Teodor Tomasz Jeż Ogniem i mieczem, powieść z lat dawnych, tomów trzy, przez Henryka Sienkiewicza Niemało jest racji przemawiających za tym, ażebym o najnowszej albo raczej o pierwszej powieści H. Sienkiewicza, pt. Ogniem i mieczem, zachował milczenie wymowne. Wszystkie jednak racje owe skupiają się niejako w jednej, a ta jedna wyraża się za pomocą zapytania: „Co o tym, co bym w materii tej napisał, ludzie powiedzą?”. Nie jest to — wyznać należy — racja poważna, zwłaszcza że podważa i obala ją inna, tycząca się bezpośrednio korzyści piśmiennictwa naszego, a nakazująca pisać bez względu na nic. Piśmiennictwu naszemu przybyła praca autora znakomitego, zapowiedziana z góry jako arcydzieło. Z powieścią tą stało się, co się pospolicie dzieje z obrazami Matejki. Zaledwie mistrz krakowski płótno na ramach rozciągnął, aliści ze stron wszystkich rozlegają się wołania: „Maluje! — maluje! — arcydzieło” — i nikt odpowiedzieć nie śmie: „Poczekajmy, aż namaluje”. Z pyszna by się śmiałek miał. To samo się powtórzyło z powieścią Ogniem i mieczem. Zaledwie się ustępami ukazywać poczęła w felietonach „Słowa” i „Czasu”, wnet ją za arcydzieło ogłoszono. Arcydzieło! A gdy niektóre pisma czasowe obwołania tego, końca czekając, nie powtórzyły, posypały się skargi i lamenty. Zarzucano obojętność, złą wolę, zawiść. Ktoś się odważył błąd wytknąć. Wnet z powodu tego powstało oburzenie, jak by śmiałek ów świętokradztwa się dopuścił. Obok tego składane świadectwa zachwytu, ilustrowane sceny pojedyncze, zapowiadane odczyty i żywe obrazy, słowem, rozwinięto agitację na szeroką skalę, celem wrażenia z góry w czytającą publiczność polską przekonania, że najnowsza H. Sienkiewicza praca to — arcydzieło. Arcydzieło! Pierwszy to raz coś podobnego przytrafia się w literaturze naszej. Żaden z utworów Słowackiego, Krasińskiego ani Mickiewicza nawet śród takiej wrzawy pochwał nie występował przed publiczność. Nie powiadamy, ażeby manifestacja ta aprioryczna naganną być miała — z punktu widzenia handlowego, około którego bądź co bądź literatura się kupi. Jest to wyzyw wywołujący interesowanie się publiczności produkcjami literackimi. Potęgi reklamy dowodzić nie potrzeba. Wyjść ona na złe nie może w senliwości pogrążonej literaturze naszej, potrzebującej tego, ażeby kto „do wnętrza jej trzew sięgnął i zatargał”. Zaznaczamy to i przygotowujemy się do wdzięczności „Kurierom Poznańskim”, „Niwom” i in. za lamenty, skargi i oburzenia. Na tym jednak nie koniec. Na wyroku apriorycznym poprzestać nie sposób. Fakt literacki wymaga sądu a posteriori, opartego na dokumentach i świadectwach. Postaramy się o wydanie takowego. Nikt chyba nade mnie nie ceni wyżej talentu autora Szkiców węglem, Latarnika, Bartka zwycięzcy, Pamiętników nauczyciela. Talent to ogromny, pierwszorzędny. Nie po raz pierwszy przyznają mu takowy i obecnie z przyznania tego czynię wstęp do pisania o autorze Ogniem i mieczem. Z nowelistą znakomitym do spółzawodnictwa stanął powieściopisarz. Zachodzi pytanie: czy literatura na tym zyskała, czy straciła? Ogniem i mieczem jest to powieść o zakroju bardzo poważnym — powieść historyczna, wprowadzająca autora do towarzystwa Walter Scotta i Dumasa ojca, Henryka Rzewuskiego, Zygmunta Kaczkowskiego i J. I. Kraszewskiego. W powieściopisarstwie powieść historyczna zajmuje stanowisko takie samo, jak w malarstwie malarstwo historyczne. W ogóle pomiędzy malarstwem a powieściopisarstwem zachodzi analogia czyniąca dwie te sztuki jedną i tąż samą, różniącą się jeno techniką w wykonaniu, którego dobroć takim samym regułom podlega i od takich samych warunków zależy. I tu obraz, i tu obraz — ten skoncentrowany, uchwycony w momencie jednym, skrystalizowany niejako, ów rozwinięty, opowiedziany i wymotywowany. Warunki przeto i reguły różnią się nie istotą, ale rozmiarami, idącymi wszerz, wzdłuż i w głąb. Powieściopisarz obejmuje zakres obszerniejszy aniżeli malarz i ma zadanie do rozwiązania z jednej strony łatwiejsze, z drugiej trudniejsze: łatwiejsze, o ile pisanie łatwiejszym jest od malowania; trudniejsze ze względu na to, że pisarzom nie wystarcza samo uplastycznianie przedmiotu, stanowiące dla malarza rzecz główną; że mu nie wystarcza fantazja, która obrazy poezją zabarwia; że zaglądać musi do tajemnic duszy ludzkiej i tajemnice owe rozwijać umiejętnie a wytwornie, zarówno przed okiem, jak przed umysłem czytelnika. Jak dla dramaturga, tak dla niego charaktery stanowią wiązanie, na którym opierać się winna budowa artystyczna. Gdy zamiast charakterów występują typy, powieść powieścią być nie przestaje, ale się o całą wysokość psychiczną obniża. Z typami sprawa dla autora łatwiejsza. Chodzi o prawdę i o wprawienie ich w akcję w sposób zajmujący. Pisząc niegdyś o powieści historycznej, podzieliliśmy ją na dwa rodzaje: kronikarski i historyczny. „Różnica pomiędzy tą a ową (powieścią) zachodzi ta sama co pomiędzy kroniką a historią — pomiędzy notowaniem faktów a ocenianiem takowych. Różnica to znaczna, nadająca historyzmowi powieściowemu charakter dwojaki, a całkiem odmienny. Powieściopisarz-kronikarz, wybrawszy sobie w dziejach punkt pewien i ześrodkowawszy na takowym twórczość swoją artystyczną, stawia się na punkcie tym sam i z niego na teraźniejszość spogląda”. Ogniem i mieczem należy do rodzaju tego — to jest do rodzaju kronikarskiego, rodzaju mającego za zadanie odtwarzanie przeszłości. Autor założył sobie skreślenie obrazu, o ile można najdokładniejszego, momentu dziejowego bardzo ważnego, ogromnie ciekawego i nader bogato zaopatrzonego w materiał dramato- i powieściopisarski. Dziwić się należy, dlaczego materiał ten tak dotychczas użytkowanym był mało. Sienkiewicz się od razu do niego zwrócił, co świadczy, że posiada rzut oka artystyczny, prowadzący go trafnie w wyborze przedmiotu. Trafił dobrze: na chwilę wybuchu wojen kozackich, i trafnie dobrał sobie postacie do zawiązania i przeprowadzania akcji powieściowej, umieszczonej w ramach zawierających się pomiędzy ucieczką Chmielnickiego na Sicz a bitwą pod Zborowem. Za tło służy jej działalność wojenna księcia Jeremiasza Wiśniowieckiego, której znów za tło służą wypadki straszne, scharakteryzowane bardzo trafnie tytułem powieści. Osnowa opowiadania opiera się na założeniu o ile prostym, o tyle nienowym: na miłości dwóch dla jednej. Porucznik z chorągwi księcia Jaremy, Jan Skrzetuski, i watażka kozaczy, Bohun, rozmiłowali się w księżniczce Helenie Kurcewiczównej, wyprowadzającej ród swój od Kurcewiczów-Bułyhów, potomków Koriata czy Ruryka. Znajdowała się ona na opiece u stryjenki, która opiekowała się też i mająteczkiem jej, zwanym Rozłogi, położonym na trakcie z Czehryna do Łubien, rezydencji księcia Jaremy. Stara kniahinia, wdowa, sześciu synów matka, była to kobieta, która się tytułem jeno różniła od półdzikich towarzyszek półdzikich rycerzy zamieszkujących Ukrainę. W dzikości synów wychowała; synowicę zaś Bohunowi przyrzekła dlatego, że Bohun z góry ją z kalkulacji z opieki nad majątkiem skwitował. Miłość dla cudnie pięknej księżniczki zaślepiała go. Człek odwagi wściekłej, porywczy, burzliwy, pijak, w obecności jej łagodniał, barankiem się stawał. Skrzetuski spotkał się z nią w podróży — w ciągu której umykającemu na Sicz Chmielnickiemu życie uratował — pięknością jej się zachwycił, od razu (za prędko trocha) się w niej rozkochał i wzajemność jej uzyskał. Wraz z wypadkami politycznymi rozsnuwać się poczęła intryga powieściowa, polegająca na tym, że piękną księżniczkę Bohun wydrzeć chce Skrzetuskiemu, Skrzetuski Bohunowi. Jednemu i drugiemu przeszkadzają wypadki, w których pierwszy udział bierze jako namiestnik, następnie porucznik chorągwi husarskiej, drugi — jako pułkownik kozaczy. Helena jest tą nicią czerwoną, co się przez nie przewija, raz się pokazuje, znów przepada, przechodzi przez niebezpieczeństwa bez liku, w końcu łączy się ze Skrzetuskim węzłem dozgonnym. Opowiadanie prowadzone jest w sposób bardzo zajmujący, bardzo zajmujący — powtarzamy to z naciskiem; opowiadanie bowiem stanowi wdzięk najważniejszy i — z przeproszeniem profesora krakowskiego — zaletę główną utworu. Wdzięk w opowiadaniu jest zaletą wielką. Posiadają ją w stopniu wysokim romansopisarze francuscy. Jest to ich specjalność, w której posługują się sposobami sztucznymi, polegającymi na tak zwanych „szpagatach” (ficelles), służących do zaciekawiania czytelnika do ciągu dalszego. Sienkiewicz ucieka się do sposobów tych, których smak delikatny nie uwzględnia i nie uznaje. Każdy tom powieści szpagatem się kończy; każdy niemal rozdział z rozdziałem następnym szpagat wiąże. Środek ten razi, gdy używanym jest za często i za zbyt wyraźnie, jak, np. wykrzyknik ów na końcu tomu drugiego „Bar wzięty!”, gdy się Skrzetuski do Baru po narzeczoną wybierał. „Czas”, zdaje się, jeżeli nie inny eiusdem farinae dziennik, zawiadamiał, że wieść ta wielki pomiędzy czytelniczkami sprawiła popłoch. Być może. Dowodzi to tego, cośmy powiedzieli powyżej o sposobie opowiadania. Widzieliśmy w teatrach spektatorki, wylewające obficie łzy rozrzewnienia na sztukach bardzo lichych. Bądź co bądź jednak, umiejętność rozrzewnienia i zaciekawienia jest ze strony autora zaletą niemałą, która, w znaczeniu podszewki, przyczynia się ogromnie do podniesienia wartości utworu. Sama ona jednak jest — podszewką — nie czym innym. Sama ona nie zapewnia jeszcze utworowi poczesnego w literaturze miejsca. Z podań wiemy, że babki nasze oderwać się nie mogły od Julii i Adolfa generała L. Kropińskiego i rozpłakiwały się nad losami „dwojga kochanków nad brzegami Dniestru”. Powieść ta atoli przeminęła bez śladu jak wiele innych, w czasie swoim ogromnie zajmujących, lecz pozbawionych tych zalet, które znamionują dzieło sztuki. Bardziej frapujący i świeższy podszewkowych uroków przykład mamy na powieściach tak głośnego i tak rozchwytywanego lat temu czterdzieści Michała Czajkowskiego. Kto dziś o niego pyta? Propáu Kozák z dudámy, pomimo że w dudy dmuchać umiał niezgorzej. L. Kropińskiego i M. Czajkowskiego przytoczyliśmy dla wytłumaczenia rzeczy za pomocą przykładu, nie zaś dlatego, ażebyśmy do nich Sienkiewicza przyrównywać mieli. Nie! Pomiędzy nimi spólnego nie ma nic innego, tylko używanie sposobów zaciekawiania, wzbudzających zajęcie w czytelniku, który, gdy zajętym jest, na resztę nie zważa. Co go tam reszta obchodzi! Obchodzi go kwestia ważna: czy się Numa z Pompiliuszem pobrali, gdy pomiędzy Numą a Pompiliuszem autor nagromadził przeszkody takie, których — zdaje się — sam diabeł nie usunie. Reszta owa jednak jest to właśnie to, co utworowi zapewnia trwałość wiekuistą, a co przede wszystkim polega na kompozycji, wyrażającej się za pomocą ustawienia i ugrupowania na ruchomym obrazie dramatycznym figur, i na poprawności rysunku. Pod względem tym powieść historyczna Sienkiewicza przedstawia strony słabe. Postacie główną odgrywające rolę pochowane są w cieniu; zasłaniają je całkowicie postacie drugorzędne i podrzędne. Te ostatnie, na pierwszy wysunięte plan, spychają w głąb obrazu Skrzetuskiego, Bohuna i Helenę. Żadna z osobistości tych, z wyjątkiem do pewnego stopnia Bohuna, sama przez się nie działa nic: wszystko za nie robią komparsy, tak że wypada w końcu, iż opowiadanie, zasnute w założeniu około i dla Skrzetuskiego, Bohuna i Heleny, idzie całkowicie na rachunek Zagłoby, Wołodyjowskiego, Podbipięty i Rzędziana — postaci paradnych każda z osobna i wszystkie razem, luboć nie jednakowo w typowych charakteryzowaniach swoich wytrzymanych. Rozpatrzmyż się w postaciach głównych i w postaciach drugorzędnych. Miejsce pierwsze należy się Skrzetuskiemu, którego autor zrobił Bayardem, rycerzem sans peur ni reproche, zakochanym tak, jak się nie kochiwali ludzie w czasach owych, i zapatrzonym w księcia Jeremiego, jak się w wojownika zapatrywać zwykli żołnierze z rzemiosła, walecznym i nabożnym. Książę, dowiedziawszy się, że się na coś zanosi, wyprawił go z Łubien na Sicz z listami do koszowego i innych, w istocie zaś z poleceniem rozpatrzenia się na miejscu, jak się rzeczy mają. Na Siczy przyjęto go, jak się w miejscach takich, podejrzanych o złe zamiary, gości przyjmuje; eskortę mu w nierównym, jaki stoczyć musiał boju, wymordowano i jego samego potłuczono i poraniono. Od śmierci uratowało go tylko to, że Chmielnickiemu życie ocalił, za co on Zaporożcom i Chmielnickiemu odwzajemniał się… kazaniami. Kazania prawił i wszem wobec, i buntownikowi zbiegłemu a z Tuhaj-begiem konszachty czyniącemu na osobności, zaznaczając w sposób ten swoje w powieści stanowisko. Kazania te, rzecz prosta, skutku nie wywarły, zaświadczyły jeno, że książę, powierzając Skrzetuskiemu misję taką delikatną, zrobił wybór niekoniecznie trafny. Rany obezwładniły bohatera powieści. Rannego wiózł Chmielnicki ze sobą pod Żółte Wody, pod Korsuń, do Korsunia i tam wolno puścił, zaopatrzywszy go w piernacz, dla zapewnienia mu swobodnego pomiędzy Kozactwem i czernią zbuntowaną przejścia. Chory, znękany, ruszył Skrzetuski do Łubien na Rozłogi, śród śladów mordów i zgliszcz, śród tłuszcz rozjuszonych; spieszył do bogdanki i dobiegłszy nocą, przy świetle księżyca, zastał ruinę. Dom zburzony i spalony, kniahinia zamordowana, młodzi książęta pomordowani, księżniczki ani śladu. Na zgliszczach usiadł w rozpaczy pogrążony. „Desperacja mentem mu pomieszała”. W stanie tym znalazło go przyciągające właśnie wojsko książęce. Koledzy otoczyli rycerza „i poglądali na niego ze współczuciem. Niektórzy obcierali łzy rękawicami, inni wzdychali żałośnie. Aż nagle z koła wysunęła się jakaś postać wyniosła i zbliżywszy się z wolna do namiestnika, położyła mu na głowie obie ręce. Był to ksiądz Muchowiecki”. Ksiądz odmawiać począł pacierz po łacinie i doprowadził takowy do „fiat voluntas Tua”. Tu przerwał i powtórzył głośniej i uroczyściej: „— Fiat voluntas Tua!… Cisza zapanowała głęboka. — Fiat voluntas Tua!… — powtórzył ksiądz po raz trzeci. Wtedy z ust Skrzetuskiego wyszedł głos niezmiernego bólu, ale i rezygnacji. — Sicut in coelo et in terra! I rycerz rzucił się na ziemię ze szlochaniem”. Takim jest oświetlenie, w którym autor postawił bohatera powieści. Ten rycerz szlochający i ci dokoła niego wojownicy wzdychający: na obrazie rzecz taka nazywa się chybą w rysunku. Wzdychania i szlochania zdarzają się na bożym świecie, ale nie w szeregach bojowych, w których tkliwość tego rodzaju nie na swoim znajduje się miejscu. Tkliwością zresztą nie odznaczali się praojcowie nasi. Szlochali i wzdychali po pijanemu; na trzeźwo nie dopuszczali się tego, w obecności świadków zwłaszcza — i to świadków takich. Zachodzi tu wyjątkowość od reguły ogólnej. Wyjątkowość ta wymagała innego nakreślenia sceny. Powinien był autor do zbolałego i zrozpaczonego pana Jana sprowadzić księdza samego — niechby się scena odegrała we cztery oczy, przy świetle księżyca i przy pacierzu. Wiedziano by, że nie jest to przedstawiciel typowy rycerstwa polskiego z wieku XVII, ale okaz wyjątkowy, wytwór fantazji autora, wymodelowany wedle wzoru książąt owych, o których Alf Aldonie opowiadał, że są: Waleczni w boju, jak nasi rycerze, Tkliwi w miłości, jak nasi pasterze. Widok tego, nadzwyczajnie w miłości wiernego i z miłości, w dalszym powieści ciągu, chorującego rycerza, zajmującego w intencji autora pierwsze na obrazie miejsce, budzi niesmak pewien. Chciałoby się na miejscu tym widzieć kogo innego — kogoś tęższego duchem i lepiej kwalifikującego się na charakter. Skrzetuski charakterem nie jest; bez woli własnej, niby pionek na szachownicy posuwany, idzie tu, idzie tam, dokazuje cudów waleczności i odwagi; z oblężonego Zbaraża przekrada się przez kozackie i tatarskie tabory i zanosi królowi wiadomość o rycerstwie, dogryzającym resztki koniny i strzelającym resztkami prochu. Król był w Toporowie. W Toporowie znalazła się i Helena — u księdza. Księża opatrznościowo czuwają nad miłością. Jeden dźwignął zrozpaczonego za pomocą „fiat voluntas Tua”; drugi stał się narzędziem, za pomocą którego cnoty rycerza wynagrodził „Król królów”. To się bardzo podobać musiało niektórym w Krakowie, ale to znaczy, że opatrzność popychała bohatera powieściowego raz w tę, znów w ową stronę, aż go dopchała nareszcie do nagrody. „Fiat voluntas Tua” — gdyby nie to, byłby zginął. Gdyby nie to, nie byłby takim, jakich wówczas nie bywało. Ani charakter, ani typ. Aż żal, że ten kaznodzieja niedoszły i wojownik, do szlochania, drętwienia i mdlenia z miłości skłonny, pełni funkcję ogniska artystycznego w powieści. Lepiej bez porównania narysowanym jest Bohun, spółzawodnik Skrzetuskiego. Natura dzika, wędzidła niecierpiąca i zarazem uległa — dziewczynie. Fenomeny takie wymotywują się psychicznie, za pomocą prawa kontrastów. Przewaga na stronę jedną wywołuje przeciwwagę na stronie drugiej. Równoważeniu się dwóch sprzeczności pośredniczy najczęściej namiętność — sadzająca Herkulesa u stóp Omfalii i zmieniająca go w prządkę, prowadząca Samsona do Dalili i zniewalająca go do wyjawienia kochance tajemnicy włosa. Herkules-Samson kozaczy nie prządł i tajemnicy żadnej nie wyjawił, ale drżał niby listek osiczyny wobec księżniczki, której rodzinę wymordował i którą do rąk w Barze dostawszy, w jarze podolskim pod opieką Horpyny-czarownicy ulokował. Na dobry ład, w jarze tym powinien się był sam zostać — u nóg dziewczyny jak pies się czołgać i zmarnieć. Wymagała tego logika namiętności, kierującej krokami jego. Tak go przedstawia autor. Syt bogactw, które narabował, syt sławy, którą w bojach zyskał: na drodze tej nie przyświecała mu już nadzieja najmniejsza pozyskania serca tej, którą pokochał całą duszy dzikiej potęgą. Nie pozostawało mu już nic innego, jak to, co zrobił Herkules: psie czołganie się, dłoni modlitewne składanie i o litość błaganie. Zamiast tego pod dobrą ją wprawdzie pozostawił wartą, ale opuścił i na boje poleciał. Czy myślał, że gdy się bardziej jeszcze wykąpie w krwi szlacheckiej, która jej krwią była, to się jej milszym stanie? Dobry ogólny rysunek szwank w punkcie tym szczegółowym poniósł. Herkules poszedł drogą nie herkuliczną, ale fantastyczną, co o rozmiarach miłości jego wątpić każe i namiętność w powietrzu zawiesza. W punkcie tym szczegółowym motywy psychiczne, podłożone zrazu właściwie, nagle giną. Licho wie, co Bohun spłodził. Na boje poleciał — na to, ażeby raz po raz zabijany, raz po raz wskrzesał. Trafiło się mu to razy — ile? — trzy, czy dwa, raz atoli tak dokładnie, że wskrzesł cudem, albowiem się w tak krótkim czasie z ran, w pojedynku z przyjacielem Skrzetuskiego poniesionych, wyleczyć nie mógł. Jak się on tam leczył, nie wiemy: autor nam nie powiada tego. Wedle porządku zwyczajnego ludzkiego, Bohun powinien był czas cały akcji najgorętszej przeleżeć. Toż samo i Skrzetuski. Spółzawodnicy obydwa zapadają na choroby zanadto niebezpieczne i przychodzą do zdrowia za zbyt nagle. Tu śmierci w oczy zaglądał — ba, nawet za umarłego uchodził; tu — patrz, zdrów niby ryba, tylko blady, staje i w uściski Marsa się rzuca. Autor nie czytał snadź doskonałej w jednym z pism polskich rozprawy, traktującej o chorobach w powieści. Z materiałem tym ostrożnie obchodzić się należy, dając ludziom do wyzdrowienia czasu ile potrzeba. Kniaziówna jest osobistością całkowicie bierną. Pokochała, bo pokochała: to w porządku. Miłość jest ślepą. Pokochawszy jednego, nienawidziła drugiego. Z miłością i nienawiścią nosi się jak — nie powiem — i sama, żeby też palcem kiwnęła. To ją wodzą, to ją noszą. Z Rozłogów wyprowadził ją — Bohunowi spod rąk wykradł — Zagłoba i przeprowadził za chłopca przebraną do Baru. Tu by zapytać należało: „Gdzie Rzym, gdzie Krym?” — gdzie Rozłogi, gdzie Bar? Autor nam marszruty całej nie podaje, tylko zbiegów przez Dniepr przerzuca i następnie ich na Bożą wolę puszcza. Przedostają się do Baru, luboć — jak się zdaje — składniej by im i łatwiej było udać się zamiast w głąb Rusi na Wołyń, buntem jeszcze niezajęty. Kto wie jednak, co pana Zagłobę do wybrania tego, a nie innego kierunku skłoniło. Jest to dla czytelnika zagadka i my zagadki tej rozwiązywać nie będziemy inaczej, jak w ten sposób, że zachodzą okoliczności, które człowieka zmuszają. Musiała tedy kniaziówna do Baru się schronić i trafiła z deszczu pod rynnę, albowiem Bar Kozacy zdobyli. Przy zdobyciu był Bohun. Dowiadujemy się o tym stąd, że Helenę ranioną — zraniła się nożem sama — spotykamy w kołysce, pod eskortą Bohuna, u wnijścia do jaru, w którym mieszkała Horpyna-czarownica. Pod Horpyny opieką zostaje tak długo, aż po nią przybywają Zagłoba i Wołodyjowski, przyprowadzeni przez Rzędziana, który Skrzetuskiemu pachołkował; zabierają ją i uprowadzają. Nic ta kobieta nie zrobiła sama przez się. Ani charakter, ani typ. I na obrazie na pierwszym figuruje planie — dlatego chyba, że bardzo piękna. Niech tak będzie, pomimo że w dobrej kompozycji tak być nie powinno. Plan pierwszy jest dla postaci działających, nie zaś dla prowadzanych, noszonych, słowem, popychanych. Tak się tedy przedstawiają trzy postacie główne. Działają za nie podrzędne, których jest sporo, pomiędzy nimi jednak odznaczają się dwie, mianowicie: szlachcic Zagłoba i szlacheckiego pochodzenia pachołek Rzędzian. One związują i rozwiązują, pierwszy w charakterze mistrza na fortele, drugi jako deus ex machina. Gdy pierwszemu konceptu nie staje, wówczas zjawia się drugi z wiadomościami i rozwikłuje wypadków plątaninę. Zagłoba, przerobiony na polskiego Falstaffa, namalowany jest paradnie, Autor postać tę traktował con amore, co widne stąd, że ją na widoku utrzymuje najdłużej i odziewa w talentu swego właściwości najlepsze. Świetnym jest ten pijak, żarłok i moralista, łgarz, tchórz i rycerz, który służyć by mógł za przedstawiciela, zaznaczonego rozprawą haniebną pod Piławcami, momentu dziejowego. Frant, z pełną wybiegów głową, zjawia się po raz pierwszy na arenie powieściowej w Czyhryniu, gdzie, gdy Skrzetuski na Sicz jechał, na kwaterę go swoją, celem dowiedzenia się od niego, jak rzeczy stoją, zaprosił i tak doń przemówił: „— Mam ja trójniak bardzo przedni, może waść kusztyczek pozwoli? — Kiep odmawia, gdy nie kiep prosi. Właśnie mi cyrulik miód pić zalecił, żeby mi melankolię od głowy odsiągnęło. Ciężkie bo to czasy na szlachtę się zbliżają: dies irae et calamitatis. Czaplicki zdechł ze strachu, do Dopuła nie chodzi, bo tam starszyzna kozacka pije. Ja jeden stawiam mężnie czoło niebezpieczeństwom i dotrzymuję onym pułkownikom kompanii, choć ich pułkownikostwo dziegciem śmierdzi. Dobry miód! Istotnie bardzo przedni! Skąd go waść masz? — Z Łubniów. To dużo starszyzny tu jest? — Kogo tu nie ma? Fedor Jakubowicz jest, stary Filon Dziedziała jest, Daniel Neczaj jest, a z nimi oczko w głowie: Bohun, który stał mi się przyjacielem od czasu, jakem go przepił i obiecałem go adoptować. Wszyscy oni śmierdzą teraz w Czehrynie i patrzą, w którą stronę się obrócić, bo nie śmią jeszcze otwarcie przy Chmielnickim się opowiedzieć. Ale jeśli się nie opowiedzą, to będzie moja zasługa. — A to jakim sposobem? — Bo pijąc z nimi, dla Rzeczypospolitej ich kaptuję i do wierności namawiam. Jeśli król nie da mnie (?) za to starostwa, to wierzaj waćpan, nie ma justycji w tej Rzeczypospolitej ani rekompensy dla zasług i lepiej pono kury sadzać niż głowę pro bono publico narażać. — Lepiej byś waćpan narażał, bijąc się z nimi, ale widzi mi się, że pieniądze tylko próżno wyrzucasz na traktamenty, bo tą drogą ich nie skaptujesz. — Ja pieniądze wyrzucam? Za kogo mnie waszmość masz? To nie dosyć, że pospolituję się z chamami, żebym jeszcze za nich miał płacić? Za fawor to uważam, że im pozwalam płacić za siebie. — A ówże Bohun, co tu porabia? — On? Nadstawia ucha, co od Siczy słychać, jak i inni. Po to tu przybył. To kochanek wszystkich Kozaków. Wdzięczą się oni do niego na kształt małpów, bo to jest pewna, że perejasławski pułk za nim, nie za Łobodą pójdzie. A kto wie także, za kim rejestrowi Krzeczowskiego pociągną? Brat Bohun Niżowcem, jak trzeba iść na Turka lub Tatara, ale teraz bardzo kalkuluje, bo mi po pijanemu wyznał, iż się w szlachciance kocha i chce się z nią żenić, przeto nie wypada mu w wigilię ślubu z chłopy się bratać. Toć on chce, bym go adoptował i do herbu przypuścił. Bardzo przedni ten waszmościów trójniak! — Wypijże waść jeszcze. — Wypiję, wypiję. Nie pod wiechami to taki trójniak sprzedają. — Nie pytałeś się też wasze, jak się nazywa owa szlachcianka, z którą Bohun chce się żenić. — Mospanie, co mnie obchodzi jej nazwisko? Wiem tylko, że jak Bohunowi rogi przyprawię, to się będzie nazywać: pani jeleniowa. Namiestnik uczuł nagle wielką ochotę trzepnąć w ucho pana Zagłobę, ten zaś, nie spostrzegłszy się na niczym, mówił dalej: — Za młodych lat był ze mnie gładysz nie lada. Żebym tylko waści opowiedział, za co palmę w Galacie otrzymałem! Widzisz tę dziurę na moim czole? Dość, gdy ci po wiem, że mi ją rzezańcy w seraju tamecznego baszy wybili. — A mówiłeś, że kula rozbójnicka? — Mówiłem? Tom dobrze mówił! Każdy Turczyn rozbójnik; tak mnie, Boże, dopomóż”. W charakterze tym utrzymuje się przez ciąg cały opowiadania, bierze udział w bojach, do których nie stawać by wolał, ale staje i czyny cudze na rachunek własny karbuje; sianem się wykręca, trafnych rad udziela i do muru przyciśnięty, lwią w sobie z tchórzostwa odwagę rozwija. Postać to w roli swojej wytrzymana doskonale, a przy tym na wskroś rzetelnie typowa. Dla falstafizmu takiego szlachectwo polskie rozsadnikiem było. Figury tego rodzaju zdarzają się dziś, a nie dopieroż w wieku XVII — patrioci, co na rachunek cudzy, pro bono publico, objadają się i opijają, bicze z piasku kręcą i nosem czmychają. Postać doskonała — doskonała aż za wiele, sobą bowiem zaćmiewa inne: nie uwydatnia, jakby być powinno, ale zaćmiewa, co stanowi w kompozycji wadę ważną. Patrzącemu się na obraz sprawia ona dystrakcję. Wielki brzuch i wielki łeb z dziurą pana Zagłoby zanadto naprzód wystają, język jego za dużo miele, a przy końcu, w konkluzji, nie dostaje się mu nagroda powieściowa. Jemu to należało powierzyć wręczenie Heleny Skrzetuskiemu, nie zaś wynalezionemu ad hoc księdzu. Niechby sobie ksiądz obecnym był, mimo że on do powieści wlazł jak Piłat w Credo albo jak święty Stanisław na obraz Matejki Bitwa pod Grunwaldem. Ponieważ jednak tak autorowi wypadło, więc nie ma co. Panu Zagłobie atoli, który księżniczkę wyprowadzał i uprowadzał, włosy jej szablą ucinał i za chłopca przebierał, torbanistę dla miej udawał i wiernym jej był – jemu, co ją jak „córuchnę” pokochał, stała się krzywda wielka. Krzywda ta odbiła się na scenie, uczyniła ją bowiem bardzo słabą. Nie byłaby taką, gdyby ją Zagłoba zabarwił. Bez niego rozpłynęła się w łzach perlistych kochanki, w szeptaniu trzęsącymi się wargami kochanka, w płaczu księdza i w fenomenie, co się w ten wyraził sposób, że „Rzędzian buczał (?) tak, jakby jego państwo pomarli”. Ciekawa rzecz, co o scenie tej, ku której podąża ze stron wszystkich żywa czterotomowa akcja, estetyk, pogromca Klonowicza, powiada? Nam się wydaje ona mdłą, bladą, bezbarwną — zamarłą, tak że się aż zapytać chce: czy to warto było zapisać tomów cztery i wyekspensować tyle sztuki opowiadaniowej na to, ażeby doprowadzić Rzędziana do „buczenia”? Rzędziana, któremu się w akcji powieściowej ważna dostała rola, zaleca wierność panu wypróbowana, usłużność wielka i chytrość nie mniejsza. Przebiegłość, jakiej on dowody składa, zadziwia trochę w wyrostku szesnastoletnim. Czemu autor lat mu o kilka nie postąpił? Zdarzają się atoli dojrzałości przedwczesne, o lata więc się spierać nie będziemy i z uznaniem przyjmiemy tę postać typową, typowość której polega na chciwości niepomiarkowanej. Za wszystko chłopak ten płacić sobie każe; nie płacą — obejdzie się, i co miał zrobić, zrobi; ale się przymawia i za pomocą przymówek trzosik sobie ładuje a ładuje. Jest to typ kosmopolityczny równie jak Wołodyjowski, oficer od dragonów w służbie księcia, figurka mała, cięta, z wąsiętami podkręconymi, istna osa w postaci rycerza, władającego szablą arte i nieznającego, co to trwoga. Służy on Zagłobie za ramię. Zagłoba gada, on bije i czyni to — ot tak — od niechcenia, udając z głupia franta. Dalej w galerii typów idzie Longinus Podbipięta z Myszykiszek, herbu Zerwikaptur, człek skromny, po dziewiczemu wstydliwy, ślubem na niewinność związany, ślubu święcie przestrzegający, bardzo nabożny, marzący o tym tylko, ażeby trzy głowy zamachem jednym ściąć, a przy tym bardzo słuszny, bardzo chudy, niepowściągliwie waleczny i niesłychanie silny. Rola jego jest podrzędną: służy głównie do tego, ażeby Zagłoba miał na czym jowialność swoją ćwiczyć. Na każdy tłustszy nieco tego ostatniego żart wstydliwy siłacz ma odpowiedź zawsze jedną: „Hadko słuchać”. Postać to narysowana znakomicie. To samo powiedzieć należy o postaciach innych wielu, przesuwających się przed oczami czytelnika, a szkicowanych po mistrzowsku, mimo że mniej więcej jednakowo. Stoją one w głębi; ta i owa nastawia się, jakby naprzód się wysunąć chciała, i chowa się. Za niektórymi żal, jak np. chociażby za panem Charłampem, który się do Wołodyjowskiego czepiał z powodu dzieweczki zalotnej, Anusi Borzobohacianki, należącej do dworu niewieściego księżny Wiśniowieckiej. Postaci takich i tym podobnych znajduje się więcej, o każdej jednak mówić nie możemy. Element niewieści reprezentowany jest szczupło. Księżna Kurcewicz Bułyha, śmiało grubym namalowana pędzlem, pokazuje się na krótko. Horpyna pełni funkcję tak na teatrach francuskich zwanej utilité. Księżna Wiśniowiecka i dwór jej przesuwa się w oddaleniu. Ot, i wszystko, z wyjątkiem, rzecz prosta, bohaterki, o której mówiliśmy powyżej. Scenę zajmują od początku do końca przeważnie mężczyźni. Pomiędzy mężczyznami dwóch jeszcze na wzmiankę zasługuje, z powodu, że charakteryzują oni sobą tło historyczne. Są nimi dwaj wrogowie nieprzejednani, dwaj przeciwnicy zapamiętali: książę Jeremiasz Wiśniowiecki i Bohdan Chmielnicki. Książę wydmuchnięty jest i jakoś niby piankowy. Hetmanowi nadał autor fizjognomię historyczną. Z pierwszym, zdaje się, jakby się żenował: przedstawił go okrutnikiem, ale okrutnikiem sentymentalnym, rozkazującym chłopów wbijać na pale z politowaniem, człowiekiem dumnym i hardym, ale pokornym wobec Pana i miłośnikiem ojczyzny bezwzględnym. Historia mówi o nim inaczej. Szlachta go miłością i zaufaniem otaczała dlatego właśnie, że był na chłopów biczem bożym, a przy tym wojownikiem z temperamentu. Co do miłowania ojczyzny, uważał siebie za królika w Rzeczypospolitej i potęgował ten zamęt pojęć, dzięki któremu nie było sposobu do ładu wewnętrznego dojść. Sprawa z Kazanowskim, jawianie się na sejmy z siłą zbrojną — są tego dowodem. Tłumił w sobie dumę obrażoną, gdy go przy rozdawnictwie urzędów wysokich pomijano, bo nie mógł robić inaczej. O niego w wojnie tej chodziło; w jego dobra bunt uderzał. Nie ofiarę więc niósł, ale potrzebie zadość czynił, nie składając tego, którym tak dzielnie władał, oręża, pomimo że mu się nie dostało ani regimentarstwo, ani buława hetmańska. Dlatego mocno naciąganiem trąci piękny opis walki, jaką książę z sumieniem własnym stoczył, kończący tom drugi. Duma doradza mu władzę samemu wziąć, bunt zgnieść i okryć się sławą wiekopomną. Śród obrazów jednak, jakie sława kreśli, odzywają się głosy wołające: „Ach! Stój nieszczęsny!…” „Sam się łudzisz, duma cię uwodzi, szatan pychy królestwa ci obiecuje”. „I znów straszna walka zawrzała w duszy księcia, znów porwał go wicher trwogi, niepewności i zwątpień. Co czyni szlachta, która do niego zamiast do regimentarzów ciągnie? Prawo depce. Co czyni wojsko? Dyscyplinę łamie. I on, obywatel, on, żołnierz, ma stawać na czele bezprawia? Ma je swoją powagą okrywać, ma pierwszy dawać przykład niekarności, samowoli, nieposzanowania praw?… On to ma dawać tak straszliwy przykład wiekom potomnym?” Niestety, on przykład ten dawał: dawał bezwzględnie i w rozciągłości całej. W powieści historycznej wymaga się nie tyle ścisłości co do wypadków, ile wierności co do wytycznych. Osobistość księcia Jeremiego jest pomiędzy wytycznymi jedną z najwydatniejszych i najważniejszych: należałoż przedstawić ją tak, jak ją historia stawia, nie zaś modyfikować onej gwoli — czemu? — czemu? — bo nie… wymogom artystycznym! Nie wchodźmy jednak w rację modyfikacji, która ostatecznie powieści ani pomogła, ani zaszkodziła, odnosząc się do tła — do bitew, ponurym a groźnym powlekających tło kolorytem. Bitwy nastąpiły, a nastąpić by musiały, tak czy owak. Na przedstawieniu Wiśniowieckiego takim, jakim był, zyskałaby jeno prawda historyczna, w odniesieniu do której w romansach dopuszcza się licentia poetica. Jeżeli autor osobistość historyczną zrozumiał tak, jak ją przedstawił — jaka na to rada? Jak zrozumiał, tak nią tło zamalował — tło bliższe, ciaśniejsze, na dalsze bowiem, obszerniejsze, pada odblask od naczelnika buntu, wodza tłumów rozhukanych, niszczących kraj ogniem i mieczem. Powstrzymać się nie możemy od przytoczenia w całości pięknego obrazu, przedstawiającego oczekiwanie Chmielnickiego na przyjście Kisiela z poselstwem i upominkami. „Od rana biły dzwony i grzmiały działa. Chmielnicki czekał przed swym dworem wśród pułkowników, wszystkiej starszyzny i nieprzeliczonych tłumów kozactwa i czerni, chciał bowiem, żeby cały naród widział, jaką to go czcią sam król otacza. Zasiadł więc pod znakiem i buńczukiem, na podniesieniu, w altembasowym czerwonym, sobolim kopieniaku, mając przy sobie posłów sąsiednich, i wziąwszy się pod boki, nogi oparłszy na aksamitnej poduszce ze złotą frędzlą, czekał na komisarzy. W tłumach zgromadzonej czerni zrywały się co chwila szmery pochlebne i radosne na widok wodza, w którym tłum ów, ceniący nad wszystko siłę, widział uosobienie tej siły. Tak tylko bowiem imaginacja ludowa mogła sobie przedstawiać niezwalczonego swego szampierza (?), pogromcę hetmanów, duków, szlachty i w ogóle »Lachiw«, którzy aż do jego czasów byli okryci urokiem niezwyciężoności. Chmielnicki przez ten rok bojów postarzał nieco, ale się nie pochylił — olbrzymie jego ramiona zdradzały zawsze siłę zdolną przewracać państwa lub tworzyć nowe; ogromna twarz, zaczerwieniona od nadużycia trunków, wyrażała wolę nieugiętą, dumę niepohamowaną i zuchwałą pewność, którą jej dawały zwycięstwa. Groza i gniew drzemały w fałdach tej twarzy i poznałeś łacno, że gdy się rozbudzą, lud chyli się pod ich straszliwym tchnieniem jak las pod burzą. Z oczu okolonych czerwoną obwódką strzelało mu już zniecierpliwienie, że komisarze nie przybywali z darami dość rychło, a z nozdrzy wychodziły na mrozie dwa kłęby pary jak dwa słupy dymu z nozdrzy Lucypera — i w tej mgle własnych płuc siedział cały purpurowy, posępny, dumny, obok posłów, wśród pułkowników, mając naokół morze czerni”. Piękny to obraz! Gdyby był autor styl — o którym słówko rzekniemy później — staranniej nieco obrobił, obraz ów byłby skończony. To hetmana posadzenie jest zarazem charakterystyką jego, charakterystyką, z której wyrzucilibyśmy jeno wolę nieugiętą. Przeciwnie, wola Chmielnickiego gięła się i w tym spoczywała jego siła. Wolę do okoliczności naginał i w lot takowe podchwytując, korzystać z nich umiał — dla celów wcale niedalekich. Tłumy rozchełznał — a tego nie chciał; pułkownikom ulegał — również nie chciał; od chana nahajami brał — nie zdaje nam się, ażeby to z wolą jego się zgadzało. Przyznanie mu woli nieugiętej świadczy, że autor nie ważył historii, nie ujmuje jednak uroku obrazowi, zawierającemu w sobie zalety godne pędzla malarza najlepszego, chociażby Matejki samego. Nie posuwamy dalej analizy osobistości, tłumiących się w powieści. Jest ich dużo — dużo ze strony tak szlacheckiej, jak kozackiej, ze sfery chłopskiej i majestatowej. Weźmiemy teraz pod nóż analizy stronę utworu zewnętrzną i rozpatrzymy kolejno właściwości opisowe i językowe. Opisowość barwna i niekiedy — jak na przytoczonym powyżej opisie Chmielnickiego widzieliśmy — wznosząca się do obrazowości, grzeszy często usterkami, pochodzącymi z nieznajomości gruntu. Weźmy np. wesele chłopskie, które znajdujemy w tomie trzecim, od stronicy 94. Gdyby Sienkiewicz wesele chłopskie na Rusi widział, nie odważyłby się onego wedle tego, jak je „opisuje naoczny świadek Beauplan”, podawać. Ostrożnie poczynać sobie należy ze świadectwami onymi naocznymi, albowiem znanym jest podanie, jako na Ukrainie sunt homines qui nec crescunt nec senescunt, nominantur chłopci. Opis taki ujść może pod piórem cudzoziemca, posługującego się dokumentami jedynie dla niego przystępnymi. Dla pisarzy naszych istnieją dokumenta na gruncie, żywe, przemawiające do oczów i do słuchu. Autor ich chyba nie widział i nie słyszał; a może widział i słyszał, ale się nie przypatrzył i nie wsłuchał, jak należy. U ludu obrządek weselny jest to zabytek starożytności odwiecznej. Co w czym obrządek ów zmienić miało? Ludzie współcześni przejęli go od dziadów, dziadowie znów od dziadów i tak wstecz w przeszłość odległą, tym bardziej że ludność nie zmieniła się w istocie swojej, nie wsiąkały w nią żywioły obce, które by na zmianę zwyczajów wpłynęły. Postało to po staremu, równie jak język, na który dwóch wieków, bez literatury pisanej i bez przymieszki języka obcego, za mało, ażeby się przeinaczyć mógł. Jak przeto za dni naszych, tak za dni, w których żył pan Zagłoba, na weselu by się nie obeszło bez rzeczy najważniejszej, bez korowaja, o którym autor Ogniem i mieczem nie wspomina. Z drugiej znów strony, co do języka, ani za dni naszych, ani w wieku XVII, Rusin by się nie odezwał: Kołyb jego trastia mordowała!; ale by powiedział: Bodaj joho trastia morduwało!, a to dlatego, że kołyb znaczy „gdyby”, jego jest formą rosyjską, nie rusińską; trastia (febra), jak tela (cielę), łosza (łoszę), szczastia (szczęście), jest rodzaju nijakiego, nie zaś żeńskiego, i wymaga w czasowniku zakończenia znamionującego rodzaj niejaki, nie na „a”, ale na „o”. W ogóle z językiem rusińskim, służyć mającym dla nadania opowiadaniu i opisom barwy lokalnej, obchodzi się Sienkiewicz niemiłosiernie — co się, dalipan, nie godzi dla powodów wielu. Czy nie można było obejść się bez barwienia lokalnego? Czy nie można było znaleźć sobie korektora, znającego język rusiński? Sochroni zamiast sochrany, szczastie zamiast szczastia, pula zamiast kula, lubystka zamiast lubystek, sładko zamiast sołodko, wzduriw zamiast zduriw albo oduriw, zła ne dełaje zamiast zła ne robyt, koli (kól) zamiast koły, duszu by zgubił zamiast duszu by zhubyw, prodali, prodali mene kak raba, na złuju dolu i na neszczastie zamiast prodały, prodały mene jak raba, na złuju dolu i na neszczastia itp., itp. Rzadko gdzie znajdzie się wyrażenie poprawne. Zdarza się przy tym używanie wyrazów niewłaściwe. Mołodyca na przykład, albo lepiej mołodycia oznacza w ogóle mężatkę, mężatkę młodą, nie babę: autor wyraz ten zastosowuje do dziewczyny. Nadawanie więc barwy lokalnej za pomocą dzierzgania mowy polskiej rusińską, wypada fatalnie — wprost razi. Z bitwami jeszcze, niestety, gorzej. W odniesieniu do nich naturalizm zmienia się w nienaturalizm. Z dzienników się dowiadujemy, że profesor krakowski w odczytach, jakie o Ogniem i mieczem ogłosił, zamianował Sienkiewicza tym, tym i owym, a także i Homerem. Co do tego ostatniego, miał po części rację. Homeryzm Sienkiewicza na tym polega, że, jak do opisu wesela Beauplan, tak do opisu bitew Homer za wzór mu służył. Iścież bo to homeryczne boje — te orężne chorągwi Wiśniowieckiego rozprawy. Jeżeli profesor krakowski bitwy nigdy nie widział, to jemu się może naprawdę wydaje, że takie, jak je Sienkiewicz opisuje, możliwe są. Musimy go wyprowadzić z błędu. Możliwymi są one na papierze tylko i na papierze wydają się niesłychanie zajmujące, zwłaszcza pod takim jak Sienkiewicza piórem. Na polu jednak wyglądają inaczej. Ta na przykład, której opis dał nam autor w tomie drugim, rozdział XV, podobną do prawdy jest jeno w części harcowniczej, luboć i w tej barwnie i dosadnie skreślony bój samowtórny pana Podbipięty z Pułjanem należy do kategorii tej samej, co opowiadania Panie Kochanku. Czy sposób dwóm ludziom, na koniach siedząc, za bary się wodzić! Przy sczepieniu się tego rodzaju następuje, wedle porządku natury, jedno z dwóch: albo obydwa z koni spadają i na ziemi się szamoczą, albo też silniejszy słabszego z siodła ściąga i pod ramieniem niesie, jeżeli się on mu nie bardzo opiera. Nastąpiło to ostatnie, ale szamotanie się na koniach trwało tak długo, aż „chrobotnęło coś okropnie, dał się słyszeć jęk, jakby z podziemia — fala czarnej krwi buchnęła z ust Pułjana i głowa mu zwisła na ramię”. I dopiero „wtedy pan Longinus podniósł go z kulbaki i zanim patrzący mieli czas pomyśleć, co się stało, przerzucił go na swoje siodło, po czym ruszył rysią (czemu nie kłusem?) ku swoim”. Ramy bitwy samej zgodne są z podaniami zachowanymi w Память кіевской коммисіи [Pamiat' kijewskoj kommisiji; red. WL], Pamiętnikach o wojnach kozackich za Chmielnickiego (wydane we Wrocławiu), u Kochowskiego, w Latopisie Samoiła Wieliczko; sam jednak onej obraz kreślonym jest przez człowieka, co nie wie, że obroty jazdy podlegają warunkom niepozwalającym jej uderzać na polu bitwy raz po raz w kierunkach różnych. Jazda uderza i albo jest złamana — wówczas ucieka, albo też łamie przeciwnika i pędzi. Do uderzenia powtórnie potrzebuje się zebrać, sformować i dać koniom czas do wysapania się. Do zmiany kierunku potrzeba zmienić pierwej front, co się w piechocie łączy z trudnościami pewnymi technicznymi, które większe są dla jazdy, z powodu kształtu konia, zajmującego w szeregu miejsca więcej wzdłuż aniżeli wszerz. Bitwa ta, wedle źródeł historycznych, przedstawia się tak: „Wiśniowiecki (Kostomarowa, Bohdan Chmielnicki, t. I, str. 181) zeszedł się z nim (Krzywonosem) niedaleko od miasta (Starego Konstantynowa), przy rzeczułce jakiejś, przez którą przechodziła grobla. Zawczasu oddzielił Osińskiego na zasadzkę i w godzinę po południu wysłał oddział dragonów i piechoty, ustawiając piechotę tak, że ją jazda zasłaniała. Krzywonos myślał, że u Wiśniowieckiego żołnierzy tyle tylko, ile stało na przedzie, przed nim. »Nute, mołodci atamany — krzyczał, ośmielając swoich: — nu Połowjane, Ostape, Demko, ot, teper majemo w rukach Jaremku. Wże my sich Lachiw, wsich sobak, woźmemo, taki potomkom czerez nych pidemo!« Kozacy z krzykiem, hałasem, prosto pędzą na dragonów; ci się z miejsca nie ruszają; Kozacy się na nich rzucają, dragoni się jeno z daleka odstrzeliwają; Kozacy się rozognili, usiłują złamać szeregi nieprzyjacielskie, chcą niejako, jak się naoczny świadek wyraża, nieprzyjaciół żywcem zjeść, a sami porządek stracili: zauważył to Jeremiasz, wnet krzyknął — dragoni ognia dali i rozstąpili się, a piechota niespodzianie na nieprzyjaciół skoczyła. Uciekali niby oparzeni, powiada latopis polski; tymczasem Osiński z tyłu się na nich rzucił; Kozaków ścigano do samego taboru; lecz gdy do taboru doszli, odpór dali i z kolei ze stratą dosyć wielką Wiśniowieckiego do odstąpienia zmusili. Baranowski jednak przyprowadził do obozu wziętego do niewoli Połowjana”. (Jest to ów Połujan, którego w powieści Podbipięta na koniu dusił, ale nie dodusił). W ustępie przytoczonym bitwa także, jak w Sienkiewicza powieści, jest zobrazowaną, ale jasno i odpowiednio warunkom, przywiązanym do potykania się i obrotów wojsk. Nie było w niej czasu ani miejsca, ani sposobności na harce, które by zdradziły piechotę w zasadzce; o to jednak mniejsza — licentia poetica; chodzi nam o prawdę — bodaj o prawdopodobieństwo — chodu boju, nadwerężaną w warunkach najistotniejszych. We względzie tym Sienkiewicz zapatruje się na wzory nie Homera, ale Michała Czajkowskiego, który w opisach tego rodzaju dopuszcza się herezji istnych. Homerycznym jest zdruzgotanie przez Podbipiętę kamieniem hulajgrodu w czasie oblężenia w Zbarażu. Pan Longinus występuje tu w roli Diomedesa, co całe skał ćwierci udźwigał i ciskał. To darmo — gdy znajomości rzeczy, podkładu prawdy, przynajmniej prawdopodobieństwa brak, opis najpiękniejszy chroma i żal bierze, dlaczego on chroma. Wykazaliśmy braków dwa, tyczących się jeden barwy lokalnej, drugi opisowości bitew. Wykażemy jeszcze trzeci. W tomie I, na str. 172 czytamy: „Było to już w drugiej połowie marca. Trawy puściły się bujno; perekotypola zakwitły, step zawrzał życiem” etc. W drugiej połowie marca za wcześnie jest trochę na to, ażeby się trawy puszczały bujno. Zdarza się wyjątkowo. Ale co się nie zdarza nigdy, to kwitnienie „perekotypól”, nazwa ta bowiem oznacza roślinę pewną (której nazwa istotna z pamięci mi wypadła) po uschnięciu onej. Roślina ta przybiera kształt kulisty, bukiecisty, składa się z cienkich, z łodyżki na wsze strony wyrastających pąków, zakończonych główkami. Wielkość onej dochodzi podwójnych głowy ludzkiej rozmiarów, barwy jest bladozielonej; pod jesień usycha; wiatr ją z łodyżki odłamuje i przez pola toczy. Wówczas to „perekotypołem” się staje. W przesądach odegrywa ona rolę niejaką. Lud wierzy, że się nią „czort” posługuje do straszenia koni w zaprzęgu lub pod jeźdźcami. Wierzenie to pochodzi stąd, że „perekotypołe”, nagle przez wiatr przed konie rzucane, powodem bywa wypadków smutnych. W opisach tedy znajomość rzeczy szwankuje mocno. Autor powinien był na Ukrainę, nim się do pisania Ogniem i mieczem wziął, pojechać i tam rok jaki pomieszkać, rozpatrzeć się, osłuchać i ludzi rozpytać. Szkoda, że tego nie uczynił, gdzie bowiem mógł się bez znajomości tej specjalnej obejść, tam wywiązuje się z zadania świetnie. Po mistrzowsku skreślonym jest przedzieranie się Skrzetuskiego przez stanowiska, gdy idzie ze Zbaraża oblężonego w celu zawiadomienia króla o smutnym stanie goniącego ostatkami wojska, W opisie tym czuć autora Latarnika. Realizm poruszający. W ogóle piękności w powieści tej nie brak i musielibyśmy liczyć długo, ażeby je wyliczyć i wyszczególnić wszystkie. Łatwiej nam na względzie tym z usterkami, idącymi na ważkach, gdyby jedne z drugim dla porównania zważyć, w górę. Musimy przeto wytknąć niedostatek jeszcze jeden i już ostatni — tyczący się języka. Język kuleje — nie wszędzie jednakowo, w miejscach atoli niektórych bardzo. I tak: „chciał jeszcze, *było*, pocieszać, o nadziei mówić” (t. I, str. 77), „Pan Wołodyjowski szedł, *było*” (t. III, str. 265) — czy to po polsku? Albo: „powiew mroźny łopotał czerwon*ą* chorąg*iew*” — to chyba omyłka druku. Rażącym jest częste umieszczanie przymiotnika przed rzeczownikiem, właściwe językowi rosyjskiemu, ale nie polskiemu. Na tejże samej stronicy, z której przytoczyliśmy omyłkę druku domniemaną, czytamy: „Chmielnicki czekał na niego wsparty pod boki, z wydętymi usty i namarszczoną brwią”; po polsku by się powiedziało: „Chmielnicki czekał na niego pod boki rozparty, z usty wydętymi i brwią namarszczoną”. Chce tego reguła ogólna, od której dopuszczają się wyjątki w razach, gdy takowych wymaga harmonia frazesu, narażonego inaczej na kakofonię. Nie ta atoli racja autorem powoduje, kakofonia bowiem, taka np. jak „konie mnie” i tej podobne, przytrafia się u niego nierzadko. „Chmielnicki słał przez księdza Huncla Mokrskiego listy pełne poddańczej wierności, a przez innych posłańców pokorne prośby o łaskę dla siebie i wojska zaporoskiego” (t. III, str. 277). W okresie tym kakofonię sprawia właśnie nieprawidłowe z przymiotnikami obchodzenie się, rzucające na styl cień, bez którego utwór zyskałby wiele. Zdarza się często, że utwór, jako kompozycja słaby, ratuje styl. O powieści Sienkiewicza powiedzieć tego nie można. Styl, przeplatany wyrazami i zwrotami cudzoziemskimi, koloryzowany barwą lokalną, niewłaściwie używaną, miejscami szorstki, nie ratuje kompozycji bezwarunkowo słabej. Całą — jakieśmy na początku powiedzieli — najważniejszą utworu tego zaletę stanowi opowiadanie, prowadzone od początku do końca w sposób bardzo zajmujący. Humor pana Zagłoby stanowi onego okrasę, która nad całością góruje. Pan Zagłoba rej wiedzie. Dla niego w księżniczce kochają się porucznik Skrzetuski i pułkownik Bohun; dla niego, przy tych trzech, wydatnymi być mających, ale nieuwydatnionych postaciach, ruszają się ludzi różnych roje; dla niego rozkoszne pola ukraińskie krwią i pożogami się zalewają; dla niego dwaj zapaśnicy zaciekli, kniaź Jarema i hetman Chmielnicki, za bary się wodzą; dla niego wreszcie stanęło tomów cztery dzieła, które zaświadczyło, że autor onego lepszym jest nowelistą aniżeli powieściopisarzem. Lepszym bezwarunkowo. Czyż z tego wynika, że H. Sienkiewicz powieściopisarzem być nie może? Bynajmniej. Na to, ażeby powieściopisarzem został, posiada w talencie swoim warunek jeden nieoceniony. Jest opowiadaczem znakomitym. Niech więc jeno być zechce słuchaczem dobrym; niech się dowie, o czym nie wie, a z pewnością następnie z charakterów, otoczonych i podszytych typami, a związanych w całość kompozycji artystycznej kształtną, zbuduje nam powieść prawdziwie piękną. Stać go na to. Nie przejdzie może Homera ani Szekspira, ani Walter Scotta, ani Mickiewicza nawet, ale dokaże tego, czego Sienkiewicz dokazać jest w stanie, mając, jak się z powieści Ogniem i mieczem dowodnie pokazuje, siły po temu. Powieść ta jest dla nas zadatkiem na przyszłość. Spodziewamy się po niej lepszej — głębiej pomyślanej i staranniej wykonanej — i tuszymy sobie, że to, cośmy o niej napisali, weźmie autor w znaczeniu skazówek koleżeńskich życzliwych, bardzo życzliwych. Wyglądamy tedy powieści następnej w pogotowiu czytania onej z równym jak Ogniem i mieczem zajęciem i z tym w myśli zapytaniem: czy się w niej znajdą te architektoniczne, techniczne, językowe i stylowe usterki, jakieśmy w tej wytknęli? Teodor Tomasz Jeż ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/jez-ogniem-i-mieczem-powiesc-z-lat-dawnych/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Ogniem i mieczem, powieść z lat dawnych, tomów trzy, przez Henryka Sienkiewicza. Wydawca: Fundacja Wolne Lektury Publikacja wydana w ramach biblioteki Wolne Lektury (wolnelektury.pl). Opracowanie redakcyjne i przypisy: Wojciech Kotwica.