiając przechodniów, a nocą skaczę starcom, których bawi moja męczarnia. Stary Leno sprzedaje mnie tak, jak wynajmuje konie i muły swoje… To mówiąc Anija rozpłakała się i prędko z przestrachem łzy otarła. — Wy jesteście wolni! — rzekła — a! jakżeście szczęśliwi, jam niewolnica… — A cóżby ci dała swoboda? — spytał Candidus. — Odpoczynek… samą siebie… bom dziś nie swoja! bom dziś bardzo nieszczęśliwa. Litościwém okiem spojrzeli na nią Candidus i Natalis; dziewcze zdawało się czegoś chcieć od nich i nieśmieć powiedzieć. Wreszcie, ozwało się po chwilce wahania. — Słyszałam — rzekła — jakeście bronili Nazarejczyków, prawda? Wy… mnie się zdaje, także téj wiary jesteście? ja to zgaduję po waszéj modlitwie, po twarzy, niewiem po czém… Wiele o nich słyszałam; mówią że u nich wszyscy są braćmi, że między niemi nie ma niewoli, że wiara ich daje swobodę i pokój, szczęście takie i siłę taką, któréj nic zwyciężyć nie może… A! jeśli to prawda, dajcie mi wiarę swoją! nauczcie mnie jéj! zlitujcie się nad biedną niewolnicą… Candidus i Natalis patrzali po sobie z radością nietajoną, widząc jak na wstępie zaraz ofiarowała się im dusza do nawrócenia; ale obawiali się oba wydać, bo dziewcze miało tak płochą postawę, tak nizko było upadło, że się niespodziewali łatwo zyskać ją Chrystusowi. — Dziécię moje — rzekł po namyśle Candid. — Wiesz-że ty, jaką ofiarą okupuje się ta wiara, którą chcesz poznać? jak trzeba być czystym i świętym by się stać jéj godnym! jak zmienić musisz życie, obyczaje, mowę, duszę i nowego przyoblec człowieka? — A wiaraż wasza nie jest tak mocną, by mnie siłą swą przeistoczyła, odrodziła, oczyściła? Te słowa uderzyły Candida. — A! ja jéj pragnę! — kończyła Anija kładnąc rękę na sercu — nie odpychajcie mnie! Mówią, że Bóg ten przyszedł do biednych i znękanych — możeż być istota nędzniejsza nademnie? Winy moje, byłyż mojemi, czy cudzemi, tego który mi je dziecku narzucił, który mi je wpoił dorosłéj, co mnie w nich trzyma płaczącą? Wstyd mi i boleśnie być igraszką rozpusty… uleczcie mnie, zabierzcie, ratujcie… bo śmierć będę musiała zadać sobie. I padła ze złożonemi rękami na kolana przed niemi. Candidus milczał jeszcze, spoglądając na towarzysza, ale łzy płynące mu po twarzy świadczyły, że czuł głęboko nad upodleniem i cierpieniem istoty która go błagała. — Wstań — rzekł po chwili — i bądź pocieszona! Wiara cię twoja oczyszcza… ja nie opuszczę ciebie! Ale cóż uczynić z panem twoim, i jak cię z rąk jego uwolnić? — Wasz Bóg silen jest… czemużby nie miał mnie wybawić? — rzekła gorąco Anija. Spotkałam już chrześcijan, widziałam spokój jakiego używają… i wiem, że są silni i mnodzy… Chciejcie tylko a będę swobodną, sługą waszego Boga i waszą. W téj chwili głos starego Lenona, który nadbiegł goniąc za niewolnicą, przeraził ją i podróżnych… Anija wymknęła się zakrywając sobie oczy, a w perystylu gospody w tejże chwili ukazała się postać nowa. Candid poznał po krzyżu, który tajemnie i szybko przychodzący położył na piersiach, że przybyły był chrześcijanin jak oni… Ówczesny byt chrześcijan cały był jeszcze tajemnicą, a rozszerzenia się nowéj wiary inaczéj jak cudów szeregiem niepodobna wytłómaczyć; wsparcie nadludzkie, siła niebieska dopomogła im oświecając pierwociny drogi przykréj i zawad pełnéj. Jak inaczéj pojąć to nagłe, w kilkadziesiąt lat po zgonie Zbawiciela rozszerzenie się jego nauki wśród Rzymu, poświadczone przez Tacyta, a wkrótce potém oblane zaraz krwią męczeńską tysiąców? W stanie ducha piérwszych Apostołów i chrześcijan, wyższym nad wszystko co pojąć się daje, co świat nam dziś przedstawia, — jest klucz zagadki tego działania tak niezwyciężonego, walczącego ze wszystkiemi siłami ziemi, napróżno tamującemi postęp jego. Tam, słowo jedno oświecało, widok nawracał, dusze się rozumiały, wejrzenia goniły, ludzie pociągali, przeczuwali się wyznawcy jednego Boga i połączeni węzłem solidarności ducha niezłomnéj, działali wszyscy wspólnie, często nawet niewiedząc o sobie. — Ciało chrześcijan, ten Kościół wojujący, pierwotny, jedna dusza ożywiała i czyniła całością potężną. Nawykli do codziennych cudów, nawracający i nawracani nie zdumiewali się nawet spotykając z niemi, ufali w nie, spodziewali się ich… wierzyli, że przyjdą gdy będzie potrzeba… Gdy Candid i Natalis spostrzegli zbliżającego się ku sobie w poważnéj todze Rzymianina, którego postawa i twarz znamionowały znakomitego rodu człowieka, gdy nieznający go ujrzeli, że się ich szukać zdawał, jakby przeciwko nim był wysłany, choć nic ich w Rzymie oznajmić nie mogło, podziękowali tylko Bogu w duchu za zesłane wsparcie, gdyż nie wiedzieli co daléj począć z sobą; ale nie przerażali się tém, że nieznany mąż czekał ich w progach miasta. Był to Pudens; dom jego, jak wiemy, głównym był w Rzymie chrześcijan przytułkiem, u niego Apostołowie gościli, on zbierał u siebie gmin nawrócenia pragnący, on był piérwszym pośrednikiem między Nazarejczykami a ludem. A gdy mu o świtaniu jeden z mieszkających u niego świętych ludzi przyszedł budząc oznajmić, że ma iść do wrót Capeńskich, by tam dwu zabrać podróżnych i do swego przywieść domu — nie zdziwił się, ani zawahał, ale szedł pewien prawdy tych słów i gotowości pełen ku posłudze. Chociaż Candidus i Natalis nie byli mu znani, nie wahał się na wstępie dać im poznać krzyża znakiem, bo nie wątpił na chwilę, że ci byli, których mu przywieść kazano: — duch mu ich wskazywał… Nieznajomi poznali się jak dawni przyjaciele. Senator Rzymski, biédny wygnaniec i Swew niedawno dziki, a dziś chrześcijanin łagodny, ludzie z różnych świata i społeczeństwa krańców, połączeni myślą, jedną, czuli się braćmi. — Przyszedłem po was — rzekł zbliżając się Pudens — abyście szli za mną — oznajmiono nam o przybyciu waszém; jeżeli siły macie, wstańcie a chodźcie za mną. — Gotowiśmy — zawołał uradowany Candidus, całując szatę starego, w którym uczuł wyższość łaski Bożéj. — Nie pytam was nawet czy wyznajecie Chrystusa — dodał Pudens — bo widzę, że synami jego jesteście. — Obaśmy w Neapolis ochrzczeni zostali przez Piotra, oba na jego tu rozkaz przychodzimy. — Dobrze więc jest… idźcie za mną… Nie macie tu dłużéj co robić w plugawéj téj Syryjskiéj gospodzie. — A! panie — rzekł Candidus — jest tu jedna dusza, która wiary pragnie, co nas u progu prawie prośbą o chrzest spotkała, która choć nie zna, przeczuwa Chrystusa — mamyż ją porzucić? — Któż ona jest? — spytał Pudens zdziwiony. — Uboga niewolnica, Syryjska ambubaja skalana… ze łzami błagała, abyśmy ją uczynili uczestnicą wiary nowéj, ale Egipcyanin pan jéj, srogi jest i ciągnąc z niéj zyski, nie łacno ją odpuści pewnie. A w téj jaskini skażenia co jéj pomoże wiara, któréj życiem wyznawać nie potrafi. — Więc czekajcie — rzekł Pudens — a odstąpcie chwilę, bym uczynił com powinien… Klasnął natychmiast na sługę — wbiegł niewolnik stary, który podróżnym nogi obmywał. — Gospodarza mi wołaj — rzekł stary — a no żywo! Przywykły do frymarków ze starymi, rozpustą zepsutemi ludźmi, niewolnik, który inaczéj rozkaz zrozumiał, mrugając znacząco pobiegł do Egipcyanina, a ten kaszląc i stukając starém obuwiem, którego rzemyki na pięty mu spadały w strzępkach i węzłach złoconych — nadbiegł jak mógł najżywiéj. Z wejrzenia jego znać było, że starał się przybylca odgadnąć i zamaskowanego w nim odgadnął bogacza, bo się uśmiechnął pokornie, chytrze zacierając ręce. — Macie tu jakąś Syryjską niewolnicę, zręczną do tańca a piękną? — spytał Pudens — prawda-li to? — Ależ ją zna Rzym cały i pytać niema o co — odparł Leno ruszając ramiony — zręczną jak najpiérwszy tanecznik Cezara, piękną jak Hebe, ale też dobrze przezemnie kupcom opłaconą, bo to towar nie tani, a jeszcze i wychowanie go kosztuje. Ile to ich zmarnieje i pójdzie na rynek, nim się jedna wyrobi! To perła panie, to przecie sława wrót Capeńskich! to całe utrzymanie moje! — Widzieliście ją? nie? — rzekł ożywiając się coraz — chcecie ją zobaczyć? Każę potańcować! to was nie wiele kosztować będzie… Co to za ruchy! najzgrzybialszemu starcowi krew się w żyłach poruszy, gdy mu pocznie po swojemu skakać. — No! więc ile ją cenicie? — spytał Pudens spuszczając oczy i tając oburzenie. — Ja! alboż na nią jest cena? To skarb nieopłacony! Każdego dnia mam z niéj coraz większy dochód, łatwiejszy niż z ogrodu i szynku. Są takie dni, że mi do tysiąca sestercyj przynosi. — Tak — rzekł Pudens — ale niewolnica starzeje, a daléj i denara nikt nie da za nią… — Tymczasem choć moje koszta najmem odbiorę — przerwał Leno patrząc mu w oczy — a! gdzieżbym ja ją miał sprzedawać! a tobym sam okradł siebie. Na targu choćby u najpiérwszego kupca, u Charesa, który po całéj Grecyi jeździ za tym towarem, takiego ptaszka nie dostaniecie… Anija, to u mnie oko w głowie… Pudens zamilkł; wtém weszła niewolnica, a z po za starca Candidus dał jéj znak aby była cierpliwą i baczną, co łatwo pojąć mogła. — Patrzcie no! patrzcie! — zwracając się ku niéj począł Leno — lat ledwie szesnastka, rzekłbyś że i tego nie ma, takie to świéże, młode i silne. Dziesięć lat przedziwnie jeszcze służyć może najwybredniejszemu, a potém sprzedać ją będzie można jeszcze za niańkę do dzieci lub zręczną gospodynię… i odebrać swoje pieniądze… Nie choruje nigdy… je mało… a cicha! a spokojna!… — E! prędko to się starzeje! — odparł Pudens, z niechęcią widoczną odegrywając rolę swoją — ale cóż tam żądacie za nią? przecież najdroższy niewolnik ma cenę! — Oczów sobie człek nie da wydrzeć za żadną zapłatę! — zawołał Egipcyanin — cóż mam mówić! na Mythrę — choćbym za nią dwakroć sto tysięcy sestercyj wziął, byłoby jeszcze po czém płakać. Pudens się uśmiechnął ruszając ramionami. — Myślicie że tu siedząc w zakącie ceny rzeczy nie wiemy — dodał żywo Egypcyanin — po czemu to teraz niewolników dobornych płacą? Jużciż zapewne ręce do roli to i za 500 drachm dostaniesz, a niewolnik co nie wiele umie a trochę deklamuje, zbędzie się za 8000 sestercyj; ale kobiéta, dziewczę, taki skarb rozkoszy jak to! popatrzcie no… co za ramiona! I miał już zawstydzoną odsłonić by jéj cielesną wartość lepiéj ukazać, gdy Pudens odwrócił się, dając znak ręką, że nie chce tego. — Musieliście już widzieć ją kiedyś i śpiew jéj słyszeć i tańcom się przypatrywać, jeśli ją kupić pragniecie… Wiem ci ja, że Calvisius Sabinus po 100,000 sestercyj zapłacił za Greków przywiezionych z Athen, co Homera i Hesioda na pamięć umieli, — ale co Homeros i Hesiod przy téj dziewczynie, która więcéj umie niż wyśpiewali poeci! I rozśmiał się stary, a Anija skryła twarz w fałdach płaszcza, który z jednego zwieszony ramienia odkrył prześliczne, wytoczone jéj kształty. Pudens odwrócił się ze smutkiem, chwila milczenia trzymała wszystkich w zawieszeniu; nagle Syryjka podniosła głowę. — Czyńcież co chcecie — odezwała się do starego Lenona — ale ja dłużéj nie wytrwam w tém życiu, do którego wstręt mam śmiertelny… Nie zechcecie mnie sprzedać, to na Jovisza, głodem się zamorzę. Egypcyanin stanął wryty. — Ty! głodem! ho! zobaczemy! ja się głupich pogróżek nie boję, a że karać umiem toś widziała i wiesz… Furcifera! nie pomogą razy i widły, to cię żelazem gorącém na czole napiętnuję… — I stracisz swoje pieniądze! — rzekł Pudens spokojnie. — Lecz gdybym ją sprzedał, tę nędznicę — zawołał trzęsąc się ze złości stary — w cóż się bez niéj moja gospoda obróci? co powiedzą starzy, którzy mi tu dla jéj czarnych oczów chodzić przywykli! — Znajdziesz drugą Ambubaję, i dziesięć co mnie zastąpią… Epicharis mi zazdrości… ją weźcie. — A to zmowa! to spisek! na Mithrę! — rzekł Leno… — Ale no… gdybym ją sprzedawał… przypuśćmy… cóż mi dacie… Ona cię starego opanuje, będziesz ją musiał wyzwolić! obedrze cię, ogołoci. — Ale cóż dacie? — dodał niespokojny… ile? — No, pięćdziesiąt tysięcy sestercyj… — Na Herkulesa! daleko od ceny? za to i dwudziestopięcio-letniéj niewolnicy co po rynkach śpiewa, nie dostaniecie… z tańcem, z głosem, i z takiém doświadczeniem rzemiosła! Wszak to wszystkiego uczyć potrzeba… Ale choć tak gorąco opierał się kupiec, cena wydała mu się dość znaczną; skłonił się Pudensowi, kazał podać wino i owoce, począł zabiegać koło niego. Syryjskie dziewcze drżało, niewiedząc co się z nią stanie, ale poważna twarz i postawa człowieka, który się o nią targował, uspokajała, a znak dany przez Candida kazał się spodziewać więcéj niż przed chwilą marzyła… Wszystko co się z nią działo, zdawało się jéj cudem, nie pojmowała jak tak rychło życzenie jéj wypełnić się mogło, i przypisała to potędze nieznanego Boga. Jeszcze stała zadumana, gdy Leno niespokojny już się o jéj cenę ułożył po cichu, i popchnął ją ze śmiechem ku nowemu panu, do którego nóg przypadłszy naprzód, stanęła potém Anija pokornie za nim, cała we łzach i drżąca. Któż wie co w duszy wije się człowieczéj? Może w téj chwili, gdy się już oddalać przyszło z téj brudnéj gospody, w któréj z dzieciństwa tańczyła i uśmiechała się coraz nowym gościom; gdy jéj przyszło iść nie wiedzieć dokąd i po co… serce uderzyło tęsknotą i żalem po tym ogródku co jéj łzy widział tajemne, po boleściach tu doznanych i przemarzonych tu nocach. A gdy przyszło próg przestąpić i drzwi gospody pominąć, Anija obejrzała się ze łzą w oku… Stary Leno liczył cóś na palcach po cichu i sprzeczał się o bransolety, które miała na rękach, o phalerę którą miała na szyi, choć to były dary starego Chariclesa i Diomeda… ale niewolnik nic nie posiadał, a Egypcyanin i na te błyskotki był łakomy rachując co mu przynieść mogą. I odarł niewolnicę, która mu pod nogi z pogardą łańcuch i naramienniki rzuciła. Pudens już śpieszył wynijść jakby go powietrze tego sprośnego miejsca dusiło… za nim zbierali się podróżni, a Anija, poprzedzając ich, wyszła piérwsza, okrywając się szatą aby nie była poznaną. Gdy weszli na Appijską drogę, a posłuszna niewolnica w ślad za swym nowym stąpała panem, Pudens odwrócił się ku niéj, z uśmiechem łagodnym wyrzekając poświęcone wyzwolenia słowa: — Surgant liberi… niech wstaną wolni! — Nie potrzeba nam ani praetora, ani laski, — dodał — w imie tego Boga, którego wezwałaś pomocy, jesteś wolna! — Wolna! — zakrzyknęła składając ręce niewolnica — a! być że to może? wolna? Ale cóż począć mam z sobą? gdzie podziać? jak od zguby uchronić a! panie… nie opuszczaj mnie! ja ci służyć chcę i będę… — Więc idź za nami jeśli chcesz! — odparł Pudens — postępując powoli ku wozowi który nań czekał. Candidus i Natalis, i Anija za niemi, poszli w milczeniu pieszo ku mieszkaniu Pudensa, mijając gwarne już Forum i po za Cyrkiem, w którym sposobiono znów igrzysko, przechodząc do Thermów Senatora. IX Gdy tak w ciszy rozprzestrzenia się po Rzymie chrześcijaństwo, z tą siłą niezwyciężoną i boską, któréj nic na zawadzie stanąć nie może, i poczynając od najniższych klass społeczeństwa przechodzi do patrycyuszów i senatu, przyciągając ku sobie co gdzie czyste i wybrane znajduje; gdy Seneca już pisze, że za jego czasu, tak, jak on ją zowie, przesądna wiara żydowska, takie czyni postępy we wszystkich krajach, że zwyciężeni prawo narzucają zwycięzcom — stary świat usypia jeszcze i tarza się w błocie, nie postrzegając jak głęboko wstrzęsły się jego posady. Zepsucie, które w ostatnich czasach takich dosięgło rozmiarów i społeczeństwem zachwiało, wzmożone samowładnością Cezarów, rozprzęgającą wszelkie węzły rodzinne, szerzy się i wzmaga. Neron po swojemu targając ostatnie więzie pogańskiego świata, przygotowuje oczyszczenie dróg prawdzie nowéj, która inaczéj jak na gruzach wyrosnąć nie mogła. Panowanie jego poczyna się walką z matką o wyzwolenie, o niczém nie ograniczoną władzę, któréjby z nikim dzielić nie było potrzeba; posłuszny Seneca wszystko mu pochwala, wyrozumowuje, uniewinnia, Burrhus nie przeszkadza złemu. Z kolei odsuwa się co tylko zawadzać mogło; Pallas wyzwoleniec Claudyusza a prawa ręka Agryppiny, zagrożonéj i rozwścieczonéj na syna, potém Britannicus, brat, który mógł stanąć przeciwko niemu, struty przygotowaną przez Locustę trucizną, potem inni sprzątnieni za lada podejrzeniem spisku i przywłaszczenia władzy. Neron szaleje po ulicach, rozbija, rozpustuje, ścieśnia władzę praetorów, zyskuje sobie lud igrzyskami i darami. W tych latach jeszcze nic na zewnątrz nie objawia rozszerzającego się chrześcijaństwa, którego piérwszém wystąpieniem jest męczeństwo, piérwszym czynem, wytrwanie prześladowania. Znajdujemy jednak w Tacycie wzmiankę o niewieście zacnego rodu, żonie Plautiusa, który zwyciężywszy w Brytanii, zasłużył był na owacyą… zwała się ona Pomponija Graecina. Obwiniono ją o przyjęcie jakichś zabobonów cudzoziemskich. Ale chrześcijaństwo, o którém tu niezawodnie mowa, nie było jeszcze ani tak straszném, ani tak pojętém jak późniéj. Kobietę oskarżoną rozkazano sądzić samemu mężowi, który ją uznał niewinną, po sądzie w obec całéj rodziny odbytym. Żyła późniéj długo jeszcze, samotna, żałobne zawsze nosząc szaty. Tacyt, znać nieświadom obyczaju chrześcijańskiego, który surowym był i żałobnym w porównaniu z żywotem pogan, przypisuje przywdziane suknie, smutek i powagę życia Pomponii, żalowi jéj po Julii, córce Drusa, ale przyznaje zarazem, że życiem sobie cześć powszechną zyskała. Piérwsza to chrześcijańka o któréj w historyi znajdujemy tak szczegółową wzmiankę. Niewiele zajmowały młodego Cezara wojny Armeńska i Germańska, bo i zwyciężony był pewien tryumfu za boje, jak za igrzyska cyrkowe; śmianożby mu ich odmówić?? Co chwila silniéj zarysowują się charaktery osób działających epoki, Nerona, Agryppiny, Seneki wreszcie, z którego filozofii żartuje sobie wielki dziejopis tych czasów; wyrzucają mu uwiedzenie córki Germanika, zebrane trzysta milionów sestercyj w przeciągu lat czterech i niegodną zawiść względem Suiliusa. Zakochany w Aktei, Neron w obcowaniu z kobietą gminu, zaledwie wyzwoloną, nabrał obyczajów prostych, i w rozpuście nie szukał już wyboru. Widywano go po nocach, przebranego za niewolnika, goniącego w towarzystwie siebie godném na most Milviusa, miejsce schadzek wszetecznych i walającego się po najplugawszych barłogach. Otoczony rzezańcami swymi, ulubieńcami wziętymi z pośrodka gladyatorów i skoczków, spędzał dnie w dziwnych zachceniach i obawach, okrucieństwach i szałach. Wstrzymywała go jednak bojaźń gniewu matki i więzy małżeństwa ze znienawidzoną Oktawiją. Potrzeba było pozbyć się Agryppiny, która już niczém, nawet najszkaradniejszą zbrodnią, na jaką była gotowa, synowskiego serca ku sobie skłonić nie mogła, i władzy straconéj odzyskać. Na tę drogę matkobójstwa pchnęła go, jak się zdaje, i miłość ku kobiecie zepsutéj, jednéj z tych które najlepiéj wiek swój malują, Sabinie Poppei. Sabina, któréj, wedle słów Tacyta, nic oprócz poczciwości nie brakło, była swoich czasów najpiękniejszą w Rzymie, ale wśród najrozwiąźlejszych najzepsutszą. Cudnie wdzięczna, dowcipna, w rozmowie ujmująca, umiała mimo ostatecznego zepsucia, przybrać, gdy było potrzeba, pozór niewinności i prostoty. Bogata, zalotna, zręczna, przerzucała kochankami, usiłując zbliżyć się do Nerona. — Porzuciła naprzód Crispina, a kochanek jéj Othon zachwalaniem wdzięków obudził ku niéj miłość Cezara, i sam potém przez nią usunięty został. Poznawszy Nerona, usiłowała go podbić i całkiem nim owładła. Może po Aktei, prostéj i naiwnéj dziewczynie, ta niewiasta, wychowana starannie, przebiegła i umiejąca przybrać postać jaką chciała, samą sprzecznością charakteru i fizyognomii z tą którą zastąpić miała, pociągnęła młodego rozpustnika. Przywiązał się do niéj namiętnie, a do pobudek matkobójstwa przybyła jedna jeszcze, chęć oswobodzenia się dla połączenia z Poppeą. Śmierć Agryppiny, obmyślana chłodno przez syna, któremu dała życie i władzę, opisana przez współczesnych ze szczegółami najmniejszemi, jest jedną z najstraszliwych, najobrzydliwszych kart tych już i tak ohydnych dziejów. — Powiększa okropność téj sceny, odbywającéj się wśród rozkosznych wybrzeżów Campanii — zdrada, udawanie przywiązania w chwilach ostatnich i pozorna zgoda, pod którą śmierć się ukrywa. Agryppina ginie zabita, wskazując na to łono, które wydało poczwarę, jako winne zbrodni urodzenia światu Nerona… Po zabiciu matki, dzikie to źwierzę, idzie się przekonać naocznie że rozkaz jego spełniony, i oglądając trupa téj, któréj winien życie, z zimną krwią artystycznie i lubieżnie rozbiera kształty martwego ciała i niezwiędłe jeszcze jego wdzięki… Pióro Tacyta kreśli ten obraz tak dobitnie, tak nielitościwie, tak mistrzowsko, a można rzec cynicznie, że się go powtórzyć nie godzi. Cóż czyni Seneca, ów sławiony przedstawiciel filozofii swojego czasu? — uniewinnia matkobójcę, a jeśli nie pomaga wychowańcowi, to go nie wstrzymuje, gotów jest nawet oczyścić go z najstraszniejszéj jaką świat widział zbrodni. Neron zabawia się potém i szuka rozrywki w zwykłych sobie zajęciach… artystycznych, w śpiewie, późniéj malarstwie i igrzyskach, na które sam dla popisu występować zaczyna, bo i oklaski są dlań potrzebą… Z razu to rzemiosło publicznego histryona, jeszcze dawną okryte ohydą, wstyd mu czyniło, choć miał ku niemu namiętność; w małém kółku do niego się wprawiał, śpiewając przyjaciołom swoim, biegając na cyrku watykańskim; lecz powoli począł się ośmielać, gardzić przesądem, i wszystko poświęciwszy sztuce, jawnie wystąpił jako Cezar-artysta. Ażeby to wytłómaczyć, uciekał się aż do przepowiedni jakichś astrologów, którzy straszyli go, że świat kiedyś opuści Nerona, że będzie zmuszony może jako artysta szukać sobie sposobu do życia. Za jego przykładem musieli wystąpić na scenę publiczną ludzie, dla których nie dawno otarcie się o aktora hańbą było; matrony poważne, młodzi patrycyusze, rycerze. Zmuszano ich zastępować gladyatorów, bestyarzy, śpiewaków, mimów i skoczków. Cezar, ulegając niby pragnieniu swoich czcicieli i przyjaciół, z lirą w ręku, bojaźliwy, pokorny, przejęty ogromem odpowiedzialności jaką brał na siebie, krew Cezarów przenosząc na scenę, wystąpił nareszcie otwarcie, ubiegając się o oklaski, których najrozmaitszych objawów i rodzajów musieli się uczyć jego zausznicy. Artystyczne zachcenia znudzonego próżniaka codzień prawie były inne — z kolei muzyk, poeta, śpiewak, malarz, rzeźbiarz, atleta, woźnica — jedno sobie sprzykrzywszy, ku drugiemu zwracał się z zapałem. Od dzieciństwa uczono go muzyki, późniéj sam on już sprowadził Terpnusa, i godziny, wieczory, noce całe przesiadywał, słuchając gry jego na cytarze. Nie żałował nawet pracy, by głos swój mdły i słaby podnieść, biorąc na ten cel lekarstwa przykre, wstrzymując się od owoców i ostrych potraw, nosząc po całych dniach ołowiane na piersiach blaszki, które naówczas za skuteczne dla wzmocnienia głosu uważano. Legiwał tak blachami obłożony cierpliwie od rana do nocy. — Cytharę Cezara uwieńczoną nosili za nim nie niewolnicy i słudzy, ale pretorowie i trybuni. Potém poeta opiewał Canaceę, Oresta, Oedipa i Herkulesa; jako woźnica latał z zielonymi po cyrku, jako gladyator chodził w zapasy, a gdy go to utrudziło, siadał do malowania. Wszystko to daleko więcéj zajmowało go nad panowanie i rządy kraju. Senatorowie poważni nieraz zmuszeni byli służyć mu do jego dziecinnych zabawek… W teatrze pokorniał i znosił wszystko, byleby oklask wyżebrać, a widzów tak przepraszał za najmniejsze przestąpienie prawideł, jak najbiedniejszy z mimów służących za pieniądze. Że mu nie było trudno o zwycięztwa, oklaski i wieńce, o pochwały Greków i Alexandryjczyków, których ogłaszał najprzedniejszymi znawcami sztuki — łatwo się domyśleć. Rzymianie też nie śmieli nań świstać pewnie, a jego klaskacze szli w ślad za nim, dając hasło entuzyazmu tłumowi. Wśród tych łatwych zwycięztw i powodzenia, lud jednak blizką jakąś katastrofę przeczuwał; chodziły pogłoski o wieszczbie przepowiadającéj Neronowi upadek; któś postrzegł, że stare figowe drzewo Ruminalskie uschło nagle, na niebie pokazała się kometa zwiastująca zmianę panowania; sam Neron uląkł się i zadrżał, starając się grożące niebezpieczeństwo okrucieństwy i prześladowaniami odwrócić. Mało go obchodziły dalekie wojny, na krańcach państwa mieszające pokój władzcy Rzymu; cały się oddał rozrywkom i coraz dzikszym zachceniom. Z razu nawet cierpliwie znosił satyry i szyderstwa, przeciwko sobie wymierzane. Za taką satyrę Fabricius Veiento został wygnanym tylko, a Antistius, praetor-poeta, całkowicie uszedł kaźni. Pomimo słabości jaką dlań okazywali otaczający stróże Cezara, Burrhus i Seneca, mogli oni jeszcze uchodzić za opiekunów czci jego i sławy. Czasem słowo jakieś, lub wyrzut milczący przypominał obowiązki i drogę prostował na chwilę, wstrzymywał rozuzdanie zupełne; — lecz i tych doradźców bojaźliwych wkrótce zabraknąć miało. Pozbyto się niedogodnego Burrhusa nie bez podejrzenia trucizny, którą na różne sposoby umiała przyprawiać Locusta; Seneca przelękły, codzień słabszy, odosobniony zapragnął sam usunąć się; aby nieodpowiadać czcią swą za występki ucznia, i w ukryciu gdzieś jakiejś zmiany doczekać. Nie czuł już siły w sobie, by Neronem kierować, a miał podostatkiem pieniędzy, dóbr, niewolników i willi. Mimo uścisków Nerona, który szydersko dziękował mu, że jego nauce winien był dyalektykę, z jaką teraz zdania mistrza odpierał; mimo zaręczeń bezpieczeństwa — starzec, którego nie uwolnił Cezar, usunął się pod pozorem choroby i zamknął, przewidując, że go się też pozbyć zechcą. Ulubieńcy nowi, towarzysze igrzysk i uciech coraz silniéj owładywali panem. Śmierć Sylli, zabójstwo Plautusa, odpędzenie Octavii, którą o wymarzone oskarżono zbrodnie, istotnych znaleźć nie mogąc (choć lud nawet nienawidzący Poppei ujmował się za nią), niezliczone pomniejsze zabójstwa i trucia, prześladowania i wyroki, były tylko wstępem do wyuzdania, które coraz szerszych nabrać miało rozmiarów. X Jesteśmy w téj właśnie chwili panowania Neronowego, gdy Cezar nie śmiejąc jeszcze publicznie wystąpić na teatrze w Rzymie, choć go niezmierne pragnienie oklasków paliło, z orszakiem wielkim i licznym dworem udał się do Neapolis, aby tam, nie jako lubownik tylko i artysta z upodobania, ale jako z powołania śpiewak i poeta ukazać się naprzód Grekom. Tysiąc wozów szło za Cezarem do miasta, którego osadnicy mieli podziwiać sztukę i głos władcy świata. Muły podkute srebrnemi podkowy ciągnęły owe carpenta, carruce, petorita i rhedy w cztéry pary zaprzężone, ozdobne srebrem i złotem; wiedli je woźnice poodziewani w szaty z wełny Kanuzyjskiéj najcieńszéj, a obok nich szły konie i biegunowie mazycyjscy (z Maurytanii), postrojeni w błyszczące bransolety i kolce. Na jednym z tych wozów leżąc jechała Poppea, ubóstwiona przez Cezara, na drugim dawna ulubienica Aktea, któréj zapomniéć nie mógł, na innym piękny Sporus, ukochani skoczkowie i rozpieszczeni atleci. Z Neapolis, Surrentum, Retiny, Pompei, Stabii, z Puteolów i miast okolicznych spędzono mieszkańców, aby słuchali Cezara i talenta jego podziwiali; teatr umyślnie na ten cel wystawiony, pełen był ciżby i wrzawy, ale zaledwie ostatni śpiew przebrzmiał i koronami przygotowanemi obrzucono zwyciężcę, a lud oswobodzony rozszedł się szydząc i śmiejąc, gdy gmach ów runął i rozpadł się w gruzy. Pochlebcy wzięli stąd pochop do uwielbiania wyraźnéj opieki nieba nad panem. Neron, który ztąd miał do Grecyi popłynąć, wrócił do Rzymu. Na przyjęcie jego wystąpił z zabawą olbrzymią, jakiéj jeszcze nie widziała dotąd stolica, ulubieniec Cezara Tigellinus. Była to uczta najwytworniejsza, najpoczwarniejsza, jaką wymyśleć umiano w téj epoce rozpasania i zepsucia; brali w niéj jednak udział prawie wszyscy najznakomitsi ludzie swego czasu, najpoważniejsze matrony, patrycyusze, rycerstwo. Nikogo ona nie zdziwiła, nie oburzyła nikogo. Na jeziorze Agryppy wystawiony był niezmierny pokład, przepysznemi poruszany i ciągniony statkami, na nim zastawiona była uczta. Okręciki, które go otaczały, całe okryte były złotem i perłową macicą, a poruszali je wiosłami robiąc dworacy Neronowi, ustawieni wedle wieku i rozpustnych zasług swoich… Na stołach podawano źwierzynę wszelkich krajów, ryby mórz wszystkich, przysmaki najwymyślniejsze wszelkiego rodzaju. Przy brzegach, do których pomost przybijał z kolei, naprędce wystawione i przyozdobione domki zapełniono piérwszego w Rzymie rodu niewiastami, zmuszonemi do posługiwania rozpuście; naprzeciw nich z drugiéj strony stały obnażone najpiękniejsze kobiéty, jakie w stolicy znaleźć się mogły. Zamiast widowiska odegrywano pantominy i najswobodniejsze skoki, a gdy noc przyszła i lasy tysiącem świateł zajaśniały, rozlegając się pijanemi śpiewy, Neron się rzucił w te tłumy na najwyuzdańszą rozpustę. Temu publicznemu zbestwieniu nikt się nie dziwił, nikt słowem na przeszkodzie nie stanął; nikt nie oparł, prócz biédnych chrześcijan, którzy całą siłą usunęli się, gdy ich do téj Cezara zabawy za narzędzia użyć chciano. Pudens od dawna na dworze nie bywał i stosunków z nim unikał, od oczów pana stronił; inni także zetknięcia z ulubieńcami Cezara uchodzili, nie śmiejąc sami stanąć i wyzywać do walki, ale nie chcąc uledz temu, coby ich upodlić mogło. Już wówczas chrześcijanie byli w tak wielkiéj liczbie, że ani dom Pudensa, ani ogrody Pomponii, ani liczne a ubogie schronienia nawróconych, objąć ich w sobie nie mogły. Jeden ołtarz drewniany rozrósł się i rozmnożył w seciny. Nie ukrywali się jeszcze bardzo z wiarą swoją, gdyż Rzym dosyć był pobłażający dla obcych bogów i z razu patrzał na to obojętnie; ale gdy zaczęto z rozkazu Apostołów wywracać posągi i burzyć ołtarze stare, jako znamiona fałszu; gdy w wielu domach znikły Lary i oznaki bałwochwalstwa, musiano nieco się taić, aby zawcześnie nie dać powodu do prześladowania i zemsty. Wszyscy, którym surowość nauki nowéj była ciężką, powstali na nią, jako na godną najwyższéj kary zbrodnię, jako na przesąd, jako na zdradę Cezara i kraju. Chodziły rozsiane wieści o najdziwaczniejszych chrześcijan ofiarach, o ich rozpuście, o krwi używanéj do obrzędów, o nocnych ucztach i zabijaniu dzieci. Nie wybuchło jednak dotąd prześladowanie i w pokoju, choć w trwodze tajemnéj i przeczuciach, gminy chrześcijan mnożyły się codzień nowemi neofitami i katechumenami. XI Wróciemy do domu Pudensa, w którym od niejakiego czasu ważne zaszły zmiany; stał on się schronieniem główném chrześcian i naczelnym ich kościołem. Tu kazali codzień Apostołowie, tu się schodzili tajemnie piérwsi i najgorliwsi uczniowie w Rzymie, których imiona przechowały nam dzieje: Prisca i Aquila, dziewice poświęcone panu, Epenetes, Andronik, Julia, Ampliatus, Urban, Stachinus, Apelles, Aristobulowi domownicy, Herodion, Narcyzowi towarzysze, Tryfena, Tryfora, Persida, Rufus, Assynkrytes, Flegont, Hermes, Patrobus, Hermenes i t. d. — Wszystko to są imiona nie pojedynczych ludzi, ale tych którzy stali na czele gronek nowych chrześcian, których imie znaczy wielość, przedstawia dom lub gminę. Ze znanych nam już bliżéj postaci, byli tu Pudens z synami, wdowa siostra jego, z córkami Aquilą i Priscą, przy których schronienie i opiekę znalazła piękna Anija, niewolnica Syryjska, na chrzcie nazwana Maryą, w pamięć Łazarzowéj siostry; tu był Juda ochrzczony Candidem i Swew nazwany Natalisem, który tęskniąc, domagał się i prosił aby mu skarb jego, wiarę, wolno było pójść z braćmi dalekimi podzielić. Cała ta nowa społeczność była taką, jaką nam ją nie chrześcianin ale współczesny pisarz Filon, przejęty świętością jéj, maluje… spokojną, miłującą ubóstwo, gardzącą światem, nie mającą nic własnego, dzielącą się wszystkiém, spędzającą dnie na modlitwie i dobrych uczynkach. Czystość jéj stanowiła siłę, a choć Seneca z przebaczenia winy śmiał się, jako ze słabości dla poganina niepojętéj, z miłosierdzia jako z kobiecéj miękkości, ta miłość i cierpliwość nowego społeczeństwa codzień mu jednała braci. Wystawmy sobie ludzi, których prawem było poświęcać słabszego, co ginęli dla zabaw, dla rozrywek, dla kaprysów możnych tysiącami, których dzieci wyrzucano na ulicę żeby się pozbyć kłopotu wychowywania, którzy niewolnikom łamali nogi i ręce, piętnowali, krzyżowali za lada przewinienie urojone; — kraj, w którym nikt biednemu zlitować się nie chciał, a wśród niego nagle zjawiającą się gromadkę, zapierającą się siebie by służyć drugim, by pocieszać, i gardząc potęgą, siłą, bogactwem, zwrócić się ku ubóstwu i nędzy. Serce ludzkie, nawet stwardniałe, umie być wdzięczném i uczuciu się otworzyć. To zwrócenie się chrześcian nie ku potędze i sile świata, ale ku sile ducha uciśnionych — w chwili dało im tysiące sprzymierzeńców. Rzym liczył wówczas taką mnogość niewolników, że jak utrzymywali współcześni, gdyby był strój ściśle odróżniał ich od swobodnych, przestraszyć by się można było ich wielości i potędze. Niedawna sprawa Pedaniusa Secunda, Prefekta Rzymu, zwróciła oczy na stan ten, który żelazną ręką trzymać musiano, aby nie paść ofiarą jego rozpaczy. Kto wie czém był niewolnik w Rzymie, nie zdziwi się temu przestrachowi; — rozpacz wieść może do zbrodni, a obejście się z niemi co chwila to uczucie wywoływało. — Nie człowiek, ale rzecz i towar, istota niżéj źwierzęcia upadła, niewolnik czuł swe upodlenie i niesprawiedliwość losu. Incitatus Cezara mógł być konsulem i bogiem, on nie miał praw człowieczych nawet, nie liczył się do rodzaju ludzkiego. Nie miał żony ślubnéj, nie miał dzieci prawych, nie mógł mieć wstydu i oń się upomnieć; obchodzono się z nim używając do najstraszniejszéj rozpusty, bez winy i kary… Seneca dopiero od chrześcian powziął myśl i dopuścił, że niewolnik bratem i pokornym przyjacielem być może, nieśmiało wszakże i jako paradox puszcza ją w świat, czując że się nie przyjmie. Aż do pałaców Cezara dochodziły już szmery o nowéj a szkaradnéj sekcie Nazarejczyków. Ta sekta dawała się rychléj krzyżować niż spodlić i namówić na zbrodnię; niewolnicy jéj nie słuchali panów gdy im nakazywali występek — państwo mogło być zagrożone… Rzym był w niebezpieczeństwie! Obawa jakaś niewysłowiona ogarniała pogan… Tymczasem, na drewnianym stole, w głębi atrium, odprawiała się przed wizerunkiem krzyża z prosta nakreślonym na ścianie, codzienna ofiara błagalna, a garść nawróconych, do których i Helios stary należał, mnóstwo Żydów, Greków, Rzymian, barbarzyńców, coraz silniejszemi łączyło się węzłami, w obec przeczuwanego a nie wybuchłego jeszcze prześladowania. Stan ten obawy i oczekiwania straszniejszym był może nad same męczarnie. — Silnie musiano się wiązać i łączyć, aby wzajemnie pokrzepiać. Wszystkie też te gromadki skupiały się na dany znak, zostając z sobą w nieprzerwanym stosunku, przez diakonów, kapłanów i piérwszych sług Kościoła, który cudownie pomnażał się codziennie w ludzi, wyciągając ich z ulicznego błota, z ergastulów, więzień, gminu, kohort żołdaków i podnosząc na wielkich i świętych mężów. Nieraz już gmina wiernych narażoną była na niebezpieczeństwo, jak w czasie oskarżenia i sądu na Pomponią Graecinę, ale dotąd jeszcze wszyscy wychodzili cało, i choć nienawidzono chrześcian, nikt przeciwko nim stanąć nie chciał… Tymczasem i Neronowych uszu wiele o nich dochodziło, gdyż chętnie zwalano na nich wszelkie zbrodnie: ciekaw był znudzony rozpustnik nie tak sekty saméj, jak nadzwyczajności jéj i dziwów, na które był łakomy. Sam on przyprawiał trucizny z Locustą i wyprobowywał je na zwierzętach, dowiadywał się o tajemnice i obrzędy cudzoziemskie, zabobonną wiarę przywiązywał do jakiegoś obrazka Syryjskiéj bogini, danego mu przez nieznajomego na ulicy przechodnia, do bransolety ze skórą wężową, któréj w ostatnich chwilach próżno zgubionéj szukał. Pliniusz powiada, że usiłował dojść wszelkich tajemnic, by żywiołom i Bogom rozkazywać, że się nie wahał w drgających wnętrznościach ludzi szukać wyroczni przyszłości, gdy inne wieszczby milczały. Nieznane, niepoścignione, było celem fantazyi rozmarzonéj wszystkich tych popsutych ludzi; śnili tylko jak się z ludzkości uleczyć, jak sobie coś wynaleźć coby ich nowemi uczyniło istotami. Mówiono o cudach chrześcian, a choć o nich głuche tylko chodziły wieści, Cezar już się niepokoił niemi, bo sam cudów czynić nie umiał. Pomimo kilku za Tyberyusza już wydanych wyroków wygnania, powtórzonych późniéj, na astrologów chaldejskich, wieszczbiarzy i wróżbitów, pełno ich było w Rzymie; arkady wielkiego Cyrku, sklepiki ciemne Suburry, portyki niedalekie Forum nawet, ukrywały w sobie tych ludzi, pod pozorem handlu jakiegoś nadużywających łatwowierności słabych i żywiących się prócz tego nie jednym skrytym a haniebnym zarobkiem. Neron zapragnął chrześcianina zobaczyć, a posługacze jego rozbiegli się by mu go wyszukać. Dziwnym trafem a raczéj wolą opatrzną, Doriforus, który był posłany na zwiady po cudotwórcę, dopytując się o czarnoksiężników chrześciańskich, trafił na nieprzyjaciela chrześcian, ale samego mieniącego się fałszywie tém imieniem, świeżo do Rzymu przybyłego, Symona Maga. Człowiek ten, zjawisko ciekawe u świtu chrześciaństwa, był raczéj wcielonym duchem ciemności, stającym do walki z prawdą… Niedawno przybyły do Rzymu, stał Magus gospodą u Alexandryjczyka Hermolausa, który utrzymywał dom dla podróżnych i różnemi podejrzanemi trudnił się frymarki. Symon ów, rodem z Samaryi, nie od dziś był chrześcianom znany; w piérwszych bowiem latach po śmierci Chrystusowéj, gdy Filip, drugi Diakon po Stefanie, kazał w Samaryi, spotkał się z tym człowiekiem, pozornie przyjął chrzest nawet, i poszedł za nauczającym. Ale go nie wiodło ani serce, ani nauki prawdziwéj pragnienie, ani chęć poprawy i ofiary — całe życie strawił on na badaniu tajemnic egypskich i chaldejskich, usiłując pozyskać siłę dla rozkazywania żywiołom i światu, a nie mogąc tego dokazać, gdy postrzegł Apostołów czyniących cuda jedném słowem i prostém rąk kładzeniem, przywiązał się do nich, aby dójść ich tajemnicy. Nie pojmował, że siły Bożej nauczyć się nie można, ani jéj wyszalbierzyć, bo ona spływa na tych co są jéj godni. Sztukami swemi już był Symon wprzódy lud w Samaryi opętał, tak, że w nim widzieli zesłańca Bożego; dopiéro za przyjściem Filipa otworzyły się oczy ich, i w Chrystusa uwierzywszy, kuglarza porzucili. Poszedł więc i ów zaparty za Apostołem, dając mu się ochrzcić. A gdy przyszło do wkładania rąk i zesłania Ducha Świętego na nawróconych, Symon, który to widział i pragnął aby nań zstąpiła siła działania cudów, przystąpił z kolei po dary ducha, ofiarując za nie pieniądze Apostołom, aby mu ich udzielili. I mówił: — „Dajcie i mnie tę moc, aby na któregobychkolwiek ręce włożył, wziął Ducha Świętego”. A Piotr rzekł do niego: — „Pieniądze twe niech z tobą będą na zginienie, żeś mniemał, iż dar Boży miał być za pieniądze nabywany. Nie masz cząstki ani działu w téj mowie, bowiem serce twoje nie jest czyste przed Bogiem. Pokutujże ty za tę złość twoję, a proś Boga jeśliś snać odpuszczona będzie ta myśl serca twego”. Tak odprawiony Symon, poszedł i rzucił chrześcijaństwo, które był przyjął aby zbadać tylko i pochwycić cuda jakie czyniło; nie przestał się jednak zwać chrześcijaninem, a nawet Chrystusem samym, trwając w dawnych praktykach magii i starym swoim błędzie. Teraz nowa myśl jakaś przywiodła go do Rzymu, gdzie już o chrześcijanach i rozszerzeniu się wiary ich słyszał, a szkodzić im pragnął. Zawstydzony przez Piotra, ku niemu największą żywił nienawiść w sercu, a doszedłszy, że się znajdował w Rzymie, uradował się bardzo, że tu jemu i nauce jego mógł szkodzić. A że miał sławę wielką jako Magus i tworzyciel cudów, które stawił przeciwko prawdziwym cudom chrześcijan; i gdy Doriforus szukać począł kogoby Neronowi przywiódł, trafiło się że nań wpadł, bo mu go wskazano jako najsławniejszego z owéj wielkiéj liczby astrologów, wieszczbiarzy i fałszywych proroków, których Rzym był pełen. Symon, stanąwszy gospodą u Alexandryjczyka, który również jak on zbliżył się był z razu do chrześcijan i porzucił ich potém zdradą, miał już w Rzymie swych przyjaciół i uczniów, którzy weń wierzyli. Przed niektórymi z nich za chrześcijanina i Chrystusa, przed innemi za mocniejszego nad chrześcijan uchodził. Do Cezara zbliżyć się obawiał razem i pragnął, pałając zemstą ku tym którym swojego wstydu zapomnieć nie mógł. Neron był właśnie w jednéj z tych chwil dziwactwa, w któréj mu się cudów chciało gwałtownie i poścignienia tajemnic, szukał ich wszędzie… Symon miał mu je odkryć… wielka sława go poprzedzała. Pałac Cezarów na Palatyńskiéj górze, który już wówczas wspaniały był i obszerny, okrywając całą tę przestrzeń, którą dziś olbrzymie zaległy ruiny — nie mógł jednak wystarczyć zdziwaczonemu władzcy świata. Niezmierne jego gmachy, połączone portykami, wznoszące się wysoko, ozłocone i posągami okryte, były dedalem przejść, kryjówek i budowli, połączonych w jedną całość nakształt wielkiego grodu. Ale pałace Cezara, które trzech władzców po swéj myśli przerabiało, przylegały do góry Coelius, do całego szeregu sklepów i tabern ustawionych przy Cyrku, szpetnych z pozoru i tamujących drogę usiłującemu coraz rozszerzyć się i rozlać mieszkaniu pana. Myślano już naówczas o zmieceniu tych kletek, aby gmachy potężniéj się rozrosnąć mogły. Wśród tego lasu kolumn i ścian olbrzymich, wszędzie tłumy niewolników, ku różnym przeznaczonych celom, zalegały dziedzińce, ogrody, przejścia, sale ciemne i peristyle strojne w posągi. Straże pretoryan groźne, gromady chłopiąt różnego wieku, woźnice, posługacze, kobiety, tłumnie ale w milczeniu niemém przesuwały się po tych przybytkach Cezara. Doriforus wwiódł przelękłego nieco Symona w to zbiegowisko ludzi i labirynt budowli, a choć Magus nie okazywał obawy, serce jego biło coraz żywiéj, zbliżając się ku temu, którego jedno brwi zmarszczenie mogło mu wydrzeć życie. Stary już i ogorzały od słońca Symon, przy ciemnéj twarzy miał włos siwy, który dziwnie swą białością na tle brunatnem odbijał; olbrzymiego prawie wzrostu lecz chudy, powagą ruchów wyuczoną i przenikającém wejrzeniem oczów czarnych, zwracał uwagę przechodniów. Wiek jeszcze go był nie złamał, a siwizna i starość łączyły się w nim dziwnie z siłą młodzieńczą i niepokojem lat młodych. Oko jego biegało nieustannie, badając i szukając tajemnic świata i ludzi, usta drgały gorączkowo, po żyłach wzdętych krew biegła szparkim strumieniem. — Ubrany po wschodniemu, w długiéj szacie, na głowie miał zawój biały, jakim się naówczas żydzi odznaczali… postać jego przenosząca półgłową najroślejsze niewolniki germańskie, odbijała na tle tego tłumu, którego wszędzie było pełno w Neronowym pałacu. Doriforus przeprowadził go przez kilka podworców, w których szemrały fontanny, przez drogi kosztownemi wyłożone marmury i ścieżki zasłane tkaninami różnobarwnemi i puścił się z nim w ciemne, w dzień biały lampami tylko oświecone a od słońca dla chłodu zakryte sale ogromne, których głębie i sklepienia wzniosłe, obrzucone rzeźbami i malowaniem, wyglądały jak olbrzymie pieczary… Im głębiéj wchodzili w to państwo Nerona tajemnicze, tém ciszéj było dokoła i posępniéj; jak cienie tylko przemykały się to białe kobiet postacie, to w krótkich penulach pół nadzy niewolnicy młodzi, to niosące kosze kwiatów i owoców na głowach chłopięta. Nareszcie z tych ciemnych głębin, w których krok każdy rozlegał się szeroko, po wschodach porfyrowych jęli się podnosić ku górze. I znowu szli galeryami ostawionemi ciżbą posągów, znów sześćkroć podnieśli ciężkie zasłony przegradzające drzwi, aż doszli do progu od którego oznajmiono ich Neronowi. Był wieczór — a z wierzchołka góry część Rzymu oglądać było można najeżoną świątyniami, domami i ściśniętemi domóstwy, wśród których gdzieniegdzie zielone kupki strzelały do góry, rysując się ciemno na malowanych, białych i czerwonych murach… Słońce zachodziło właśnie, Symon spójrzał z otwartéj galeryi do koła i uśmiech przeleciał mu po ustach. — Któż wie — rzekł w duchu — może mi dane będzie panowanie nad tym grodem i panem jego i zemsta nad chrześciany… może owładnę sercem tego zepsutego dziecięcia? i zatrzęsę światem? któż wie? los mnie sam tu przywodzi! Wtém niewolnik podniósł ciężkie złociste kobierce, osłaniające przybytek, w którym oczekiwał nań syn Agryppiny, i Doriforus dał znak Symonowi aby się na ziemię rzucił. Magus padł na twarz i podniósłszy się dopiéro mógł obejrzeć co przed nim się działo. Neron zasiadł w małéj kolistéj świątyńce, stojącéj na góry wierzchołku, przezroczystéj prawie, z któréj na wsze strony widać było Rzym i okolice… Wnętrze jéj całe wyłożone było perłową macicą i złotemi blachami, tak, że blask dnia przezierającego się w nich spójrzeć nie dawał na lśniące ściany, migające mnóstwem światełek. Białe jak śnieg alabastrowe kolumny, w pół przejrzyste, dźwigały kopułę nad głowami zawieszoną, w któréj powprawiane szyby z kolorowych kamieni, farbując promienie słoneczne, barwami tęczy oblewały posadzkę mozajkowaną i ściany. Pomiędzy kolumnami wisiały korony i wieńce, które Cezar zdobył w igrzyskach, na teatrach, wśród cyrków, a takie ich było mnóstwo pomięszanych z suchemi gałęźmi palmowemi i wstęgami, że zliczyć je było niepodobna. Na niskiém łożu z kości słoniowéj i złota, pokrytém draperyą fioletową, spoczywał Neron, okryty szatą zbrukaną; z głową chustą żółtą przewiązaną niedbale. Twarz jego była blada, nalana, a plamy żółte wystąpiły wyraźniéj niż kiedy, na szyi, rękach i obnażonych ciała częściach. Znużenie malowało się w rysach opuchłych jakby i zbrzękłych, w wejrzeniu jednak była ta siła i śmiałość, którą daje niezachwianéj władzy używanie. Na kolanach jego leżała cythara, po za nim stał piękny Sporus, młodzieniec-kobieta, biały, świeży, z kruczym włosem wstrzymanym przepaską, i rękami okrytemi kolcami i pierścieniami bogatemi. Cezar długo i ciekawie przypatrywał się wyciągnionemu na posadzce Symonowi, potém mu powstać kazał, gdy Doriforus szepnął coś na ucho… — Więc ty znasz chrześcijan naukę i cuda… i umiesz to czynić co oni? Czyś sam chrześcijanin także? — zapytał Cezar… — Byłem nim… a dziś jestem i nie razem — rzekł Symon — bo w postaci mojéj widzisz przed sobą Cezarze istotę, któréj przeznaczeniem zmieniać się co chwila i nową formę przybierać… Byłem Chrystusem sam… znam ich cuda, ale ci co się zwą chrześcijany, fałszywemi są, i oszukaństwem lud mamią, a cudów czynić nie mogą… Ucząc się wielkiéj mądrości wiekuistéj, przebiegłem nie ziemię samą ale wszelkie światy, przedzierzgając stopniami z kamienia w roślinę, z rośliny w źwierzę, i przez cały szereg stworzenia przechodząc, pókim nie został człowiekiem… A ludzkość wdziawszy na siebie, nie jedno wziąłem i zrzuciłem ciało, nie jeden raz przychodziłem na świat i opuszczałem go aby dusza odpoczęła… Duch mój bóstwem jest — dodał — któremu przeznaczono w coraz doskonalsze wcielać się istoty, i w najrozmaitszych ukazywać postaciach. Mieszkałem na gwiazdach i na słońcu, i na księżycu i na planetach wszystkich, i w prochach jasnych któremi zasiane jest niebo. Coraz nowe z każdém życiem przybywają mi siły. Na ziemi téj żyję już lat tysiące, z jednego ciała w drugie przechodząc… Byłem Chrystusem… jestem Bogiem, duchem i mocą. Badałem wszelkie tajemnice ziemi, bo duch mój musi się z wszelką poślubić mądrością, aby ją zapłodnić… przewędrowałem świat, od Atlasu do dziewiczych lasów i mórz zastygłych północy, od Iberyi do Kaukazu, do świątyń podziemnych Egyptu; widziałem pokolenia czarne i jasnowłose, te które się kryją pod ziemią i co po lasach mieszkają, a wszędzie wziąłem coś z sił ziemi i mądrości ludów przyswajając łonu mojemu… Żyłem wśród Magów w Niniwie i Babylonie, na dworze królów Parthyjskich uczyłem się języka źwierząt… Wszystko to potędze twojéj boskiéj przynoszę, Cezarze, w pomoc i na usługę… — Więc i chrześcijańskie robisz cuda? — Czynię większe niż ci co się tak zowią! — odparł pogardliwie Symon… — Cóż umiesz? i jakie czynisz cuda? — spytał znowu Neron chciwy poznania tajemnic. Symon myślał długo zatopiony w sobie. — Co powiesz gdy kamień w chleb obrócę… i górę przejdę na wylot? — Potrafisz wskrzesić umarłych? — podchwycił Cezar. — Nie mogę im wrócić życia, bo ono coraz się przeistacza i trwając przemienia, a co było, powstać nie może; ale cienie wywołać mogę… zaklęciem, modlitwą, ofiarą i daną mi siłą. — Każdego umarłego bez wyjątku? Symon w milczeniu dał znak skinienia że to potrafi. — Znasz przyszłość? — Widzę ją w chwilach jasnych, gdy z człowieka staję się Bogiem… — Zwyciężasz dzikie źwierzęta? — Czaruję węże i odbieram im siłę szkodliwą, zabijam najsroższe bestye wejrzeniem… — I zawsze jesteś gotów ku temu? — rzekł Cezar. — Panie! jestem Bogiem razem i człowiekiem… czasem słabym, czasem niezwyciężonym… Pythye nie wróżyły na rozkazy; potrzebuję oczyścić się i przygotować, aby siłę Bożą sprowadzić w siebie. — Więc jéj nie masz zawsze? — Zstępuje do mnie, i odchodzi, — rzekł Symon. — Widzisz skarby pod ziemią? — odezwał się po chwili Cezar. — Widzę wszystko co chcę, gdy drugi wzrok odzyskam, a siła zejdzie na mnie. Neron myślał, jakby odczarowany. — Dajże mi znak siły swéj, jeśli chcesz bym jéj uwierzył — rzekł — mówią że chrześcianie gotowi są zawsze do cudu, a ty chlubisz się żeś był i jesteś ich Bogiem… okaż twą siłę! — Jakiego chcesz znaku odemnie? — rzekł nieco zmięszany starzec. — Sam wybieraj… Symon stał chwilę, otworzył potém szaty swoje powoli i począł potrząsać niemi… z fałdów tego okrycia do koła całéj postaci począł się wydobywać jakby obłok, jak mgła biała, coraz gęstsza, coraz silniejsza… i otoczyła Symona, osłoniła, objęła, przed oczyma Cezara… Neron cofnął się zdziwiony… Po chwili milczenia, w któréj zdumienie odmalowało się w twarzy Nerona, zjawisko to ustępować poczęło jak przyszło stopniowo, i Symon ukazał się z téj mgły gęstéj, ale jakby odmłodzony i świetniejszy. Biała chmura, którą się był okrył, rozwiała się i znikła w powietrzu roztopiona… Neron bojaźliwie nań poglądał, Sporus zbladły krył się za niego, Doriforus za zasłonę się wsunął cały drżący i przelękniony. — Dość — rzekł Cezar — widzę żeś silny — powiedz mi kto jest ta kobieta, która ci towarzyszy i o któréj piękności mówią wszędzie? Symon przywiózł był z sobą do Rzymu dziwnéj piękności niewolnicę tyryjską, o któréj losach i przemianach jak o swoich metamorfozach opowiadał… W istocie, było to dziewczę zepsute, któréj wdzięk przywabiał mu uczniów, a tajemniczość nęciła… Zalotnica umiała dobrze z piękności swéj i nauki mistrza, który ją na pythyę i prorokinię układał, korzystać. Na zapytanie Cezara zmięszał się widocznie czarownik. — Jest to istota jak ja boska i przeznaczona do dziwnych, wyższych losów. Mimo że w podłém ciele dziś mieszka jéj dusza, bom ją wykupił niewolnicą, jako wcieloną a upadłą prawdę, aby podnieść z poniżenia i przenieść z sobą na łono ojca przedwiecznego jest to… druga część rozłamanego Bóstwa mojego… I ona przeszła świat koleją różne przybierając postacie… najdziwniejszych probując losów. Jest to Helena trojańska… dla któréj upadła Troja. Neron uśmiechnął się, ale bojaźliwie jakoś. — Chcemy widzieć tę Helenę! — rzekł po chwili. — Idź teraz, przywiedziesz ją gdy ci rozkażę, Doriforus wyliczy podarek Cezara… czekaj na oznajmienie moje i bądź gotowym… Symon choć się mienił Bogiem, upadł na ziemię czołem przed starszém bóstwem Cezara, i znikł za zasłoną, która po za nim zapadła. Neron podparty na łokciu dumał, oczy jego błądziły po wzgórzach Romy, myśl była gdzieindziéj, usta uśmiechały się, to krzywiły, aż znowu upadł w osłupienie znękane i ciężkie, a po czole jęły się przesuwać jak obłoki, znaki niecierpliwości i cierpienia. Wszedł z powrotem Doriforus. — Co czynić? — ujrzawszy go zawołał Neron — powiedz mi co czynić? Już mnie tak wszystko, znużyło, że nie mam chwycić się czego. Wszyscy ludzie jednakowi, cały świat jednostajny, Bogowie milczą, życie płynie jak brudna Styxu rzeka. Oklaski, tryumfy, zwycięztwa, zabawy, obmierzły mi; próbowałem wszystkiego, nie wymyślicie co nowego? Od niewolnicy, co się stroi nocą by wynijść na most Milviusa, do wstydliwéj matrony rzymskiéj, przebrałem ich tysiące… rozkosz nawet straciła powab dla mnie… jadło nie ma smaku, łaźnia nie orzeźwia, woda nie chłodzi, wino nie upaja… Czy iść na wojnę? czy nowe wymyślać igrzyska? Milczeli. — Rzym nie jest godzien takiego Cezara — rzekł po chwili oglądając się do koła Neron do Dorifora — to gniazdo brudnych kleci, tuguriów, góra skorup i śmieci… Rzym zniszczyć potrzeba aby go z marmuru Hymettu, z porfyru i bazaltu odbudować… Tyberyusz był szczęśliwszy odemnie… część którą on wzniósł zdala rozpoznać można, tak jest świeżą i piękną. — Nie mogęż ja więcéj nad niego? — Panie, co zechcesz tylko to uczynisz! — Tak, co zechcę! ale cóż chcieć? nauczcie mnie… Chyba Rzym spalić, zburzyć jak Troję i wznieść na nowo… Doriforus pobladł. — Tak! podłożyć ogień na cztéry rogi, obalić resztę taranem… a z gruzów wznieść taki gród aby wieki pamiętały Nerona, który będzie drugim Romulem!! To była piérwsza myśl, zrodzona w chwili znużenia, owéj straszliwéj pożogi, która Rzym zmieniła w garść popiołów i tysiące chrześcian kosztowała życie. XII Wyszedłszy z Palatyńskiego labiryntu Symon, — za którym niewolnik Cezara niósł dar pana w pole szaty, (garść złota) — puścił się ku Alexandryjskiéj gospodzie. A idąc myślał frasobliwie o swojém szczęściu, o zemście swojéj i o Cezarze, który nagradzał czasem, lecz i życiem ludzkiém szafował. I wolno przechodząc mimo portyków Forum, wśród których zewsząd krążył lud z thermów i łaźni wychodzący na zbliżającą się ucztę wieczorną — dumał i o swéj ku chrześcijanom nienawiści, i jakby Piotra znalazł, którego chciał prześladować, a wiedział już, że się kędyś w Rzymie znajdował. Wtém gdy zadumany kroczy, podniósł głowę czując jakby nań gorący oddech powiał zdala — i ujrzał przeciwko sobie idącą kupkę ludzi. Jeszcze w niéj nie rozpoznał nikogo, gdy już w sercu wiedział, że ma naprzeciw sobie tego, którego szukał. W istocie, w pośrodku gromadki, która szła powoli w cieniach kolumnady, ukazała się poważna głowa Apostoła, spoglądającego smutnie na miasto i tłumy śpieszące ku rozpuście, co noc im całą zająć miała. Oczy jego i usta zdawały się modlić i błagać o upamiętanie. Symon zadrżał — przyśpieszył kroku, i zbliżywszy się stanął oko w oko Piotrowi. Ale zjawisko to nie przestraszyło Apostoła ani chwilę, nie zadziwiło go nawet — jakby wprzódy wiedział kogo spotka, stał nieruchomy, czekając by Symon piérwszy usta otworzył. — Otóż zeszliśmy się tu oba, na téj ziemi obcéj — rzekł śmiejąc się Magus… — Piotrze! Piotrze! tu cię wyzywam do walki! — Nie mnie ale Boga do boju wyzywasz… i on sam z tobą i duchem ciemności, który w tobie jest, walczyć będzie — ozwał się posłany. — Stanie się jakeś rzekł — dodał — jeśli zapragniesz wojny od miecza zginiesz… — Kto z nas dwóch? Piotrze! azali wiesz jaką mam siłę? — Wiem że ta siła nie jest z Boga, a co nie jest z niego, upaść musi… — rzekł Piotr. Idź drogą swoją Symonie. — Więc przyjmujesz wyzwanie? nastawał stary chwytając za szatę Apostoła, który się cofnął unikając dotknięcia jego. — Stanie się jakeś powiedział… — odparł Piotr, i w tłumie przechodzących znikł ze swojemi, a Symon pozostał ścigając go długo wzrokiem krwi i zemsty pełnym… Piotr szedł daléj smutny, a uczniowie jego za nim, i przyszli tak aż ku górze, która się obok wielkiego Cyrku wznosiła, a gdy stanęli na niéj, Piotr na kamieniu siadłszy, poglądał długo na miasto, jakby upatrywał przyszłość jego i milczał… Naówczas Pudens stojący przy nim, Candidus i inni, widząc z oczów jego, że przyszłość mu była odkrytą, ciekawie jęli pytać coby widział, a Apostoł milczał jeszcze nie chcąc im odpowiadać. Wreszcie powstał z kamienia i poglądając na szeroki Rzym, jął mówić o nim słowy Janowemi, a gdy mówił, oblicze jego jasne było i pałało. — „Upadła, upadła Babilon wielka i stała się mieszkaniem czartów i strażą wszego ducha nieczystego, i strażą wszego nieczystego i przemierzłego ptastwa. Bo z wina gniewu poróbstwa jéj piły wszystkie narody: a królowie ziemi wszeteczeństwa z nią płodzili i kupcy ziemscy z mocy rozkoszy jéj bogatemi się stali. I słyszałem głos z nieba mówiący — Wynijdźcie z niéj ludu mój, abyście nie byli uczestnikami grzechów jéj, ażebyście nie odnieśli plag jéj. Albowiem grzechy jéj przyszły aż do nieba, i wspomniał Pan na nieprawość jéj. Oddajcież jéj jako i ona wam oddawała: a dwójnasób dwojako oddajcie wedle uczynków jéj. „W kubku, którym nalewała, nalewajcie jéj w dwójnasób. Jako się wiele wynosiła i w rozkoszach była: tyle jéj dajcie męki i żałości, iż w sercu swém mówi: Siedzę królową, a nie jestem wdową i żałości nie ujrzę… „Dla tego w jeden dzień przyjdą plagi jéj, śmierć i smutek i głód i *ogniem będzie spalona*, iż mocny jest Bóg, który ją sądzi. „I będą płakać i nad nią bić się będą królowie ziemscy, którzy z nią wszeteczeństwo płodzili, i w rozkoszach żyli, gdy ujrzą *dym spalenia jéj*… „Zdaleka stojąc przez bojaźń mąk jéj, mówiąc: Biada! biada! miasto ono wielkie Babilonia, miasto ono mocne, iż w jedną godzinę przyszedł sąd twój… biada! biada!… miasto ono wielkie, które było obleczone w bisior i w szarłat i w karmazyn i było ozłocone złotem i kamieniem drogim i perłami… „Jednéj godziny spustoszone są tak wielkie bogactwa i wszelki sternik i wszelki po jeziorze jeżdżący i żeglarze i którzy na morzu robią, zdaleka stanęli. „I zawołali, widząc miejsce zapalenia jego, mówiąc — a któreż podobne miastu temu wielkiemu?! „A jednéj godziny spustoszało”… Gdy tak mówił Piotr słowami brata w Apostolstwie Jana, mrok począł padać na Rzym i światła po grodzie onym gorzeć zaczęły, a w sadach jego i skrytych galeryach domów, błysły lampy wieczorne, rozpaliły się ogniska i dźwięk pieśni i chory biesiadne ozwały. A gromadka chrześcijan stała przypatrując się widokowi piękności stolicy, i w ciszy modlić się zdawała. A obraz to był wielmożny i straszliwy téj niezmiernéj stolicy, jako maleńkie dziécię ciszą nocną spowitéj i wśród pieśni spoczywającéj po dziennym trudzie… ale nie na łożu pokoju i wytchnienia — w barłogu rozpusty i swawoli. Długo tak trwała owa cisza wskróś grodu, przerywana tylko brzękiem cytar, głosem fletów i chórami tanecznic, migotaniem świateł w ciemnościach ubrana… Piotr patrzał i modlił się, jakby już wiedział co za chwilę stać się miało. Noc i uczty przeciągnęły się do późnéj godziny, oni jeszcze stali, czekając co być miało, bo duch proroczy zwiastował im przygodę wielką. Wtém od Palatynu, jakby zastęp jakiś mignął w ciemności niosący pochodnie, i rozbiegł się wśród cieni nocnych roznosząc płomię po ulicach góry Coelius, Aventynie i daléj we wnętrzności grodu. Nikt z ucztujących nie przeczuwał, że płomię Troi groziło stolicy Romula. Wtém nagle, blizko stojących, część cyrku od góry Palatyńskiéj i Coelieusowéj, zażegnięta stanęła w mgnieniu oka oblana płomieńmi, które wiatr rozdymając południowo-zachodni, niósł na miasto. Tu stały sklepy i klecie i liczne stare domostwa, których dachy i wnętrza łatwą dla ognia mogły być pastwą. Więc podniosło się płomię chciwe, rozkładając szeroko i szalejąc. A wtém i po innych częściach grodu buchnęły podłożone pochodniami niewolników ognie, i razem niemal cały Rzym stał się jakby jednym wielkim stosem, w którego blasku, na górze Palatyńskiéj, wśród kolumn złocistych, na wieżycy ukazał się Cezar uwieńczony, z lutnią w ręku. „Biegąc z szalonym pędem, pisze Tacyt, pożar począł niszczyć nizkie naprzód budowy, potém się rzucił na wznioślejsze, a z nich znowu przypadając ku ziemi, swą szybkością oparł się ratunkowi wszelkiemu. Wzmogło go nagromadzenie domów olbrzymich, ciasne, kręte i nieregularne ulice starego Rzymu, krzyki i narzekania niewiast, słabość starców bezsilnych i dzieci; ścisk wybiegłych mieszkańców, tłoczących się by siebie lub drugich ratować, wlokących za sobą chorych, oczekujących na spóźnionych, wstrzymujących się w niepewności co począć mieli, przeciskających przez tłumy. Zamieszanie to nie dopuszczało ratunku tak, że często gdy przed się patrzali, płomię ich z boków lub z tyłu chwytało, a gdy do sąsiednich usiłowali schronić się części, znajdowali je już pożarte od płomieni, i ogień gnał za niemi w ślady… gdy jeszcze zdało się im, że jest zdala od nich. Wreszcie, nie wiedząc zkąd grozi niebezpieczeństwo, gdzie znaleźć schronienie, lud stał ściśnięty w ulicach, leżał na polach gromadami. Niektórzy stracili wszystko co mieli, na dzień następny chleba im brakło, inni przez miłość swych rodzin, których śmierci wydrzeć nie mogli, dobrowolnie z rozpaczy rzucali się w płomienie. Nikt ich wspierać nie śmiał: dokoła głosy groźne słyszeć się dawały zabraniające gasić… widziano nawet ludzi latających i rzucających pochodnie.” Ten gród potężny w płomieniach, które nawet część Palatyńskich gmachów łączącą Augustowe z Mecenasowemi ogrodami pożarły; ryczący rozpaczą na zwaliskach i głosem srogim wzywający pomsty bogów, błagający ratunku daremnie; te świątyń kolumny, wśród ognia jaśniejące, posągi, które wśród dymu i walących się ścian jak nieruchoma ludność przeszłości widniały niezwalczone i martwe; tarany, które mury blizkie Palatynu rozbijały z rozkazu Nerona, by się ich pozbyć co prędzéj — zgiełk straszliwy, zamieszanie chaotyczne — wśród niego z jednéj strony Neron śpiewający upadek Troi, któremu klaskają Augustani, z drugiéj Piotr, zwiastujący zagładę wszetecznego Babilonu — jakież to pióro obraz ten skreślić potrafi?? I palił się tak Rzym dzień jeden cały, weszło słońce czerwone na zgorzeliska, a płomień i dymy unosiły się daléj jeszcze, zaszła noc, na któréj szacie rozżarzone odbiły się łuny… Pięć dni i pięć nocy żarły ognie pastwę swoją, Neron przypatrywał się nocami i bawił pożarem, jak widowiskiem niezwyczajném; a wcześnie już w myśli budował gród nowy na ruinach i pałace na zwaliskach Romulowego i Tarkwiniuszowego miasta. Aż piątego dnia pożogi przybiegli doń Augustani i poczęli przerażeni opamiętywać szaleńca… W istocie, samemu Cezarowi groziło niebezpieczeństwo, lud dochodził do rozpaczy: widziano niewolników wypadających z pochodniami z Palatynu, słyszano głosy zabraniające gasić, byli tacy, którzy Nerona z lutnią w ręku na wieżycy dostrzegli, wieść chodziła, że on był podpalaczem… lękano się, aby tłuszcze głodne i zbolałe nie uderzyły na Palatyńską górę i nie wywlokły z niéj oszalałego pana swego. Potrzeba było radzić. Zawołano do rady Symona Maga, który nie po to był przyszedł, ale by piękną Helenę Cezarowi przedstawił. — Radzić? myśleć? — zawołał — fałszywie zowiący się chrześcijanami Rzym zapalili! oni wnieśli nań pożogę i zniszczenie!… Ludowi to rzucić tylko! uwierzy!… Neron uśmiechnął się, i blada twarz jego zarumieniła się gorączkowo. Wydano wnet rozkazy, aby ratować nieszczęśliwych i zatrzymać ogień szerzący się, który już był pochłonął co Rzym miał najstarszych pamiątek, świątynie przez królów Rzymu poświęcone bóstwom opiekuńczym, wzniesione za wojen punickich i galijskich, Tuliuszową świątynię Luny, ołtarz Herkulesowy Evandra, Jupitera Statora Romulusowego, pałac Numy, świątynię Vesty, penatów Rzymu… Były to nieodzyśkane straty… Domostw ubogich i wspaniałych zgorzała liczba niezmierna, a w gruzach ich zakazano odgrzebywać i szukać pozostałych szczątków, bo Cezar sam wszystek ten łup miał zagarnąć. Obiecywał za to odbudować zwaliska i wskrzesić wspanialszem co ognie strawiły. Ludowi tymczasem otworzono pole Marsowe, dając mu za schronienie pomnik Agryppy, ogrody Palatyńskie i sąsiednie wille Cezara. Z Ostii przywieziono potrzebniejsze sprzęty i spichrze otwarto dla głodnych. Siódmego dnia Rzym przedstawiał widok spustoszenia przerażający, jakby po nieprzyjacielskiéj napaści, jak po rabunku okrutnym… U stóp Esquillinu czarne gruzy rozsypane i płomię dymiące jeszcze, świadczyło gdzie się wstrzymała pożoga… Jeszcze raz potém ogień z mocą nową wzmógł się i rozdął wśród nocy od Tigellinusowych domostw, by znowu przerazić mieszkańców — pod pozorem gaszenia, resztę murów i ścian niezwalonych rozbijano taranami i na ziemię rzucano. Z czternastu części ówczesnego Rzymu, ocalały cztéry tylko; trzech śladów prawie nie było, w siedmiu ledwie, gdzie sterczały resztkę murów i wypadkiem o swéj sile jeszcze wznoszące się kolumny ogorzałe, spękane, czarne. Wśród jęków i narzekań ludu, który na Via Appia zbladły i wynędzniały chronił się w Columbaryach i otwartych grobowcach, w wyżłobionych pieczarach, z głębi których kamień na budowy brano, wśród rozsypki wielu nędzniejszych co poszli w góry i pustynie, ocalając resztkę żywota — jakby błyskawicą po Rzymie rozeszła się nagle wieść, że chrześcijanie byli pożaru przyczyną, że z nienawiści ku ludowi, podpalili gród i szerzyli tajemnie pożogę. Boleść łacno temu dała wiarę. — Chrześcijaństwo krzewiło się między ubogiemi i niewolnikami, których się zawsze obawiano i podejrzewano — myśl ta, na rozdrażnienie rzucona, obudziła nienawiść i żądzę zemsty. Osobiści nieprzyjaciele nowéj wiary szerzyli ją gorliwie; przyczyniał się do tego i Symon Magus i dwór Cezara, który pana bronił… Neron zuchwały zwykle, drżał teraz usiłując odwrócić od siebie podejrzenie, które łatwo poprzeć było można świadectwem ludzi użytych do rozniecenia pożogi. Wśród téj klęski chrześcijanie cudem prawie najmniejszéj nie ponieśli szkody, lub wcale nie utyskiwali na nią, zgadzając się z wolą Opatrzności. Przywykli do ubóstwa, do znoszenia wszelkiéj nędzy, przygotowani do ofiar, szli cicho łamiąc się chlebem, wynosząc rannych z rumowisk, pocieszając płaczących i każąc do serc ściśnionych. Thermy i dom Pudensa, dwór Cellii, dwa główne schronienia i ołtarze ofiary, chociaż otoczone płomieniem i pozbawione ratunku, choć okopcone i w części poopalane, stały wszakże całe i dawały schronienie pobożnym rodzinom, które innego nie miały. Pudens, sprzedawszy co miał kosztowniejszego, zboże sprowadził, i po całych dniach szaty, chleb i słowa pociechy między pogany i chrześcijan zarówno rozdzielał. Piotr i uczniowie wszyscy wspomagali go w tém dziele świętém, które raz piérwszy na szerszą miarę okazało różnicę dwóch wiar, jak niebo do ziemi niepodobnych do siebie. Z jednéj strony poganie, wśród nieszczęścia zasklepieni w samolubstwie, walczyli o kawałek chleba na zwaliskach i gruzie — z drugiéj, garść chrześcijan dobijała się aby podzielić z biédnemi od ust odjętym pokarmem… Słudzy Pudensa, dzieci, niewiasty pobożne, szli od rana na spalone i jęczącemi zasłane części miasta, niosąc żywność, owoce, wino w amforach, grosz jaki mieli; do wieczora dzieląc te dary między ubogich, i dziwując się, jak Bóg w ich dłoniach pobożnych rozmnażał cudownie lada okruszynę. Ta dobroczynność wszakże nawet przez nieprzyjaciół chrześcijan na złe tłómaczoną być mogła; mówiono, nie pojmując jéj, że przelękli chcieli nią okupić zbrodnię swoją i utaić przed światem. Tak wszystko, cnota ich nawet, przeciwko nim się obracała. XIII W nieszczęściu szczególniéj człowiek jest łatwowiernym i zabobonnym; wierzy lada wieści, narzeka i szuka przyczyny złego we wszystkiém co się mu nastręczy. Rozpacz pogorzelców, zniszczenie, ubóstwo, głód, rozjątrzyły ich łatwo przeciwko chrześcijanom, którzy dotąd prześladowani nie byli. Głuchy szmer groźby, jak huk zbliżającéj się fali, zwiastował niebezpieczeństwo; gromadka wszakże uczniów Chrystusa stała niewzruszona wśród przybliżającéj się nawałnicy. A Symon Magus pracował z przyjacioły Neronowemi, przez piękną Helenę, aby codzień nienawiść powiększyć, coraz ohydniejszemi, niebezpieczniejszemi chrześcijan uczynić. Oczyma już i sercem nienawistném poszukiwano ich w tłumach. Nie mieli oni znaków zewnętrznych, któremiby się odznaczali, ale łacno wyróżnić ich było można, bo się nie ukrywali z nauką, która ich od całego odłączała świata. Nie znak krzyża, który na piersi kładli, ale uczynki ich wydawały przed pogany. Wśród spalonego Rzymu, w domu Pudensa, którego wewnętrzne podwórce z otaczającemi je budowami ocalało, choć przyległe Thermy w gruzy upadły — wieczorem, w kilka dni po ogniu wielkim, chrześcijanie ściągnęli się obyczajem swym na modlitwę. Klęski dni ostatnich, groźba prześladowania, widok cierpienia ludzi jeszcze ją gorętszą czyniły. Piotr podniósł ręce, błagając Syna Bożego za świat cały, a wszyscy płakać poczęli widząc łzy na oczach jego. Wtém zapukano do drzwi i Syryjska wyzwolenica wbiegła cała wylękła i blada z załamanemi rękami… — Cezar — zawołała głosem przerywanym — rozesłał żołnierstwo po mieście; pretoryanie z liktorami plądrują wszędzie, szukając chrześcijan, biorą ich, ścigają, pędzą, więżą… i gnają ku ogrodom i pałacom Cezara… Uciekajmy! uciekajmy! Na piérwszy odgłos lud się ścisnął w gromadę i parł, jakby chciał ku drzwiom uderzyć, blade twarze i wyciągnione ręce zwrócił ku Piotrowi, który nań patrzał poważny i niewzruszony. — Stójcie bracia! — zawołał po chwili — bez woli Bożéj włos nie spadnie z głowy… Probuje nas Pan, chce ofiary i krwi… bez któréj świat nie może być zbawion, bo wszakże i on sam krew swą świętą za nas przelał?… Ale przetoż uciekać? Wspomnijcie na męczeństwo Stefana i Jakóba i wielu już braci naszéj! azali nie pragniecie cierpieć jak oni dla miłości Chrystusowéj? azali dla męki zaprzecie się Boga i uciekniecie dla żywota doczesnego? Kto nie mocen duchem, niech odchodzi w pokoju, ale synowie Boży silni będą i dostoją, a nie ulękną się… Zdala za domem, na pustym placu słychać było śmiechy i naigrawania się tłuszczy i uganianie i krzyki nadchodzących siepaczów — Piotr począł się modlić i wszyscy padli na kolana… głuche milczenie zaległo atrium… Hałas i wrzawa, które przed chwilą słyszeli, obeszły tylko domostwo, minęły drzwi i zdala niekiedy odzywając wybuchami przycichły, w dali zupełnie… wierni uczuli się ocalonemi… Trwali tak jeszcze na cichéj rzewnéj modlitwie chwilę, aż Piotr powstał i dał im znak błogosławiąc, że rozejść się mogą. Cicho rozbiegli się wszyscy, a Pudens wdziawszy togę, Candida z sobą namówił, by pójść w miasto, dowiedzieć co się stało… gdyż nie wierzyli słowom przestraszonéj niewiasty. Wieczór powoli w noc się zamieniał; tłumy jakieś przez opalone i zawalone gruzem, złomami kolumn, stosami cegieł, uliczki ciągnęły ku Palatynowi; z rozmów ich łatwo miarkować było można, że się śpieszyły na jakieś niezwyczajne igrzysko. Już zdala po sadach Cezara rozpalone widać było ognie, przy których lud od kilku dni koczował, a u wnijścia do bram zewsząd naciskający się gmin, rycerstwo, senatorowie z kolei wpuszczani wchodzili… Z tłumów niekiedy, szczególniéj między niewolnikami, wyzwoleńcami i dwornią Cezara dawały się słyszeć okrzyki — że Neron sprawiedliwą na chrześcijan wymierzał karę. Ogrody Palatyńskie dziwny przedstawiały obraz. Stały wśród nich ocalone gmachy pałacu Cezarów, których część tylko od płomieni obronić mogli niewolnicy; ulice i przejścia między niemi tysiącami zgromadzony lud zalegał, opowiadając sobie, jak Cezar wyszukał wreszcie winowajców, których napróżno dotąd, ofiary czyniąc bogom podziemnym i księgi Sybillińskie wertując, szukano u ołtarzów milczących Junony na Capitolu. Między rozkosznemi gajami laurów i cyprysów i strojnemi peristylami, które bluszcz i wino oplatały, pozapalane widać było stosy oświecające wielką przestrzeń, poprzerzynaną sadzawkami, strojną w bijące wodotryski i posągi… Straże pretoryanów pilnowały kupami tu spędzonych chrześcijan, bladych, ale spokojnie na modlitwie oczekujących męczeństwa… Kapłani pogańscy tymczasem błagalne przed ołtarzami bóstw składali ofiary, a lud niecierpliwy wrzeszczał o krzyże dla winowajców. Wtém zgiełk ów i wrzawa uciszyły się — Cezara na rękach wyniesiono z pałaców jego; jechał na karkach Germanów pleczystych, w stroju woźnicy, w barwie zielonych, z wieńcem na skroni i biczem w ręku. W Cyrku bowiem już nań wozy czekały. Tłum zobaczywszy pana zamilkł, a potém jednym głosem zemsty i gniewu począł wołać o śmierć chrześcijan. — Tak! śmierć podpalaczom!… Niech giną od ognia, jak ogniem święty gród Romula zniszczyli! — zakrzyknął Cezar — niech ich rzucą na pastwę źwierza dzikiego… bo nie warci źwierząt drapieżnych. Ludu mój rzymski, daję wam ich na zemstę słuszną, na przebłaganie gniewu obrażonych bogów… Cezar rad był, że mógł trochę się z deklamacya popisać, ale kaszel wątły głos przytłumił, zwrócił bladą znów twarz do siepaczów, potém do gladyatorów i mirmillonów zgrai towarzyszących mu, i szepnął: — Do Cyrku? W chwili jednéj oprawcy, czyhający tylko na skinienie, z rykiem dzikich źwierząt rzucili się na bezbronnych chrześcijan. Była to piérwsza krew niewinnych przelana w Rzymie; piérwsze nasienie rzucone na tę ziemię płodną — ale z jak straszliwém okrucieństwem rozbestwione zgraje wpadły na ofiarę swoją, tego żaden język nie wypowie. Dziejopis téj epoki (Tacyt), który chrześcijan miał za winnych i godnych kary, z powodu ich obrzędów, sam pisze, że sposób, w jaki się nad niemi pastwiono — szyderstwo, jakie mu towarzyszyło, wzbudzały litość w najtwardszych sercach. Ogrody Cezara zmieniły się w plac wymyślnego męczeństwa i niesłychanych okrucieństw. Szał tłuszczy krwi chciwéj dochodził do wściekłości, a spokój męczenników, znoszących go z majestatem stoickim, zwiększał jeszcze zapamiętałość jątrząc i drażniąc tych, którzy jęków i boleści pragnęli. Ciała obnażone starców, niewiast, mężów i dzieci oblewano smołą i zażegano jak pochodnie, a przy blasku tych ogni puszczano psy na odzianych skórami dzikich źwierząt chrześcijan, którzy z rękami podniesionemi do góry, modlili się za swych oprawców. Indziéj zatapiano ich w naczynia płonące, w których wrzała smoła roztopiona; wieszano na drzewach, krzyżowano u słupów… a wśród téj krwawéj igraszki, nie słychać było tylko krzyki katów, bo lud Boży konał po cichu dla Chrystusa… I w téj pierwszéj wielkiéj próbie nie było ktoby upadł i zaparł się prawdy… poganie zdumieni, znużeni, przelękli, stali w osłupieniu. Zdala, wśród dworu Cezara stał Symon Magus, okiem chciwém szukając w tłumach Piotra… ale go tam nie było. — Nie wszyscy tu są jeszcze — mówił do otaczających — daleko więcéj Rzym kryje ich w sobie i głównego sprawcy nie pochwyciliście jeszcze… ukrył się lub uszedł… Walka nie skończona! odżyją z tych stosów… Patrzcie jako są silni… cóż im daje tę moc? czary ich? Azali może człowiek wycierpieć tyle i konać z takim spokojem, gdyby nie był wspomożon potęgą nam nieznaną? Przelękły i blady, wymówił te słowa, które już były w myśli wszystkich, patrząc na dziécię piętnastoletnie, które z uśmiechem na ustach, z rozpuszczonym po piasku włosem, z rozdartą piersią, konało, jakby w niebiańskim zachwycie. Tuż obok trup jego matki dogorywał u słupa nagięty jeszcze ku dziecięciu… Gasły wreszcie te pochodnie żywe, które dzień otwartego boju pogaństwa z Chrystusem oświeciły, konali na krzyżach ostatni… wywlekano trupy hakami, i tłum milczący, nie napasłszy zemsty, przejęty i zdumiony, stał niepokojąc się łatwém zwycięztwem. Z Cyrku w tryumfie niesiono Cezara, obwieszanego palmami i wieńcami. Z ciekawością okrutną młody rozpustnik kazał się nieść między szczątki męczenników, na plac krwawych zapasów, dopytując ludu swojego czy rad był i czy się nasycił… ale twarze gminu posępne były i zamyślone… wszyscy czuli, że rozpoczęto bój z siłą nadziemską. Cezar długo pił rozkosz tego widoku i zapach ciał zgorzałych nozdrzami chwytał rozdętemi, wpatrując się w poszarpane zwłoki, w niedopalone szczęty trupów. — Zwyciężeni — rzekł wreszcie z uśmiechem… — Nie jeszsze — odparł Symon Magus — nie Cezarze! to mało! Spytaj jak śmierć ponieśli. Neron zdumiony obejrzał się na siepaczy. — Jeszcze nigdy nie widziano takiéj śmierci — odezwał się któś z tłumu — w nich siła jakaś czarów nieznanych: nie było jęków, ani miotania się i rozpaczy, nie zdawali się cierpieć nawet… Marli i konali jak człek usypia po uczcie… nie jeden uśmiechem witał śmierć i rzucał się na nią radośnie — nikt jéj nie uląkł… — Jakaż w nich siła? — zapytał Neron. — Ten, który ją sprawia i wlewa w te tłumy, silen jest nad innych — odezwał się Symon — jego nie pochwycono… A póki on wzięt nie będzie, chrześcijanie nie są zwyciężeni i być nie mogą… Ja ci go Cezarze wyszukam i przywiodę… Ale słów jego nie słuchał już roztargniony pan, który znużony wyścigami, kazał się nieść do łaźni i znikł z ogrodów Palatynu, które powoli ciemność nocy okryła… XIV Wybuch ten straszliwy, który tysiące ludzi życie kosztował, nietylko nie powstrzymał szerzenia się wiary, ale urok jéj i siłę powiększył. Na placu męczeństwa, w tłumach, mnóstwo ludu nawróconego zostało siłą, która nań od stosów spłynęła… uczuli kędy jest prawica Boża, co człeka nad ziemskie podnosi męczarnie; zmienił się tylko obyczaj i swoboda z jaką wprzódy wyznawcy żyli i obrzędy swe odprawiali; musiano z imieniem i wiarą ukrywać się, szukać schronienia i słabszych od nowego prześladowania zasłaniać. Do koła przedmieść Rzymu, nad Via Appia, po ogrodach i willach otaczających Pomoerium, pełno było od najdawniejszych czasów wykutych w ziemi pieczar i ciemnych podziemiów, z których kamień i piasek brano do budowania gmachów. W te pieczary i jamy puste zrzucano czasem ciała zmarłych niewolników, którym pożałowano stosu… inne stały próżne… Tu teraz, w głębiny opuszczone, wilgotne i niezdrowe, po wielkim pożarze Neronowym począł się lud chronić ubogi, wśród którego najwięcéj było chrześcijan; — tu, po wielkiém męczeństwie, gdy noc skryła przed oczyma siepaczów resztki krwiożerczéj biesiady, pilnujący w tłumach chrześcijanie, niepoznani — unieśli piérwsze ciała i kości męczenników swoich, nie mając gdzie ich zachować. Potrzeba ukrycia tych ciał, uświęconych piérwszą za Chrystusa ofiarą, zagnała ich do Katakumb naówczas pustych jeszcze i nieznanych nikomu prócz fossorów, co z nich kamień i piasek wozili do miasta; — ztąd zrodziła się myśl owego podziemnego żywota, który jest jedną z kart najwspanialszych w piérwszych chrześcijaństwa wiekach. I gdy na Palatynie Cezar co najśpieszniéj wznosił swój Dom Złoty, biedni wyznawcy Chrystusowi, wśród cieniów podziemi ryli się coraz głębiéj, szukając schronienia w ciemnościach od prześladowania i ucisku. Katakumby poczęły się w jednym dniu z pałacem Cezara, ale go przetrwać miały, bo je budowała wiara, gdy tamten pycha wznosiła… Dom ten Złoty Nerona, był jednym z najcudniejszych gmachów, jakie kiedy wzniosła ręka ludzka; Severus i Celer, dwaj architekci i ogrodnicy, pod których rozkazy oddano niewolników tysiące, przedsięwzięli to dzieło, mające zdumieć świat i zgasić wszystko co oglądały oczy człowieka. Od jeziora Avernu chciano wykopać kanał żeglowny do ujścia Tybru, przez puste pola i góry wyniosłe, aby wody dostarczyć ogrodom — ale ta praca olbrzymia ledwie poczęta, nigdy dokonaną nie była. Z Tybru tylko i błot Pontyńskich potworzono stawy wśród zajętéj na ogrody przestrzeni, poosadzano je drzewami, a wśród gajów umyślnie szerokie pola puste i zielone zostawiono łąki, strojąc je w kwiaty rozliczne, wodotryski i posągi… Rozszerzony plac otaczający pałace, obejmował w sobie wszystko cokolwiek gdzieindziéj tworzy natura sama, sypane sztuką góry, przywożone zdala skały, kopane jeziora, sadzone lasy, a wśród nich wille, portyki, grody, oblane wodami rzek nowych i marmurami okutych sadzawek. Wpośród tych dziwów, jakby czarami dźwigniętych na pogorzeliskach, stanął pałac nowy, przenoszący wysokością swą świątynie i wieże Rzymu starego… a opierający się o górę Esquillinu. W przedsieniach jego arcydzieło Zenodora, stał u wnijścia posąg Cezara-Boga, na sto dziesięć stóp wysoki i cały złocony. Portyki miały po trzy rzędy kolumn z najdroższych marmurów; błyszczał tu i biały góry Hymettu i Pentelicki i Frygijski czerwonemi poprzerzynany żyłami, i żółty z Kóryntu, i Thessalijski zielony, i wyłamany z gór Caristus i Scyros i Lesbijski i Sigejski, i drogi ów czarny Lucullowym zwany, którego piérwszy w Rzymie użył Lucullus… Głowy kolumn zdobił bronz i złoto, a długość tych dróg krytych, obsadzonych słupy różnobarwnemi, milę przechodziła. Ściany całe okryto blachami złocistemi, nasadzono drogim kamieniem i perłami. Ogromne sale górne na zimę, chłodne a ciemne podziemia, skryte w sklepieniach, rozciągały się do koła jezior przezroczystych, wprowadzonych wewnątrz obejmujących je gmachów. Stropy tych sal, z desek słoniowych z otworami złocistemi, w czasie biesiady, na łoża ucztujących dozwalały rękom niewidomym sypać kwiaty i zlewać rosę wonną. W pośrodku była krągła z kopułą komnata, któréj strop zasklepiony misternie, dzień i noc jak świat się obracał… Do thermów Cezara wody sprowadzono z morza i źródeł Albuli… Ale tego wszystkiego mało dlań jeszcze było, a Severus i Celer za całą nagrodę otrzymali wzgardliwy uśmiech i słowo: — Przecież już teraz mieszkam po ludzku! Gdy tysiące rąk dźwigało marmury, dniem i nocą, na to dzieło przepychu, w ciszy, przy modlitwie, motyka fossorów kopała pod Rzymem grób na męczenników ciała, domy modlitwy i przytułek, mający ochronić od mogącego co dzień wybuchnąć prześladowania. I tam ubodzy Chrystusowi słudzy starali się przystroić przybytek, w którym codzień straszliwa powtarzała się ofiara, i tam, po drobnym kamyczku, znoszono litostroty na posadzki, maluczkie okruchy na mozajkowe sklepienia; dźwigano szczątki marmuru ze spalonego Rzymu… ale tylko na ołtarze Boga… do trumien błogosławionych Jego, do kaplic, w których klęczała modlitwa… Słońce patrzało na jasne dachy domu Cezara, noc wiekuista otaczała Katakomby wyrastające powoli — ale słońce i zburzenie tych gmachów widzieć miało i ich gruzy pokryte rdzą i pleśnią, a z podziemi wyszedł krzyż co światu i Rzymowi panuje. XV Dwa lata upłynęły od wielkiéj Rzymu pożogi, a chociaż prześladowanie chrześcijan nie miało już tego charakteru jaki mu Neron nadał w początku, broniąc siebie i zwracając winę swą potwarzą na niewinnych, trwało ono przecie nie tylko w Rzymie, ale w państwie całém, gdyż poszukiwać ich, tępić i karać wszędzie rozkazano. Liczby jednak nowych wyznawców nie zmniejszyło to wcale, owszem, zaledwie padli jedni, na ich miejsce rodzili się nowi nawróceni i zapełniali próżnie, a powołani byli ze wszystkich stanów, wieku i płci. Przez dwa te lata, Neron szedł daléj drogą, którą już wcześnie przewidzieć było można, niepohamowany niczém i upojony swą władzą. Rzym nowy powstawał z popiołów, piękniejszy może niż przedtém, cały z kamienia Alby i Galii… na błota Ostii wywieziono stary gruz i zwaliska… Ale szalonéj rozrzutności zbytnika nie starczyło już wycieńczonego skarbu, wydartych przemyślnemi sposoby kontrybucyj i konfiskat; szukano wszelkich możliwych środków pomnożenia dochodów, nakładając coraz nowe i uciążliwsze podatki na Azyę i Grecyę, odzierając świątynie, topiąc posągi. Acratus i Carinas, wyzwoleńcy Neronowi, wysłani po kraju na łupieże, niepowstrzymani niczém, szarpali ostatki; kraj cały wycieńczony; przelękły, z niebios już tylko wyglądał ratunku, a niebo same zsyłało klęski; — wiatr flotę rozbił w Mizenie, burze i pioruny niszczyły wioski, głuche wieści chodziły o potężném sprzysiężeniu się na Cezara, do którego wszystkich stanów ludzie wpływali, nawet dawny ulubieniec Nerona, Senecyon. Zdrada, słabość czy chęć przywłaszczanie sobie jakiegoś w władzy udziału, podbudziły Milichusa do wydania spiskowych, którzy już wszystko do spełnienia swych zamiarów przygotowane mieli. Spełzło na niczém to co Rzym oswobodzić mogło rychléj od Neronowego ucisku, a Epicharis, kobieta, wyzwolenica, dała, w męczarniach okrutnych któremi z niéj imiona winowajców dobyć chciano, przykład męztwa i siły ducha niezłomnéj. Odwaga jéj w obliczu śmierci świetniéj odbija jeszcze przy słabości i bojaźliwości innych. Lucana, Senecyona, Quinctianusa, którzy śpieszyli wydać najbliższych, sądząc że tém mizerne uratują życie. Neron, dowiedziawszy się o liczbie spiskowych, przeraził się nią i otoczył strażami nietylko niedostępne pałace, ale Rzym cały, mury jego, morskie i Tybrowe brzegi. Pretoryanie, niewolnicy jego, germańskie żołdactwo dzikie, przebiegało nieustannie ulice, wille, ogrody, łapiąc i chwytając kogo tylko podejrzanym sądzono, pędząc tłumy mniemanych winowajców, ściągając pogan i chrześcijan zarazem… Dość było widzieć, znać, spotkać się, zbliżyć do jednego z obwinionych, aby samemu winnym zostać… Tigellinus, ulubieniec i zausznik Neronowy, Fenius i inni jego przyboczni, dawali dowody gorliwości, znęcając się nad niewinnymi. Pison i przyjaciele jego stracili odwagę i nieśmieli już odezwać się ani do żołnierzy, ani do ludu, który lada wymowne wystąpienie na rostrach pociągnąć mogło — woleli umrzeć. Pisona charakteryzuje Tacyt, mówiąc o nim, że przyjaciół dobrał sobie w rozpustnikach, a żonę nierządnicę. W spisek ten wreszcie i Seneka, który na ustroniu w Campanii Rzymskiéj, zdala od dworu zamieszkał, aby być zapomnianym, — wmięszany został. Oddawna już, mimo najuroczystszych zapewnień i dowodów czułości Cezar pragnął się pozbyć nauczyciela, który choć nieśmiało i rzadko, odzywał się jednak z przestrogą, upamiętaniem. Imie Seneki zostało wspomniane w zeznaniach Natalisa, stosunki jakieś łączyły go z Pisonem. Powracający z nad brzegów morza, z willi swéj Seneca, z żoną Pauliną i dwoma przyjaciołmi znajdował się o cztéry mile od Rzymu, gdy niespodzianie, wśród wieczerzy, żołnierze z Trybunem wysłani, otoczyli dom jego, i wszedł poseł zwiastun śmierci. Starzec nie zmięszał się wcale, co godzina spodziewanym wyrokiem. Zarzucają Senece słusznie słabość charakteru w życiu, mowę z czynami niezgodną, pragnienie bogactw, zepsucie… przy śmierci jednak dowiódł, że miał dość jeszcze siły rzymskiéj i chrześcijańskiego hartu duszy, by się nie ulęknąć zgonu. Na zapytanie o stosunki z Pisonem filozof mężnie ale chłodno odpowiedział, tłómaczeniem jasném i wyraźném, przypominając Neronowi, że często sam prawdę od niego słyszał, i że nic w świecie do kłamstwa zniewolić go nie może. Gdy mu odpowiedź tę starego nauczyciela przyniesiono, Neron siedział właśnie z Poppeą i Tigellinem, radą swą zwyczajną, i spytał tylko: — Czy Seneca myśli umierać? Trybun odparł, że wcale nie zdaje się przygotowywać do tego. — Jedźże i powiedz mu aby umarł! — zawołał Neron. Rozkaz ten tak się wydał zimno okrutnym i srogim, że Trybun sam go już zanieść nieśmiał starcowi; wysłał z nim jednego ze swych Setników (Centurionów), aby Senece wolę Cezara objawił. Usłyszawszy wyrok ucznia, Seneca zażądał aby mu testament uczynić było wolno. Centurion surowy nie dopuścił go uczynić, domagając się śmierci. — Przyjaciele — rzekł Seneca obracając do towarzyszów — widzicie że niepodobieństwem mi nawet zawdzięczyć przyjaźń waszą. Cóż wam zostawię? chyba obraz życia mojego i śmierci, jedyne i najdroższe dobro jakie posiadam. Nie zapomnijcie o umarłym — dodał — przyjaźń stała cześć wam przyniesie! Łzy stanęły na oczach przyjaciół, a Seneca począł to poważnie, to łagodnie gromić ich, opamiętywać i pocieszać. — Gdzież filozofija wasza? — zapytał — gdzie rozum, który od lat tylu powinien był nauczyć przeciw wszystkim uzbrajać się wypadkom? Nie znacież Nerona i jego okrucieństw? — dodał — zabójca własnéj matki i brata, mógłże starego nauczyciela oszczędzić? Po tych słowach Seneca powstawszy, uściskał żonę i począł z kolei dodawać jéj męztwa, widząc jak we łzach tonęła, zaklinając by powstrzymała boleść i w cnotliwego życia obrazie pociechy po jego stracie szukała. Ale Paulina przerwała mu żywo: — Ja z tobą chcę umrzeć! ja umrę z tobą! Żołnierzu — rzekła odwracając się do Setnika — dopomóż słabéj kobiécie. Seneca opierał się temu z razu, lecz myśl, że biédna a słaba niewiasta wystawioną być może na obelgi, zmieniła jego postanowienie. — Więc umrzyjmy razem — rzekł ściskając ją — powiedziałem co cię do życia zachęcić mogło — wolisz umierać, nie będę ci téj zaprzeczał cnoty. Choćbyśmy oboje z równém skonali męztwem, zasługa twoja zawsze moją przewyższy. Jedném żelazem natychmiast oboje sobie żyły otworzyli; krew młódszéj Pauliny trysnęła strumieniem, przestrach czy starość wstrzymały ją w żyłach Seneki, który napróżno dla przyśpieszenia zgonu i skrócenia męczarni popodcinał sobie ręce i nogi. Starzec cierpiał okropnie, a lękał się by widok tych okropnych męczarni nie osłabił męztwa w żonie, przycisnął usta do jéj czoła i polecił, by ją do drugiéj przeniesiono izby. Cały dwór, niewolnicy, wyzwoleńcy i domownicy Seneki zgromadzili się dokoła niego, chcąc pana pożegnać… Płacz stłumiony rozlegał się w mieszkaniu przed chwilą spokojném… Do końca pisarz dbały o swą sławę, Seneka, który już tabliczek i stylu w drżących rękach utrzymać nie mógł, kazał ostatnie swéj myśli wyrazy wyzwoleńcowi spisywać. Ale śmierć oczekiwana nie przychodziła, umrzeć nie mógł, krew upływała powoli, silne jeszcze życie wracało z pamięcią i cierpieniem. Statius Annacus, przyjaciel i lekarz Seneki, stał przy nim i płakał. Przyjacielu stary — rzekł filozof — pomóż mi jeszcze raz ostatni i przynieś truciznę. W domach rzymskich musiała zawsze być ona na podorędziu, bo nikt się bez niéj nie obszedł; Seneka miał napój, który dawano skazanym na śmierć w Atenach — była-li to cykuta, którą pił Sokrates? nie wiem. Statius posłuszny, poszedł i przyniósł truciznę, a Seneka natychmiast ją wypił. Ale w zastygłém już ciele i ona działać nie chciała — życie trwało… śmierć była nieubłaganą… żelaza się obawiał… Niewolnikom więc dawszy się wieść pod ręce, brocząc zgęstniałą krwią posadzki, przeszedł starzec do przygotowanéj dlań łaźni gorącéj. Drżącą dłonią zaczerpnął z niéj kilka kropel wody i rzucił na cisnących się za nim niewolników. — Libacyę tę — rzekł gasnącym już głosem — poświęcam Jowiszowi wyzwolicielowi (Jovi Liberatori). To były słowa jego ostatnie; zanurzył się w wyziewach pary i skonał. Dziwić się można téj śmierci, tak spokojnej, tak pogańsko-pięknéj, obok życia, które jéj nie odpowiada; lecz podobno dwóch ludzi w Senece widzieć potrzeba. Nie ulega wątpliwości, że wpływ chrześcijański zmienił go pod koniec życia. Tą tajemnicą tłómaczy się wiele ustępów pism jego i zgon tak mężny. Z razu poganin, widzi on w śmierci nicość i ustanie wszelakiego życia; późniéj ogłasza nieśmiertelność i żywot drugi, który mu tylko nauka chrześcijańska wskazać mogła. — Nauka ta i wiara sięgały już w tym czasie otaczających Nerona, pleniła się na jego dworze, wciskała między pretoryanów, i niéma wątpliwości, że ów Seneca, którego Tertulian zowie *często naszym*, a Ś. Hieronim wprost *naszym Senecą* mieni, wziął z niéj najpiękniejsze swe myśli i natchnienia. — Nie zmienił on wiary do końca, ale samo zetknięcie z prawdą uczyniło go większym, mężniejszym, silniejszym w obec śmierci. Nic jaśniejszego nad tę zmianę w życiu człowieka, który nagle opuszcza dwór, wyrzeka się władzy, szuka spokoju, i w pismach już swoich naucza tego, co chrześcijanie dopiéro z wiarą objawioną do Rzymu przynieśli. Śmierć więc tę filozofa, jak wiele ułomków z pism jego, do końca przerabianych i poprawianych, można poczytać za dowód wpływu, jaki nauka Chrystusa miała już wówczas na potężniejsze umysły i mniéj zepsute serca, na tych nawet, co ją całkowicie przyjąć się wahali. Obydwa Apostołowie naówczas zgromadzali około siebie nie tylko powiększającą się coraz gminę chrześcijańską, ale pogan prawdy pragnących, a Paweł z ogniem wymowy niepokonanym wlókł za sobą tych nawet, którzy już wszelką filozofiją i szkołą gardzili. Prześladowania chrześcijan nie były tak srogie i częste jak w początku, po pożarze Rzymu; wszakże liczni z nich, po spisku Pisona, do więzienia wrzuceni zostali. Symon Magus, wciąż ścigający Piotra, znalazł nareszcie ślad jego, a trwożna gromadka, otaczająca Apostoła, dowiedziawszy się o tém, pobiegła mu zaraz zwiastować niebezpieczeństwo, błagając, by od niechybnéj chronił się śmierci… Nocą, gwałtem prawie zmuszano Piotra by z Rzymu uchodził, choć się opierał, bo czuł, że tu był umrzeć powinien… Ale ze łzami, na klęczkach prosili go uczniowie, Piotr wreszcie zmiękł i zezwolił. Ciemno już było, gdy z domu Pudensa, po ostatniéj modlitwie, wśród łez i łkania odprawionéj, z pośrodka cisnących się, by wziąść jeszcze raz błogosławieństwo i ucałować szaty jego — Apostoł wyszedł smutny, przeprowadzany sercami i oczyma w drogę, którą mu sam Bóg miał oznaczyć. Rzym usypiał lub biesiadował, gdy Piotr przechodził ulice jego, w części nowemi już ustawione domostwy, częściami jeszcze puste; gdzieniegdzie z budowli otwartych, światła lamp zawieszonych nad mensami przekupniów, słabych jasności pasem uliczki przerzynały; cicho było, a w dali tylko słychać się dawało powolne koni i mułów stąpanie, śpiew przerywany i ciężkie drzwi przymknięcie. Im bardziéj oddalał się od środka miasta ku Appijskiéj zmierzając drodze, tém coraz stawało się ciszéj, bezludniéj; wiosenna noc gwiazdzista, ale czarna, rozciągała swe niebo wypogodzone, ciemne, głębokie nad Rzymem w spoczynku. I uszedł był już część drogi, zapuszczając się pomiędzy wille i ogrody, gdy nagle jasność potężna olśniła go… cofnął się jakby piorunem rażony… W pośrodku gościńca, naprzeciw siebie ujrzał stojącego Zbawiciela, w takiéj postaci jasnéj, w jakiéj się niegdyś ukazał im przemieniony na górze, cały obleczon światłem. Białe miał szaty, a suknię podróżną, i iść się zdawał ku uśpionemu grodowi. Piotr wylękły przykląkł przed Panem, wołając: — Panie! dokąd idziesz? (Domine! quo vadis?) — Idę do Rzymu — dał mu się słyszeć głos — aby się dać drugi raz ukrzyżować! I znikła światłość, a Piotr znowu obleczony nocą dokoła, pozostał wryty, na kolanach, z modlitwą na ustach i łzami na oczach. To ukazanie się Zbawiciela wyznaczało mu drogę, którą był pójść powinien — ale od miejsca w którém go ujrzał, oderwać się nie mógł. I dzień wschodzący zastał go jeszcze w prochu na klęczkach, ze łzami na gorącéj modlitwie. A gdy się rozwidniać poczęło, na kamieniu przed sobą ujrzał Apostoł, jakby dla potwierdzenia i znaku widomego zjawienia się Chrystusowego, wyryte stopy Pana zwrócone ku Rzymowi. — Nie ty, Panie, ale ja pójdę umrzeć na krzyżu! — zawołał Piotr i ucałowawszy kamień, podniósł się rzeźko i szedł nazad Appijską drogą ku Forum. A nie myślał wcale jako idzie i dokąd, chcąc tylko cierpieć za prawdę, umrzeć za nią; ani się obawiał grożącego niebezpieczeństwa, ani go szukał. Dzień był jasny, gdy mijając Palatyn i wchodząc na Via Sacra, gdzie kapłani właśnie stroili posągi obmywali ołtarze ofiarne przed wizerunkiem bogów, — spotkał przed portykiem wracającego z nocnéj wyprawy jakiejś Symona Maga. Biesiadował on z Heleną razem, Cezarem, Bassusem i Vatiniusem u Tigellina, a Neronowi właśnie był nabił głowę Bassus tém, że skarby, które uciekająca z Tyru Dido zakopała w pustyń afrykańskich pieczarach, mogły być łatwo znalezione i odkryte. Symona użyć chciano, by je swoją sztuką ukazał. Cesellius Bassus rodem Kartagińczyk, dziwak, marzyciel czy oszust, przybył umyślnie do Rzymu z wieścią o tych skarbach, których jakąś część odkrył niby przypadkiem blizko swoich posiadłości, ale na nic więcéj trafić nie mógł. Miały tam być jaskinie pełne pieniędzy, sztaby złota leżące stosami, złote kolumny od wieków pyłem i ziemią przysute. Czary Symona mogły im łatwo ów skarb Didony ukazać. Vatinius, który szedł z niemi razem, był wcale charakterystyczną, wiek swój dobrze malującą postacią. Niegdyś szewczuk odarty, winien był swą wziętość i zbliżenie się do Nerona rozpasanéj gębie, która nie szczędziła nikogo, śmiechom na zawołanie i upodleniu, które znosił wesoło. Garbaty, krzywy, śmiesznéj postaci, z głową śpiczastą, naprzód wzięty był na dwór, by w czasie uczt swawolnemi zabawiać żartami. Rzucano nań pestkami, oblewano wodą, smalono włosy, lagrem smarowano policzki — znosił wszystko, sam z siebie i z drugich szydząc ze śmiechem satyra; ale powoli tych uczt stał się konieczną przyprawą. Bez Vatiniusa nie było wesela ni wieczerzy, ni ochoty, Neron go potrzebował i oglądał się za nim — Vatinius potrafił z tego korzystać. W chwili upojenia przychodził z prośbami, za żart płacono mu sestercyami; potém donosić zaczął i część swoją z mienia obwinionych pobierać; wreszcie z Tigellinem razem stał się niezbędnym posługaczem Nerona. A że go nic w spełnianiu woli pana, ni litość, ni sumienie, ni wstyd nie wstrzymywały… Cezar polubić go musiał. W takich to dwóch ludzi towarzystwie powracał Symon Magus portykiem, gdy Piotra napotkał, a ujrzawszy go, wnet zawołał na Vatiniusa, aby swoim ludziom imać kazał przechodnia, jako spiskowego i chrześcijanina. Piotr zawołany stanął, ani się odezwał, ani bronił. — Mam cię nareszcie! — rzekł Magus ścinając usta — dasz mi swą władzę, lub życie. — Władza ta nie jest moją, ale Bożą — odparł starzec spokojnie. — A raczéj nie masz jéj, choć udawałeś, żeś ją posiadł! — zaśmiał się Symon — moja jest większą — dla czego mi się nie obronisz? — Bóg sam obroni gdy zechce… — Do więzienia! — krzyknął Vatinius — do więzienia… chrześcijanin jest, nie zapiera się… — Obaczemy twe cuda! — Ujrzycie, ale cuda Boże! — odparł Piotr. I w tejże chwili dwóch siepaczów schwyciło go, wiążąc mu ręce i zabierając się wlec go ku Mamertyńskim lochom. Było to jedno z najstraszliwszych więzień Rzymskich, położone nie daleko wschodów, Gemoniae zwanych, od Capitolu wiodących. Podanie mówiło, że loch ten wykuty został z rozkazu króla Ancusa Marciusa po nad Forum, aby postrach rzucał na miasto. Król Servius Tullius głębiéj jeszcze posunął część téj ciemnéj pieczary we wnętrze skały. Żadne z więzień dzisiejszych dać nie może pojęcia straszliwéj téj jamy, w jaką naówczas złodziejów i skazanych na śmierć *rzucano*. Słowo to nie było próżném: więzienia bowiem nie miały wnijścia, ale w górném sklepieniu otwór tylko ciasny, przez który ciskano wewnątrz przeznaczonego na mękę zaduchy, ciemności, gnicia z trupami i konającemi. Górne więzienie Mamertyńskie jeszcze miało choć promyk dnia od izby, którą doń wchodzono i cząstkę powietrza; niższe otworem drugim takimże z niém połączone, było nocą i śmiercią. Ze środka wschodów Gemonii, wejście było na przyciemnioną izbicę, w któréj straże i siepacze słuchały obojętnie jęków zamkniętych w ciemnicy więźniów. Za drzwiami żelaznemi, w téj komnacie, około dwóch stóp szeroki otwór stanowił wnijście do Mamertyńskiéj pieczary; lecz niczém jeszcze była owa górna z olbrzymich głazów wzniesiona stara izba, okopcona i czarna, obok Tulliańskiéj. W niéj ostatek życia nie dawno przejęczał Sejan łysy… ztąd tylko słychać było brzęk łańcuchów, konających jęki, złowrogie miotania się występnych i straszliwe rozpaczy wołania. Żołdacy przywlekli naprzód Piotra na wschody owe, których nikt nie przeszedł bezkarnie… i doprowadziwszy do izby siepaczy, oddali w ręce Procesowi Martynianowi, dwóm stróżom więzienia, które od dawna nigdy pustką nie stało, nakazując im od Tigellina, aby Piotra w Tulliańskie zamknęli ciemnie, jako przekonanego o chrześcijaństwo i zdradę. Więcéj naówczas nie było potrzeba nad takie spotkanie uliczne, nad rzuconą potwarz i obwinienie, aby życie postradać, lub gnić na dnie wilgotnéj pieczary. Gdy wiedziono Piotra przez Forum, mało kto się tam znajdował, jednakże Bóg chciał by przechodziła trafem Syryjska wyzwolenica Magdalena, dziś domownica Cellii i gorliwa chrześcijanka. Z załamanemi rękoma, przerażona, pobiegła natychmiast dać wiedzieć chrześcijanom, że Apostoł odprowadzony został do Mamertyńskiego lochu. Napróżno go pytali o jego zbrodnię i winę Processus i Martinian, słowa nie rzekł obwiniony i dał się spuścić do ciemnicy modląc, a los swój widząc wcześnie, że umrzeć był powinien. Ztąd Martinian, który się sam z nim na sznurze spuścił, niżéj go jeszcze zrzucił, w drugą pieczarę z tą obojętnością kata, co się już ni łzów ni jęku, ni krwi nie lęka, bo codzień karmi się niemi… W głębi ciemnicy wykutéj w skale, na któréj Capitol stoi, do któréj nigdy promyk światła nie zajrzał, i lampa niezstąpiła nawet by rozbić mrok wiekuisty — Piotr, rzucony na twardą opokę, nic dostrzedz nie mógł z początku, usłyszał tylko po chwili jakby szept cichy, i imie Chrystusowe wymowione we wnętrznościach ziemi. Prawie razem z tym pocieszającym głosem uczuł zbliżenie się człowieka i choć oczy jego okrywała ciemność głęboka, poznał w nim towarzysza swojego Pawła. Oba Apostołowie rzucili się sobie w objęcia, niemym witając uściskiem, a siła ich zdwoiła się, gdy poczuli się razem. I ciemności prysły z przed ich powiek, i ściany rozstąpiły szeroko, gdy dłonie połączone i usta jedno brzmiące na pomoc Pana wezwały. W cichości siedli u wilgotnych murów Tulliańskich. W górze, nad ich głowami, ściskały się coraz nowe ofiary i jęk ich a dziwne krzyki, ryk rozpaczy, śmiechy pijane, dziko w ich uszach dźwięczały wśród spokoju jaki ich otaczał. Od czasu do czasu przychodził siepacz uciszyć wrzawę prętem, jakby dzikiemi władał źwierzęty — a wycie i krótka chwila osłupienia znowu w jęki i płacze przechodziła. Tylko na dole, w lochu Tulliańskim cicho było i spokojnie. A Processus i Martinian dziwili się dni pierwszych milczeniu temu, i jeden z nich codzień zstępował tam, by się przekonać, że więźniowie żyli, tak spokój ten niezwykły zadziwiał siepacza. — Zaprawdę, mówili sobie dozorcy — jacyś to dziwni są ludzie, albo nie ludźmi być muszą — ani głód, ani postrach śmierci, ani ciemności straszne, ani męczarnie, które drugich o rozpacz przyprawiają, nie zamąciły ich pokoju… Są tak jakby byli u siebie, jakby z przyjacioły biesiadowali, a nocą słychać tylko szmer jakiś powolny i mowę ich cichą, jakby szelest spadającéj wody… w jakimś dziwnym języku modlitwę. Zaprawdę, jeśli to są, jak mówią, chrześcijanie, to siła w nich niezmierna i Bóg jakiś być musi z niemi. I rzucali im chleb spleśniały, spuszczali dzban z zatęchłą wodą Tybrową, a nigdy żaden nie usłyszał prośby ani żebrania o litość. — Nawet o śmierć nie proszą — mówili sobie — nawet umrzeć a oszczędzić sobie męczarni nie chcą — i cóż to są za ludzie? A byli ci dozorcowie żołnierze prości, starzy gladyatorowie niegdyś, których życie ubogie strzegło od ostatecznego zepsucia; i w duszach ich obudził się niepokój jakiś a ciekawość. Wszyscy stróże i żołnierze strzegący więzienia, zarówno z niemi wydziwić się nie mogli stałości dwóch męczenników. A po upływie pewnego czasu zdarzyło się, że Martinian piérwszy spuścił się nocą z lampą do Tulliuszowego więzienia, aby na oczy swe widzieć jak znosili cierpienie mężowie nieznani. I ujrzał ich siedzących obu przy murze, jakby pośrodku uczty, w pokoju wielkim odmawiających modlitwy z uśmiechem… aż stanął i zdumiał się. Następnego dnia, gdy opowiedział towarzyszowi jak owi starcy cierpieli cudownie niewolę, poszedł i Processus z kolei i drudzy żołdacy za nim, nie mogąc się napatrzeć stałości ich, i poglądając na nią ciekawiéj niżeli na tryumf Cezara. Aż z litości jęli im nosić jadło i napój i wyzywać ich do rozmowy, a Paweł i Piotr poczęli odpowiadać im z kolei, nie tracąc zręczności ku nawróceniu… I w ciszy tych lochów, wśród więzów i ciemności, szło daléj dzieło Chrystusowe… a gdy Rzym wielki i świetny bawił się z Cezarem w Cyrkach, ucztował po willach, śpiewał i rozkoszował — tu o głodzie i w nędzy, ubodzy ludzie, gmin pierwszy wszędzie przypuszczony do żłobu Jezusowego, jako najukochańsze dziecię, — dzielił z Apostołami niewolę ku odkupieniu. Tymczasem wieść o uwięzieniu Apostołów rozeszła się w mgnieniu oka po mieście i chrześcijanie zaboleli wszyscy, przerażeni stratą wodza, którą przeczuli. Linus i Klet i Pudens i inni słudzy młodego Kościoła, bez ustanku krążyli po Forum, podchodząc ku Gemonijom, od ścian więzienia usiłując dowiedzieć się coś, posłyszeć, myśląc, że ratunek jeszcze był możliwy. Bojaźliwsi kryli się w katakumbach świeżo wyżłobionych, obawiając nowego prześladowania które głośno zapowiadał Symon Magus. Tylko zaprzątnieniu tych dni, na przemiany okrucieństwy i szałem przeplatanych, winni byli Apostołowie, że się ich niewola przeciągnęła i prawie zapomnieni zostali. A czas ten nie był dla nich stracony, gdyż Processus i Martinian i za ich przykładem co było żołnierza — przejęci duchem Chrystusowym, przerażeni, podbici, co dzień i co godzina silniejąc w nawróceniu rozpoczętém, skłaniali się już do chrztu przyjęcia. Tak i w ciemnicy zapartéj owi rybacy dusz jeszcze swój połów powiększali. Niepoliczone dni biegły tak powoli w wiezieniu, a gdy stróżowie ujęci stali się sługami, po całych dniach trwali u otworu więziennego i kładli się ucha nadstawując nad próżnią ciemną, aby chwytać słowo wiary, które z kolei Piotr i Paweł niezmordowani im słali. Oba oni zapomnieli już o śmierci, a nowych przysparzając uczniów byli szczęśliwi. Aż dnia jednego przybiegł przerażony Martinian późno w nocy, oznajmując że nazajutrz Piotra w więzach do Cyrku przywieść kazano, i płakał mówiąc to, bo był jeszcze chrztu nie odebrał, a lękał się by śmierć Apostoła nie pozbawiła go przyjęcia do grona dzieci Chrystusowych. Było to w głębi Tulliańskiego lochu, gdzie Processus i Martinian stali już nie jako stróże więzienni, ale jako towarzysze litości i zapału pełni, jako słudzy Apostołów. Maleńka lampka po raz piérwszy oświecała wnętrze wilgotną rosą ociekłe, a u góry przez otwór widać było w cieniu przyglądających się twarze żołnierzy, których serca już wiara zniewalała. Wstał naówczas Piotr potrząsając więzy swoje, i jął do téj rzeszy kazać… do leżących u nóg jego stróżów i do słuchających go z góry pretoryanów, ucząc ich a modląc się za nich razem, aby uprosić im zesłanie siły, któraby utrzymała wśród prób srogich, na jakie narażeni być musieli. Radość z tego cudu Bożego, który straże obracał w więzniów dzielących z niemi męczarnie — łzy Apostołom wyciskała z oczów. A że nie było na podoręczu wody, którąby Piotr mógł pokropić gromadkę nawróconą i obmyć z grzechu, jął się modlić starzec, aby mu Bóg jak Mojżeszowi dla spragnionego ludu dał źródło wytrysnąć ze skały. I skończywszy długą modlitwę, schylił się, łza z oczów jego padła na kamień, i ze łzy téj świętéj strumień czysty popłynął na czarne kamienie. Woda to była Piotrowego serca, któréj do dziś wieki wyczerpać nie mogły. Naówczas u cudownego źródła począł się ten wielki a prosty obrzęd chrztu, przetwarzający ludzi i czyniący z nich istoty nowe, obrzęd który obmywał z grzechu i dawał moc stania się synami Bożemi synom ziemi. Pokropieni naprzód powstali Processus i Martinian, z pogan przyobleczeni w szatę białą, a za niemi zeszło w głąb po odrodzenie czterdziestu i siedmiu ze straży i żołnierstwa, — do chrztu u podziemnéj krynicy. I trwali wszyscy na modlitwie aż do dnia białego. Wstał dzień nareszcie i wrzawa głucha słyszeć się dała od strony Cyrku. XVI Po wielkim pożarze, w którym znaczna część gmachu Cyrkowego zgorzała, z nową wspaniałością i przepychem a pośpiechem największym odbudowano Arenę nową, plac na którym Cezar codziennie prawie uganiał się z wozami lub przypatrywał zapasom gladyatorów. Okopcone murów szczęty oblókł na nowo marmur i bronzy, drewniane stopnie zastąpiły wschody i ławy kamienne, nad głowami widzów powiewało znowu purpurowe velarium, a plac posypano piaskiem, który Nil do białości wypłukał. Nim Rzym potrafił się dźwignąć z gruzów, Cyrk już był gotowy, i już w nim Neron wspanialsze niż dawniéj sprawiał igrzyska. Dnia tego właśnie lud na widowisko nadzwyczajne zwołano; nowy Ikar miał się w obec tłumów skrzydłami unieść w powietrze. Był nim Symon Magus, który w oczach tysiąców chciał dać Cezarowi dowód swéj umiejętności i potęgi. Dla cudu tego, niewidzianego dotąd jeszcze, wywleczono Apostoła z więzienia aby był świadkiem zwycięztwa i apotheozy nieprzyjaciela. A gdy go wiedziono okutego łańcuchami ciężkiemi od Gemonii ku Cyrkowi, otoczonego siepaczami, stąpającego spokojnie jakby szedł na tryumf nie na upokorzenie — lud wszelaki cisnął się by go ujrzeć, i jedni z obelgami i wstrętem, drudzy z mało tajoném poszanowaniem i czcią go witali. Z tłumu, mnóstwo niewiast i mężów przystępowało doń ukradkiem, ze łzami na oczach, i całowali szatę zbrukaną długą niewolą; inni padali cicho na ziemię, zlewając łzami ślady stóp jego. Cyrk pełen już był ludzi zniecierpliwionych i oszalałych; na ławach górnych kobiety drżały domagając się poczęcia krwawéj zabawy, a ryk zwierząt w Carcerze za każdą razą wywoływał oklaski i wrzawę namiętną. I płonęły im oczy zabiegając krwią, i pieniły się usta od wrzasku, a piersi dyszały jakby wyglądali stanowczéj, wiekami oczekiwanéj chwili życia. Nareszcie ukazał się Cezar, wprowadzony na Spinę Cyrku przez cały dwór swój, orszaki młodzieży i rozpasanych Augustanów; obok niego zasiadła Poppea; do koła wieńcem obiegli ich zwykli rozpusty i szałów wspólnicy, błaznowie, zausznicy, faworyci chwilowi, rzezańcy spanoszeni i wyzwoleńcy dumni wczorajszą dopiero swobodą. Neron, jak zwykle twarz miał bladą, wzrok obłąkany i dziki, ale dziś obietnica nieznanego dotąd nikomu widowiska utrzymywała go w gorączkowym niepokoju. Znać było, że pragnął czegoś niesłychanego, że nie wierzył cudowi i gotów był zawód doznany srogą odpłacić karą… Wszystkich oczy zwracały się na płaski dach, pokrywający stronę Cyrku od wnijścia z Forum Boarium, bo z niego Magus miał wzlecieć w powietrze… ale dotąd oczekiwany starzec nie ukazywał się jeszcze. Z rozkazu Cezara, straże przywiodły tu Piotra i okutego więźnia postawiły przed Neronem na widoku, by zewsząd szyderstwa tłumu ścigać mogły pokonanego. I wzrok niewiast i tłumu zwrócił się na chwilę ku męczennikowi, a choć teatr chrześcijan w sobie nie zawierał, wiele serc użaliło się losu nieznanego człowieka, sądząc że starzec przeznaczony był na pożarcie dzikim źwierzętom… Inni przypatrywali mu się obojętnie, wnioskując tylko czy długo opierać się potrafi, a szydzili z Edylów, którzy tak bezsilnego zapaśnika wyznaczyli na igrzysko. Na dachu wreszcie, białą odziany szatą, ukazał się Symon, i stanął szukając naprzód oczyma przeciwnika, aż znalazł go i z góry wpił weń źrenice… Oczy Apostoła i czarownika spotkały się… a Piotr nie zmrużył powiek i owszem, zdala, zmierzył śmiało wzrokiem zuchwalca. I widać było na twarzy Maga jakby niepewność i pomięszanie. Wtém tłum naprzód, potém Cezar, który dzielił jego uczucia, okazywać zaczęli znaki niecierpliwości wielkiéj — Symon pobladł. U bark jego stérczały dwa niezmierne skrzydła jasne, w które wdziawszy ręce i spójrzawszy na Piotra raz jeszcze, począł robić niemi; biała szata rozwiała się szeroko, a po chwili Magus, wśród niesłychanego oklasku, który zatrząsł Cyrkiem całym, powoli wznosić się począł nad dach na którym stał… stopy jego już nie tykały pokrycia, dźwignął się nad otaczające balasy złociste. Skrzydła podnosiły go w powietrze coraz wyżéj a wyżéj, ale lot jego był ciężki, nieśmiały, wysilony. Wzrok Piotra ścigał go wytężony i jasny. Magus począł coraz żywiéj poruszać skrzydłami, wzleciał ku środkowi areny, po nad samą Spinę, zbliżając się ku siedzeniu Cezara… Twarze, ręce, oczy, piersi wszystkich patrzących podniosły się za nim i w ciszy śledziły dziwny lot jego… nikt odetchnąć nie śmiał. Wtém Piotr rękami, na których ciężyły kajdany, zdala uczynił znak przerzynając powietrze na krzyż i Symon w tejże chwili zwinął się, głową ku ziemi zwrócony, opuścił ręce i padł z krzykiem przerażenia, jak kamień z procy ciśnięty. Upadek jego był tak szybki i niespodziany, że nim go dojrzano prawie, już rozbity zaległ arenę, a krew z podruzgotanego ciała czerwonym tryskiem oblała jasne szaty Cezara i Poppei. Zdumienie dziwne, milczące trwało chwilę… lud ożył zaraz, i szemrać i krzyczeć i szydzić wnet począł okrutnie… a niewolnicy już biegli szczątki trupa nieforemne wlec precz z zakrwawionéj areny. W tłumie różne były domysły, tłómaczenia, wnioski; sam Cezar upadek nagły i śmierć Symona przypisał temu znakowi, który okuty człowiek uczynił w powietrzu. I uląkł się téj potęgi tak wielkiéj, tak dlań niepojętéj, któréj spętać żelazem nie było można, i szepnął coś wskazując aby Piotra odprowadzono nazad do więzienia. — Chrześcijanie… wszędzie ci chrześcijanie! — szeptał w duchu — jak się od nich uchronić? Rzym i wiara podkopane przez nich… cóż za siła jest z niemi? Nie było wieku zabobonniejszego nad ten wiek niewiary: lękano się wszystkiego, cześć oddawano coraz nowym Bogom, i lud a Cezar sądzili że z jednemi bóstwy siłą drugich walczyć było można, oprzeć się losowi wykrętem, omamić samo fatum, ofiarą lub kłamstwem od przeznaczenia wykupić. Uczniowie też Symona, przyjaciele jego na dworze Cezara o śmierć tę obwiniali Piotra, i Neron zajadł się gniewem o nią, bo na Magu budował nadzieję odkrycia skarbów Didony, których potrzebował nienasycony na swe uczty, gmachy i dzieła mające go unieśmiertelnić. Gotowało się więc nowe na chrześcijan prześladowanie. Nazajutrz, rozesłani szpiegowie Tigellinusowi, biegli po Suburrze, w przedmieściach, po tuguryach Rzymu szukając pastwy dla zemsty. A że w przedostatniéj chwili znowu ośmieleni nieco przestali się prawie ukrywać chrześcijanie i publicznie z oznakami swéj wiary niemal okazywali, opierając czci posągów i składaniu ofiar przed niemi, odróżniając skromnością szat, obejściem braterskiém z niewolnikami i wszelkiego pochodzenia ludźmi — łatwo było denuncyatorom wskazać ich zbory, mieszkania, nawet godzinę w któréj gromadnie odbywali modlitwy. W wielu domostwach schwytano ich wśród Agapów wieczornych, w chwili gdy pożywali skromną cenę, poczynając ją od poświęconego chleba i wina. Wszędzie gdzie się krzyż znalazł na ścianie, a śpiew i modlitwa niezwykła zabrzmiały, straże pędziły zagarnionych razem kapłanów, dyakonów, dyakonessy, lud, kobiety, dzieci ledwie chrzczone i gnały gromadami do więzień otwartych. Ci tylko, którzy się byli schronili w podziemnych swych cmentarzach lub rozpierzchnęli pojedynczo po willach i ogrodach, uszli téj pogoni, która dzień i noc trwała całą. Neron chciał mieć wielkie igrzysko z samych chrześcijańskich ofiar złożone, a śmiał się dziko mówiąc, że ci co siłę mają tak wielką, pewnie dobrze walczyć potrafią. Ta napaść niespodziana nie zatrwożyła chrześcijan, nie rozpędziła ich i nie podzieliła; od piérwszéj owéj próby krwi w Neronowych ogrodach, duch ich potężnie się dźwignął widokiem siły i męztwa z jakiém konały w płomieniach ofiary kłamstwa Cezara. Nie obawiano się cierpieć, wyglądano męczarni jako środka, który miał sprowadzić łaskę, dać moc nową i pozyskać uczniów Chrystusowi. A gdy przyszedł ten dzień ścigania i zaboru, ujrzano idących chrześcijan po ulicach w szatach białych i wieńcach na głowie, śpiewających hymny tak spokojnie i wesoło, jakby ich wiedziono na ucztę… Tłum patrzał z niemém podziwieniem. Wśród ścisku tego znajomi i nieznajomi, spotykając się jak bracia kładli sobie ręce na ramiona i całowali się, witając a zagrzewając wzajemnie do wytrwania. A wśród tego orszaku, tak wesoło dążącego na śmierć były niewiasty słabe, były niedorosłe dzieci i starcy zgrzybiali, i tacy co rzucali rodzinę. Ale wówczas nie było sieroctwa, bo wszyscy jedną stanowili Chrystusową gromadkę, ojcami byli sobie i bracią, wszystkich serca jeden wielki święty węzeł spajał. Gdy z różnych stron grodu poczęto tak spędzać pochwytanych i wydanych uczniów Chrystusa, a tłumy ich niezmierne w wielką zbiły się massę, mógł Neron i słudzy jego ulęknąć się, wejrzawszy jak wielka była owa ciżba i z jak różnego stanu ludzi złożona. Obok niewolników stali tam patrycyusze, obok wyzwoleńców pretoryanie i sami słudzy Neronowi i barbarzyńcy i Rzymianie i gmin piętnowany żelazem i kobiety okryte szatami dostatku. Poganie zadrżeli, widząc taką moc ludzi, którzy ani prosili miłosierdzia, ani rozpaczali, nie zdawali się lękać śmierci, nie drżeli na widok przemocy, a pędzeni śpiewali, modlili się i kazali. Widok też ten był nasieniem nawrócenia dla wielu, bo już takiego męztwa, takiego pokoju nikt nie miał w sercu jak oni. W złych tylko budziły się zazdrość i zemsta. Zarzucano publicznie schwytanym najdziwniéj wymyślane zbrodnie, poczwarne rozwiązłości, nieposłuszeństwo prawom, pogardę bogów, spisek przeciwko całemu społeczeństwu, którego szkarad dzielić nie chcieli. I wiedzionych ku więzieniom miejskim lud obrzucał błotem i kamieniami, wołając i domagając się prędkiego nasycenia swéj zemsty. Przypisywano wszystkie klęski ówczesne, trzęsienia ziemi, burze, mór i głody, które niszczyły prowincye rzymskie, bogom obrażonym chrześcijańskiemi zabobony, wołano by ich krwią występnych przebłagać, by ofiarą tą odwrócić większe jeszcze plagi. W tym tłumie schwytanych, byli i ci wszyscy których postacie już się przesunęły przed nami. Jeden dom Pudensa i Cellii ocalał cudem jakimś wśród prześladowania, jakby dla tego aby pobożne niewiast ręce, mogły zebrać i zachować szczątki krwawe przyszłych męczenników. W obu tych domach czekano tylko siepaczy i gotowano się na śmierć, ale trwoga nie przerwała modlitwy, ani podniosła wywróconych ołtarzów. Może ród starca i jego siostry, może ich życie ustronne i ciche ocaliły na ten raz od śmierci. Ale insulę, w któréj przebywali Candidus i Natalis u starego Heliosa, jedną z najpiérwszych otoczyli wysłani żołnierze. Gmina żydowska, między którą najwięcéj było chrześcijan, dla pogan nieodróżniających ich od Hebreów, najpiérwszéj wystawioną została na prześladowanie: szukano w niéj Nazarejczyków. W chwili, kiedy starzec siadał do skromnego stołu z Judą-Candidem, Natalisem i pięcią towarzyszami, niedawno nawróconymi, nagle drzwi łamać zaczęto gwałtownie i pretoryanie z setnikiem ukazali się w atrium. Helios wstał uczuwszy przychodzącą godzinę. — Do Gemonij ich wlec! — wrzeszczało żołdactwo — na śmierć Nazarejczyków!… na krzyże Żydów i Chrześcijan plugawych! Nikt się nie bronił; nikt nie rzekł słowa, tylko staruszka zgrzybiała, żona Heliosa, omdlała i padła, ale ją mąż otrzeźwił dodając ducha. — Życie nasze krótkie — rzekł do przebudzającéj się z krzykiem — dajmy je na świadectwo prawdzie. Candidus i Natalis sami dobrowolnie podali ręce aby je sznurami skrępowano. W téj chwili znajdowała się właśnie Marya, Syryjska niewiasta, w domu Heliosowym i choć łatwo jéj było wynijść i powrócić do domu Cellii, bo nikt na niewolnicę niezważał, dobrowolnie zatrzymała się wołając: — I ja chrześcijanką jestem! Żołnierze zdumieli się, Setnik zwiesił głowę na piersi, nie wiedząc co począć, i milcząc dał znak tylko aby ich zagarnąć wszystkich. Wywleczono ową garść, dopytując gdzieby więcéj chrześcijan znaleźć można, ale na katowania i bicia nie odpowiedzieli jeno śpiewem i modlitwą. — Pytacie o chrześcijan! — zakrzyknął wreszcie uderzony w głowę stary Helios, dumnie czoło podnosząc — wszędzie są! pełno ich po pałacach i podziemiach, po wsiach i miastach, po świecie całym… są wśród was samych… otaczają matkobójcę… i wkrótce o pogan spytać przyjdzie — kędy są? A zwróciwszy się ku swoim, począł śpiewać pieśń Dawidową. Nie byłoby starczyło więzień w Rzymie na spędzonych zewsząd chrześcijan, których Mamertyńskie i Tulliuszowe objąć nie mogły, ale niemi zawalono wschody Gemonij i przedsionki, i porozdawano ich gromadami pomiędzy patrycyusze i rycerstwo. Nie było bowiem naówczas domu, któryby nie miał więzienia podziemnego dla niewolników przestępnych; pod każdém prawie domostwem, kuty w skale lub z kamieni ogromnych sklepiony, z otworem u góry jak studnia, musiał być loch w którym jęczeli, często lata całe, zbrodniarze równo i niewinni. Do tych to więzień w koło Forum zepchnięto nieszczęśliwych, a straże zdumione, słysząc w nocy śpiew wychodzący z ciemnic, który jak tryumfalna pieśń z głębin ziemi się rozlegał — trwogą jakąś zabobonną czuły się przejęte. I noc ta nie w jedném z podziemiów połączyła siepaczów z ofiarami, a gdy dzień nastąpił, widziano ze zdumieniem pretoryanów, żołnierzy, dzikie straże germańskie i dackie, rzucające oręż i domagające się chrztu i męczeństwa… głosy wielkiemi. Neron zadrżał zadumany i przelękły… nie pojmował tego pragnienia śmierci. Jak dzień znowu był Cyrk pełen, a ze zwierzyńców od gościńca Tiburtyńskiego i obozu straży, wieziono w klatkach dzikiego źwierza, ryczące lwy i zgłodniałe panthery. Z więzień wydobywano skazanych, a wśród nich szli już odziani w zbroje nowi chrześcijanie z żołnierzy i straże więzienne i ludzie co wczoraj urągali się Chrystusowi. Do nich z tłumów przybywali nawróceni jedném wejrzeniem i jękiem, jednym uśmiechem i pogodą czoła. Z więzienia Mamertyńskiego także wywleczono Pawła i Piotra, skutych obu, a gdy przyszło się rozstawać, Processus i Martinianius, rzuciwszy klucze ciemnicy i oręże swoje, a z niemi pół sotni żołnierzy, wybiegli przez wschody Gemonij, wołając, by ich także na śmierć prowadzono. Trwoga rozszerzyła się po Rzymie całym, jak w dzień owego pożaru lub w godzinę odkrycia Pisonowego spisku; chrześcijan tłum tak był wielki, tak się co chwila pomnażał, iż już niewiedziano co poczynać z niemi; nie było dosyć źwierząt by ich pożarły, ani dość katów by ich pozabijali. W ulicach co krok zdumiewały sceny rozrzewniające i dziwne, około których stawała gawiedź wzruszona, nie mogąc pojąć ich z razu. Tu ojciec wyrywał się z objęć żony i dzieci by iść z hufcem skazanych, tam matka rzucała sieroty i biegła napróżno wstrzymywana chcąc się połączyć ze współwyznawcami. Dzieci ocalone przez krewnych, leciały doganiając tłumy, klękały przed żołnierzami i modliły się o więzy, wołając że już są mężami i potrafią cierpieć bez jęku. Piérwszy raz Forum wśród téj wrzawy rozległo się wielką pieśnią chrześcijańską, jakby tryumfu zwiastunką. Zdało się, że co chwila zmieni się to widzenie straszne w jakieś zwycięztwo niespodziane… Wpośród gromad tych… dwaj starcy Apostołowie stali nieruchomi, żegnając się wzrokiem i błogosławiąc światu i miastu… Aż z Palatynu przybiegli gońce wołający do Cyrku i wszystek ten tłum zaczęto pędzić do Oppidum, gdzie zwykle stawały wozy, do Carcerów, w głąb areny, nie mogąc mu nastarczyć miejsca. Cyrk ławy i stopnie puściejsze były niż zwykle; jakieś uczucie nieopisane trwogi, obawa strasznego jakiegoś cudu, przerażały nawet najchciwszych tych krwawych igrzysk; — dwór tylko Nerona, nierządnice, rzezańcy, gachowie, ulubieńcy i bledzi po wczorajszéj uczcie nocnéj młodzi pana towarzysze, zalegali podium i część górnych siedzeń do koła. Naówczas, na znak chustą dany rozpoczęło się to krwawe igrzysko, którego żadne pióro opisać nie jest w stanie. Miało się ono jeszcze sto razy powtórzyć, nim krzyż nad Rzymem podniósł się i rozpromienił. Z hymnami tryumfu szły białe orszaki na męczeństwo, i padały jak kwiaty, które burza z łodyg otrząsa, na ziemię okrwawioną. Wychodząc z ciemnicy, dwaj Apostołowie jeszcze raz dali sobie pocałunek bratni, i Paweł poszedł pod miecz kata poddać głowę, a Piotr zawisł przybity do krzyża, zawieszony w dół głową, konając w cichém zachwyceniu. Za niemi wiedziono Candida i Natalisa i Heliosa starca, każąc im walczyć z dzikiemi źwierzęty. Ale ani bicz oprawców, ani wrzaski pijanéj tłuszczy nie zmusiły ich do walki, do próby ocalenia życia, które już raz byli oddali na ofiarę. Klęcząc czekali by źwierz ich rozszarpał… i skonali wstrzymując jęki. Helios wyzionął ducha, nietknięty nawet przez lwa który ku niemu był puszczony, — nawiedzony śmiercią bez męczarni; Natalis padł uduszony od panthery, Candid rozszarpany przez tygrysa… Igrzysko to wreszcie naprzykrzyło się samym oprawcom, nie było w niém walki i boju którego pragnęli… Posłano kapłanów i żołnierzy, aby namawiać do ofiarowania Bogom przed dymiącemi ołtarzami na Spinie u nóg Cezara; ale nikt prawie, oprócz kilku zesłabłych i spodlonych, nie dał się namówić na odstępstwo. Niektórzy już idąc ku Pulvinarowi, nagle zakrywszy oczy z krzykiem nazad rzucali się w arenę, i wstydząc chwili słabości, padali sami pod dzikiego źwierza pazury. W końcu stała się rzeź bezbronnych ohydna i sromotna… Kazano uprzątać arenę i wezwać gladyatorów, by zapłaconém szermierstwem trochę lud osłupiały orzeźwić. Noc wreszcie nadchodząca i godzina łaźni zamknęła to widowisko… które po sobie zostawiło wspomnienie dziwne w sercach najtwardszych. A gdy przyszły ciemności, z domków na Suburra, z Katakumb, z willi, z domu Pudensa, z Aventynu i Caeliuszowéj góry, zstąpiły w cichości niewiast pobożnych gromadki, z lampami szatą pookrywanemi, i skierowały się ku Cyrkowi, ku górom poblizkim, kędy ciała męczenników wywleczone zostały; — wśród ciszy nocnéj poczęły swe dzieło miłosierdzia. W stosach ciał zżółkłych i prochem cyrku skalanych, wśród szczątków podartych na szmaty i do niepoznania zdruzgotanych, — klęcząc jęły one zbierać krew świętą i napawać nią chusty, napełniać naczynia; okrywać ciała, przenosić uświęcone reszty aby je osobnym uczcić pogrzebem. I jako mrowie wystąpili ludzie nowi, którzy wzięli na barki skarb drogi, i siecią ścieżek tajemnych unieśli do podziemnych cmentarzy, aby je złożyć w ołtarzach lub powierzyć ziemi. Te trupów tysiące chroniąc od zniszczenia i splugawienia, ukrywano w cysterny domowe, w lochy skryte i każde z tych miejsc, w których złożono zwłoki męczennika, stało się późniéj świątynią i ołtarzem… A gdy znowu zatlał brzask dnia, kapłani nowi odprawiali ofiarę ze łzami, otoczeni zwłokami tych z któremi wczoraj dzielili chleb ofiarny; i z prochów poległych wzrósł nowy zastęp rycerzy do boju gotowych. Bój rozpoczynał się dopiero… ale ofiara, pokora i miłość miały go cudowném zamknąć zwycięztwem… słabszego, pokonaniem na wieki i potępieniem siły bezrozumnéj. Wśród mnogich stron, któremi jaśnieje idea chrześcijańska — jedną z najświetniejszych jest to zwalczenie potęgi cielesnéj siłą ducha. XVII. Epilog Dziejów tych pierwocin chrześcijańskiéj wiary nie będziemy dłużéj malować, pióro i pędzel nie wystarczyłyby zadaniu; jedno słowo i rys najprostszy nad najwyszukańsze obrazy silniéj tu mówią, gdzie wszystko jest cudem. Wiara nowa rozkwita w latach następnych męczeństwy, krzewi się i rozplenia prześladowaniem samém, aż wreszcie potęga cielesna, siły państwa całego, które zwyciężyło narody i podbijało kraje, w walce olbrzymiéj, długiéj i upartéj, ustępują przed mocą ofiary i niewidzialném działaniem ducha. Zwyciężają zwyciężeni, krzyż dźwiga się nad rozpadającém Państwem Rzymskiém. My skończmy ten szereg obrazów rozpierzchłych, ostatnią sceną śmierci okrutnika, którego imie pozostało w dziejach najwyższym typem obłąkania i szału, jaki wyuzdana władza i rozpasane namiętności wyrodzić mogą. Wkrótce po opisanych wypadkach, zabita kopnięciem nogi przez potworę, zmarła Poppea, wróciło znów panowanie wyzwolenicy Aktei i dawnych ulubienic Cezara; igrzyska następowały jedne po drugich, lud wystarczyć im nie mógł. Widziano wśród tych długich widowisk mdlejące niewiasty, umierających ludzi, których trupy na ławach podiów leżały, a nikt ich tknąć nie śmiał do nocy, bo nikomu drgnąć ni ruszyć się, gdy Cezar się bawił, nie było wolno. Okrucieństwa też mnożyły się i goniły bez przerwy, wywierając na najbliższych, najmożniejszych, najdroższych Rzymowi a najstraszniejszych przez to dla Nerona. Aż nareszcie wyczerpała się podłość ludzi, cierpliwość ofiar, i głuche wieści krążyć poczęły o spiskach, knowaniach o sprzysiężeniach i buntach, tak, że zausznicy Neronowi musieli go namawiać, aby z igrzysk i tryumfów, po które wycieczki czynił na prowincyą, co najrychléj do Rzymu powracał. Powrót ten do stolicy, którym chciał zawsze głodne nowości pospólstwo nasycić i rozerwać, był komedyą tryumfu, jakby po zwycięztwach nad nieprzyjaciołami ojczyzny odniesionych. Wywleczono z Palatynu tryumfalny wóz Augusta, rozbito stare mury Pomoerium i przez wyłom w nich wjechał poeta i śpiewak Cezar do Rzymu, obwieszany koronami i laury, wśród orszaku niosącego napisy świadczące, w ilu miastach, na ilu teatrach Cezar zdobył korony. — Na wozie jechał sam tryumfator, w purpurowéj szacie, w chlamydzie złotemi sypanéj gwiazdami, w koronie olympijskiéj na czole, z pythyjską w dłoni. Za nim siedział muzyk Diodor, niby więzień, podbitego kraju władzca; daléj szły orszaki augustanów, wyuczonych klaskaczy, senatorowie i plebs wołając: — Tryumfuje Nero-Herkules… Neron-Apollo… Nero-Augustus. A kędy przesuwał się pochód uroczysty, zabijano na ołtarzach ofiary, rozlewano wonie, sypano kwiaty, rzucano wstęgi, puszczano ptaki. Przez Cyrk, Velabrum, i Forum wjechał tak na Palatyn i ogłosił igrzyska. Szał powrócił z Cezarem. Ale ten dramat krwawy zbliżał się już do końca. Rzym znużony wyglądał odmiany. W Galii pretorem był Videx, człek wielkiego serca i silnéj woli; on piérwszy powziął myśl oswobodzenia świata od okrucieństw i sromoty ostatniego z Cezarów. Połączył się z nim Galba, rządzca Hiszpanii, który miał wielką u legionów powagę i władzę. Oni we dwóch rozpoczęli otwartą walkę z Cezarem, a Vindex powołał do niéj wojska. Galba ogłoszony Imperatorem. Wieść o powstaniu w Galii doszła do Rzymu w samą rocznicę matkobójstwa; Neron przyjął ją z razu szydersko i tegoż dnia poszedł do Gymnazyum przyglądać się zapasom athletów. — Późniéj ruszył obojętnie w ulubioną Campanią, w Neapolis u stołu biesiadnego napędziły go znów listy groźne… tą razą wybuchnął gniewem, wściekłością i zemstą; ale przywykły do zwycięztw łatwych, nie szukał nawet środków uniknienia niebezpieczeństwa. Wysłał tylko do Senatu listy gwałtownie obwiniające Vindexa, naznaczył cenę za jego głowę, i daléj bawił się po Campanii wędrując. Tymczasem co chwila groźniejsze, bardziéj naglące jedne po drugich nadchodziły wiadomości; — drżący, niepewien co począć, musiał Neron do Rzymu powracać, ale po drodze natrafiwszy na grobowiec, na którym postrzegł płaskorzeźbę wystawującą Galla pokonanego przez Rzymianina, wziął to sobie za dobrą wróżbę. Nie naradzając się z Senatém, otoczony swoimi zausznikami, bawił się jeszcze w ostatnich chwilach nowym wynalazkiem naumachii, którą dlań wymyślono. — Sam wystąpię na Teatrze — wołał w chwilach ostatnich, dodając szydersko — jeśli mi Vindex pozwoli. Wśród coraz nowych zabaw jednak bunt Gallów nie wychodził mu z myśli, a najróżniejsze plany, osnute płocho, mieniały się co chwila. Sam przecie począł się przeciwko swym legiom wybierać, naprzód jednak rozmyślając o tém jakby swe lutnie, cytary, muzyków i tłumy nierządnic wieść z sobą…Stanęło na tém, że kobiéty poprzebierane za amazonki, towarzyszyć mu miały w wyprawie. Cezar chciał iść, stanąć przed zbuntowanemi i z rozczuleniem i łzami przemówić do nich, nie wątpił o wrażeniu jakie uczyni wymową, że rzucić mu się do nóg muszą, zwyciężeni jego retoryką i wdziękiem przygotowanego słowa… — Nazajutrz sam im zanucę hymn zwycięstwa! — dodawał. Tymczasem nałożono nowe podatki na koszta wojny i wyprawy, pobierając je tylko monetą złotą i nową, co lud i wszystkie stany do rozpaczy przywiodło. Głód przytém dawał się czuć w Rzymie, oczekiwano okrętów z Egyptu, a gdy lud na brzegach tłumnie zgromadzony, ujrzał przybywające nawy i rzuciwszy się na nie, znalazł w nich tylko piasek Nilowy na wysypanie areny w cyrku — powstały krzyki i wołania o zemstę okrutne i miasto całe zawrzało długo tajoną nienawiścią. W tejże chwili nadbiegł goniec z wieścią o Galbie i Glii. Neron osłupiał, zachwiał się i jakby uderzony piorunem, długo nie mogąc słowa wyrzec — pozostał odrętwiony. Nareszcie rzucił się, rozdarł szaty i zawołał: — Zgubiony jestem! Ale wkrótce jakiś słuch nowy go orzeźwił, Cezar odżył i począł życie od śpiewów tryumfalnych i igrzysk ulubionych… poświęcając świątynię Poppei. Wśród tych szybko po sobie następujących wypadków, jeden z rzezańców Nerona, w chwili gniewu jego osmagany, wybiegł z Palatynu roznosząc wieść, że Cezar ma myśl wyrznąć w pień wszystkich Rzymu mieszkańców, zapalić miasto znowu i wypuścić dzikie źwierzęta z klatek pretoryańskiego obozu, a sam uciec do Alexandryi. W mgnieniu oka wszystko co się go jeszcze trzymało, opuszcza Cezara; legije, straże pretoryan, germańskie pułki, Senat nawet powstaje groźny przeciwko upadłemu. Na Palatyn bieży resztka niedobitków, oznajmując mu już wyrok śmierci i potępienie nieochybne. Neron chwyta złotą puszkę z trucizną zdawna przez Locustę przygotowaną, i z kilką ulubieńcami biegnie się ukryć w ogrodach Serviliusa. Tu w gąszczy drzew zaczajony, coraz nowe przedsiębierze środki, chce uciekać, posyła do Ostii wyzwoleńców aby mu gotowano okręta, aby trybunów i setników na jego przeciągali stronę… Ale go już nikt nie słucha, a jeden ośmiela się wyrzec z pogardą: — Jest-że ci śmierć tak straszną?? Po chwili Neron myśli znów oddać się w ręce Partom, prosić Galby o litość, w żałobie wynijść do ludu, stanąć na trybunie oskarżając się i prosić miłosierdzia… choćby w dalekim Egypcie przytułku. Mowę nawet w tym celu przygotowaną nakreślił na tabliczkach, które przy nim znaleziono. Tymczasem noc nadeszła; Cezar znużony wysileniami usnął, ale się budzi miotany strachem, osamotniony, opuszczony od swych straży. Śle do przyjaciół nadaremnie, nikt nie przybywa. Sam jeden prawie wychodzi z kryjówki i wlokąc się od domu do domu, do drzwi zamkniętych kołacze a nikt otworzyć mu nie chce. Po chwili, strwożony powraca do izby, ale tu straże uciekające zabrały mu ostatnie okrycie i jego puszkę z trucizną. Przelękły, śle po gladyatora Spicillusa, aby go przyszedł zabić, gdyż sam sobie zadać śmierci nie umie, on, co tylu słowem jedném zamordował! I tém nawet nikt dopomódz mu nie chce. — Przyjaciela… nieprzyjaciela nie mam nawet! — woła w rozpaczy — nikogo!! Bieży do Tybru, chcąc się utopić; wraca nie mając siły odjąć sobie życia. Wyzwoleniec Faon ofiaruje mu się wreszcie ukryć go w swym domu, między Salaryjską a Nomentańską drogą… Błysła nadzieja ratunku, podają mu konia, siada nań bosy, okryty płaszczem ciemnym, z głową i twarzą osłonioną i jedzie ze Sporusem i cztérma wyzwoleńcami swymi, wśród burzy która huczy piorunami, wśród wycia wichru i drżenia ziemi kołyszącéj się pod ich stopami. Przejeżdżając mimo obozu, słyszy miotane na siebie przekleństwa, spotyka co chwila ludzi szukających, dopytujących o Nerona… Koń jego pada, wiatr zrywa mu z twarzy zasłonę, i mijający pretoryanin go wita, a Cezar truchleje. Nareszcie, ścigany piorunami i złorzeczeniami, przybywa do domku Faona ubocznemi drogi, oszarpany cierniem, odarty gałęźmi przez które przedzierać się musiał, i upada znużony, otworem wciskając się w podziemie wilgotne. Tu mu chleb czarny i liche jadło przynoszą, ale zgłodniały nawet w rozpieszczone wziąć go nie może usta. Słudzy namawiają go na śmierć — on jeszcze się waha, boi, nie umie, nie chce. I zwlekając ostatnią godzinę, każe wprzód dół kopać dla siebie, patrzy i woła zadumany: — Umrzeć! umrzeć co za strata! umierać, w kwiecie wieku tak wielkiemu artyście! Nadbiega Faona posłaniec z wieścią, że Senat ogłosił Nerona nieprzyjacielem ojczyzny, że go szukają wszędzie dla spełnienia wyroku. — Na cóż mnie skazano? — spytał. — Nagi, z szyją w widłach ściśniętą, na śmierć bitym być masz Cezarze! Neron blednie, porywa dwa sztylety, probuje ich ostrzów… i odłożył je znowu. Chwila ostatnia nie przyszła jeszcze. — Sporus! rozpocznij przedśmiertne jęki… dajcie mi przykład — woła — o! nie mam męstwa! Nieprzystało to Neronowi! Wtém wrzawa i tentent oznajmują pogoń przybywającą; Neron jeszcze wiersz z Illiady Homera znalazł na ustach pobladłych. Tentent szybkich rumaków uszy me uderza… I z pomocą Epafrodita, sztyletem nakoniec gardło sobie przebija. Konał jeszcze gdy wchodzący Setnik szyję mu połą sukni przewiązał, mimowolnie go ratując. — Za późno! — zawołał Neron — i skonał ze straszliwie otwartemi oczyma, które przerażały patrzących. Takim był zgon téj potwory, któréj wola tysiące ludzi gniotła i mordowała — zgon bezwstydnie podły, godzien haniebnego życia. Ostatni z Cezarów rodu, nie miał nawet siły niewolnika, który w Cyrku głowę w koło rozbiegłego wozu rzuciwszy, roztrzaskał ją ze stoicką odwagą. Jedna do ostatka wierna mu wyzwolenica, dziewczyna z ludu, Aktea, popioły jego po cichu złożyła w grobie Domitiusa. Wiatr wieków rozwiał je po pustych Rzymu polach… Na nim wygasł ród jego, półtora wieku panujący Rzymowi. Tym obrazem sprawiedliwego sądu Bożego skończmy opowiadanie nasze… krwawo świtająca jutrzeńka nowéj ery wschodzi po téj nocy posępnéj. Żytomierz, d. 19 czerwca 1859. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/capreae-i-roma-tom-drugi/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Józef Ignacy Kraszewski, Capreä i Roma: obrazy z piérwszego wieku: 4ry tomy we 2ch, T. 2, wyd. J. Zawadzki (nakł., druk.), Wilno 1860. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl) na podstawie tekstu dostępnego w serwisie Wikiźródła (http://pl.wikisource.org). Redakcję techniczną wykonał Wojciech Kotwica, natomiast korektę utworu ze źródłem wikiskrybowie w ramach projektu Wikiźródła. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. ISBN-978-83-288-2399-0