Spis treści

      Maria KonopnickaBajka o świerszczu

      1
      Nie był on z świerszczów, co spokojnie siedzą
      I liście jedzą,
      Albo zgrubiały kadłub wlokąc z paszy zmudnie
      Pod cień w południe,
      5
      Burmistrzują po lipie, jak po własnym dworze,
      W wieczornej porze,
      O to tylko troskliwe, by wyszedł z ich nory
      Przychówek spory.
      On był z tych dumnych świerszczów, których pierś kosmata
      10
      Objąć chce kręgi świata.
      Od kwitnących jaśminów u dworskiej lewady,
      Aż po tych gwiazd mirjady,
      Co na liljowem niebie rozbłysły srebrzyście,
      Daremnie szumią drzewa w swe najsłodsze liście,
      15
      Daremnie gazy rąbków z pod ciemnej sukienki
      I brzęczek cienki
      Dobywa najsmuklejsza z świerszczowych dziewic koła,
      Wabi i woła.
      — «Nie dla mnie rozkosz! — rzecze do swej Dulcynei
      20
      Brunatny mąż idei —
      Nie dla mnie miłość i wrzawa biesiady!
      Tam, gdzie ten pierścień blady
      Tli na bławatów nocy niekoszonym łanie,
      Pójdę, i nową drogę znajdę wam, ziemianie,
      25
      Co po zapiecków dworskich tarzacie się pyle!
      Wrócę-li w dobrą chwilę,
      Bądź mi wierna, i z mirtu oczekuj mnie wiankiem».
      Rzekł, dosiadł konia, co już stał przed gankiem,
      Wydawając głos donośny i tnąc młodą trawę,
      30
      I prosto w księżyc ruszył na wielką wyprawę,
      Ugodziwszy do służby bąka na panoszę,[1]
      Za cztery srebrne grosze,
      Które zamierzał wybić z miesięcznych promieni,
      (Jakby je miał w kieszeni!)
      35
      Zrazu wszystko szło dobrze. Rumak długonogi,
      Rzuciwszy ziemi progi,
      Wzniósł się z rycerzem światła nad najwyższą trzcinę.
      (Nawet wyżej odrobinę).
      A bąk trąbił pojezdne, strzegąc złej przygody,
      40
      Wedle rycerskiej ustawy i mody.
      Tak przebyli — a nów był — staje, lub dwa staje.
      Mamże opisywać kraje,
      Które się rozciągały poza dworskim stawem?
      Mamże spojrzeniem ciekawem
      45
      Przeglądać niezabudek państwa i łotoci,
      Kiedy noc je zbłękitni, a miesiąc wyzłoci?
      Mamże chór olimpijski żab przekuć na głosy,
      Nizać dyjamenty rosy.
      A błądząc przez dziewicze tataraków bory,
      50
      Oksydowane srebrem potrącać bisiory,
      I z bajki czynić pejzaż, aby mnie tymczasem
      Odjechał mój bohater, co już jest pod lasem?
      Nigdy! Porzucam pędzle i chwytam za pióro.
      Do licha z romantyzmem, trzeźwa powieść górą!
      55
      Lecę. Wtem rozmarzony pędem swojej szkapy,
      Świerszcz złoży łapy.
      I modli się do cichej, miesięcznej poświaty:
      — «Jam gwebr[2] skrzydlaty!…
      Do światła lecę, ziemi tej porzucam glinę!
      60
      Rozebrzmiewam w jasności… rozskrzydlam się… ginę…
      Nie wrócę, aż moje ramię
      Choć jeden ze złocistych kłosów tych odłamie,
      Co snopem blasków palą się nad światem!»…
      Nuż konia batem!
      65
      Jedzie, a przed nim giermek, dumając potrosze,
      Ile miodu wytrąbi za srebrne te grosze,
      Które pan mu wypłaci z miesięcznych promieni.
      (Jakby je miał w kieszeni! ).
      Nagle, pod ścianą boru
      70
      Ziemia zbyła koloru,
      Wiatr świsnął, nadleciały chmur wojenne roty,
      Zdobyły miesiąc złoty,
      Zagasła jasność, zmierzchy z każdej strony,
      Koń dęba stanął spłoszony.
      75
      Giermek w pień uderzył nosem
      I siarczystym zaklął głosem,
      A rycerz, wśród czarnej nocy,
      Wyleciał z siodła jak z procy.
      — «Błądzim, panie! — bąk krzyknie,
      80
      Wszak na księżyc trzeba
      Przez folwark jechać do nieba!
      Droga, jak strzelił! Prosto w tę latarnię,
      Przy której gospodyni odwiedza mleczarnię!
      Zbierz tylko kości, wielmożny rycerzu,
      85
      A dojedziem tak pewno, jak amen w pacierzu!…
      Czuję już nawet zdaleka
      Przedziwny zapach mierzwy i świeżego mleka!»
      Lecz rycerz, leżąc na grzbiecie,
      Iż mu coś nadpękło w karku:
      90
      — «O ty, poziomy duchu, w najemnej sajecie!
      Wracaj do swego folwarku.
      Lecz wiedz, że ten, kto lecąc do niebios światłości,
      Połamał kości,
      Szczęśliw sto razy nad nędzne to plemię,
      95
      Co nigdy skrzydeł swoich nie wzbiło nad ziemię!»
      Zamilkł, i gardząc bąka niewczesnym hałasem,
      Leżał do rana pod lasem,
      Obmuskując łapami na przeróżne strony
      Pancerz srodze uszkodzony.
      100
      Litowały się nad nim wszystkie polne kwiaty:
      Habry, powoje, bławaty,
      Podając mu czareczki balsamów i rosy.
      Ale zaledwie obrzask zróżowił niebiosy,
      Ledwie zorza wyjrzała okienkiem przez szpary,
      105
      Brzęk się zrobił, szydercze zasyczały gwary,
      Od śmiechów, gwizdów, świstów szumi cała łąka.
      Oto pod przywództwem bąka
      Nadleciał rój skrzydlaty, i dalej na żuka:
      — «Ot ci nauka!
      110
      Na księżyc chciałeś? Leż-że tu, nieboże,
      Bo ci już żadne światło nie pomoże!»
      I w promieniu słońca tańczą:
      Zielony maik z szarańczą,
      Ślepoń, co ma żonę głuchą,
      115
      Z nakrapianą ogniomuchą,
      I z smukłemi osami, pobrawszy się, trzmiele.
      A każdy ma osobną i własną kapelę,
      Słowem — wesele.
      Leżał świerszcz do wieczora, poturbowan srodze,
      120
      Ból w krzyżach cierpiąc i w nodze;
      Ledwie drugiego ranka dowlókł się do nory,
      Kaleka, chory,
      Nie klął przecież: połatał jak mógł swoją burkę,
      Zbroję, misiurkę.
      125
      I kiedy księżyc znów błysnął w lazurze,
      A bąk odęty huczał nad folwarkiem,
      Nasz Donkiszot nieszczęsny z wypleczonym karkiem,
      Wziąwszy skrzypeczki, wdrapał się na różę.
      I tak przedziwnie brzmiącym zamierzył się tonem,
      130
      Patrząc obliczem natchnionem
      W sierp miesięczny, co płynął samotnie nad światem,
      Jakby mu słowik był bratem.
      Dotąd gra. Kto ciekawy, o wieczornej porze,
      Łatwo go podsłuchać może:
      135
      Gdzie najsrebrzyściej biją promienie miesiąca,
      Leci pieśń jego tęskna i marząca.
      Przedziwny koncert, co wioskę kołysze,
      W przedsenną ciszę.
      Ileż razy w noc jasną wywabiał mnie z chaty,
      140
      Grajek skrzydlaty.
      Pod srebrny cień okwitłej w puch biały czereśni!
      Ile mi opowiadał w swojej długiej pieśni!
      Jak znam tych współsłuchaczy, co wstrzymane w pędzie,
      Liljowym mrokiem,
      145
      Siadały na gałązce lepkiej w długim rzędzie.
      Tę bursztynową żabkę ze złocistem okiem,
      Wychodzącą z bodjaków w milczeniu ciekawem,
      Te modre szklarki nad stawem.
      Tę przezroczystość nocy drżącą i miłosną,
      150
      Kiedy pióra tryskają, a skrzydła ci rosną,
      Już znam to!..
      Jeśli kiedy latam pod lazury,
      Tyś może temu winien, o świerszczyku bury,
      O grajku ciszy wiejskiej, w której serce dzwoni,
      155
      A miesiąc kładzie chryzmat zadumy na skroni!
      Dziś, daleka od łanów, którym grasz twe pieśnie,
      Widzę cię jeszcze nieraz, słyszę jeszcze we śnie,
      Razem z szumem falistych zbóż moich na łanie…
      W huku i w wrzawie życia odróżniam twe granie,
      160
      W tłumie ludzi zapadam w chat uśpionych ciszę,
      I gnana wichrem czasu — bajkę tobie piszę.

      Przypisy

      [1]

      giermka. [przypis autorski]

      [2]

      gwebr — czciciel ognia w Persji (p. w.). [przypis autorski]