Spis treści

      Bożena KeffNie jest gotowyDom pracy twórczej

      1
      Tego popołudnia
      wychodząc z domu do ogrodu
      poczułam: widok tej przestrzeni
      napina i szarpie mój nerw błędny
      5
      jak nylonową żyłkę. Obraz przylega do rzeczy. I nie jest
      inaczej. Z kuchni polowej
      stojącej przy domu
      wzięłam
      kawałek chleba. Kucharka, nie przerywając czytania gazety,
      10
      nalała w mój kubek herbaty
      i jakby wyrównała tą strużką
      mój płytki, zmięty oddech. Zza domu dochodził łomot
      rzucanych na ziemię
      skrzyń z jedzeniem, padały paczki
      15
      papierów, banknotów, odzieży. Wyżwirowaną drogą
      schodziłam ze wzgórza w dolinę ogrodu
      idąc równolegle
      z czerwonym stygnącym słońcem. Na dole
      w sadzawce
      20
      wypełnionej napiętym, ciemnym kwadratem wody,
      bez szmeru brodziła para. Kobieta i mężczyzna koło
      sześćdziesiątki.
      Nad nimi
      słonawy opar budowli
      25
      wzniesionej
      przez jeden
      z ataków czasu. Pogryzając chleb
      zeszłam na skarpę ogrodu. Na asfaltowej ścieżce
      mój znajomy rysował portret
      30
      swojej nogi w wysokim skórzanym bucie
      i przytulone do niej
      dziecko. Odłożył kredę i spojrzał na mnie
      z uśmiechem, który poruszył mnie
      i ogrodził. Stromymi schodami
      35
      zbiegłam
      w najgęstsze zarośla, na sam dół
      gdzie zsypują śmieci. Od domu, górą,
      szedł głos śpiewaczki: bijące fale energii
      cofając się leciutko, jak wdech, wybiegały,
      40
      prowadziły, wiodły. Za ostatnimi krzewami, pod murem
      odsłoniłam
      rozwaloną altankę: na podłodze
      dwa złączone ciała
      pracowały
      45
      spazmatycznie, głęboko,
      tężejącym ruchem, którego rozlewiskiem
      były włosy, ramiona, plecy. Sami, skupieni tam,
      wewnątrz, gdzie te drobne już, jakby niecielesne skurcze
      wyświetlają to właśnie miejsce
      50
      rozdęte
      do zatchnięcia, do implozji. Rozsunęli się,
      a ja puściłam gałęzie
      i wracając
      przez ciemny ogród
      55
      trzymałam palec na tętnicy szyi
      licząc uderzenia
      które dzieliły ten śpiew,
      rozciągnięty teraz
      jak nie kończąca się prosta. Trwający
      60
      po tym uderzeniu w bębenek
      które go skończyło. Pies kucharki
      stanął na wysypisku
      i zadarł mordę. Przestałam liczyć
      i też spojrzałam w górę:
      65
      nad nami
      potężne, gwiaździste, czarne niebo. Patrzyliśmy
      w Czas
      wobec którego
      mogło nas już albo jeszcze nie być. Jesteśmy
      70
      i wracaliśmy razem: łeb psa
      przy moim kolanie, moje kolano
      tuż przy jego łbie.

      luty 1981