Paweł KoziołPeregrynacja na dzień 1 listopada 2002 i na grób dziadka, malarza czerwonych obrazów
1ulica ulizana językiem ciemności
powietrze zimne deszcz cierpliwy: czeka
sam na siebie a tramwaj zwleka już godzinę
bo święto zmarłych ich więc kolej bardziej
5podziemna cały tabor tam zstąpił choć zabrać
obiecał wiersz z warszawskich nieprzystanków
na ten największy szary skąd się zacznie
długi marsz pospiesznego gdzie prawdziwy tor
będzie tarł koła slangiem szyn podnosił
10pociąg przedmiot liryczny ponad język
rzeki aż nagle pauza nie peron a pora
żółtego światła stacja trawa
ogród trzy puste ule światło jednak z innej
wysokości nie miód lecz sześciokątny
15wykres: zszarzałe plastry dachówek pod skórą
takiego domu byli razem jak cukry proste
jak prosty bo podskórny zestaw farb: czerwienie
mocno związanych nitek krwi jak splot
płótna na który patrzę sam podróżny pigment
20szczelnie objęty tylko przez tubkę wagonu
oraz przez myśl (nie przejdzie) że nim mnie otworzy
stacja to zmarłych winno się spotykać już
teraz w blasku wytrawnym jak werniks jak bejca
dla oszczędności czasu dla jedności miejsca
25ruchomego jak piasek wstępnego jak grunt
podobrazie podbrzusze podglebie na którym
pędzel przyswaja sobie ściągawkę ściągniętej
etykietki dziurawą lekcję aluminium
ta czerwień w tubce nie jest tylko słowem
30
alizaryna[1]. porównać to z nimi
zawiniętymi ledwie w napis śmierć