Hugo von Hofmannsthal In memoriam trzech wielkich aktorów tłum. Stefan Napierski I. Wspłonął i nagle zgasł, jak knot zdmuchnięty, Oblicza nasze powlókłszy znienacka Błyskawicowym poblaskiem bladości. Runął: z nim wespół padły kukły wszystkie, Do których żył przesączył krew dyszącą; Bezgłośnie umierały, a gdzie leżał, Tam się walała ciżba zwłok, rzuconych Byle jak, w dzikim tłoku: tu kolano Opoja w władcy źrenicę wtłoczone, Indziej Don Filip ze zmorą przywartą Do szyi: to Kaliban. — Wszystko trupy. Więc pojęliśmy, kto był ów umarły: Czarodziej wielki z największych szalbierzy! I z domów naszych zawartych wyszliśmy, I poczęliśmy gadać, prawiąc, kim był. Lecz któż to był w istocie, kimże nie był? Spod jednej maski wpełzał w inną larwę, Z zewłoku ojca przeskakiwał w syna, Jak szaty luźne mieniając postaci. Mieczami, które wirowały młyńcem, Tak szybko, że nie postrzegł nikt ich ostrza, Sam siebie krajał w kawały: być może Jedną połową był Jago, a druga Szlochała w błaźnie, marzycielu gorzkim. A ciało jego było jak zasłona Zaczarowana, w której fałdach rzeczy Mieszkają wszystkie: i tam sięgał po nie, Wydobywając stwory i zwierzęta Z samego siebie; lwa, owcę nieśmiałą, Lub biesa-głupka, albo okropnego Diabła, i tego, i jeszcze tamtego, I mnie, i ciebie. A to ciało było Losem wewnętrznym w żużel przepalone, Jak żar węglowy, on trwał w palenisku I patrzał na nas, którzy się gnieździmy W zawartych domach, jako salamandra W ogniu: źrenicą obcą, martwą, białą. Był jako władca krwawy. Wokół bioder Przepasał, niby muszelki barwione, Prawdy straszliwe i kłamstwa nas wszystkich. I mimo oczu mu przelatywały Sny nasze, jako stada dzikich ptaków, Odbite w jezior leśnych lśniącej głębi. Tu wkraczał, przed tę kurtynę na deskę, Gdzie stoję oto, i jak w róg Trytona Burzliwa wrzawa morza jest więziona, Tak głos wszelkiego życia w nim dygotał: Wielkością brzmiał. I już był całym borem I polem z białym na przełaj gościńcem. Tu siedzieliśmy, jak dzieci rozwarłszy Oczy, patrzący w górę, jak ku zboczom Skały olbrzymiej: a w tych wargach zdartych Zatoka była, gdzie huczało morze. W nim bowiem była ta, co wiele drzwi Rozpycha gwałtem i nad dachy wzlata: Potęga życia, niespętana niczym. I jego to śmierć nagła skuła w pęta! Zdmuchnęła oczy, których skryte jądro Naryte było tajemniczym szyfrem, I tysiąc głosów zadławiła w krtani, I rozwaliła człon po członie ciało, Gięte brzemieniem niezrodzonych istnień. Tu stał. W następstwie po nim któż mu zrówna? Jakiż duch piersi labirynt zaludni Tłumem postaci, zrozumiałych nagle, Zatrzaśnie dreszczem okropnej rozkoszy? Tej, którą trwonił, nie mogliśmy ująć, I dziś, gdy zabrzmi imię, wzrok wlepiamy W tę czeluść mroczną, która się zawarła. II. Gmach ten wokoło i my sami owej Służymy sztuce, która ból najsroższy Przyprawia strawnie, nawet śmierć cukruje. A on, którego przed oczy przywołam, Cóż to za siłacz! Taką posiadł zdolność Przemiany, iż się zdało, wszelkim sieciom, Nie do złowienia, umknie! Tak przedziwny! Pomnicie? Czynił się przezroczym, białku Źrenicy kazał tę najgłębszą skrytość, Co w nim drzemała, zdradzać, i łapczywie Wciągał z powietrza duszę urojonych Istnień, jak dymy w jelita, przez szpary Potem wyrzucał je na światło dzienne. I znów przetwarzał się do gruntu, stwory Znów wyciekały, pęczniejąc, zaledwie Ludzkie, lecz żywe, jak powabnie-żywe, Przytakiwało im oko, aczkolwiek Nie oglądało przenigdy podobnych: Drobne zmrużenie powiek, jeden oddech Świadczyły, że istnieją, parujące, Z prałona ziemi ciepłej wyszarpane I ludzkie! Oczy zawrzyjcie, wspomnijcie! Spójrzcie na cielska krwiste, gdzie w zakątku Źrenicy nikła kołace się dusza, Lub dusze, które kości zbudowały, Jako skorupę szklaną, wokół siebie, Aby się schronić: pospolici ludzie, I ludzie mroczni, i władcy, i błazny, Ludzie do śmiechu i ludzie do zgrozy — Przetwarzał się do gruntu: oto byli. Ale gdy gasła gra i gdy kurtyna Bez szmeru, jak powieka ubarwiona Szminką, opadła przed magiczną grotą Zamarłą, a on w mrok stąpał, to przed nim Tak się olbrzymia scena rozścielała, Jak przed źrenicą na zawsze rozwartą I porażoną bezsennością, której Kurtyna nigdy nie przesłoni czuła: Teatr okropny, realności scena! Tedy zeń wszystkie opadały kunszty Przeobrażenia, jak szmaty, i biedna Drżąca duszyczka szła, patrząc dziecięco. Tedy wplątany był w grę bezlitosną, Niepojmujący, jak wzrosła w torturę; I każdy krok wciąż głębiej, niż poprzedni, I bezlitosny każdy znak milczący: Oblicze nocy brało udział w spisku, Wiatr się sprzysięgał, wiaterek łagodny, I wszystko przeciw niemu. Pospolitych Dusz nie usidla tak los mroczny, czułym Stawia potrzaski nad siły. I wzeszedł Dzień taki, gdy się podźwignął, i oko Udręką wysilone pragnął skąpać W przeczuciach i snach wiotkich, tedy zrzucił, Jak nadto ciężki płaszcz z bark zgiętych, życie Mocnym i drobnym gestem, już nie bacząc Na rozetlony pył u skraju płaszcza: Postaci, które kruszyły się w nicość. Tak go wspomnijcie. Niech struny dostojne Wskrzeszą go, drżące tą nieludzką dolą, A mnie pozwólcie zamilknąć: tu kres ów, Kędy się słowa skąpe łamią w wargach. III O, jego głos mieć, aby wznieść tę skargę! Z jego godnością królewską móc stanąć Przed wasze oczy z moją skargą. Wtedy Godzina byłaby zaiste wielka, I królewskości poblask na mnie, więcej, Niźli żałoba: w dzieła bowiem władców Wspaniałość jest wmieszana, boski zachwyt W żal, gdy tarzają się w mogiły prochach. O, ów głos, gdyby zatrzepotał skrzydłem Wiejąc nad nami! — Bo i skądże brzmiał? Skąd to dudniło o ucho? Kto prawił Językiem takim? O, jaki tu gadał Książe i demon? Z tych desek drewnianych Czyj głos? Kto z krtani przemawiał młodzieńczej Romea, najstraszliwszą chrypką dyszał Z gardła Ryszarda i szept wyłamywał Z zamarłych Tassa warg? O, kto? Nieprzeobrażon przez wszystkie przemiany, Czarodziej, nigdy nieoczarowany, Nieporuszony, co rwał nas na strzępy, Bardzo daleki, choć zdał się najbliższy, I bardziej obcy w sobie, niż ktokolwiek, Najsamotniejszy ponad samotnymi, Wysłannik przed wszystkimi, bezimienny Pana nad Pany zwiastun ów: najsroższy. Pominął nas, przeminął. Dusza jego Zbyt szybką duszą była, a źrenica Nadto podobna oku ptaka. — Gmach ten Ongi posiadał go — czyli go wstrzymał? Niegdyś mieliśmy go — nim runął w dół, Jak własna młodość z palców nam wylata, Niby wodogrzmot okrutny i lśniący. O, niepokoju bez dna! Tajemnico Bezwstydnie jawna, zagadko natury Człowieczej. Kto też byłeś, istniejący? Ty, tak zbłąkany? O, ty cudzoziemiec! Ponocnych rozmów samotności z wielce Przypadkowymi twoimi druhami! Serca samotność, jak skała z czeluści! Nienasycony. O duchu bezsenny! Duchu. O, głosie! Najwidniejsze światło! Jak biegłeś, lejąc się, zbyt biały blasku, Przez mrok, z wyrazów budując wokoło Pałace, gdzie na jedno drgnienie serca Wolno nam było zamieszkać. — O, głosie, Niezapomniany nigdy — Dolo — Kresie — O, tajemnicze życie! Mroczna śmierci! Jak się o niego życie pasowało, Nigdy nie mogąc oplątać go w sekret Lubieżnych przeobrażeń! Jak *trwał* zawsze! Jakże królewsko sprostał! Jak się oparł, Chłopięco szczupły. O, maleńka dłoni, Siłą napięta, nad kruchością ramion! O, głowo drobna, źrenico ptaszęca, Gardząca wiekiem starczym i młodością, Oko bezsenne, sępie, co przed słońcem Powieką nie powlecze się, oko waleczne, Które zmierzyło oboje przepaści Życia i śmierci — oko *wysłannika*! O, poseł wszystkich posłów, duch! Ty, duchu! Trwanie twe było wśród nas wyrzeczeniem, Pragnący lotu, o, do lotu wzbity! Nie wznoszę skargi o ciebie, pojąłem, Kim byłeś: aktor bez maski, płomieniem Ducha rażący, uniesion na zenit. Tam, gdzie cię oko moje nie ogląda, Ty, niezniszczalny, krążysz i do sępa Upodobniony, dzierżysz w szponach lustro, Które blask miota biały, bardziej widny Od błysku gwiazd najbielszych: tego światła Odtąd na zawsze zostałeś zwiastunem. Tak spamiętamy ciebie, kołującym I niezniszczalnym: duchem, którym byłeś! O, głosie! Duszo! Lotu próbująca! ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/in-memoriam-trzech-wielkich-aktorow. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Liryka niemiecka, tłum. Stefan Napierski, Bibljoteka Kameny, Lublin 1936 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Śląską z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BŚ. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Dorota Kowalska, Michał Król, Marta Niedziałkowska.