Hoffmann, E. T. A.
Panna de Scudéry
Sierosławski, Stanisław
Ołtusek, Paulina
Kowalska, Dorota
Ołtusek, Paulina
Choromańska, Paulina
Fundacja Nowoczesna Polska
Romantyzm
Epika
Opowiadanie
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Pauliny Ołtusek. Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Eine Publikation im Rahmen des Projektes Wolne Lektury. Die digitale Reproduktion wurde von der Stiftung Fundacja Nowoczesna Polska anhand eines Exemplars aus der Sammlung von Paulina Ołtusek ausgeführt. Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit.
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/hoffmann-panna-de-scudery
E.T.A. Hoffmann, Opowiadania, tłum. J. Kleczyński, J. Kramsztyk i inni, Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1977.
Domena publiczna - Stanisław Sierosławski zm. 1941
2012
xml
text
text
2013-05-15
pol
Kryminał
https://redakcja.wolnelektury.pl/media/cover/use/7293.jpg
Dziewczyna pisząca list, Johannes Vermeer (1632 - 1675), domena publiczna
http://redakcja.wolnelektury.pl/cover/image/7293/
Pewnej jesiennej nocy 1680 roku ktoś dobija się do bram dworku Magdaleny de Scudéry, poetki poważanej na dworze i chwalonej przez samego Króla Słońce.
Następnego dnia starsza pani z przerażeniem odkrywa, że nocna wizyta miała związek z serią tajemniczych morderstw, które niedawno wstrząsnęły Paryżem. Ktoś, kto ciosem w serce zabija zakochanych szlachciców i kradnie im biżuterię, którą pragnęli obdarować swoje wybranki, zostawił dla niej wiadomość. Panna de Scudéry, mimo iż wcześniej zbagatelizowała niepokój Paryżan słowami: ,,Kochanek, który obawia się złodziei, nie jest godzien miłości", włącza się w poszukiwanie zbrodniarza.
Sprawa nie jest jednak ani jednoznaczna, ani prosta. Kto jest naprawdę winny? Czy rzeczywiście w Paryżu grasuje szajka bezlitosnych złodziei, a może prawda jest jeszcze mroczniejsza? Intryga, szantaż, morderstwa, obsesja --- wszystko to znajdziecie na kartach tej pełnej napięcia noweli kryminalnej, w której wydarzenia i postacie fikcyjne mieszają się z historycznymi.
Opowiadanie Panna de Scudéry E.T.A. Hoffmanaa dostępne jest jako e-book (EPUB i Mobi Kindle) oraz plik PDF.
Pisownia wielką literą w zdaniu - zmieniono na wielką literę: --- Cóż pan sobie myślisz? --- odpowiedziała Martinière --- chcesz pan mówić z moją panią w nocy, o tej godzinie? > --- Cóż pan sobie myślisz? --- odpowiedziała Martinière. --- Chcesz pan mówić z moją panią w nocy, o tej godzinie?
Błąd źródła: wszsytkie --> wszystkie; rozomowy --> rozmowy; z > w (aby nie wpaść powtórnie z zastawioną pułapkę ).
......... akapit do usunięcia
E. T. A. Hoffmann
Panna de Scudéry
Opowiadanie z czasów Ludwika XIV
W małym dworku przy ulicy Saint-Honoré mieszkała panna Magdalena de Scudéry, znana autorka zgrabnych utworów poetyckich, ulubienica Ludwika XIV i pani de Maintenon.
Pewnego dnia późno w nocy --- było to w jesieni
1680 roku --- zaczął ktoś silnie i gwałtownie kołatać
do drzwi dworku, tak że cała sień rozbrzmiewała głośym echem. Baptysta, który w małym gospodarstwie
panny de Scudéry piastował godność kucharza a zarazem służącego i odźwiernego, wyjechał za zezwoleniem pani na wieś, na ślub siostry, w domu więc czuwała tylko pokojówka, imieniem Martinière. Słyszała
ona powtarzające się kołatanie i przypomniała sobie,
że Baptysta wyjechał i że obie z panią zostały same,
bez niczyjej opieki. Wszystkie zbrodnie, włamania,
kradzieże i morderstwa, zdarzające się wówczas tak
często w Paryżu, stanęły jej nagle żywo przed oczyma
i była niemal pewna, że banda rabusiów, dowiedziawszy się o osamotnieniu domu, czeka przed bramą i zamierza napaść na znajdujące się wewnątrz kobiety.
Dlatego też strwożona i drżąca nie opuszczała swego
pokoiku, złorzecząc Baptyście i ślubowi jego siostry.
Tymczasem kołatanie nie ustawało, a chwilami zdawało się jej, że słyszy głos jakiś, wołający wśród łomotu:
--- Otwórzcie, na miłość boską, otwórzcie przecie!
Wreszcie, coraz bardziej drżąc ze strachu, chwciła
szybko lichtarz z płonącą świecą i wybiegła do sieni.
Tutaj słyszała już wyraźnie głos pukającego:
--- Otwórzcie, na miłość boską!
,,Tak chyba nie przemawia żaden opryszek ---
pomyślała --- któż wie, czy jakiś prześladowany człowiek
nie szuka opieki u mojej pani, znanej z tylu dobrodziejstw. Ale ostrożność nie zawadzi nigdy".
Otworzyła okno i zapytała, kto dobija się do bramy
o tak późnej godzinie i budzi wszystkich ze snu.
Mówiła to głosem głębokim, aby jak najbardziej był
podobny do męskiego. W blaskach promieni księżyca,
które właśnie przedarły się przez czarne chmury,
spostrzegła wysoką postać, owiniętą w jasnoszary
płaszcz, w dużym kapeluszu, naciśniętym głęboko
oczy.
--- Baptysto, Klaudiuszu, Piotrze --- zawołała głośno,
aby stojący na dole mógł usłyszeć --- wstańcie no i
zobaczcie, co to za nicpoń chce nam rozbić bramę!
Z dołu odpowiedział jej łagodny, jękliwy głos:
--- Ach, panno Martinière, wiem przecie, że to ty
jesteś, chociaż starasz się, pani, głos zmienić. Wiem
także, że Baptysta pojechał na wieś i że jesteś w
domu sama z panią. Ale otwórz spokojnie, nie bój się
niczego! Muszę koniecznie pomówić z twoją panią, i to
jeszcze w tej chwili!
--- Cóż pan sobie myślisz? --- odpowiedziała Martinière.
--- Chcesz pan mówić z moją panią w nocy, o tej
godzinie? Czyż nie wiesz, że już dawno śpi, a ja za
żadną cenę nie zbudzę jej z pierwszej słodkiej drzemki,
której w tym wieku tak potrzebuje?
--- Wiem, że twoja pani --- mówił stojący na dole ---
dopiero przed chwilą odłożyła rękopis swego romansu
Celia, nad którym teraz gorliwie pracuje, i zapewne
pisze jeszcze ostatnie wiersze, aby je jutro odczytać
markizie de Maintenon. Zaklinam cię, panno Martinière, miej litość nade mną i otwórz drzwi. Wiedz, że
chodzi o to, aby nieszczęśliwego człowieka uratować
od zguby, wiedz, że honor, wolność, a nawet życie
jego zawisły od chwili, kiedy pomówię z twoją panią.
Pomyśl tylko, że pani wieczyście pogniewałaby się na
ciebie, gdyby się dowiedziała, że odpędziłaś nielitościwie od drzwi nieszczęśliwca, który przyszedł błagać
ją o pomoc.
--- Ale czemu chcesz pan z nią mówić o tak niezwykłej porze? Przyjdź jutro we właściwej godzinie! --- odpowiedziała.
--- Czy los, który spada, niszcząc jak piorun, troszczy się o czas i godzinę? Czy można odwłóczyć pomoc,
gdy każda chwila jest droga? Otwórz drzwi! Nie obawiaj się biedaka, który opuszczony przez cały świat,
prześladowany, przygnieciony niezmiernym nieszczęściem pragnie błagać twą panią o ratunek w grożącym
niebezpieczeństwie!
Martinière usłyszała, że stojący na dole westchnął
i zaszlochał mówiąc te słowa, przy tym głos jego łagodny i młodzieńczy poruszył głęboko jej serce. Nie
namyślając się dłużej, przyniosła klucze.
Skoro tylko drzwi otworzyła, nieznajomy, owinięty
szczelnie w płaszcz, wtargnął do wnętrza domu i idąc
przodem przez sień, krzyczał dzikim głosem:
--- Prowadź mnie do pani!
Przerażona Martinière podniosła w górę świecznik,
a wtedy blask światła padł na trupiobladą, strasznie
wykrzywioną twarz młodzieńca. Omal też nie upadła
na ziemię ze strachu, gdy mężczyzna rozsunął płaszcz,
a za pasem ukazała się błyszcząca rękojeść sztyletu.
Spojrzał na nią iskrzącymi oczyma i krzyknął jeszcze
bardziej dziko:
--- Prowadź mnie do pani, powiadam ci!
Martinière nie wątpiła już, że pani jej grozi wielkie
niebezpieczeństwo. Miłość do ukochanej opiekunki,
którą uwielbiała jak własną matkę, zapłonęła silniej
w jej sercu i wznieciła w niej dziwną odwagę, jakiej
sama nie spodziewała się po sobie. Zamknęła prędko
drzwi swego pokoiku, stojące dotąd otworem, i
zastąpiła drogę nieznajomemu.
--- W istocie --- rzekła pewnie i stanowczo --- pańskie
szalone zachowanie się tutaj źle się godzi z płaczliwymi słowami, jakich używałeś pan, stojąc przed
domem, a którymi, w bardzo niewłaściwej chwili, jak mi
się teraz zdaje, obudziłeś moją litość. Z moją panią nie
powinieneś pan i nie będziesz mówić. Jeśli nic złego
nie zamierzasz uczynić, nie powinieneś się obawiać
światła dziennego, przyjdź więc jutro i przedstaw swą prośbę! Teraz wynoś się pan z domu!
Nieznajomy wydał głuche westchnienie, spojrzał
błędnie strasznym wzrokiem na dziewczynę i położył
rękę na sztylecie. Martinière w milczeniu Bogu poleciła
swoją duszę, ale stała odważnie i patrzyła mu śmiało
w oczy, przytrzymując silnie drzwi, przez które
musiałby przejść, aby się dostać do jej pani.
--- Puść mnie do pani, mówię ci! --- krzyknął
nieznajomy raz jeszcze.
--- Rób pan, co ci się podoba --- odparła Martinière --- ja stąd nie ustąpię. Dokończ dzieła, które
rozpocząłeś! I ciebie spotka haniebna śmierć na placu
de la Grève, jak twoich nędznych kompanów!
--- Ha! --- krzyknął nieznajomy --- masz słuszność,
Martinière, wyglądam jak rabuś, uzbrojony jestem jak
morderca, ale moich kompanów nie spotkała jeszcze
kara, nie są ukarani!
Mówiąc to, spojrzał groźnie na śmiertelnie przerażoną dziewczynę i wyciągnął sztylet.
--- Boże! --- krzyknęła, wyczekując śmiertelnego
ciosu.
W tej samej chwili rozległ się na ulicy szczęk oręża
i tętent koni.
--- Maréchaussée!... maréchaussée!... policja na
pomoc! na pomoc! --- krzyknęła Martinière.
--- Straszna kobieto, pragniesz mojej zguby! Teraz
wszystko stracone, wszystko stracone! Weź, weź to!
Daj to swej pani dzisiaj, jutro, kiedy ci się podoba! ---
Mrucząc cicho te słowa, nieznajomy wyrwał świecznik
z rąk dziewczyny, zgasił świecę i wcisnął jej w ręce
małą szkatułkę.
--- Na zbawienie duszy zaklinam cię, oddaj swej
pani tę szkatułkę! --- zawołał raz jeszcze i wybiegł
z domu.
Martinière upadła na ziemię. Po chwili podniosła się
z trudem, po omacku, w ciemności poszła do swego pokoju i wyczerpana, niezdolna z siebie głosu wydobyć,
upadła na krzesło. Usłyszała teraz brzęk kluczy, które
pozostawiła w bramie domu. Ktoś zamknął bramę;
ciche, niepewne kroki zbliżały się do jej pokoju. Przykuta trwogą do miejsca, nie mając siły się poruszyć,
oczekiwała najstraszniejszych rzeczy, toteż serce jej
rozradowało się szczerze, skoro drzwi się rozwarły
i przy blasku lampy od pierwszego wejrzenia poznała
poczciwego Baptystę.
Był blady jak trup i przerażony.
--- Na wszystkie świętości, mów, Martinière, co się
tutaj działo! Ach ta trwoga, ta trwoga! Nie wiem, co
mi się stało, ale wczoraj wieczorem coś pchało mnie
tutaj z wesela z nieprzepartą siłą. Nareszcie przybywam na tę ulicę. Martinière, myślę, nie śpi twardo,
usłyszy, gdy lekko zapukam do bramy, i otworzy.
Wtem spotykam silny patrol, konnych, pieszych,
zbrojnych od stóp do głów, którzy zatrzymują mnie
i nie chcą wypuścić. Na szczęście był między nimi
Desgrais, porucznik konnej policji. Zna mnie dobrze,
więc kiedy mi podsunęli pod nos latarnię, mówi do
mnie: ,,Ej, Baptysto, skądże wracasz tak późno? Powinieneś siedzieć w domu i pilnować. Tu nie jest bezpiecznie, jeszcze dziś w nocy czeka nas niezwykły połów." Nie uwierzysz, Martinière, jakie wrażenie wywarły na mnie te słowa. A gdy wchodzę na próg, wypada z domu jakiś zakapturzony człowiek z błyszczącym sztyletem w ręce i pędzi przed siebie --- dom
otwarty, klucze w zamku --- mów, co to wszystko
znaczy!
Martinière, ochłonąwszy z trwogi, opowiedziała
wszystko, co zaszło. Oboje zeszli do sieni i znaleźli na
podłodze świecznik, porzucony tam przez nieznajomego podczas ucieczki.
--- Nie ma wątpliwości --- rzekł Baptysta --- że on
chciał obrabować albo zamordować naszą panią. Jak
mi opowiadałaś, wiedział o tym, że jesteście same
w domu, co więcej, wiedział, że pani nie śpi jeszcze,
że pisze. Był to z pewnością jeden z najgorszych łotrów
i opryszków, którzy wdzierają się do wnętrza domu
i podstępnie badają pierwej wszystko, co im może
ułatwić wykonanie ich szatańskich zamysłów. A tę małą
szkatułkę najlepiej wrzucić do Sekwany, i to w
najgłębszym miejscu. Któż może wiedzieć, czy jakiś
przeklęty zbrodniarz nie czyha na życie naszej pani. Kto
wie, czy pani, otworzywszy szkatułkę, nie padnie
trupem, jak niedawno stary markiz de Tournay, gdy
otworzył list, otrzymany od nieznajomego.
Po długiej naradzie postanowili wreszcie wierni
służący opowiedzieć nazajutrz wszystko swej pani
i wręczyć jej tajemniczą szkatułkę, aby ją z należytą
ostrożnością otworzyć. Oboje rozważali dokładnie wszystkie
szczegóły pojawienia się podejrzanego nieznajomego
i nabrali przekonania, że wchodzi tu w grę jakaś
szczególna tajemnica, której nie mogą rozstrzygać na
własną odpowiedzialność, lecz muszą pozostawić swej
pani do osądzenia.
Obawy Baptysty nie były bezpodstawne. Właśnie
wówczas był Paryż widownią najstraszniejszych
występków, właśnie wówczas szatańskie wymysły
piekła dostarczały najłatwiejszych środków zbrodni.
Aptekarz niemiecki Glaser, najlepszy chemik owych
czasów, oddawał się, jak to czyniło wtedy wielu
przedstawicieli tej gałęzi wiedzy, badaniom alchemicznym. Celem ich było odkrycie kamienia filozoficznego.
W badaniach tych dopomagał mu Włoch nazwiskiem
Exili. Dla niego sztuka robienia złota była tylko
pozorem. W zupełnie innym celu pragnął on wyuczyć się
mieszania, gotowania i skraplania trujących pierwiastków, po których oczekiwał mocy uzdrawiania. Po
pewnym czasie udało mu się przyrządzić jedną z tych
trucizn bez woni i smaku, które, zabijając albo od razu,
albo powoli, nie pozostawiają żadnych śladów w ciele
człowieka i wprowadzają w błąd sztukę i wiedzę lekarską, tak że lekarze, nie przeczuwając otrucia, muszą przypisać śmierć naturalnym przyczynom. Aczkolwiek Exili zabierał się bardzo ostrożnie do dzieła,
został oskarżony o sprzedawanie trucizn i przewieziony do Bastylii. W tej samej celi zamknięto wkrótce
potem kapitana Godin de Sainte Croix, który przez
długi czas pozostawał w bliższych stosunkach z markizą de Brinvilliers, co sprowadziło hańbę na cały
ród i w końcu, ponieważ markiz nie reagował na występki swej małżonki, skłoniło jej ojca Dreux d'Aubraya, komendanta Paryża, chcącego rozdzielić
występną parę, do wydania rozkazu uwięzienia kapitana. Namiętny, bez charakteru, udający pobożność,
a skłonny od młodości do wszelakich występków, zazdrosny i mściwy, kapitan nie mógł niczego bardziej
pragnąć niż zdobycia tajemnic współwięźnia, dawałyby mu one moc zgładzenia wszystkich wrogów. Toteż został najgorliwszym uczniem Exiliego i wkrótce
dorównał mistrzowi, tak że wypuszczony z Bastylii
mógł rozpocząć pracę na własną rękę.
Markiza de Brinvilliers była kobietą zwyrodniałą,
Sainte Croix zrobił z niej potwora. Nakłonił ją najpierw do otrucia jej własnego ojca, u którego mieszkała, pielęgnując go z bezwstydną obłudą, potem obu
braci, a wreszcie siostry. Ojca --- przez zemstę, resztę
rodziny --- celem zyskania olbrzymiego spadku. Historia wielu trucicieli jest strasznym dowodem, że podobne zbrodnie stają się powoli nieprzepartą namiętnością. Bez żadnego celu, dla prostej przyjemności,
tak jak chemik dla rozrywki wykonuje doświadczenia, mordują truciciele ludzi, których życie lub śmierć
są im zupełnie obojętne. Nagła śmierć wielu ubogich
w Hôtel-Dieu wzbudziła później podejrzenie, że chleb,
który markiza de Brinvilliers rozdawała tam co
tydzień żebrakom, aby uchodzić za wzór pobożności i
dobroczynności, był zatruty. Pewne jest, że zatruwała
pasztety z gołębi, którymi częstowała swych gości.
Chevalier du Guet i kilka innych osób padło ofiarą
tych szatańskich biesiad. Sainte Croix, jego pomocnik
la Chaussée i markiza de Brinvilliers umieli przez
długi czas swoje potworne występki osłaniać nieprzejrzaną tajemnicą, lecz jakaż najstraszniejsza zbrodnia
może się ukryć, gdy wieczna potęga niebios już na
ziemi postanowiła ukarać zbrodniarzy?
KaraTrucizny przyrządzane przez kawalera Sainte Croix
były tak straszne, że gdy proszek nie był szczelnie
zamknięty (paryżanie nazywali go poudre de
succession, proszek spadkowy), wystarczył jeden wdech, aby
paść trupem na miejscu. Dlatego Sainte Croix używał
przy swych pracach szklanej maski, zakrywającej całą
twarz. Pewnego dnia, kiedy chciał wsypać do fiolki
gotową truciznę, maska spadła mu z twarzy, a on
runął nieżywy na ziemię, wciągnąwszy w płuca nieco
drobniuteńkiego pyłku trucizny. Ponieważ umarł nie
zostawiając potomków, sądy postanowiły opieczętować jego spuściznę. Przy tej sposobności znaleziono
w zamkniętej skrzyni cały arsenał piekielnych
trucizn, a także listy od pani de Brinvilliers, które w
sposób niewątpliwy dowodziły jej winy. Markiza uciekła
do klasztoru. Wysłano w pogoń Desgrais'go, urzędnika
policji. W przebraniu duchownego zjawił się w
klasztorze. Udało mu się zdobyć miłość tej przewrotnej
kobiety i namówić ją na tajemną schadzkę w pewnym
ogrodzie poza miastem. Zaledwie jednak tam
przybyła, otoczyli ją siepacze Desgrais'go, a duchowny
kochanek przedzierzgnął się nagle w urzędnika policji,
który polecił markizie wsiąść do karety, stojącej
w pogotowiu poza obrębem ogrodu. W otoczeniu siepaczy
kareta odjechała w kierunku Paryża. La Chaussée już
wcześniej został ścięty, markizę dosięgła podobna
śmierć. Ciało jej po straceniu spalono, a proch
rozsypano na wszystkie strony świata.
Paryżanie odetchnęli, gdy już zniknął ze świata potwór, który tajemną, morderczą broń bezkarnie kierował przeciwko przyjaciołom i wrogom. Wkrótce
przekonano się jednak, że straszna sztuka kawalera de
Sainte Croix nie znikła ze świata bezpotomnie. TruciznaJak
niewidzialne, podstępne widmo, wślizgiwał się mord do
najściślejszego koła, jakie tworzy przyjaźń, miłość, pokrewieństwo i powalał pewnie i szybko nieszczęśliwe ofiary. Kto dziś jeszcze chodził zdrów i szczęśliwy, padał nazajutrz bez życia, a sztuka lekarzy nie
mogła go obronić przed śmiercią. Bogactwo, korzystne
stanowisko, piękna, może zbyt młoda kobieta były wystarczającym powodem śmiertelnego prześladowania.
Najstraszniejsza nieufność rozluźniła najświętsze węzły. Mąż drżał przed żoną, ojciec przed synem, siostra
przed bratem. Potrawy i wina nie tknięte zostawały na
stole biesiadnym, który przyjaciel zastawiał dla
przyjaciela; tam gdzie dawniej gościła swoboda i wesołość, przerażone oczy szukały ukrytych morderców.
Można było widzieć ojców rodzin, kupujących trwożnie
środki żywności na odległych przedmieściach i gotujących je własnoręcznie w brudnych garkuchniach, bo
we własnym domu obawiali się piekielnej zdrady.
A przecież i największa, najtroskliwsza przezorność
była czasem daremną.
Aby zapobiec rosnącemu ciągle występkowi, powołał król specjalny trybunał, któremu polecił wyłącznie
sądzenie i karanie tych tajemnych zbrodni. Była to
tak zwana Chambre ardente, która odbywała swe posiedzenia niedaleko Bastylii. Na jej czele stał la Regnie. Ale przez długi czas wszystkie jego najgorliwsze
usiłowania były bezowocne; wykrycie najtajniejszych kryjówek występku przypadło w udziale przebiegłemu panu Desgrais.
Na przedmieściu Saint-Germain mieszkała stara kobieta, nazwiskiem Voisin, która trudniła się wróżeniem i zaklinaniem duchów, a z pomocą swych towarzyszy le Sage'a i le Vigoureux wprawiała w podziw
i trwogę nawet osoby wcale nie łatwowierne. Ale
zajmowała się ona także czym innym. Uczennica
Exiliego, podobnie jak Sainte Croix, przyrządzała
trucizny nie pozostawiające śladów i pomagała
wyrodnym synom do szybkiego osiągnięcia spadku,
wyrodnym żonom do zdobycia drugiego, młodszego
małżonka. Desgrais wykrył jej tajemnicę --- przyznała się
do wszystkiego. Chambre ardente skazała ją na śmierć
przez spalenie na stosie, a wyrok wykonano na placu
de la Grève. Znaleziono u niej listę wszystkich,
którzy korzystali z jej pomocy; i nie tylko że egzekucja
następowała po egzekucji, ale ciężkie podejrzenia
zwróciły się nawet przeciwko osobom zajmującym
bardzo wysokie stanowiska. I tak mówiono, że
kardynał Bonzy znalazł u pani Voisin środki na uśmiercenie
w krótkim czasie wszystkich osób, którym, jako
arcybiskup Narbonne, musiał płacić pensje. Podobnie
oskarżono księżnę de Bouillon, hrabinę de Soissons,
których nazwiska znaleziono na liście, o związki
z przewrotną kobietą, nie oszczędzono nawet księcia
Henri de Montmorency, Boudebelle'a, księcia
Luksemburga, para i marszałka Francji. I jego także ścigała
Chambre ardente. On sam zgłosił się do więzienia
w Bastylii, gdzie go zionący nienawiścią Louvois i la
Regnie wtrącili do lochu długości sześciu stóp.
Miesiące minęły, nim wyszło na jaw, że przestępstwo księcia
nie zasługiwało wcale na karę. Kazał kiedyś, by le
Sage postawił mu horoskop.
SędziaTo pewna, że ślepą gorliwością kierował się
prezydentprezydent --- tu: przewodniczący sądu. la Regnie w tych aktach gwałtu i okrucieństwa.
Trybunał przyjął w zupełności charakter inkwizycji,
najbłahsze podejrzenie było wystarczającym powodem
surowego więzienia i często od przypadku tylko
zależało wykazanie, że ktoś niewinnie został skazany na
śmierć. La Regnie miał nieprzyjemny wygląd i
złośliwą naturę, tak że wkrótce ściągnął na siebie nienawiść
tych, których był mścicielem i obrońcą. Księżna de
Bouillon zapytana przez niego w czasie przesłuchania,
czy widziała diabła, odrzekła: ,,Zdaje mi się, że widzę
go w tej chwili".
Strumieniami lała się krew zbrodniarzy i podejrzanych na placu de la Grève, a tajemne trucicielstwo
stawało się z wolna coraz rzadsze, gdy nagle pojawiły się
zbrodnie innego rodzaju, które znowu wywołały
powszechne zaniepokojenie. Zdawało się, że banda
opryszków postanowiła wszystkie kosztowności Paryża zgromadzić w swym ręku. Kosztowne klejnoty,
zaledwie zakupione, znikały w niepojęty sposób, bez
względu na to, jak i gdzie były ukryte. Co gorsza, ludzi, którzy odważali się mieć przy sobie kosztowności,
wieczorami obrabowywano wprost na ulicy lub w ciemnych krużgankach domów, nieraz mordowano nawet.
Ci, którzy zdołali ujść z życiem, opowiadali później,
że uderzenie pięścią w głowę powalało ich jak piorun na
ziemię, a gdy później wracali do przytomności,
znajdowali się, obrabowani doszczętnie, w całkiem innym miejscu, nie tam, gdzie ich cios powalił. Zamordowani, których prawie codziennie rano znajdowano na
ulicach lub w domach, mieli wszyscy podobne rany.
Wszyscy otrzymywali cios sztyletem w serce, uśmiercający, zdaniem lekarzy, tak pewnie i szybko, że raniony bez jęku padał na ziemię.
Nie było wówczas na słynącym ze swobodnych obyczajów dworze Ludwika XIV prawie nikogo, kto by się
nie oddawał tajemnym miłostkom i nie biegł nieraz
w nocy do ukochanej z kosztownymi podarkami.
A zbrodniarze, jak gdyby w porozumieniu z niewidzialnymi duchami, zawsze dokładnie o tym wiedzieli.
Nieraz nieszczęśliwy nie miał czasu dojść do domu,
gdzie nań szczęście czekało; nieraz padał na progu,
nieraz nawet przed drzwiami pokoju kochanki, która
z przerażeniem odnajdywała jego skrwawione zwłoki.
Na próżno d'Argenson, minister policji, kazał więzić
wszystkich, którzy wydawali się podejrzanymi, na
próżno la Regnie szalał i starał się wymusić zeznania,
na próżno wzmacniano straże i patrole --- nie można
było znaleźć śladu zbrodniarza. Tylko największa przezorność, uzbrojenie od stóp do głowy, orszak z pochodniami, zabezpieczała poniekąd przed śmiercią,
chociaż zdarzały się i takie wypadki, że służącego
odpędzano kamieniami, a w tej samej chwili mordowano
i rabowano jego pana.
Najdziwniejszym było to, że wszelkie poszukiwania
we wszystkich miejscach, gdzie się tylko odbywał
handel kosztownościami, nie zdołały wykryć ani jednego
ze zrabowanych klejnotów. Wskutek tego brakło
najmniejszego choćby śladu, który mógłby naprowadzić
na trop zbrodniarza.
SobowtórDesgrais pienił się z wściekłości, że rabusie umieli
ujść nawet jego sprytowi. Dzielnica miasta, w której
się znajdował w danej chwili, była bezpieczna przed
napadem, ale równocześnie w innej, gdzie nikt nie
przypuszczał nic złego, skrytobójca wyszukiwał swe bogate ofiary.
Desgrais wpadł wreszcie na nowy pomysł. Rozpuścił
po mieście kilku ludzi, tak do niego podobnych z
ruchów, mowy, postaci, twarzy, że nawet ajenci
policyjni nie mogli rozpoznać, gdzie prawdziwy Desgrais się
znajduje. Desgrais zaś, narażając życie, czaił się po
najskrytszych zaułkach, to szedł za tym lub owym,
który z jego polecenia miał przy sobie kosztowności.
Na takiego nie napadano nigdy, więc rabusie wiedzieli
widocznie dobrze o użyciu nowego podstępu. Desgrais
popadł w zwątpienie.
Pewnego dnia przyszedł Desgrais do prezydenta la
Regnie blady, prawie nieprzytomny.
--- Co się stało, jakie wiadomości? Znalazłeś
ślad? --- wołał prezydent.
--- Ha, łaskawy panie --- odrzekł Desgrais nie
mogąc mówić z wściekłości --- ha... wczoraj w nocy
niedaleko Louvre'u napadnięto markiza de la Fare w
mojej obecności.
--- Na Boga, mamy ich --- zawołał rozradowany la
Regnie.
--- O, posłuchaj pan najpierw, co zaszło --- rzekł
Desgrais z gorzkim uśmiechem. --- Stoję koło Louvre'u
i czatuję na tych szatanów, którzy szydzą z wszelkiego
pościgu. Wtem zbliża się ku mnie niepewnym krokiem
jakiś człowiek, który ogląda się ciągle za siebie i nie
widzi mnie wcale. W świetle księżyca poznaję markiza
de la Fare. Mogłem się go tam spodziewać; wiedziałem,
dokąd idzie. Ale zaledwie oddalił się ode mnie o dziesięć lub dwanaście kroków, wypada, jak spod ziemi,
jakaś postać, obala go na ziemię i rzuca się na niego.
Uradowany wypadkiem, który mógł wydać zbrodniarza w moje ręce, krzyknąłem głośno i chciałem skoczyć ku niemu z mojej kryjówki. Wtem zaplątałem się
w płaszcz i upadłem. Widzę, iż ów człowiek ucieka, jak
wichrem pędzony; zrywam się, biegnę za nim --- biegnąc daję znak trąbką --- z daleka odpowiadają mi świstaki ajentówajent --- dziś: agent, tu: policjant. --- ulice ożywiają się --- ze wszech
stron słychać szczęk oręża i tętent koni.
,,Tutaj, tutaj! Desgrais, Desgrais!" --- krzyczę, aż się
rozlega. Ciągle widzę go przed sobą w blasku księżyca; aby zmylić mój pościg, zawraca tu i tam. Dobiegamy do ulicy Nicaise; siły jego widocznie słabną, ja
wytężam wszystkie, jeszcze tylko piętnaście kroków
dzieli mnie od niego...
--- Doganiasz go pan, chwytasz, nadbiegają ajenci ---
zawołał la Regnie z płonącym wzrokiem, chwytając
Desgrais'go za ramię, jak gdyby on był tym uciekającym zbrodniarzem.
--- Na piętnaście kroków przede mną --- mówił dalej
Desgrais, oddychając ciężko --- na piętnaście kroków
przede mną człowiek wskakuje w cień i znika w murze.
--- Znika? W murze! Czyś pan oszalał! --- krzyknął le
Regnie, odstępując od niego na dwa kroki i załamując ręce.
--- Nazwij mnie pan szalonym, zabobonnym --- kończył Desgrais opowiadanie trąc czoło jak człowiek dręczony przykrą myślą --- ale tak właśnie było, jak panu
opowiadam. Osłupiały stoję przed murem. Nadbiegają
bez tchu ajenci, wraz z nimi markiz de la Fare, który
już oprzytomniał, z dobytym mieczem w ręku. Zapalamy pochodnie, badamy mur ze wszech stron; nigdzie
ani śladu drzwi, okna lub otworu. Mocny kamienny
mur przytyka do domu zamieszkanego przez ludzi, na
których nie może paść nawet cień podejrzenia. Dzisiaj
jeszcze raz obejrzałem wszystko dokładnie. To sam
szatan nas chyba zwodzi.
ZabobonyWypadek, jaki spotkał pana Desgrais'go, rozniósł się
po Paryżu. Ponieważ głowy i tak już były pełne
opowiadań o czarnoksięstwie, zaklinaniu duchów,
związkach pani Voisin, Vigoureux, sławnego duchownego
le Sage'a z szatanem, więc też, zgodnie z wrodzonym
naszej naturze pociągiem do wszystkiego, co
nadprzyrodzone i cudowne, niedługo wierzono powszechnie,
że zbrodniarze, jak to Desgrais w zwątpieniu był
powiedział, zaprzedali diabłu swe dusze i znajdują się
pod jego opieką. Oczywiście do historii pana
Desgrais'go dodano niejeden zmyślony szczegół. Opowieść
tę, ogłoszoną drukiem i ozdobioną ryciną,
przedstawiającą ohydną postać diabła, zapadającego się w ziemię
przed przerażonym panem Desgrais, sprzedawano na
wszystkich rogach. Wystarczyło to, aby ostatecznie
przerazić ludność i odebrać odwagę nawet ajentom,
którzy odtąd błąkali się w nocy trwożnie i nieśmiało
po ulicach, obwieszeni amuletami i zlani wodą
święconą.
D'Argenson widząc, że wszystkie usiłowania
Chambre ardente są daremne, udał się do króla i prosił go
o ustanowienie nowego trybunału, który by, jeszcze
rozleglejszą mając władzę, śledził i karał nowych
zbrodniarzy. Ale król, przekonany, że już Chambre ardente
za wielką dał władzę, zmartwiony okrucieństwem
niezliczonych wyroków śmierci, wydanych przez
krwawego sędziego la Regnie, odrzucił projekt.
Obmyślono inny sposób, aby pozyskać króla dla tej
sprawy.
W komnatach pani de Maintenon, gdzie król zwykł
był spędzać popołudnia, a nawet pracować ze swymi
ministrami do późnej nocy, w imieniu zagrożonej
miłości wręczono królowi poemat, w którym kochankowie skarżyli się, że chcąc dopełnić obowiązków galanterii i wręczyć ukochanej kosztowne podarki, muszą
ustawicznie narażać swoje życie. Zaszczytem i rozkoszą jest w rycerskim boju przelać krew za ukochaną,
inaczej rzecz się ma w wypadku podstępnego napadu
zbrodniarza, przeciwko któremu nie można się obronić.
Ludwik, jaśniejąca gwiazda przewodnia miłości i galanterii, może rozproszyć ciemności nocy i odsłonić
kryjącą się w nich tajemnicę. Bohater, który pogromił
wrogów, dobędzie teraz znowu błyszczącego oręża
i jak Herkules hydrę lernejską, jak Tezeusz Minotaura, tak
on pokona groźnego potwora, który wszelką radość zmienia w głęboki ból, w beznadziejny smutek.
Jakkolwiek rzecz była zupełnie poważna, nie brakowało jednak w onym poemacie pomysłowych, dowcipnych zwrotów, zwłaszcza w odmalowaniu, jak to kochankowie na tajemniczej ścieżce do ukochanej
doznają lęku, jak to strach w zalążku już uśmierca
miłosny animusz, niszczy piękną przygodę galantów.
Kończył się utwór wspaniałym panegirykiem na cześć
Ludwika XIV, który król przeczytał z widocznym zadowoleniem. Skończywszy, król --- nie odrywając oczu od
papieru --- żywo zwrócił się do pani de Maintenon,
raz jeszcze głośno odczytał poemat, po czym z miłym
uśmiechem zapytał, co myśli o życzeniach narażonych
na niebezpieczeństwo kochanków. Pani de Maintenon --- zawsze wierna powadze swego usposobienia,
zawsze z zabarwieniem pewnej bogobojności --- odpowiedziała, że tajemne, zakazane drogi nie potrzebują
szczególniejszej opieki, natomiast tak straszne zbrodnie zasługują na zastosowanie specjalnych środków,
mogących je wytępić. Król, niezadowolony z jej wymijającej odpowiedzi, złożył papier i chciał już odejść do
sekretarza, pracującego w sąsiednim pokoju, gdy
nagle wzrok jego padł na pannę de Scudéry, która była przy tym obecna i siedziała w małym krześle poręczowym tuż obok pani de Maintenon. Przystąpił do
niej, a łagodny uśmiech, który przed chwilą znikł z jej twarzy, pojawił się znowu. Stanąwszy tuż przy niej,
rozwinął powtórnie poemat i spytał uprzejmie:
--- Markiza nie chce nic wiedzieć o zalotach naszych zakochanych panów i daje mi wymijającą
odpowiedź. A pani co sądzi o tej poetycznej prośbie?
Panna de Scudéry z należną czcią powstała z krzesła.
Przelotny rumieniec jak wieczorna purpura zaróżowił
bladą twarz starej, szacownej damy. Skłoniła się lekko
i rzekła ze spuszczonymi oczyma:
Un amant, qui craint les voleurs,/
n'est point digne d'amour.Un amant, qui craint les voleurs,
n'est point digne d'amour (fr.) --- Kochanek, który obawia się
złodziei, nie jest godzien miłości.
Król, zadziwiony rycerskim duchem tych kilku słów,
które obalały poemat wraz z jego łokciowej długości
tyradami, zawołał z błyskiem w oku:
--- Na świętego Dionizego, masz pani rację! Ślepe
środki ostrożności, dotykające zarówno winnych jak
niewinnych, nie mogą ochraniać tchórzostwa. Niech
d'Argenson i la Regnie pełnią dalej swoje obowiązki.
Martinière najżywszymi barwami odmalowała
wszystkie okropności tego czasu, opowiadając nazajutrz
swej pani o tym, co zaszło poprzedniej nocy. Drżąc
i dygocąc, oddała jej też tajemniczą szkatułkę.
Zarówno ona, jak Baptysta, który, blady z trwogi i zakłopotania, stał w kącie pokoju, gniotąc w ręku czapkę,
niezdolny prawie słowa wymówić, zaklinali swą panią na
wszystkie świętości, aby otwierała szkatułkę z możliwie największą ostrożnością. Panna de Scudéry, ważąc
w ręku zamkniętą tajemnicę i oglądając ją, przemówiła
z uśmiechem:
--- Oboje widzicie upiory. O tym, że nie jestem bogata, że nie znajdą u mnie skarbów godnych zabójstwa,
wiedzą tajemniczy zbrodniarze, którzy przecież wedle
waszych słów badają najskrytsze tajniki domów. Wiedzą o tym równie dobrze, jak ja i wy. Ktoś miałby się
porwać na moje życie? Komuż mogłoby zależeć na
śmierci siedemdziesięciotrzyletniej osoby? Nie
prześladowałam nigdy nikogo prócz zbrodniarzy i niegodziwców w romansach przeze mnie samą stworzonych; piszę
nie najlepsze wiersze, nie mogące wzbudzić niczyjej zazdrości, nie pozostawię nic prócz dobytku
starej panny, bywającej niekiedy u dworu, której całym majątkiem jest kilka pięknie oprawnych książek
za złoconymi brzegami. I chociaż, dobra Martinière,
opisujesz tak strasznie postać nieznajomego, nie mogę
przypuścić, aby miał jakieś złe zamiary. Więc!...
Martinière odskoczyła w tył, a Baptysta z głuchym
okrzykiem upadł prawie na kolana, gdy panna de Scudéry nacisnęła wystający stalowy guzik, a wieko szkatułki z trzaskiem odskoczyło.
Panna de Scudéry zdziwiła się niezmiernie, gdy
z wnętrza szkatułki błysnęła para złotych, bogato drogimi kamieniami zdobnych bransolet i równie piękny
naszyjnik. Wyjęła klejnoty ze szkatułki i podziwiała
misterną robotę naszyjnika. Równocześnie Martinière
oglądała bogate bransolety, wołając raz po raz, że
nawet dumna pani de Montespan nie posiada podobnych kosztowności...
--- Ale co to jest? Co to ma znaczyć --- mówiła panna
de Scudéry.
W tej samej chwili zauważyła na dnie szkatułki małą zwiniętą kartkę. Słusznie spodziewała się znaleźć w
niej rozwiązanie tajemnicy. Ale skoro tylko przeczyła jej treść, kartka wypadła z jej drżących rąk. Spojrzała z niemym zapytaniem w niebo i na wpół przytomna upadła na krzesło. Martinière i Baptysta skoczyli
ku niej przerażeni.
--- O! --- zawołała głosem zduszonym łzami --- o, cóż
za hańba, cóż za zniewaga! W moim późnym wieku tego musiałam doczekać?! Cóż zrobiłam, wiedziona nierozsądną lekkomyślnością, jak młode, niedoświadczone
dziewczę! O Boże, czyż słowa na wpół żartem wypowiedziane można tłumaczyć tak okropnie? Czyż cnotą
i pobożnością, jakie pielęgnuję od lat najmłodszych,
mogłam zasłużyć na zarzut tak szatańskiego wspólnictwa?!
Panna de Scudéry podniosła chusteczkę do oczu
i łkała tak gwałtownie, że Martinière i Baptysta, oboje
strwożeni i zakłopotani, nie wiedzieli, jak pomóc swej
dobrej pani w jej ciężkim zmartwieniu.
Martinière podniosła z ziemi tajemniczą kartkę.
Były na niej następujące słowa:
Un amant, qui craint les voleurs,/
n'est point digne d'amour.
Twój bystry umysł, Czcigodna Pani, ocalił nas od
wielkiego prześladowania za to tylko, że korzystamy
z prawa silniejszych wobec słabości i tchórzliwości
i przywłaszczamy sobie skarby, które by inaczej w
niegodny roztrwoniono sposób. Jako wyraz naszej
wdzięczności racz, Pani, przyjąć te klejnoty! Są one
najkosztowniejsze ze wszystkich, jakie od długiego
czasu zdołaliśmy posiąść, aczkolwiek Tobie, Czcigodna
Pani, przystałyby klejnoty piękniejsze od tych.
Prosimy, abyś raczyła nie zapominać o okazywanej nam
przyjaźni i zachowała miłe wspomnienie.
Niewidzialni
--- Czyż to możliwe --- zawołała panna de Scudéry,
ochłonąwszy nieco --- aby ktoś mógł się tak daleko
posunąć w bezwstydnym szyderstwie i bezczelności!
Klejnot, OmenSłońce przeświecało jasno przez purpurowe firanki
w oknach, a brylanty, leżące na stole obok otwartej
szkatułki, rozbłysnęły wspaniale czerwonawym blaskiem. Panna de Scudéry, spostrzegłszy je, zakryła
oblicze z przestrachem i rozkazała służącej, by natychmiast usunęła straszliwe klejnoty, splamione krwią
pomordowanych. Martinière, schowawszy spiesznie bransolety i naszyjnik do szkatułki, ośmieliła się zauważyć,
że najlepiej byłoby oddać klejnoty ministrowi policji
i opowiedzieć mu o wszystkim, co zaszło, zarówno
o przerażonym młodzieńcu, jak o wręczeniu szkatułki.
Panna de Scudéry powstała i przez chwilę powoli
i w milczeniu chodziła po pokoju, jak gdyby zastanawiając się dopiero, co powinna uczynić. Potem rozkazała Baptyście sprowadzić lektykę, a służącej pomóc
sobie przy ubieraniu, gdyż postanowiła udać się
natychmiast do markizy de Maintenon.
Kazała się zanieść do markizy właśnie w tej godzinie, o której --- jak wiedziała --- markiza była sama
w swoich komnatach. Szkatułkę z klejnotami zabrała ze
sobą.
Markiza zdziwiła się niemało, skoro ujrzała, że
panna de Scudeéy, zawsze pełna godności a nawet
wdzięku, mimo podeszłego wieku, weszła do pokoju
blada, zmieniona na twarzy, drżąca.
--- Na miły Bóg, co się pani stało? --- zapytała biedną
przerażoną damę.
Panna de Scudéry, prawie nieprzytomna, zaledwie
mogła ustać na nogach i usiłowała tylko śpiesznie podejść do krzesła, podanego jej przez markizę. Wreszcie, gdy już mogła przemówić, opowiedziała, jak głęboką, nie dającą się przeboleć przykrość spowodował ów nierozważny żart, którym odpowiedziała na prośbę
nieszczęśliwych kochanków. Markiza, wywiedziawszy się
szczegółowo o wszystkim, wyraziła przekonanie, że
panna de Scudéry zanadto bierze do serca to niezwykłe zdarzenie, tym więcej że szyderstwo bezwstydnej tłuszczy nie może nigdy dotknąć pobożnego, szlachetnego ducha. Zapragnęła też zobaczyć klejnoty.
Panna de Scudéry podała jej otwartą szkatułkę,
a markiza na widok klejnotów nie mogła powstrzymać
głośnego okrzyku zdziwienia. Wyjęła bransolety i naszyjnik i podeszła z nimi do okna, gdzie już to poruszała nimi, aby rozbłysły w słońcu barwami, to znowu
zbliżała do oczu misterne dzieło, aby dokładnie zobaczyć, jak kunsztownie było obrobione każde ogniwo
zawiłego łańcucha.
Nagle markiza odwróciła się szybko i zawołała:
--- Czy wiesz, pani, że te bransolety i ten naszyjnik
nie mogły być zrobione przez nikogo innego, jak przez
mistrza René Cardillaca?
Uroda, Obcy, PrzeczucieRené Cardillac był naówczas najbieglejszym złotnikiem w Paryżu, jednym z najznamienitszych i zarazem
najniezwyklejszych ludzi swego czasu. Był raczej mały niż wysoki, ale miał szerokie barki i silną,
muskularną budowę ciała. Mimo przeszło pięćdziesięciu lat
posiadał jeszcze siłę i zwinność młodzieńca. O sile jego, którą można by nazwać niezwykłą, świadczyły
także gęste, kędzierzawe rude włosy i czerstwa, błyszcząca twarz. Gdyby cały Paryż nie znał go jako uczciwego człowieka, szczerego, bezinteresownego, zawsze
gotowego spieszyć z pomocą, można by go posądzić
o tajemną chytrość i złośliwość, ze względu na szczególne spojrzenia małych, głęboko osadzonych zielonkawych oczu.
Jak się rzekło, Cardillac był w swej sztuce mistrzem
nie tylko Paryża, ale w ogóle całej swej epoki. Dobrze
obznajmiony ze wszystkim, co się tyczyło drogich kamieni, umiał je oprawiać w tak kunsztowny sposób, że
nieraz kamień, uważany poprzednio za niepozorny,
wychodził z jego pracowni lśniący przepychem. Praca, ArtystaWszelkie zamówienia przyjmował skwapliwie i pożądliwie
i naznaczał tak niskie ceny, że nie pozostawały w żadnym stosunku do jego pracy. Żądza pracy nie dawała
mu też spokoju, w dzień i w noc słychać było stuk
w jego warsztacie. Często, gdy praca była już niemal
ukończona, nagle przestawał mu się podobać kształt
klejnotu; wątpił w zgrabność jakiejś oprawy kamienia,
jakiegoś małego haczyka --- i to wystarczało już, aby
wszystko rzucić do tygla i na nowo rozpoczynać pracę.
Stąd każda jego praca stawała się nieskazitelnym, niezrównanym arcydziełem, które w podziw wprawiało
zamawiającego. Ale też trudno było odebrać od niego
zamówioną pracę. Pod tysiącem pozorów odwlekał jej
wydanie z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc.
Daremnie ofiarowano mu nieraz podwójną zapłatę, nie
chciał przyjąć ani jednego ludwika ponad umówioną
cenę. A kiedy wreszcie na natarczywe żądania zmawiającego musiał ustąpić i oddać klejnot, nie mógł się
powstrzymać od objawów głębokiego niezadowolenia,
ba, nawet wewnętrznej wściekłości, która nim miotała.
Kiedy musiał oddać jakieś znaczniejsze, wspanialsze
dzieło, mające wartość wielu może tysięcy z powodu
kosztowności kamieni i misternej roboty, nieraz biegał
jak szalony, przeklinając siebie, swą pracę i wszystko
dokoła. Ale skoro ktoś pobiegł za nim i zawołał: --- Panie Cardillac, może zrobiłbyś pan piękny naszyjnik
dla mojej narzeczonej, bransoletę dla mojej córki ---
wtedy stawał cicho, spoglądał na mówiącego swymi
małymi oczkami i pytał zacierając ręce:
--- Cóż pan tam masz?
--- Są tu drogie kamienie --- mówił tamten, wyciągając jakąś szkatułkę --- nic szczególnego, zwykłe kamyczki, ale w pańskich rękach...
Cardillac nie pozwalał mu dokończyć, wyrywał z rąk
szkatułkę, wyjmował kamienie, nieraz istotnie niewielkiej wartości, oglądał je pod światło i wołał z zachwytem:
--- Ho, ho!... nic szczególnego? Bynajmniej! Piękne
kamienie... wspaniałe kamienie! Pozwól pan tylko,
niech je oprawię! A jeżeli nie zależy panu na garści
złota, to dorzucę jeszcze kilka kamyczków, które panu
będą świecić w oczy jak samo słońce.
--- Zdaję się całkowicie na pana, mistrzu René, i zapłacę, ile zechcesz --- odpowiadał tamten.
Bez względu na to, czy mówiący był zamożnym
mieszczaninem, czy wytwornym dworakiem, Cardillac
rzucał mu się radośnie na szyję, ściskał, całował, twierdził, że dopiero teraz jest całkiem szczęśliwy i że robotę za osiem dni ukończy. Potem na łeb na szyję
biegł do domu, do warsztatu, kuł bez przerwy i w ciągu dni ośmiu wykonywał arcydzieło.
Ale skoro zamawiający przychodził, by z radością
uiścić nieznaczną zapłatę i odebrać gotowy klejnot,
Cardillac stawał się nieznośny, szorstki i oporny.
--- Ależ, mistrzu René, jutro mój ślub!
--- Co mnie obchodzi pański ślub. Przyjdź pan za
dwa tygodnie!
--- Klejnot gotowy. Potrzebuję go niezwłocznie. Tu
są pieniądze.
--- A ja mówię panu, że muszę jeszcze niejedno
zmienić i dzisiaj stanowczo go nie wydam.
--- A ja panu powiadam, że jeżeli nie wydasz mi
naszyjnika, za który zresztą chętnie zapłacę podwójnie,
dobrowolnie, to ujrzysz mnie pan tu za chwilę w
towarzystwie usłużnych trabantów d'Argensona.
--- No, niechże pana w piekle diabli dręczą tysiącem
rozżarzonych szczypiec, niech uwieszą cetnarowe
ciężary u naszyjnika, żeby zdusiły pańską
narzeczoną!
Mówiąc to wkładał narzeczonemu klejnot do
kieszeni, chwytał go za ramię i wyrzucał za drzwi tak, że
spadał ze wszystkich schodów. A potem śmiał się
z okna jak szatan, widząc, jak biedny młody człowiek,
kulejąc, wychodził z domu z chustką przy
krwawiącym nosie.
Trudno też było wytłumaczyć, dlaczego Cardillac
często, chociaż z radością podjął się pracy, nagle
wzburzony, ze łzami w oczach, szlochając, najczulszymi słowami zaklinał zamawiającego na wszystkie
świętości, aby cofnął zamówioną pracę. Wiele osób cieszących się szacunkiem króla i sympatią ludu na próżno
ofiarowywało olbrzymie sumy, byleby otrzymać jakąś
drobnostkę zrobioną przez Cardillaca. Rzucał się do
nóg królowi i błagał o łaskę, aby nie żądał od niego
żadnych prac. Podobnie odrzucał każde zamówienie
pani de Maintenon, co więcej, z wyrazem wstrętu
i przerażenia odrzucił jej zlecenie, aby wykonać mały,
ozdobiony emblematami sztuki pierścionek, przeznaczony dla Racine'a.
--- Założę się --- mówiła, pomnąc na to pani de
Maintenon --- że Cardillac, gdybym nawet posłała po
niego, aby się przynajmniej dowiedzieć, dla kogo były
przeznaczone te kosztowności, nie zechce przybyć, bo
będzie się obawiał jakiegoś zamówienia, a on przecież
dla mnie wcale nie chce pracować. Chociaż od pewnego czasu podobno przestał być uparty. Słyszałam, że
pracuje teraz gorliwiej niż kiedykolwiek i oddaje na
czas zamówioną pracę, acz zawsze z głębokim
niezadowoleniem i odwracając oczy.
Panna de Scudéry, której także niezmiernie zależało
na tym, aby klejnoty, jeśli to tylko możliwe, najrychlej
powróciły do rąk prawowitego posiadacza, uważała, że
należy od razu zawiadomić mistrza dziwaka, iż nikt
nie żąda od niego pracy, a jedynie jego sądu o klejnotach. Markiza uznała to za słuszne. Posłano po Cardillaca; po upływie kilku chwil wszedł do pokoju, jak
gdyby już był się znajdował w drodze.
Wydawał się zakłopotany, skoro spostrzegł pannę
de Scudéry. I jak ktoś, kto, dotknięty nagle jakimś
niespodziewanym ciosem, zapomina o nakazanych
przez chwilę zwyczajach uprzejmości --- skłonił się
najpierw głęboko i z uszanowaniem przed tą czcigodną damą, potem dopiero zwrócił się do markizy.
Ona, wskazując klejnoty błyszczące na ciemnozielonym nakryciu stołu, zaczęła natarczywie pytać, czy to
jego dzieło. Cardillac zaledwie na nie spojrzał; potem
wpatrując się błędnie w twarz markizy, włożył spiesznie bransolety i naszyjnik do stojącej obok szkatułki
i gwałtownie odsunął od siebie. Brzydki uśmiech przemknął po jego zaczerwienionej twarzy, gdy zaczął
mówić:
--- Istotnie, pani markizo, tylko ktoś, kto by źle znał
dłuto René Cardillaca, mógłby przez chwilę choćby
przypuścić, że jakikolwiek inny w świecie złotnik potrafiłby stworzyć takie dzieło. Niewątpliwie jest to
moja praca.
--- Więc powiedz pan, dla kogo stworzyłeś te kosztowności?! --- pytała dalej markiza.
--- Dla mnie samego --- odparł Cardillac. --- Możecie
w to wątpić, ale tak jest istotnie --- ciągnął dalej, widząc zdziwienie na twarzy pani de Maintenon i panny de
Scudéry, z których pierwsza patrzyła nań z niedowierzaniem, druga dręczona smutnym oczekiwaniem, jak
się sprawa zakończy. --- Tak, tylko w tym celu, aby
wykonać piękne dzieło, zebrałem moje najwspanialsze kamienie i pracowałem gorliwiej i staranniej niż
kiedykolwiek. Niedawno klejnoty te w niepojęty
sposób zniknęły z mej pracowni.
--- Bogu dzięki! --- wykrzyknęła panna de Scudéry
i z błyszczącymi radością oczyma, szybko i zwinnie jak
młoda dziewczyna, zerwała się z krzesła, podeszła do
Cardillaca i położyła mu na barkach obie dłonie. ---
Odbierzcie, mistrzu René --- rzekła --- waszą własność, skradzioną przez niegodnych zbrodniarzy!
Potem opowiedziała mu dokładnie, jaką drogą klejnoty dostały się w jej ręce.
Cardillac wysłuchał wszystkiego w milczeniu, ze
spuszczonymi oczami. Tylko chwilami wyrywały się
z jego piersi niezrozumiałe dźwięki: --- Hm! Tak? Ej!
Ho, ho! --- To zakładał ręce na plecy, to gładził się
lekko po brodzie i po twarzy.
Kiedy wreszcie panna de Scudéry skończyła
opowiadać, stał dalej w milczeniu, jak gdyby walczył z jakąś
niezwykłą myślą, która go podczas opowiadania
opanowała, jak gdyby nie mógł powziąć jakiegoś zamiaru
i wykonać go. Pocierał czoło, wzdychał, to znowu przesuwał dłonią po oczach, aby powstrzymać cisnące się
łzy. Wreszcie pochwycił szkatułkę, którą mu panna de
Scudéry podawała, upadł na kolana i przemówił:
--- Tobie, zacna, czcigodna pani, przeznaczył los te
klejnoty. Teraz dopiero wiem naprawdę, że podczas
pracy myślałem o tobie, że pracowałem dla ciebie.
O, nie pogardź, pani, tymi klejnotami, może
najwspanialszymi, jakie od dłuższego czasu stworzyłem;
przyjm je ode mnie i noś!
--- Ej, ej! --- odpowiedziała panna de Scudéry
żartobliwie --- co sobie pan wyobrażasz, mistrzu René?
Czyż przystoi mi, w moim podeszłym wieku, stroić się
w tak świetne kamienie? I czymże zasłużyłam na to,
abyś mnie tak po królewsku obdarzał? Daj spokój,
daj spokój, mistrzu René! Gdybym była tak piękną,
jak markiza de Fontanges, i bogatą, w istocie, nie
wypuściłabym z rąk tego skarbu. Ale na co się przyda
próżny przepych tym zwiędłym ramionom, ta
błyszcząca ozdoba osłoniętej szyi?
Cardillac podniósł się tymczasem, jak nieprzytomny,
z dzikim wzrokiem ciągle podawał szkatułkę pannie
de Scudéry.
Ulituj się, pani, nade mną i przyjm te klejnoty!
Nie uwierzysz, jak głęboką cześć żywię w sercu dla twojej
cnoty, dla twoich wielkich zasług. Przyjm mój
skromny podarunek i niech ci się wydaje, że chcę ci tym
moje najskrytsze uczucia udowodnić.
Gdy panna de Scudéry jeszcze ciągle zwlekała z postanowieniem, markiza de Maintenon wzięła szkatułkę z rąk
Cardillaca i rzekła:
--- Na miły Bóg, ciągle mówisz, pani, o swoim podeszłym wieku. Co nas, mnie i panią, obchodzą lata i ich
ciężary? I czyż nie postępujesz, pani, jak wstydliwa młoda dziewczyna, która chętnie sięgnęłaby po
podany jej zakazany owoc, gdyby mogła to uczynić
nie poruszając palcem? Nie odrzucaj prośby dzielnego
mistrza René i przyjm chętnie ten podarunek, którego
tysiące innych nie mogłoby otrzymać za największe
sumy, mimo próśb i błagań.
Równocześnie pani de Maintenon wcisnęła przemocą pannie de Scudéry szkatułkę do ręki. Cardillac rzucił się na kolana, zaczął całować kraj sukni i ręce
panny de Scudéry --- wzdychał, jęczał, płakał, wreszcie
zerwał się i jak szalony wybiegł pospiesznie z pokoju,
przewracając krzesła i stoliki, tłukąc szkło i porcelanę.
--- Na Boga! --- zawołała panna de Scudéry z przestrachem --- co się dzieje z tym człowiekiem?
Ale markiza w niezwykle wesołym usposobieniu, graniczącym z obcą jej zwykle swawolą, rozśmiała się
dźwięcznie i rzekła:
--- Otóż to, droga pani! Mistrz René zakochał się
w pani śmiertelnie i według przyjętego powszechnie
obyczaju prawdziwej galanterii usiłuje podbić twe
serce kosztownymi podarunkami.
I w dalszym ciągu snuła pani de Maintenon wesoły
żart, zachęcając pannę de Scudéry, aby nie była zbyt
srogą dla zrozpaczonego wielbiciela. Wreszcie panna
de Scudéry, z natury bardzo wesoła, porwana jej tryskającym dowcipem, sama rzuciła się w wir tysiąca
żartobliwych pomysłów. Zaczęła twierdzić, że wobec tego,
jeśli tak się sprawa przedstawia, będzie musiała
ulec i dać światu niesłychane widowisko siedemdziesięciotrzyletniej oblubienicy złotnika, pochodzącej
z nieposzlakowanego szlachetnego rodu. Pani de
Maintenon ofiarowała się własnoręcznie uwić ślubny
wianek i pouczyć ją o obowiązkach dobrej żony,
o czym oczywiście taka ,,mała" naiwna dziewczynka nie może mieć wyobrażenia.
Skoro jednak panna de Scudéry powstała wreszcie,
aby pożegnać się z markizą, pomimo całej tej wesołości i żartów spoważniała znowu, biorąc do ręki
szkatułkę z klejnotami.
--- A przecież --- rzekła --- nigdy nie będę mogła
ubrać się w te klejnoty. Mimo wszystko były w rękach
tych niegodziwych zbrodniarzy, którzy z szatańską
bezczelnością, a może nawet w piekielnym związku z
szatanem, rabują i mordują. Strach mnie przejmuje
i wydaje mi się, że krew plami te błyszczące kosztowności.
A i samo zachowanie się Cardillaca, przyznać muszę,
wydało mi się dziwnie niesamowite i przerażające. Nie
mogę się pozbyć niejasnego przeczucia, że poza tym
wszystkim kryje się jakaś straszna, ponura tajemnica.
I kiedy znów rozważam tę sprawę ze wszystkimi
najdrobniejszymi szczegółami, nie mogę się w żaden
sposób domyślić, w czym leży tajemnica i jak w ogóle
poczciwy, dzielny mistrz René, wzór dobrego,
pobożnego obywatela, mógłby uczynić coś złego, godnego
potępienia. To jedno jest pewne, że nie odważę się
nigdy włożyć na siebie tych klejnotów.
Markiza twierdziła, że panna de Scudéry zbyt
poważnie pojmuje całą sprawę, ale gdy panna de
Scudéry spytała ją, odwołując się do jej sumienia, jak
postąpiłaby w podobnym położeniu, odparła głosem
pewnym i stanowczym:
--- Raczej wolałabym wrzucić klejnoty do Sekwany,
niż włożyć je na siebie.
Zajście z mistrzem René dało pannie de Scudéry
temat do pięknego utworu, który następnego dnia
odczytała królowi w komnatach pani de Maintenon.
Pisząc, umiała pokonać obawę tajemnych przeczuć i żywymi barwami skreśliła dowcipny obraz siedemdziesięciotrzyletniej oblubienicy złotnika, pochodzącej ze
starożytnego szlacheckiego rodu. Król uśmiał się serdecznie i przysięgał, że Boileau-Despréaux znalazł
swego mistrza, wskutek czego utwór panny de Scudéry uchodził za najdowcipniejszy, jaki kiedykolwiek
napisano.
Przeminęło kilka miesięcy, przypadek zdarzył, że
panna de Scudéry jechała w oszklonym powozie księżnej Montansier przez Pont Neuf. Piękne te, oszklone
powozy były naówczas jeszcze nowością, toteż gdy
który ukazał się na ulicy, tłum zbierał się licznie, aby
go oglądać. I wtedy także tłum ludu otoczył na Pont
Neuf powóz księżnej, tamując prawie drogę. Nagle
panna de Scudéry usłyszała kłótnię i krzyki i zauważyła jakiegoś człowieka, który pięściami i rozdzielanymi dokoła uderzeniami torował sobie drogę przez
zbitą masę ludzi. Skoro się zbliżył, oczy jej spotkały
utkwiony w nią wzrok bladego młodzieńca o stroskanej twarzy. Młody człowiek, nie odwracając od niej
oczu, przepychał się łokciami i pięściami, a gdy dopadł wreszcie drzwiczek powozu, szarpnął je gwałtownie i rzucił pannie de Scudéry na kolana zwiniętą
kartkę. Potem, przepychając się znowu, bijąc i otrzymując uderzenia, zniknął tak, jak się pojawił.
Martinière, siedząca obok panny de Scudéry, zobaczywszy młodzieńca obok powozu, z okrzykiem przerażenia upadła zemdlona na poduszki. Na próżno
panna de Scudéry ciągnęła za sznur i krzyczała na
woźnicę, ten, jak gdyby opętany przez złego ducha,
popędzał biczem konie, które spienione stawały dęba,
znowu pędziły przed siebie, a wreszcie z hukiem
przebiegły galopem przez most. Panna de Scudéry wylała flakonik trzeźwiącego płynu na zemdloną dziewczynę. Wtedy dopiero Martinière otworzyła oczy i
przerażona, drżąca, kurczowo uczepiła się ręki swej
pani. Trwoga i przerażenie malowały się na jej twarzy, z trudem tylko zdołała wyjąkać:
--- Najświętsza Panno! Czego chciał ten straszny
człowiek? Ach, to był ten sam, który wówczas w tę
okropną noc przyniósł szkatułkę!
Panna de Scudery uspokoiła biedną dziewczynę,
tłumacząc jej, że się nie stało nic złego --- i że przede
wszystkim trzeba się dowiedzieć, co kartka zawiera.
Rozwinęła więc papier i znalazła te słowa:
Nieszczęsne przeznaczenie, które mogłabyś, Pani,
odwrócić, pcha mnie w przepaść! Zaklinam Panią, jak
syn matkę, której nie może porzucić, bo kocha ją najgorętszą miłością, abyś naszyjnik i bransolety z rąk
moich otrzymane pod jakimkolwiek pozorem --- czy to
dla naprawy, czy zmiany jakiejś --- odniosła mistrzowi
Cardillacowi. Życie i zdrowie Pani zależy od tego.
A jeżeli w ciągu dwóch dni nie zechcesz, Pani, tego
uczynić, wedrę się do Twego mieszkania i w Twoich
oczach odbiorę sobie życie!
--- Teraz nie można wątpić --- rzekła panna de
Scudéry, przeczytawszy list --- że czy ten tajemniczy
człowiek należy istotnie do bandy niegodziwych
opryszków i rabusiów, czy nie, wobec mnie nie ma złych
zamiarów. Gdyby mu się było udało wówczas w nocy
pomówić ze mną, może wyjaśniłoby się to dziwne
zdarzenie, może zdołałabym odsłonić tajny związek
spraw, którego obecnie na próżno szukam w głębi mej
duszy i którego nie mogę nawet przeczuwać! Ale bez
względu na to, jak się sprawa przedstawia, uczynię,
co list poleca, chociażby dlatego tylko, by pozbyć się
tego nieszczęsnego daru, który mnie samej wydaje się
piekielnym talizmanem złego. Cardillac nie wyda go
pewnie łatwo z rąk, kierując się swymi dawnymi
nawyknieniami.
Zaraz następnego dnia postanowiła panna de Scudéry pójść z klejnotami do złotnika. Ale wszystkie
artystyczne natury z całego Paryża jak gdyby
zmówiły się, aby tego właśnie ranka zasypywać ją
poematami, tragediami, anegdotami. Zaledwie la Chapelle
skończył czytać scenę swej tragedii i zapewnił chytrze,
że zamierza tym dziełem zwyciężyć Racine'a, gdy
nadszedł sam Racine i przewyższył go patetyczną mową
jakiegoś króla; potem zaś Boileau wyrzucał w czarne
tragiczne niebo swe świetlane kule, chcąc uniknąć
rozmowy o kolumnadach Louvre'u, w którą wplątał go
miłośnik architektury doktor Pérrault.
Zeszło tak do późnego południa; panna de Scudéry
musiała spieszyć do księżny Montansier i dlatego musiała także wizytę u mistrza René Cardillaca odłożyć do
dnia następnego.
Ustawicznie czuła w duszy jakiś szczególny niepokój. Ciągle stał jej przed oczyma ów młodzieniec, a w
najskrytszych głębiach duszy poczęło się budzić
jakieś niejasne wspomnienie, że widziała już kiedyś tę
twarz i te rysy. Straszne sny budziły ją co chwilę; wydało się jej, że w lekkomyślny a nawet karygodny
sposób zaniechała sposobności, aby dopomóc nieszczęśliwemu, który, spadając w przepaść, wyciągał ku
niej dłonie; wydawało się jej, że w jej mocy było
zapobiec jakiemuś zgubnemu zdarzeniu, straszliwej
zbrodni.
Chociaż było jeszcze wcześnie rano, kazała się ubrać
i zabrawszy szkatułkę z klejnotami, pojechała do złotnika.
Ku ulicy Nicaise, tam, gdzie mieszkał Cardillac,
spieszyły tłumy ludu, zbierały się przed domem, krzyczały, wrzeszczały, chciały się wedrzeć do wnętrza, a
policja konna, ustawiona wkoło domu, z trudem
tylko mogła powstrzymać tłoczących się. W dzikim,
pomieszanym wrzasku słychać było gniewne głosy: ---
Rozszarpać, zabić tego niegodziwego zbrodniarza!
Wreszcie pojawił się Desgrais z liczniejszą strażą,
która utorowała przejście wśród zbitego tłumu.
Drzwi domu otwarły się, straż wyprowadziła z nich
człowieka zakutego w kajdany i poczęła wlec go przez
ulicę, wśród najstraszliwszych złorzeczeń rozwścieczonego tłumu.
W tej samej chwili gdy panna de Scudéry, dręczona
trwogą i strasznym przeczuciem, to spostrzegła, doszedł do jej uszu głośny okrzyk rozpaczy.
--- Naprzód, dalej! --- krzyczała, prawie nieprzytomna, na woźnicę, który, skręciwszy szybko i zręcznie wśród zbitego tłumu, zdołał wreszcie ruszyć i po
chwili zatrzymał konie przed domem Cardillaca.
Panna de Scudéry spostrzegła tutaj Desgrais'go,
a u nóg jego młodą, przepiękną dziewczynę, półubraną, z rozpuszczonymi włosami. Na twarzy dziewczęcia malował się dziki przestrach i beznadziejna
rozpacz, objęła kolana Desgrais'go i wołała głosem
pełnym śmiertelnego bólu:
--- On niewinny, niewinny!
Na próżno starał się Desgrais i jego podwładni
oderwać ją i podnieść z ziemi. Wreszcie jakiś silny,
brutalny pachołek uchwycił niezgrabnie nieszczęśliwą,
oderwał ją przemocą od Desgrais'go i potknąwszy się,
upuścił ją na ziemię tak, że upadła, uderzając o
kamienne schody, i leżała jak nieżywa na ulicy.
Panna de Scudéry nie mogła już dłużej na to
patrzeć.
--- Na Boga, co to znaczy, co się tutaj dzieje? ---
zawołała, otworzyła szybko drzwiczki i wyszła z powozu.
Tłum rozstąpił się z uszanowaniem przed czcigodną
damą. Panna de Scudéry, widząc, że jakieś miłosierne
kobiety podniosły dziewczynę, posadziły na schodach
i nacierały jej czoło trzeźwiącą wodą, podeszła do
Desgrais'go i gwałtownym tonem ponowiła swoje
pytanie.
--- Stała się straszna zbrodnia --- odparł Desgrais ---
znaleziono dzisiaj rano Cardillaca zamordowanego
pchnięciem sztyletu. Mordercą jest jego własny
pomocnik, Oliwier Brusson. Właśnie poprowadzono go
do więzienia.
--- A ta dziewczyna? --- pytała dalej panna de
Scudéry.
--- To Madelon --- odrzekł Desgrais --- córka Cardillaca. Ten niegodziwy człowiek był jej kochankiemkochanek (tu daw.) --- ukochany..
Teraz jęczy, płacze i krzyczy ciągle, że Oliwier jest
niewinny, całkiem niewinny. Ostatecznie wie o zbrodni, więc każę ją także odprowadzić do więzienia.
Desgrais, mówiąc te słowa, spojrzał na biedną dziewczynę tak złośliwie, tak pełen radości z jej nieszczęścia, że panna de Scudéry zadrżała. Dziewczyna właśnie zaczynała lekko oddychać, ale leżała jeszcze ciągle z zamkniętymi oczyma, nie mogąc się poruszyć
ani wymówić słowa. Otaczający nie wiedzieli, co mają
uczynić, czy przenieść ją do domu, czy też czekać,
aż wróci zupełnie do przytomności.
Panna de Scudéry, wzruszona, ze łzami w oczach,
patrzyła na niewinne stworzenie i drżała na myśl
o strasznym Desgrais i jego pachołkach. Wtem na
kamiennych schodach zastukały głucho kroki, wynoszono ciało Cardillaca. Panna de Scudéry nagle powzięła postanowienie.
--- Zabieram z sobą dziewczynę --- rzekła głośno ---
pan, panie Desgrais, możesz się zająć dalszym przebiegiem sprawy.
Głuchy szmer uznania przeleciał wśród tłumu. Kobiety podniosły dziewczynę do góry; wszyscy cisnęli
się, tysiące rąk wyciągnęły się w jej obronie. Jakby
płynącą w powietrzu, przeniesiono ją do powozu;
wszystkie usta wielbiły i błogosławiły czcigodną damę, która wydarła krwawym sądom niewinną dziewczynę.
Po długich usiłowaniach udało się wreszcie Seronowi, najznakomitszemu w Paryżu lekarzowi, doprowadzić do przytomności biedną Madelon, która długie godziny leżała nieruchoma, bez zmysłów. Panna de
Scudéry dokończyła dzieła lekarza, przemawiając do
dziewczęcia łagodnymi słowy i budząc błyski nadziei
w jej duszy. Wreszcie z oczu dziewczyny popłynęły
obfite łzy, w których boleść znalazła ujście. Dusząc
się od płaczu i nadmiaru przenikającego bólu, zaczęła
opowiadać, jak się wszystko stało.
O północy zbudziło ją lekkie stukanie do drzwi.
Rozpoznała głos Oliwiera, który zaklinał ją, aby natychmiast wstała, bo ojciec umiera. Przerażona zerwała się i otworzyła drzwi. Oliwier, blady, zmieniony na
twarzy, okryty potem, ze światłem w ręku, chwiejąc się, poprowadził ją do pracowni. Tam leżał ojciec
z szeroko rozwartymi, martwymi oczyma, charcząc
wśród przedśmiertnych cierpień. Z żałosnym
okrzykiem rzuciła się na niego i wtedy dopiero zauważyła
jego skrwawioną koszulę. Oliwier odciągnął ją
łagodnie i starał się natrzeć balsamem ranę widniejącą na
lewej piersi i przewiązać ją. Tymczasem ojciec powrócił do przytomności. Przestał charczeć, serdecznie
spojrzał na nią i na Oliwiera, ujął jej rękę, włożył ją
w rękę Oliwiera i obie silnie uścisnął. Oboje, ona
i Oliwier, upadli na kolana przy łóżku, ojciec zaś z rozdzierającym krzykiem uniósł się nieco w górę,
potem zaraz znowu opadł na łóżko i westchnąwszy
głęboko wyzionął ducha. Wtedy oboje zaczęli głośno
jęczeć i płakać. Oliwier opowiedział, że mistrz w jego
obecności został zamordowany w czasie wycieczki
nocnej, w której mu na jego rozkaz towarzyszył. Z
niezmiernym trudem przyniósł do domu ciężkie ciało,
sądząc, że rana nie jest śmiertelna. Skoro nastał dzień,
domownicy, którzy już w nocy zauważyli niezwykły
hałas, głośny płacz i krzyk, przyszli na górę i zastali
oboje stroskanych, klęczących przy łożu zmarłego.
Wszczął się zamęt, przybyła policja i Oliwiera, podejrzanego o morderstwo, powleczono do więzienia.
Madelon dodała jeszcze najtkliwszy opis cnót, pobożności i wierności swego ukochanego Oliwiera.
Opowiedziała, że Oliwier czcił mistrza jak własnego
ojca, a mistrz odwzajemniał mu tę miłość i pomimo
ubóstwa wybrał go na swego zięcia, ponieważ jego
zręczność w rzemiośle równą była wierności i szlachetnemu usposobieniu. Wszystko to opowiedziała
Madelon z największą szczerością. I gdyby Oliwier
w jej obecności wepchnął sztylet w pierś ojca, prędzej
uważałaby to za szatańskie złudzenie, niżby mogła
uwierzyć, że Oliwier jest zdolny do tak niegodziwej,
straszliwej zbrodni.
Panna de Scudéry, wzruszona do głębi niewypowiedzianym cierpieniem młodej Madelon, skłonna uwierzyć w niewinność biednego Oliwiera, zasięgnąwszy
wiadomości, przekonała się, że wszystko, co Madelon
opowiedziała o stosunkach domowych między mistrzem a jego pomocnikiem, było prawdziwe. Domownicy, sąsiedzi jednogłośnie stawili Oliwiera jako wzór
moralnego, pobożnego, wiernego i pilnego młodzieńca. Nikt nie umiał o nim nic złego powiedzieć, a jednak, skoro zaczynano mówić o zbrodni, wszyscy wzruszali ramionami i sądzili, że jest w tym coś niepojętego.
Oliwier, postawiony przed trybunałem Chambre ardente, zaprzeczył wszystkiemu najbardziej stanowczo;
bez żadnego zakłopotania wypierał się spełnienia zarzucanej mu zbrodni. Twierdził, że w jego obecności
napadnięto mistrza na ulicy i zamordowano, że go
jednak zdołał przywlec żywego do domu, gdzie wkrótce
zakończył życie. I to zgadzało się zatem z opowiadaniem biednej Madelon.
Ciągle na nowo kazała sobie panna de Scudéry opowiadać najdrobniejsze szczegóły strasznego wypadku.
Badała dokładnie, czy kiedyś nie wynikła jakaś kłótnia między mistrzem a pomocnikiem i czy Oliwier nie miał
porywczego usposobienia. Często bowiem porywczość, niby ślepe szaleństwo, unosi najłagodniejszego
człowieka i wiedzie do czynów, które wykluczają
wszelką wolną wolę działania. Jednak z im większym
zapałem mówiła Madelon o spokojnym szczęściu domowym, w którym żyło troje ludzi związanych najściślejszą miłością, tym bardziej znikał nawet cień podejrzenia wobec oskarżonego Oliwiera.
Ściśle badając każdy szczegół, wychodząc nawet z
założenia, że Oliwier mimo wszystko, co głośno
przemawiało za jego niewinnością, był jednak mordercą mistrza René Cardillaca --- panna de Scudéry
nie mogła znaleźć wśród wszelakich możliwości żadnego powodu do tego strasznego czynu, który w rezultacie bądź co bądź musiał zniszczyć szczęście Oliwiera. Był biedny, ale zręczny; udało mu się pozyskać
względy najznakomitszego złotnika, kochał jego córkę, mistrz sprzyjał tej miłości, otwierało się przed nim
życie pełne szczęścia i dobrobytu. I gdyby rzeczywiście
podrażniony w jakiś sposób, uniesiony gniewem, napadł zbrodniczo na swego dobroczyńcę, na swego ojca --- to jakże przewrotną musiałby być istotą, aby się
tak zachowywać po zbrodni. Przekonana silnie
o niewinności Oliwiera, panna de Scudéry postanowiła
ocalić nieszczęśliwego młodzieńca za jakąkolwiek cenę.
Zanim jednak zwróciła się z prośbą o łaskę do
samego króla, uważała za najstosowniejsze udać się do
prezydenta la Regnie i zwrócić jego uwagę na wszystkie szczegóły, przemawiające za niewinnością Oliwiera. Spodziewała się, że w ten sposób obudzi w duszy
prezydenta przychylność dla oskarżonego, która udzieli
się także innym sędziom.
La Regnie przyjął pannę de Scudéry z wielkim szacunkiem, do którego czcigodna dama, poważana przez
samego króla, słusznie mogła sobie rościć pretensje. Spokojnie wysłuchał wszystkiego, co opowiadała
o strasznym wypadku, o stosunkach Oliwiera z mistrzem i o jego charakterze. Uśmiechał się nieznacznie, prawie ironicznie, jak gdyby dowodząc tym, że
obficie poparte łzami zapewnienia panny de Scudéry
i jej upomnienia, aby sędzia nie był wrogiem obwinionego, lecz zważał bacznie na wszystko, co na jego korzyść przemawia --- nie odbiły się bez wrażenia o jego
uszy. A gdy wreszcie panna de Scudéry, zupełnie
wyczerpana, umilkła i ocierała łzy, le Regnie rzekł:
--- Odpowiada to zupełnie szlachetnym uczuciom
pani, że wzruszona łzami młodej, zakochanej dziewczyny, wierzysz we wszystko, co opowiada, co więcej, że nie jesteś, pani, zdolna pojąć motywów tego
strasznego występku. Inaczej jednak patrzy na te sprawy sędzia, przyzwyczajony zdzierać osłony ze śmiałych wykrętów. Nie mogę przed każdym, kto mnie o to zapyta, rozwijać całego przebiegu procesu
kryminalnego. Pani! wypełniam obowiązki i mało mnie
obchodzi sąd świata. Zbrodniarze powinni drżeć przed
Chambre ardente, nie znającą innej kary prócz krwi i
stosu. Ale nie chciałbym, abyś mnie, pani, uważała
za potwora surowości i okrucieństwa. Dlatego pozwól, pani, że kilkoma słowami wytłumaczę ci krwawy czyn młodego zbrodniarza, który --- niebu niech będą dzięki --- nie uniknie kary. Bystry umysł pani sam
wtedy zaniecha tej dobroci, która przynosi pani
zaszczyt, mnie jednak wcale nie przystoi.
A zatem:
Znaleziono rano mistrza René Cardillaca, zamordowanego pchnięciem sztyletu. Był przy nim tylko jego pomocnik Oliwier Brusson i córka. W pokoju Oliwiera między innymi znaleziono sztylet, splamiony świeżą krwią, odpowiadający dokładnie zadanej ranie. Oliwier twierdzi, że Cardillaca zamordowano w nocy
w jego obecności. ,,Czy chciano go obrabować?" ,,Tego nie wiem." ,,Szedłeś z nim i nie zdołałeś stawić
zbrodniarzowi oporu, przytrzymać go, zawołać o pomoc?" ,,Mistrz szedł piętnaście, może dwadzieścia kroków przede mną; ja postępowałem za nim z dala." ,,Ale
dlaczego?" ,,Takie było życzenie mistrza." ,,Co w ogóle mógł robić René Cardillac na ulicy o tak późnej godzinie?" ,,Tego nie wolno mi powiedzieć." ,,Przecież
zwykle nie wychodził nigdy z domu wieczorem po godzinie dziewiątej?" Tutaj Oliwier milknie, zdradza pomieszanie, wzdycha, płacze, przysięga na wszystko,
co święte, że Cardillac rzeczywiście wyszedł owej nocy i został zamordowany.
A teraz niech pani pilnie uważa. Stwierdzono z najzupełniejszą pewnością, że Cardillac nie wychodził
z domu owej nocy; więc twierdzenie Oliwiera, że rzeczywiście razem z nim wyszedł, jest bezczelnym kłamstwem. Drzwi domu są zaopatrzone w ciężki zamek,
przy otwieraniu i zamykaniu powstaje przenikliwy
szmer; oprócz tego odrzwia domu poruszają się w zawiasach z przykrym zgrzytem, który, jak sprawdziliśmy sami, nawet na najwyższym piętrze domu rozlega się
donośnym echem. Na najniższym piętrze, tuż przy
samej bramie, mieszka stary mistrz, nazwiskiem Klaudiusz Patru, ze swoją służącą, która liczy sobie około
osiemdziesięciu lat, ale mimo to jest ochocza i ruchliwa. Obie te osoby słyszały, jak Cardillac owego wieczoru, zgodnie z codziennym zwyczajem, zszedł ze
schodów, skoro wybiła dziewiąta, zamknął i
zatarasował drzwi z wielkim hałasem, potem wrócił na górę,
przeczytał głośno modlitwę wieczorną, a wreszcie, jak
można było wnioskować z zamykania drzwi, udał się
do sypialni.
Klaudiusz cierpi na bezsenność, jak zwykle starzy
ludzie. I owej nocy także nie mógł zmrużyć oka.
Dlatego służąca zgasiła światło w kuchni, do której droga
prowadzi przez sień domu, poszła do pokoju swego pana, usiadła przy stole z jakąś starą kroniką i zaczęła
czytać. Starzec, zagłębiony w myślach, już to siedział
na swym wygodnym fotelu, już to wstawał i chodził
cicho i powoli tu i tam po pokoju, aby zmęczywszy się
móc zasnąć. Aż do północy było cicho i spokojnie.
Wtedy usłyszeli nad sobą szybkie, głośne kroki, głuchy łomot, jak gdyby jakiś ciężar runął na ziemię,
a zaraz potem stłumione jęki. Oboje opanowała jakaś
niezwykła trwoga i zaniepokojenie. Dreszcz straszliwego czynu, spełnionego w tej samej chwili, przebiegł
ich ciała. Z brzaskiem dnia wystąpiło na jaw to, co się
ukrywało w ciemnościach.
--- Ale, na wszystkie świętości --- przerwała panna
de Scudéry --- czyż wobec tych wszystkich okoliczności,
jakie dopiero co dokładnie przedstawiłam, możesz pan
się domyślić, co było powodem tej ohydnej zbrodni?
--- Hm --- odrzekł la Regnie --- Cardillac nie był ubogi, posiadał wspaniałe klejnoty.
--- Wszakże wszystko miała odziedziczyć jego córka. Zapominasz pan, że Oliwier miał zostać zięciem
Cardillaca.
--- Może musiał się podzielić; może tylko dlatego
mordował, aby inni odnieśli z tego korzyść --- odparł la Regnie.
--- Podzielić się, mordować dla korzyści innych? ---
pytała panna de Scudéry ogromnie zdziwiona.
--- Dowiedz się, pani --- mówił dalej prezydent --- że
Oliwier już dawno byłby dał głowę pod topór na placu
de la Grève, gdyby jego zbrodnia nie pozostawała
w związku z okrytymi szczelnie tajemnicą czynami,
które dotąd groziły ciągle całemu Paryżowi. Oliwier
należy niewątpliwie do owej niegodziwej bandy, która
szydziła dotąd ze wszystkich trudów, zabiegliwości
i poszukiwań trybunałów i umiała bezkarnie, zuchwale przeprowadzać swoje zamiary. Przez jego zeznania
wszystko się wyjaśni, musi się wyjaśnić. Rana Cardillaca
jest całkiem podobna do ran, które zadały śmierć
wszystkim zamordowanym, obrabowywanym na ulicach
i w domach. A dalej najważniejsze: odkąd Oliwier
Brusson został uwięziony, ustały wszystkie mordy,
wszystkie rabunki. Na ulicach panuje zupełne bezpieczeństwo zarówno w nocy, jak w dzień. To już dostateczny dowód, że Oliwier stał może na czele tej bandy. Jeszcze nie chce się przyznać, ale są środki, które
zmuszą go do mówienia nawet wbrew jego własnej woli.
--- A Madelon! --- zawołała panna de Scudéry. --- Ta
wierna, niewinna istota?
--- Któż mi zaręczy --- odparł la Regnie z gorzkim
uśmiechem --- że i ona nie była z nimi w zmowie? Czy
zależało jej na życiu ojca? Łzy, jakie wylewa, dotyczą
tylko tego nędznika.
--- Co pan mówisz?! --- krzyknęła panna de Scudéry. --- To niemożliwe... ojca... ta dziewczyna!
--- O! --- mówił dalej la Regnie --- przypomnij pani sobie
markizę de Brinvilliers! Będziesz mi pani musiała wybaczyć, jeżeli niedługo może, koniecznością zmuszony,
wydrę ci dziewczynę, którą się pani opiekujesz, i wtrącę ją do więzienia.
Dreszcz przebiegł pannę de Scudéry na myśl o tym
okropnym podejrzeniu. Wydało się jej, że cnota,
szczerość nie mogą się ostać przed tym straszliwym
człowiekiem, który w najgłębszych, najskrytszych
myślach wietrzy krew i zbrodnie. Powstała.
--- Bądź pan ludzkim. --- To było wszystko, co mogła wyrzec, strwożona, oddychając ciężko.
Już miała zamiar zejść ze schodów, do których odprowadził ją prezydent z wyszukaną grzecznością, gdy
nagle zaświtała jej w głowie szczególna myśl, nie wiadomo jak i skąd.
--- Czy mogłabym otrzymać pozwolenie, aby odwiedzić nieszczęśliwego Oliwiera Brusson? ---
zapytała prezydenta, odwracając się szybko.
La Regnie spojrzał na nią z niedowierzaniem, potem
na twarzy jego pojawił się właściwy mu odrażający
uśmiech.
--- Zapewne pragniesz pani --- rzekł --- sama zbadać winę lub niewinność Oliwiera, ufając więcej swojemu uczuciu, wewnętrznemu głosowi, niż temu, co zaszło przed naszymi oczyma. Jeżeli nie brzydzisz się
pani ponurym schronieniem zbrodni, nie wzdrygasz
się przed czekającym cię widokiem niegodziwości
najrozmaitszego rodzaju, to bramy więzienia otworzą się za dwie godziny przed tobą. Przedstawię pani
tego Oliwiera, którego los budzi twoje współczucie.
W istocie, panna de Scudéry nie mogła uwierzyć
w winę młodzieńca. Wszystko przemawiało przeciwko
niemu, co więcej, żaden sędzia na świecie nie byłby
postąpił inaczej, niż la Regnie, wobec tak silnie
obciążających dowodów. Mimo to obraz rodzinnego
szczęścia, jaki Madelon żywymi barwami skreśliła
przed oczyma panny de Scudéry, zaćmiewał wszystkie
podejrzenia. Panna de Scudéry wolała raczej przypuścić jakąś nieprzeniknioną tajemnicę, niż uwierzyć
w to, przeciwko czemu buntowała się jej dusza.
Postanowiła prosić Oliwiera, aby jeszcze raz opowiedział jej wszystko, co zaszło owej tajemniczej nocy. Spodziewała się, że uda się jej rozjaśnić tajemnicę,
która dlatego może ukrywała się przed oczyma
sędziów, że uważali za bezcelowe troszczyć się o jej rozwiązanie.
Kiedy panna de Scudéry przybyła do więzienia,
wprowadzono ją do obszernego, jasnego pokoju. Po
niedługiej chwili usłyszała brzęk kajdan. Nadchodził
Oliwier Brusson. Ale skoro tylko stanął we drzwiach,
panna de Scudéry upadła zemdlona na ziemię. Gdy
wróciła do przytomności, Oliwiera nie było już w pokoju. Zażądała gwałtownie, aby ją odprowadzono do powozu. Uciec, natychmiast uciec chciała z tego przybytku najwyuzdańszego występku. Ach! od pierwszego
spojrzenia poznała w Oliwierze tego samego młodego
człowieka, który na Pont Neuf rzucił jej kartkę do powozu, który przyniósł jej szkatułkę z kosztownościami. Teraz znikła już wszelka wątpliwość, potwierdziły się straszne podejrzenia prezydenta la Regnie. Oliwier Brusson należał do tej niegodziwej bandy morderców, bez wątpienia zamordował także mistrza René! A Madelon?!
Tak gorzko nie zawiodła się jeszcze nigdy. Przerażona potęgą piekła na ziemi, zwątpiła we wszystko.
Uwierzyła strasznej myśli, że Madelon była w zmowie
ze zbrodniarzami, że brała udział w krwawej, strasznej zbrodni. I jak zawsze, gdy duch ludzki, stworzywszy jakiś obraz, szuka skwapliwie barw, aby odmalować go jeszcze jaskrawiej, i znajduje te barwy, tak
samo panna de Scudéry, rozważając drobiazgowo zachowanie się biednej Madelon, znalazła wiele szczegółów, które podsycały podejrzenie. Niejedno, co uważała dotąd za dowód niewinności i czystości, wydało się
jej teraz nieomylnym znamieniem zbrodniczej złośliwości, obmyślanego wykrętu. Ten żal, rozdzierający serce, te krwawe łzy mógł wycisnąć strach nie o to,
że zobaczy śmierć ukochanego, nie, ale że jej własna
głowa spadnie pod toporem kata. Panna de Scudéry
wysiadła z powozu z silnym postanowieniem, aby węża, którego dotąd pielęgnowała na swym łonie, natychmiast odtrącić od siebie.
Kiedy weszła do pokoju, Madelon rzuciła jej się do
nóg. Błękitne oczy --- anioły nie mają tak pięknych ---
utkwiła w pannę de Scudéry, ręce złożyła na falującej
gwałtownie piersi, jęczała i głośno błagała o pomoc
i pociechę. Panna de Scudéry, z trudem panując nad
sobą i starając się mówić głosem poważnym i spokojnym, rzekła:
--- Idź... idź... pociesz się, że mordercy nie minie
zasłużona kara za jego krwawe zbrodnie! Niech
Najświętsza Panna cię broni, aby i na twojej duszy
ciężył występek!
--- Ach, więc już wszystko stracone! --- krzyknęła
przeraźliwie Madelon i upadła zemdlona na ziemię.
Panna de Scudéry poleciła służącej zająć się
zemdloną i przeszła do innego pokoju.
Z rozdartym sercem, zniechęcona do całego świata,
chciałaby nie żyć już dłużej na świecie, tak pełnym
szatańskiej złości. Skarżyła się na przeznaczenie,
które, jak gdyby szydząc z niej gorzko, pozwoliło jej żyć tak długo i umocnić w sobie wiarę w cnotę i dobro,
a teraz w późnym wieku niszczyło piękny obraz,
przyświecający jej przez całe życie.
Usłyszała, jak Martinière wyprowadzała Madelon
płaczącą i skarżącą się cicho:
--- Ach... i ją także... i ją także przeciągnęli na
swoją stronę ci okrutni!... O, ja nieszczęśliwa!...
Biedny, biedny Oliwier.
Słowa te wdzierały się gwałtownie do duszy panny
de Scudéry. Na nowo zaczęło się w niej budzić
niejasne przeczucie tajemnicy, wiara w niewinność
Oliwiera. Miotana rozmaitymi sprzecznymi uczuciami,
odchodząc od zmysłów, zawołała:
--- Jakiż duch piekielny zaplątał mnie w tę straszną
sprawę, która mnie w końcu do śmierci doprowadzi!
W tej samej chwili wszedł Baptysta, zbladły i przerażony donosząc, że Desgrais czeka przed domem. Od
ohydnego procesu trucicielki Voisin pojawienie się
Desgrais'go w czyimś domu było nieomylnym zwiastunem
jakiegoś ciężkiego oskarżenia. Stąd też podchodził
strach Baptysty. Widząc to, panna de Scudéry
zapytała z łagodnym uśmiechem:
--- Co się z tobą dzieje, Baptysto? Nieprawdaż,
nazwisko de Scudéry znalazło się także na liście trucicielki?
--- Ach, na miłość Boga --- odparł Baptysta, drżąc na
całym ciele --- jak pani możesz mówić coś takiego!
Ale Desgrais, ten straszny Desgrais zachowuje się tak
tajemniczo, tak natarczywie; wydaje się, że nie może
się doczekać chwili, kiedy panią zobaczy.
--- Więc, Baptysto, wprowadź go szybko --- rzekła
panna de Scudéry. --- Wprowadź tego człowieka, który wydaje ci się tak straszny, a który we mnie nie budzi najmniejszej obawy.
--- Prezydent la Regnie przysyła mnie tu do pani ---
rzekł Desgrais, skoro wszedł do pokoju --- z pewną
wielką prośbą. Nie spodziewałby się wcale spełnienia,
gdyby nie znał twej cnoty i odwagi, gdyby ostatni
środek wydobycia na jaw krwawego czynu nie leżał
w twoich rękach, gdybyś, pani, nie była się już wmieszała w ten straszny proces, który trybunałowi i nam
wszystkim dech w piersiach zapiera. Oliwier Brusson
oszalał prawie, odkąd panią zobaczył. Dawniej skłaniał się już do zeznań, teraz na nowo zaklina się na
Boga i wszystkich świętych, że nie jest winien śmierci
Cardillaca, aczkolwiek chętnie poniósłby śmierć, na
którą i tak zasłużył. Zauważ, zacna pani, że ten ostatni zwrot odnosi się zapewne do innych ciążących na
nim zbrodni! Ale na próżno usiłujemy wydobyć z niego choćby jedno słowo więcej, nawet groźba tortury
nie odniosła żadnego skutku. Błaga, zaklina nas, abyśmy mu umożliwili rozmowę z panią; tylko pani, tylko
pani samej chce wyznać wszystko. Zdecyduj się, zacna
pani, wysłuchać Oliwiera Brusson!
--- Jak to? --- zawołała panna de Scudéry z oburzeniem --- więc mam zostać pomocniczką krwawego trybunału, mam zdradzić zaufanie nieszczęśliwego człowieka i zaprowadzić go na rusztowanie? Nie, panie
Desgrais, chociażby Brusson był najniegodziwszym
zbrodniarzem, nie mogłabym podejść go tak podstępnie. Nic nie chcę wiedzieć z jego tajemnic, które musiałabym zamknąć w mej piersi, jak święte wyznanie
przy spowiedzi.
--- Może zmienisz to zapatrywanie, zacna pani ---
odrzekł Desgrais z niewidocznym prawie uśmiechem --- skoro wysłuchasz Oliwiera Brusson. Wszak
sama prosiłaś, pani, prezydenta, aby był ludzkim.
Czyni temu zadość, godząc się na nieuzasadnione żądanie
Brussona, i próbuje ostatnich środków, zanim użyje
tortury, która już dawno czeka na niego.
Panną de Scudéry wstrząsnął dreszcz.
--- Otóż --- ciągnął dalej Desgrais --- nikt nie żąda
i nie przypuszcza, abyś pani chciała raz jeszcze wejść
do tego ponurego przybytku, który napełnia cię przerażeniem i wstrętem. Wśród ciszy nocnej, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi sprowadzę Oliwiera Brussona do domu pani, jak wolnego człowieka. Nie
podsłuchiwany przez nikogo, a mimo to dobrze strzeżony,
będzie mógł wyznać pani wszystko bez żadnego
przymusu. Że nie potrzebujesz się pani niczego obawiać ze
strony tego niegodziwca, za to ręczę moim własnym
życiem. Zresztą mówi o pani z głębokim uwielbieniem.
Przysięga, że tylko ponure przeznaczenie, które nie
pozwoliło mu zobaczyć się wcześniej z panią, wtrąciło
go w tę przepaść. A z tego, co Brusson powie, możesz
pani przecież powtórzyć to tylko, co ci się będzie
podobało. Nikt nie może przymusić pani do niczego.
Panna de Scudéry spuściła oczy i zamyśliła się
głęboko. Wydawało się jej, że musi być posłuszna wyższej mocy, która żądała od niej rozwiązania jakiejś
ponurej tajemnicy; wydawało się jej, że nie może się
już wydobyć z dziwacznych powikłań, w które zaplątała się bez własnej woli. Nagle powzięła postanowienie i rzekła z godnością:
--- Bóg da mi siłę i wytrwałość. Przyprowadźcie
Oliwiera! Pomówię z nim!
Tak jak wówczas, gdy Brusson przyniósł szkatułkę
z klejnotami, o północy zapukano do bramy domu
panny de Scudéry. Baptysta, uwiadomiony wcześniej o nocnych odwiedzinach, otworzył drzwi.
WięzieńZimny dreszcz przebiegł ciało panny de Scudéry,
skoro z cichych kroków, ze stłumionego szmeru
wywnioskowała, że strażnicy, którzy przyprowadzili
Brussona, rozchodzą się po krużgankach domu.
Wreszcie drzwi pokoju otwarły się cicho. Wszedł
Desgrais, a za nim Oliwier Brusson, bez więzów, w porządnym ubraniu.
--- Oto Brusson! --- rzekł Desgrais, skłonił się z uszanowaniem i wyszedł z pokoju.
Brusson upadł przed panią de Scudéry na kolana, podniósł błagalnie złożone ręce, a obfite łzy popłynęły
z jego oczu.
Panna de Scudéry pobladła i wpatrywała się w niego, nie mogąc wyrzec ani słowa. Nawet w tych zmienionych, strawionych bólem i troską rysach, na tej
twarzy młodzieńczej malował się wyraz dobroci i cnoty. Im dłużej patrzyła na twarz Brussona, tym żywiej
wstawało w jej duszy wspomnienie jakiejś drogiej osoby, której nie mogła sobie dokładnie przypomnieć. Zapomniała o wstręcie i strachu, zapomniała, że klęczy
przed nią morderca Cardillaca. Cichym głosem, brzmiącym spokojną życzliwością, przemówiła:
--- No, Brussonie, co pragniesz mi powiedzieć?
On, ciągle jeszcze klęcząc, westchnął głęboko, boleśnie, i rzekł:
--- O moja dobra, moja zacna pani, czyż nawet ślad
wspomnienia o mnie nie pozostał w twej duszy?
Panna de Scudéry, przyglądając mu się uważnie, odpowiedziała, że w istocie znajduje w jego rysach podobieństwo do jakiejś drogiej jej osoby. Tylko temu
Oliwier może zawdzięczać, że pokonała wielki wstręt
do mordercy i wysłucha go spokojnie. Brusson, dotknięty boleśnie tymi słowami, powstał szybko
i utkwiwszy w ziemię ponury wzrok, cofnął się. Po
chwili rzekł stłumionym głosem:
--- Czy zapomniałaś, pani, już całkiem o Annie
Guiot? Stoi przed tobą jej syn Oliwier, ten sam, którego jako chłopca tylekroć kołysałaś na kolanach.
--- O, Boże! --- krzyknęła panna de Scudéry i zakrywając twarz rękami, upadła na poduszki.
Panna de Scudéry nie bez powodu wzruszyła się tak
bardzo. Anna Guiot była córką zubożałego mieszczanina. Od najwcześniejszej młodości wychowywała się
w domu panny de Scudéry, która jak matka, troskliwie
i z miłością, opiekowała się ulubionym dzieckiem.
Skoro dziewczyna dorosła, zaczął się starać o jej rękę
przystojny, cnotliwy młodzieniec, nazwiskiem
Klaudiusz Brusson. Ponieważ był zręcznym zegarmistrzem
i łatwo mógł znaleźć chleb i zarobek w Paryżu,
a Anna kochała go także serdecznie, panna de Scudéry nie
namyślała się długo, lecz chętnie zgodziła się wydać
za mąż swą wychowankę. Młodzi ludzie urządzili
sobie przyjemne mieszkanie, żyli spokojnie i szczęśliwie, a łączący ich węzeł zacisnął się jeszcze silniej,
gdy przyszedł na świat przepiękny chłopiec, wierny
portret uroczej matki.
Panna de Scudéry ubóstwiała małego Oliwiera. Na
długie godziny, na dnie całe wydzierała go matce, aby
go pieścić i bawić. Chłopiec przyzwyczaił się do niej
bardzo i równie chętnie przebywał w jej domu, jak
u matki. Po trzech latach jednak stosunki się zmieniły.
Zazdrość towarzyszów pracy doprowadziła Brussona
do nędzy, roboty mniej było z dniem każdym;
wreszcie zaledwie mógł wyżywić siebie i rodzinę. Do nędzy
przyłączyła się jeszcze tęsknota za piękną Genewą,
rodzinnym miastem. Mała rodzina przeniosła się tam
wreszcie, chociaż panna de Scudéry sprzeciwiała się
żywo temu projektowi i przyrzekała wszelką możliwą
pomoc. Kilkakrotnie Anna pisała jeszcze do swej
opiekunki, potem umilkła; panna de Scudéry musiała
pogodzić się z myślą, że szczęśliwe życie w ojczyźnie
Brussona zatarło wspomnienie chwil dawniej przeżytych.
Teraz właśnie minęło dwadzieścia trzy lata, odkąd
Brusson z żoną i dzieckiem opuścił Paryż i wyjechał
do Genewy.
--- O, jakie to straszne! --- zawołała panna de
Scudéry, ochłonąwszy nieco. --- Więc to ty jesteś,
Oliwierze?... ty, syn mojej Anny?... teraz?!...
--- Tak, czcigodna pani --- odpowiedział Oliwier
spokojnie i stanowczo --- nie mogłaś się zapewne
spodziewać, że chłopiec, którego pieściłaś jak najtroskliwsza matka, którego kołysałaś na kolanach,
karmiąc ustawicznie łakociami, którego wołałaś najsłodszymi imionami, że ten sam chłopiec, gdy wyrośnie na
młodzieńca, stanie przed tobą oskarżony o krwawą
zbrodnię. Nie jestem wolnym od winy. Chambre ardente słusznie może mnie pociągać do odpowiedzialności za
występek. Ale jak pragnę zbawienia, chociażbym
nawet miał zginąć z ręki kata, nie cięży na mnie krew;
nie z moich rąk, nie z mojej winy zginął nieszczęsny
Cardillac.
Oliwier, wypowiedziawszy te słowa, zaczął drżeć
i zachwiał się. Panna de Scudéry w milczeniu wskazała mu niskie krzesło, które stało obok. Powoli usiadł.
--- Miałem dość czasu --- zaczął mówić --- by przygotować się do tej rozmowy, którą uważam za najwyższą łaskę miłosiernego Boga. Uspokoiłem się i opanowałem dostatecznie, aby opowiedzieć pani historię
mojego strasznego, niewysłowionego nieszczęścia.
Zrób mi pani tę łaskę i wysłuchaj spokojnie, aczkolwiek odkrycie tajemnicy, której z pewnością nie przeczuwałaś, przerazi cię i napełni wstrętem!
O, gdyby mój biedny ojciec nie był nigdy opuszczał
Paryża! Jak daleko sięgają moje wspomnienia z Genewy, przypominam sobie, że płakałem prawie ciągle,
wskutek ciągłego smutku stroskanych rodziców, którego przyczyny nie pojmowałem wówczas. Później
odczuwałem już i rozumiałem dokładnie ten dotkliwy
brak, tę głęboką nędzę, w jakiej żyli moi rodzice.
Wszystkie nadzieje zawiodły mojego ojca. Przygnieciony, udręczony smutkiem, umarł w tejże samej
chwili, gdy udało mu się znaleźć mi miejsce u złotnika. Matka zawsze mówiła wiele o pani, nieraz chciała
się przed panią uskarżyć, ale potem znowu nędza odbierała jej otuchę. To, a także fałszywy wstyd, który
nieraz dręczy zranione dusze, powstrzymywały ją od
tego zamiaru. W kilka miesięcy po śmierci ojca i ona
poszła do grobu.
--- Biedna, biedna Anna! --- zawołała panna de Scudéry, pogrążona w smutku.
--- Chwała i dzięki niech będą wiecznej potędze
nieba, że już umarła i nie zobaczy pod toporem kata
głowy ukochanego syna, napiętnowanej hańbą! ---
krzyknął głośno Oliwier, rzucając dokoła dzikie
spojrzenia.
Na zewnątrz pokoju odezwał się niespokojny szmer,
słychać było kroki i tu, i tam.
--- Ho, ho! --- rzekł Oliwier z gorzkim uśmiechem ---
Desgrais budzi swoich pachołków, jak gdybym mógł
stąd uciec! Lecz słuchaj pani dalej! Mistrz mój
obchodził się ze mną szorstko, chociaż pracowałem ze
wszystkich sił, a w końcu przewyższyłem go nawet znacznie
w doskonałości. Zdarzyło się, że kiedyś przyszedł do
naszej pracowni pewien cudzoziemiec, aby kupić
jakieś klejnoty. Skoro zobaczył piękny naszyjnik mojej
roboty, poklepał mnie z zadowoleniem po plechach
i spoglądając na klejnoty rzekł: ,,Ej, ej, mój młody
przyjacielu, to znakomita robota. Nie wiem, czy ktoś
mógłby ci dorównać, prócz René Cardillaca, który bez
wątpienia jest najlepszym złotnikiem świata. Do niego
powinien byś się udać; z chęcią przyjąłby cię do
swego warsztatu, mógłbyś mu dopomóc w niejednej
kunsztownej robocie, a i niemało się od niego nauczyć."
Słowa cudzoziemca utkwiły mi głęboko w duszy. Nie
mogłem się uspokoić, coś przemocą ciągnęło mnie
w dal. Wreszcie udało mi się uwolnić od dotychczasowego mistrza.
Przybyłem do Paryża. René Cardillac przyjął mnie
chłodno i szorstko. Nie zrażałem się tym; prosiłem, aby
mi dał jakąkolwiek pracę, chociażby najmniej znaczną. Kazał mi zrobić mały pierścionek. Gdy go wykończyłem i odniosłem, spojrzał na mnie płomiennymi
oczyma, jak gdyby chciał mnie przejrzeć do wnętrza.
Potem rzekł:
,,Jesteś dobrym, dzielnym pracownikiem. Możesz
się wprowadzić do mnie i pomagać mi w pracy.
Zapłacę ci sowicie, będziesz zadowolony."
Cardillac dotrzymał słowa.
Przez kilka tygodni już byłem w jego domu, a nie
widziałem jeszcze Madelon, która przebywała wówczas, jeśli się nie mylę, na wsi u jakiejś ciotki Cardillaca. Nareszcie przybyła. O, wieczna potęgo nieba! co
się ze mną działo, skoro ujrzałem tego anioła! Czy kiedykolwiek jakiś człowiek kochał tak bardzo jak ja?...
A teraz... O Madelon!
Oliwier nie mógł dalej mówić ze wzruszenia. Obiema rękami zakrył twarz i szlochał gwałtownie. Po
chwili dopiero pokonał straszną boleść, która go nagle
opanowała, i mówił dalej:
--- Madelon patrzyła na mnie łaskawym okiem. Coraz częściej poczęła przychodzić do pracowni. Z zachwytem spostrzegłem, że mnie kocha. Chociaż ojciec
bacznie nas śledził, niejedno skryte uściśnienie dłoni
było dowodem zawartego związku serc. Zdawało się, że
Cardillac nie domyśla się niczego. Zamierzałem pozyskać najpierw jego względy, a potem, po uzyskaniu
świadectwa mistrzowskiego, oświadczyć się o jej rękę.
Pewnego dnia, kiedy miałem zabrać się do pracy,
stanął Cardillac przede mną z gniewem i pogardą
w oku.
,,Nie potrzebuję więcej twojej pracy --- rzekł ---
precz z mego domu w tej chwili i nie pokazuj mi się
nigdy więcej na oczy! Nie potrzebuję ci chyba mówić,
dlaczego nie mogę cię dłużej znosić. Dla ciebie, marnego nędzarza, za wysoko ten owoc, po który sięgasz."
Chciałem odpowiedzieć, ale chwycił mnie silnie
i wyrzucił za drzwi tak, że upadłem i zraniłem głowę
i ramię. Wzburzony, z sercem rozdartym, wyszedłem
z domu i znalazłem wreszcie na najdalszym końcu
przedmieścia Saint-Martin dobrego przyjaciela, który
mnie przyjął na swe poddasze.
Nie miałem spokoju ni wytchnienia. W nocy krążyłem koło domu Cardillaca, spodziewając się, że Madelon usłyszy moje skargi i westchnienia, że może uda mi
się pomówić z nią przez okno. Najrozmaitsze zuchwałe plany krzyżowały się w moim umyśle, a spodziewałem się, że potrafię ją namówić do wykonania ich.
Do domu Cardillaca na ulicy Nicaise przytyka
wysoki mur z framugami, we wnętrzu których są umieszczone
stare, na wpół zniszczone posągi kamienne.
Pewnej nocy stoję tuż przy jednym z tych posągów
i patrzę w okna, które wychodzą na podwórze, właśnie
tym murem zamknięte. Wtem spostrzegam światło
w pracowni Cardillaca. Jest północ --- nigdy jeszcze
Cardillac nie czuwał o tej godzinie; zawsze z uderzeniem godziny dziewiątej udawał się na spoczynek.
Serce moje drgnęło niejasnym przeczuciem, przypuszczałem, że zaszedł jakiś wypadek, który może ułatwi
mi wstęp do domu.
Wtem światło znika znowu. Wciskam się we framugę, przysuwam do posągu, nagle jednak odskakuję
przestraszony, czując nacisk ze strony przeciwnej, jak
gdyby posąg się ożywił. W mroku nocnym dostrzegam,
że kamień obraca się powoli, spoza niego wymyka się
jakaś ponura postać i cichymi krokami idzie przez ulicę. Dobiegam do posągu --- stoi jak przedtem, tuż przy
samym murze. Nieświadomie, jakby pchany jakąś
tajemną mocą, skradam się za idącą przede mną postacią.
Pod obrazem Matki Boskiej odwraca się; pełny blask
lampy, płonącej przed obrazem, pada na jego twarz.
To Cardillac! Owłada mną jakaś niepojęta trwoga,
tajemne przeczucie. Jak gdyby pozbawiony woli
czarodziejskim zaklęciem, muszę iść dalej, coraz dalej, za
tym upiornym wędrowcem. Bo uważałem wówczas
mistrza Cardillaca za lunatyka, aczkolwiek księżyc,
który zwykle oszołamia i wiedzie za sobą śpiących,
nie był w pełni. Wreszcie Cardillac znika w głębokich
ciemnościach. Słysząc ciche, znane mi pochrząkiwanie,
wnioskuję, że wszedł do bramy domu. ,,Co to ma
znaczyć? co zamierza uczynić?" --- zapytuję sam siebie,
pełen zdziwienia, i czaję się pod murem domu.
Po niedługiej chwili, śpiewając i pogwizdując, zbliża się jakiś człowiek z błyszczącym pióropuszem,
z brzęczącymi ostrogami. Cardillac wypada na niego
ze swej kryjówki, jak tygrys na łup, i w tej samej
chwili przechodzący charcząc pada na ziemię. Podbiegam ku niemu z okrzykiem przerażenia; Cadillac pochyla się nad leżącym na ziemi. ,,Co robisz, mistrzu Cardillac?" --- wołam głośno. ,,Przekleństwo!" --- krzyczy Cardillac, odbiega z szybkością błyskawicy i znika w ciemności.
Prawie bez zmysłów, zaledwie mogąc postąpić naprzód, zbliżam się do trupa i pochylam się nad nim. Może --- myślę --- można go jeszcze uratować. Ale nie mogę znaleźć ani śladu życia. Przerażony śmiertelnie, nie spostrzegłem nawet, że tymczasem otoczyła mnie policja konna. ,,Znowu kogoś zabili! He, he! młodzieńcze, co tu robisz? Może także należysz do tej bandy? Pójdź no ptaszku!"
Takie pomieszane okrzyki brzmiały koło mnie, wreszcie strażnicy pochwycili mnie. Ledwie mogłem wyjąkać, że nie byłbym zdolny do tak ohydnej zbrodni i że powinni puścić mnie spokojnie. Wtem jeden z nich przybliża światło do mojej twarzy i woła wesoło: ,,Wszak to Oliwer Brusson, złotnik, pomocnik naszego dzielnego i zacnego mistrza René Cardillaca. Czyżby on mordował ludzi na ulicach? Zupełnie na to wygląda. To właśnie obyczaj morderców, że jęczą nad trupem zamordowanego i pozwalają się schwytać! No, opowiedz, chłopcze, jak się to stało? Mów prędko i śmiało!" ,,Tuż przede mną --- odpowiadam --- rzucił się na niego jakiś człowiek i powalił go na ziemię, a kiedy krzyknąłem, uciekł z błyskawiczną szybkością. Chciałem się przekonać, czy nie można by uratować napadniętego". ,,Nie, mój synu --- rzekł jeden z tych, którzy podnieśli zwłoki --- on już nie żyje. Sztylet przebił samo serce, tak jak zawsze." ,,Do diabła --- rzekł inny --- przyszliśmy znowu za późno, jak przedwczoraj." Po tych słowach oddalili się, zabierając trupa.
Nie potrafię opowiedzieć, co się ze mną działo. Zdało mi się, że lada chwila się przebudzę i sam będę się dziwić tej szalonej mrzonce. Jak to? Cardillac, ojciec mojej drogiej Madelon, ohydnym zbrodniarzem! Bez sił upadłem na kamienne schody domu. Świt coraz bardziej rozjaśniał mroki. Przede mną na kamieniach leżał
kapelusz oficerski, bogato ozdobiony piórami.
Przypomniał mi się dokładnie krwawy czyn Cardillaca,
spełniony na tym samym miejscu, gdzie siedziałem.
Miotany przestrachem uciekłem stamtąd.
Dręczony najrozmaitszymi myślami, prawie obłąkany, siedziałem w mojej izdebce na poddaszu. Nagle
drzwi się otwierają i wchodzi René Cardillac. ,,Na miłość Boską! Czego chcesz tutaj?" --- krzyczę, widząc go.
On, nie zważając na to, podchodzi ku mnie uśmiechnięty, ze spokojem i uprzejmością, która powiększyła
jeszcze mój wewnętrzny wstręt ku niemu. Przysuwa
sobie stare, połamane krzesło, siada na nim, a ja nie
zdołałem się nawet podnieść z barłogu, na którym
leżałem. ,,Cóż, Oliwierze --- mówi --- jak ci się powodzi,
mój biedny chłopcze? W istocie obszedłem się z tobą
niewłaściwie, wypędzając cię z domu. Ciągle mi ciebie
brakuje. Mam teraz pracę, której nie mogę wykończyć
bez twojej pomocy. I cóż? Nie miałbyś ochoty powrócić do mojej pracowni? Milczysz? Tak, wiem, że cię
obraziłem. Nie potrzebuję ukrywać przed tobą, że
rozgniewałem się na ciebie za miłostki z moją córką. Ale
później rozmyśliłem się i nabrałem przekonania, że
wobec twojej zręczności i pilności nie mogę sobie
życzyć lepszego od ciebie zięcia. Chodź więc ze mną
i staraj się pozyskać względy i rękę mojej Madelon!"
Słowa Cardillaca raniły mi serce. Wzdrygnąłem się
przed jego złością, nie mogłem słowa wymówić.
,,Ociągasz się? --- zaczął mówić ostrym tonem, przeszywając mnie spojrzeniem. --- Ociągasz się? Może musisz
dzisiaj jeszcze inne sprawy załatwić i dlatego nie
możesz iść ze mną. Może chcesz odwiedzić Desgrais'go
albo żądać posłuchania u d'Argensona lub la
Regnie'go. Uważaj, chłopcze, żeby pazury, które chcesz
wyciągnąć na zgubę innych ludzi, nie pochwyciły i nie
rozdarły ciebie samego!" Wtedy dopiero wybuchnęło
moje wzburzone uczucie: ,,Tylko ty sam --- zawołałem --- spełniwszy tak straszne czyny, powinieneś się
obawiać tych nazwisk, które wymieniłeś! Ja tego nie
potrzebuję, mnie one nic nie obchodzą." ,,Właściwie, Oliwierze --- mówił dalej Cardillac --- jest zaszczytem dla
ciebie, że pracujesz u mnie, najsławniejszego mistrza dzisiejszych czasów. A przy tym powszechnie szanują mnie z powodu prawości i cnoty, więc każde podłe oszczerstwo spadłoby ciężko na głowę samego
oszczercy. A co się tyczy Madelon, muszę ci wyznać, że
jej tylko zawdzięczasz moje ustępstwa. Kocha cię
z gwałtownością, jakiej nie mogłem nawet przypuścić,
znając jej delikatną naturę. Skoro tylko odszedłeś, rzuciła mi się do nóg, objęła za kolana i zalewając się łzami, wyznała, że nie może żyć bez ciebie. Myślałem
zrazu, że tylko wmawia w siebie miłość, jak to zwykle
młode dziewczęta, które zaraz chcą umierać, gdy jakiś
gołowąs mile na nie spojrzy. Ale w istocie Madelon
przybladła, rozchorowała się, a kiedy starałem się
wytłumaczyć jej to szaleństwo, tysiąckrotnie powtarzała jako odpowiedź twoje imię. Cóż więc miałem
uczynić, aby zapobiec jej rozpaczy? Wczoraj w nocy
przyrzekłem jej, że zgadzam się na wszystko i że dzisiaj cię przyprowadzę. Dowiedziawszy się o tym, przez
jedną noc rozkwitła jak róża i czeka teraz na ciebie,
dręczona miłosną tęsknotą." Niech wieczysta potęga
niebios przebaczy mi to, co zrobiłem. Sam nie wiem,
jakim sposobem znalazłem się nagle w domu Cardillaca, a Madelon powitała mnie głośnymi okrzykami radości: ,,Oliwier --- mój Oliwier --- mój kochanek ---
mąż, mąż!", rzuciła mi się na szyję, objęła ramionami,
przycisnęła silnie do piersi. Uniesiony nadmiarem
szczęścia, przysiągłem na Najświętszą Pannę i na
wszystkich świętych, że jej nigdy, nigdy nie opuszczę!
Oliwier zamilkł, wzruszony wspomnieniem tych rozstrzygających chwil życia. Panna de Scudéry, oburzona zbrodnią człowieka, którego uważała za wzór cnoty i
prawości, wykrzyknęła:
--- Jakie to straszne! Więc René Cardillac należy do
bandy, która nasze spokojne miasto zmieniła w jaskinię rabunku?
--- O jakiej bandzie mówisz, pani? --- zapytał Oliwier. --- Nigdy nie istniała żadna banda. To sam
René Cardillac, niestrudzony w zbrodniczej działalności, w całym mieście szukał ofiar i umiał je znaleźć.
Tego, że to on sam był tylko, dowodzi pewność,
z jaką przeprowadzał swe niegodne plany, dowodzi ta
straszna trudność wykrycia jakiegokolwiek śladu zbrodniarza. Ale pozwól mi, pani, mówić dalej; przebieg
opowiadania wyjaśni ci tajemnicę najniegodziwszego
a zarazem najnieszczęśliwszego z ludzi.
Każdy łatwo może sobie wyobrazić moje położenie,
skoro powróciłem do mistrza. Stało się; nie mogłem
się cofnąć. Chwilami wydawało mi się, że sam zostałem
wspólnikiem morderstw Cardillaca, tylko miłość
ukochanej Madelon pozwalała mi zapomnieć o wewnętrznych wyrzutach, które mnie ustawicznie dręczyły,
tylko przy niej udawało mi się zatrzeć zewnętrzne ślady
bezmiernego cierpienia. Gdy pracowałem z Cardillakiem
w jednym pokoju, nie mogłem mu spojrzeć
w oczy, ledwie mogłem wyrzec jakieś słowo; wstrząsała mną groza w pobliżu tego człowieka, który pozornie
spełniał wszystkie obowiązki wiernego, troskliwego ojca i zacnego obywatela, a w ciemnościach nocy
ukrywał takie występki. Madelon, to pobożne, anielskie dziecko, ubóstwiała go i była do niego ogromnie
przywiązana. Dreszcz przenikał moje serce na myśl,
że biedna Madelon stanie się łupem najstraszniejszej
rozpaczy, gdy kiedyś niegodziwego zbrodniarza spotka
zasłużona kara. Już to samo zamykało mi usta,
chociażbym nawet miał za to jako zbrodniarz odpokutować śmiercią.
Aczkolwiek z uwag policji wiele mogłem wywnioskować, zbrodnie Cardillaca, ich przyczyna i sposób,
w jaki je popełniał, były dla mnie zagadką. Niedługo
potrzebowałem czekać na jej rozwiązanie.
Pewnego dnia Cardillac przyszedł do pracy bardzo
poważny i zagłębiony w myślach, aczkolwiek zwykle
miał najlepszy humor, śmiał się i żartował, czym
potęgował jeszcze mój wstręt. Nagle odrzucił na bok
klejnot, nad którym pracował --- kamienie i perły
rozsypały się na wszystkie strony --- a potem zerwał się gwałtownie i rzekł: ,,Słuchaj, Oliwierze, takie stosunki
nie mogą dłużej między nami panować. Nie potrafię tego
dłużej znosić. Tajemnica, LosCzego nie mogła osiągnąć najpodstępniejsza chytrość Desgrais'go i jego pachołków, to
ślepy przypadek oddał tobie w ręce. Ujrzałeś mnie
przy mojej nocnej pracy, do której pcha mnie moja
zła gwiazda. Nie mogę się oprzeć. Twoja zła gwiazda
powiodła cię w moje ślady, otuliła cię nieprzejrzystą
zasłoną, dała lekkość i cichość twym stopom, że szedłeś niedosłyszalnie, prawie jak nie istniejąca istota.
Twoja zła gwiazda sprawiła, że nie dostrzegłem cię,
chociaż wśród najciemniejszej nocy widzę bystro jak
tygrys, chociaż z daleka słyszę na ulicach każdy najmniejszy szmer, brzęk muchy niemal. Twoja zła gwiazda sprowadziła cię do mnie jako mojego wspólnika.
Nie potrzebuję się obawiać zdrady z twojej strony
wobec tego, co się stało. Dowiedz się zatem o wszystkim." ,,Nigdy, przenigdy nie zostanę twoim wspólnikiem, obłudny zbrodniarzu!" --- chciałem zawołać, ale zgroza,
jaką przejęły mnie słowa Cardillaca, zacisnęła mi gardło
i nie pozwoliła wymówić ani słowa. Zamiast
słów wydobył się z mej piersi tylko jęk niezrozumiały.
Cardillac usiadł znowu na krześle. Otarł pot z czoła.
Wydawało się, że tylko z trudem może się opanować,
poruszony do głębi wspomnieniami przeszłości. Wreszcie zaczął opowiadać: ,,Uczeni mówią wiele o szczególnych wrażeniach, jakim mogą ulegać kobiety przy
nadziei, i o czarodziejskim wpływie takiego silnego,
nieświadomego wrażenia na potomstwo. Flirt, OmenO mojej matce
opowiadano mi niezwykłą historię. Nim przyszedłem
na świat, matka moja, będąc w ciąży, przyglądała się
wraz z wielu innymi kobietami świętej uroczystości
dworskiej, urządzonej w Trianon. Wtem wzrok jej
padł na młodzieńca w hiszpańskim stroju, ze wspaniałym, błyszczącym łańcuchem z klejnotów na szyi. Nie
mogła od niego odwrócić oczu. Całą jej istotę przeniknęło pożądanie tych błyszczących kamieni, które wydały się jej nadziemskim dobrem. Tenże młodzieniec
przed wielu laty, gdy moja matka nie była jeszcze zamężna, nastawał na jej cnotę, ale ze wstrętem został
odepchnięty. Matka moja poznała go, ale teraz w
blasku lśniących diamentów wydał jej się istotą
nadziemską, kwintesencją wszelkiej piękności. Kawaler
dostrzegł pożądliwe, ogniste spojrzenia mej matki. Sądził,
że teraz będzie mieć więcej szczęścia niż poprzednio.
Udało mu się zbliżyć do niej, co więcej, odciągnąć ją
od znajomych i zwabić w ustronne miejsce. Tam namiętnie zamknął ją w ramionach, moja matka chwyciła
za piękny łańcuch, ale w tejże chwili młodzieniec
zachwiał się i upadł na ziemię, pociągając ją za sobą. Nie
wiadomo, co mu się stało, jaka była tego przyczyna ---
padł nieżywy. Daremne były wysiłki mej matki, by się
ze śmiertelnego uścisku zesztywniałych ramion trupa
wyzwolić. Z utkwionym w nią pustym, pozbawionym
wyrazu spojrzeniem zmarły toczył się z nią po ziemi.
Przeraźliwy krzyk matki zwabił wreszcie z dali przechodniów, którzy wyzwolili ją z rąk okropnego kochanka.
Przestrach powalił matkę na łoże ciężkiej choroby.
Wróżono i jej, i mnie śmierć; wyzdrowiała jednak,
poród był szczęśliwszy, niż można się było spodziewać. Ale przestrach owej strasznej chwili odbił się na
mnie. Wzeszła moja zła gwiazda i rzuciła skry, które
rozpaliły we mnie dziwaczne i zbrodnicze namiętności.
Już od najwcześniejszych lat dziecinnych podobały mi
się nad wszystko błyszczące kamienie i złoto. Uważano
to za zwykły pociąg dziecięcy. Ale z czasem okazało
się, że to co innego. Jako chłopiec kradłem klejnoty
i złoto, gdzie tylko mogłem je pochwycić. Jak najbardziej wprawny znawca rozróżniałem instynktownie
fałszywe klejnoty od prawdziwych. Tylko prawdziwe
pociągały mnie ku sobie, na sztuczne złoto i kamienie
nie zwracałem wcale uwagi. Wrodzoną moją żądzę
musiałem ukryć przed najsurowszymi karami ojca; aby
więc bez przeszkody mieć ciągle do czynienia ze złotem i klejnotami, wstąpiłem na naukę do złotnika.
Pracowałem z zapałem i wkrótce stałem się pierwszym
mistrzem w tym zawodzie.
Wtedy zaczął się okres, w którym wrodzony popęd, tłumiony tak długo, wybuchnął wreszcie z całą gwałtownością i ustawicznie się zwiększał, zabijając wszystkie inne uczucia. Ilekroć wykończyłem i oddałem jakiś klejnot, opanowywał mnie niepokój, bezmierny
smutek, odbierający mi sen, zdrowie, chęć do życia.
Jak upiór stawała mi przed oczyma w dzień i w nocy
osoba, dla której pracę wykonałem, ozdobiona moimi
kosztownościami. Jakiś głos piekielny szeptał mi ciągle do ucha: To twoje, twoje, odbierz! Na co się zdadzą
klejnoty umarłemu. Zacząłem kraść. Miałem wolny
wstęp do domów magnackich. Korzystałem z każdej
sposobności, żaden zamek nie mógł się oprzeć mojej
zręczności, w przeciągu kilku chwil odzyskiwałem
klejnot przeze mnie zrobiony.
Ale i to nie wystarczało, aby rozproszyć mój niepokój. Słyszałem ciągle ów tajemniczy głos, jak szydził ze
mnie i wołał: Ho, ho! umarły nosi twoje klejnoty!
Nie wiem, jak do tego doszło, ale zacząłem z czasem
bezgranicznie nienawidzić każdego człowieka, dla którego wykonałem jakąś pracę. Tak. Wówczas już w najtajniejszych głębiach serca rodziła się z wolna ta
żądza mordu, która mnie samego przeraża.
W owym czasie kupiłem ten dom. Po długim targu
zgodziłem się na naznaczoną cenę, siedzieliśmy tutaj
obaj z właścicielem, uradowani przeprowadzonym interesem, i piliśmy razem wino. Nadeszła noc, chciałem już
odejść, gdy dawny właściciel domu rzekł:
Labirynt--- Mistrzu René, zanim pan odejdzie, muszę panu
pokazać tajemnicę tego domu. --- Mówiąc to, otworzył
szafę w murze, odsunął tylną ścianę, a gdy weszliśmy
do małego pokoiku, schylił się i otworzył małe, skryte
drzwi. Zeszliśmy po wąskich, stromych schodach do
bramki. Mój przewodnik otworzył ją i wyprowadził
mnie na podwórze. Następnie podszedł do muru, przesunął nieznacznie tylko wystające żelazo, a w tej samej chwili obrócił się kawałek muru, otwierając przejście, przez które człowiek mógł wygodnie przesunąć się
na ulicę. Możesz sam obejrzeć kiedyś to dowcipne
urządzenie. Prawdopodobnie przebiegli mnisi klasztoru, który tu się niegdyś znajdował, kazali je sporządzić, aby móc się potajemnie wyślizgiwać i wślizgiwać.
Jest to kawałek drzewa, z zewnątrz tylko otynkowany i pobielony, z drugiej strony wprawiono w niego
posąg, także drewniany, ale wyglądający zupełnie jak
z kamienia. I kłoda, i posąg obracają się na ukrytych
zawiasach.
Kiedy zobaczyłem to urządzenie, w duszy mojej
zrodziły się ponure myśli, zdawało mi się, że wszystko to
jest przygotowane tylko w tym celu, aby ułatwić mi
jakieś czyny, które dla mnie samego były jeszcze
tajemnicą. Właśnie dla pewnego pana ze dworu wykończyłem i oddałem bogate ozdoby, które --- wiedziałem
o tym --- były przeznaczone dla pewnej tancerki z
opery. Śmiertelna męka nie ominęła mnie, upiór deptał
mi po piętach, zły duch szeptał mi w ucho.
Wprowadziłem się do mojego nowego domu. MorderstwoZlany
krwawym potem, wiłem się bezsennie na łóżku.
Oczyma duszy widziałem go, idącego z moimi klejnotami
do tancerki. Nagle, dysząc wściekłością, zerwałem się,
narzuciłem płaszcz, zeszedłem po tajemnych schodach,
przez mur wydostałem się na ulicę Nicaise. On
nadchodzi, rzucam się na niego, chwyciwszy go silnie
z tyłu, wbijam mu sztylet w serce, klejnoty są moje,
moje! Kiedy to uczyniłem, uczułem w duszy tak wielki
spokój i zadowolenie, jak nigdy przedtem. Znikł
dręczący mnie upiór, zamilkł głos szatana. Teraz wiedziałem, że tak chciała moja zła gwiazda, że musiałem iść
za tym popędem lub zginąć.
Zrozumiesz teraz, Oliwierze, całe moje postępowanie. Nie sądź, żem z powodu mojego zbrodniczego
popędu, którego stłumić nie mogę, wyzbył się uczucia
litości i miłosierdzia, wrodzonego każdemu człowiekowi. Wiesz, jak mi trudno oddać ukończoną pracę; dla
wielu ludzi, których śmierci nie pragnę, nie chcę wcale
pracować, niejednego powalam tylko na ziemię
uderzeniem pięści i zabieram klejnoty, czując, że następnego dnia krew zabitego dręczyłaby moją duszę."
Opowiedziawszy to wszystko, Cardillac zaprowadził
mnie do tajemnej kryjówki i pokazał mi wszystkie
swoje klejnoty. Król nie posiada wspanialszych. Przy
każdej kosztowności była przyczepiona mała kartka,
opisująca, dla kogo klejnot został wykonany, gdzie
i jak, czy przez kradzież, rabunek czy morderstwo
odebrał go Cardillac.
"W dniu twego ślubu --- rzekł głucho i uroczyście
Cardillac --- złożysz najświętszą przysięgę, z ręką na
wizerunku Ukrzyżowanego, że po mojej śmierci zniszczysz, w pył obrócisz wszystkie te bogactwa za pomocą środków, jakie ci potem wskażę. Nie chcę, aby
ten skarb, krwią okupiony, dostał się w ręce ludzkie,
tym mniej zaś w twoje lub mojej córki."
Uwięziony w tym labiryncie zbrodni, miotany miłością i wstrętem, rozkoszą i grozą, podobienpodobien byłem człowiekowi potępionemu (daw.) --- byłem podobny do człowieka potępionego. byłem
człowiekowi potępionemu, którego niebiański anioł
z łagodnym uśmiechem wabi ku sobie skinieniem, ale
szatan trzyma go silnie w rozżarzonych pazurach
i przez to wdzięk anioła, kryjący całą dobroć niebiańską, staje się dlań najstraszniejszą męczarnią. Myślałem o ucieczce... nawet o samobójstwie... ale Madelon!... O gań mnie, gań, zacna pani, że byłem za słaby, aby
przemocą zwalczyć namiętność, wiążącą mnie
z występkiem. Ale czyż nie odpokutuję za to haniebną
śmiercią?
Pewnego dnia Cardillac wrócił do domu niezwykle
wesoły. Pieścił córkę, darzył mnie łaskawymi spojrzeniami, wypił podczas obiadu flaszkę doskonałego wina,
co zwykł był czynić tylko w wielkie uroczystości i święta, podśpiewywał, radował się, Madelon odeszła,
ja chciałem także wrócić do pracowni. ,,Siedź,
chłopcze! --- zawołał --- dzisiaj nie będziemy już pracowali. Wypijmy jeszcze jedną flaszkę za zdrowie najczcigodniejszej, najzacniejszej damy w Paryżu!" A kiedy trącił się ze mną i wychylił pełny puchar wina, rzekł:
,,Powiedz no, Oliwierze, jak Ci się podobają te wiersze:
Un amant, qui craint les voleurs, n'est point digne
d'amour!"
Opowiedział mi, co zaszło w komnatach markizy
Maintenon między panią a królem. Dodał, że uwielbiał
panią od dawna tak, jak żadną inną ludzką istotę, i
zakończył wreszcie słowami, że gdybyś pani nosiła
najwspanialsze nawet przez niego zrobione klejnoty,
nigdy nie obudziłoby to zbrodniczych zamysłów w jego
duszy, bo wobec twojej wielkiej cnoty musi bezsilnie
zagasnąć każda zła gwiazda.
,,Posłuchaj, Oliwierze --- powiedział --- co
postanowiłem! Już dawno temu wykonałem naszyjnik i
bransolety dla księżniczki Henryki angielskiej. Sam
dobrałem do nich klejnoty. Praca powiodła mi się
znakomicie, ale serce mi się krajało na myśl, że muszę
się rozłączyć z klejnotami, które stały się dla mnie
najukochańszym skarbem. Przypominasz też sobie
nieszczęśliwą śmierć księżniczki przez skrytobójstwo.
Zachowałem klejnoty u siebie, a teraz zamierzam je
posłać pannie de Scudéry, jako oznakę mojego szacunku
dla niej, mojej wdzięczności, imieniem tropionej bandy
zbrodniarzy. Panna de Scudéry otrzyma wymowny
znak swego triumfu, równocześnie zadrwię z
Desgrais'go i jego pachołków, jak na to zasługują.
Ty zaniesiesz jej te klejnoty."
Gdy Cardillac wymówił twoje nazwisko, zacna pani,
zdało mi się, że nagle rozsuwają się czarne zasłony,
a piękny, jasny obraz mojego szczęśliwego dzieciństwa staje mi żywo w tęczowych, błyszczących
barwach przed oczyma. Na duszę moją spłynęła
czarodziejska pociecha, błysk nadziei, przed którym
umknęły i znikły ponure duchy. Cardillac dostrzegł
widocznie wrażenie, jakie wywarły na mnie jego
słowa, i wytłumaczył je sobie na swój sposób. ,,Jak
się zdaje --- rzekł --- podoba ci się mój zamysł. SumieniePrzyznam
się szczerze: rozkazał mi to uczynić jakiś głęboki głos
wewnętrzny, całkiem różny od tego, który jak
nienasycone drapieżne zwierzę wciąż domaga się krwawych
ofiar. Czasem nachodzi mnie dziwne uczucie, ogarnia
mnie gwałtownie jakaś trwoga wewnętrzna, bojaźń
przed czymś straszliwym, przebiega mnie jakby
dreszcz dalekiego świata zagrobowego. Wydaje mi się
nawet, jak gdyby to, co czyni zła gwiazda, mnie jako
narzędzia używając, miało obciążyć mą duszę nieśmiertelną, która w tym wcale udziału nie bierze.
W podobnym nastroju postanowiłem zrobić piękną
koronę diamentową dla Najświętszej Panny w kościele Świętego Eustachego. Ale ilekroć zabierałem się
do dzieła, ogarniała mnie nieokreślona trwoga, tak
więc poniechałem wszystkiego. Teraz wydaje mi się, że
posyłając pannie de Scudéry najpiękniejszy klejnot, jaki kiedykolwiek wypracowałem, składam pokorną ofiarę cnocie i pobożności i że w ten sposób choć w
części okupię moje winy."
Cardillac, obeznany najdokładniej z całym trybem
twego życia, zacna pani, wskazał mi sposób i czas, jak
i gdzie mam ci doręczyć klejnoty, które zamknął w
pięknej szkatułce.
Cała moja istota drżała radością i zachwytem; niebo
samo za pośrednictwem występnego Cardillaca wskazało mi drogę do wybawienia z tego piekła, w którym
niszczałem jak odtrącony grzesznik. Wbrew woli i poleceniu Cardillaca postanowiłem osobiście spotkać się
z tobą, pani. Jako syn Anny Brusson, jako twój wychowanek, zamierzałem upaść ci do nóg i wyznać ci
wszystko, wszystko, wszystko wyjawić. Byłabyś, pani,
zachowała tajemnicę, pomnąc na bezgraniczną boleść,
jaka groziła biednej, niewinnej Madelon w razie odkrycia, twój szlachetny, bystry umysł byłby bez wątpienia znalazł niezawodne środki, aby zapobiec niegodziwej złości Cardillaca. Nie pytaj mnie, pani, na czym
miały polegać te środki --- nie wiem tego, ale jak wierzę w kojącą pociechę Najświętszej Panny, tak byłem o
tym silnie w duszy przekonany, że zdołasz i mnie,
i Madelon uratować.
Wiesz o tym, zacna pani, że mój zamiar nie powiódł
się owej nocy. Mimo to nie traciłem nadziei, że innym
razem pomyślniej go przeprowadzę. Tymczasem Cardillac utracił nagle wesołość. Chmurny błąkał się po
domu, wpatrywał się błędnie przed siebie, mruczał
niezrozumiałe słowa, machał rękami, jak gdyby
broniąc się przed czymś, było widoczne, że jakieś złe
myśli dręczą jego umysł. W ten sposób przepędził raz cały ranek. Wreszcie usiadł przy warsztacie, zerwał
się znowu, wyjrzał przez okno i rzekł poważnie i
ponuro: ,,Chciałbym, aby księżniczka angielska nosiła
moje klejnoty!" Słowa te przeraziły mnie. Teraz
wiedziałem już, że jego błędny duch znowu opanowany
został przez ohydne upiory mordu, że głos szatana
znowu rozbrzmiał w jego uszach. Przeczułem, że
twemu życiu, zacna pani, grozi niebezpieczeństwo ze
strony tego niegodziwca. Gdyby Cardillac odzyskał
swe klejnoty, byłabyś, pani, uratowana. Niebezpieczeństwo rosło z każdą chwilą. Wtedy spotkałem cię,
pani, na Pont Neuf; dotarłem do twojego powozu
i wrzuciłem ową kartkę, w której zaklinałem cię, abyś
otrzymane klejnoty natychmiast zwróciła do rąk
Cardillaca. Nie przyszłaś. Skoro następnego dnia Cardillac
nie mówił już o niczym więcej, tylko o tym, że
kosztowne klejnoty przez całą noc stały mu przed oczyma,
przerażenie moje zmieniło się w rozpacz. Byłem
pewny, że mówi o klejnotach tobie, pani, niedawno
ofiarowanych, byłem pewny, że przemyśla nad jakimś
napadem morderczym, który zapewne zaraz
najbliższej nocy przedsięweźmie. Musiałem cię uratować,
zacna pani, chociażby miało się to stać za cenę życia
Cardillaca.
Skoro Cardillac po modlitwie wieczornej zamknął
się jak zwykle w swoim pokoju, wykradłem się przez
okno, przecisnąłem się przez otwór w murze i
przyczaiłem opodal w głębokim cieniu. Po niedługiej chwili
wyszedł Cardillac i cicho zaczął się skradać przez
ulicę. Pośpieszyłem za nim. Szedł w stronę ulicy
Saint-Honoré; serce mi zadrżało. Nagle Cardillac mi
zniknął. Postanowiłem stanąć przed twoimi drzwiami,
zacna pani. Wtem nadchodzi, śpiewając i pogwizdując,
tak samo jak wówczas, gdy przypadek odkrył przede
mną zbrodnię Cardillaca, jakiś oficer i mija mnie, nie
dostrzegłszy wcale. W tej samej chwili wypada z ukrycia
ciemna postać i rzuca się na niego. To Cardillac!
Chcę przeszkodzić tej zbrodni; z głośnym okrzykiem
w kilku skokach podbiegam do walczących... Nie oficer... Cardillac upada jęcząc na ziemię, trafiony ciosem śmiertelnym. Oficer upuszcza sztylet, dobywa
szpadę z pochwy i zajmuje obronne stanowisko, przypuszczając zapewne, że jestem wspólnikiem mordercy.
Skoro jednak zobaczył, że staram się tylko podnieść
ciało i nie troszczę się o niego, odbiegł szybko. Cardillac żył jeszcze. Podniosłem i schowałem sztylet,
porzucony przez oficera, dźwignąłem ciało za ramiona i z
trudem dowlokłem je do domu, a stamtąd tajemnym przejściem do pracowni.
Wiesz już, pani, co się dalej stało. Widzisz więc, co
jest moim jedynym występkiem. Oto nie wydałem sądom ojca mojej Madelon i nie położyłem przez to
kresu jego niegodziwościom. Nie cięży na mnie żadna
krwawa wina. Ale żadna tortura nie wydrze z moich ust
tajemnicy zbrodni Cardillaca. Nie chcę, aby wbrew
woli odwiecznej potęgi, która ukryła przed cnotliwą
córką krwawe czyny ojca, spadła na nią teraz cała
nędza i niegodziwość przeszłości; nie chcę, aby karząca ręka ludzkiej sprawiedliwości wydobyła zwłoki ze
świętej ziemi, która je przykrywa, aby kat napiętnował hańbą próchniejące kości. Nie... kochanka
mojej duszy będzie mnie opłakiwała, jako niewinnie
skazanego; czas złagodzi jej boleść. Rozpacz z powodu
szatańskich niegodziwości ukochanego ojca byłaby
stokroć większa, nie dająca się przeboleć!
Oliwier zamilkł. Nagle strumień łez wytrysnął
z jego oczu, rzucił się do nóg pannie de Scudéry z błagalną prośbą:
--- Jesteś pani przekonana o mojej niewinności.
O tak, nie wątpię w to!... Ulituj się nade mną i powiedz, co się dzieje z biedną Madelon?
Panna de Scudéry przywołała służącą; po krótkiej
chwili Madelon zawisnęła na szyi Oliwiera.
--- Teraz już wszystko dobrze, skoro jesteś tutaj...
Wiedziałam, że ta zacna, wspaniałomyślna pani uratuje cię! --- Tak wołała raz po raz Madelon, a
Oliwier zapomniał o swojej niedoli, o wszystkim, co mu
groziło; był swobodny i szczęśliwy. Oboje opowiadali
sobie rozczulającymi słowy, co musieli wzajemnie
wycierpieć. Ciągle na nowo padali sobie w objęcia i
płakali z radości, wywołanej spotkaniem.
Gdyby panna de Scudéry jeszcze dotąd nie była
przekonana o niewinności Oliwiera, musiałaby teraz
w nią uwierzyć, widząc tych dwoje młodych, którzy
w uniesieniu miłości zapomnieli o całym świecie,
o swej niedoli i o swym bezmiernym cierpieniu.
--- Nie! --- zawołała panna de Scudéry --- tylko
czyste serca są zdolne do takiego upojenia i zapomnienia o wszystkim.
Jasne promienie poranka wdarły się przez okno do
pokoju. Desgrais zapukał lekko do drzwi i przypomniał, że czas już odprowadzić Oliwiera Brussona,
ponieważ później nie dałoby się to zrobić bez zwrócenia powszechnej uwagi. Kochankowie musieli się
rozłączyć.
Niejasne przeczucia nieszczęścia, które opanowały
duszę panny de Scudéry, odkąd Brusson po raz pierwszy stanął w jej domu, zamieniły się teraz w
najstraszniejszą rzeczywistość. Widziała syna swej
ukochanej Anny zaplątanego bez własnej winy w taki
sposób, że trudno było pomyśleć niemal, aby go można
jeszcze ocalić przed hańbiącą śmiercią. Podziwiała
bohaterstwo młodzieńca, który wolał raczej umrzeć pod
zarzutem strasznej winy, niż zdradzić tajemnicę,
przynoszącą śmierć ukochanej. Zastanawiając się nad
wszelakimi możliwościami, nie mogła znaleźć jednak
sposobu, jak wyrwać nieszczęśliwego Oliwiera
strasznemu trybunałowi sądowemu. A przecież miała w
duszy niezłomne przekonanie, że nie powinna się cofnąć
przed żadną ofiarą, byleby odwrócić krzywdę,
wołającą do nieba o pomstę, i śmierć, grożącą nieszczęśliwemu. Dręczyła się najróżnorodniejszymi zamysłami
i planami, które wchodziły nieraz w zakres niemożliwości i które równie szybko odrzucała, jak tworzyła.
Coraz bardziej zanikał wszelki, najdrobniejszy nawet
błysk nadziei; była już bliska rozpaczy. Ale nieograniczone, dziecięce zaufanie, jakie w niej Madelon pokładała, radość, z jaką mówiła o ukochanym, spodziewając się, że niedługo uwolniony od wszelkiej winy
pojmie ją za żonę, to wszystko dodawało pannie de
Scudéry nadludzkich sił i aż do głębi wstrząsało jej
sercem.
Aby wreszcie cośkolwiek uczynić, napisała długi
list do prezydenta la Regnie. W liście przedstawiła, że
Oliwier Brusson w najbardziej wiarygodny sposób wykazał swoją niewinność i bezpodstawność zarzutu,
jakoby zamordował Cardillaca. Tylko bohaterskie postanowienie wzięcia ze sobą do grobu tajemnicy, której odsłonięcie zadałoby kłam cnocie i niewinności,
wstrzymuje go od poczynienia zeznań przed sądem. Bo
gdyby zeznał wszystko, wyznanie to musiałoby go
oczyścić nie tylko ze strasznego podejrzenia, że zamordował Cardillaca, ale także zwolniłoby go z zarzutu, że należał do bandy niegodziwych zbrodniarzy.
Panna de Scudéry użyła wszystkich środków, jakie
daje płomienny zapał i pełna roztropności wymowa,
aby zmiękczyć kamienne serce prezydenta la Regnie.
Prezydent odpowiedział po kilku godzinach. Wyraził
swoje serdeczne uradowanie, że Oliwier Brusson zdołał się w oczach swej szlachetnej protektorki zupełnie
uniewinnić. Co zaś do bohaterskiego postanowienia
Oliwiera, który pragnął wziąć z sobą do grobu tajemnicę, pokrywającą zbrodnię, wyraził ubolewanie, że
Chambre ardente nie może, niestety, należycie uszanować podobnej bohaterskiej odwagi, lecz, przeciwnie,
starać się będzie złamać ją wszelkimi najsilniejszymi
środkami. Zakończył przypuszczeniem, że spodziewa
się w ciągu trzech dni posiąść tę szczególną tajemnicę,
która zapewne skrzętnie ukrywane cudowności wywiedzie na światło dzienne.
Aż nadto dobrze wiedziała panna de Scudéry, co
straszliwy la Regnie nazywał środkami, którymi zamierzał złamać upór i milczenie Brussona. Było niemal pewnym, że tortury nie ominą nieszczęśliwego
młodzieńca. W śmiertelnej trwodze przyszła jej wreszcie myśl, że najlepiej byłoby zasięgnąć rady uczonego
prawnika, aby uzyskać przynajmniej zwłokę.
Pierre Arnaud d'Andilly był wówczas najsłynniejszym adwokatem w Paryżu. Głęboka wiedza i szeroki
umysł łączyły się z cnotą i poczuciem sprawiedliwości. Do niego więc udała się panna de Scudéry i przedstawiła wszystko, o ile to było możliwe bez zdradzania tajemnicy Brussona. Sądziła, że d'Andilly z
gotowością i zapałem stanie po stronie obwinionego,
doznała jednak gorzkiego rozczarowania. D'Andilly
wysłuchał spokojnie wszystkiego i uśmiechając się
odpowiedział słowami Boileau: ,,Le vrai peut quelquefois
n'être pas vraissemblable. Prawda może być czasami
nieprawdopodobna." Potem wykazał pannie de
Scudéry, że przeciwko Brussonowi świadczą najbardziej
rzucające się w oczy pozory, że la Regnie bynajmniej
nie postępuje surowo lub zbyt porywczo, przeciwnie
zupełnie zgodnie z prawem; co więcej, nie mógłby
inaczej postąpić, nie chcąc zgwałcić obowiązków
sędziego. On sam, d'Andilly, nie spodziewa się, aby
przez najzręczniejszą obronę można było uratować Brussona od tortury. Sam Brusson tylko może sobie
w tym wypadku dopomóc, jeżeli albo złoży szczere
zeznanie, albo opowie przynajmniej dokładnie wszystkie
szczegóły morderstwa Cardillaca, aby w ten
sposób dać śledztwu nowe podstawy i zwrócić je na inne
tory.
--- Więc rzucę się do nóg królowi i jego będę błagać
o łaskę --- rzekła panna de Scudéry głosem zdławionym przez łzy.
--- Na miłość Boską, nie czyń pani tego! --- zawołał
d'Andilly. --- Zachowaj na później ten ostatni środek
ratunku, bo jeżeli on cię zawiedzie, wszystko stracone
bezpowrotnie! Król nigdy nie uniewinni zbrodniarza
tego rodzaju; gdyby to uczynił, dotknęłyby go gorzkie
wyrzuty ludu, którego życie i zdrowie są zagrożone. Być może, Brusson przez wyjaśnienie tajemnicy
lub w inny jakiś sposób zdoła odwrócić padające na niego
podejrzenie. Wtedy dopiero będzie czas błagać króla
o łaskę, ponieważ nie będzie on wtedy pytał, co sądy
udowodniły lub nie, lecz poradzi się swego własnego
sumienia.
Panna de Scudéry z konieczności musiała przyznać
słuszność słowom doświadczonego adwokata.
Pogrążona w głębokim smutku, rozmyślała bez
przerwy, co począć, jakich użyć środków, aby uratować biednego Oliwiera. Gdy tak siedziała późnym
wieczorem w swoim pokoju, weszła nagle Martinière,
zawiadamiając, że hrabia Miossens, pułkownik gwardii
królewskiej, pragnie z nią koniecznie pomówić.
--- Wybacz, zacna pani --- rzekł Miossens, złożywszy
żołnierski ukłon --- że nachodzę twój dom tak późno,
w tak niestosownej porze! Ale my, żołnierze, nie umiemy inaczej; zresztą dwa słowa usprawiedliwią mnie
przed tobą. Przywiodły mnie tu losy Oliwiera Brusson.
Panna de Scudéry zaciekawiona, czego się znowu
dowie o tej sprawie, zawołała niecierpliwie:
--- Oliwier Brusson? Ten najnieszczęśliwszy ze
wszystkich ludzi? Co pan wiesz o nim?
--- Słusznie zatem przypuszczałem --- rzekł Miossens
z uśmiechem --- że imię człowieka, którym się tak gorliwie opiekujesz, wystarczy, aby mi zapewnić posłuch.
Cały świat jest przekonany o winie Oliwiera. Wiem
o tym, że pani masz w tej sprawie inne zdanie, które
oczywiście, jak słusznie twierdzą, może się opierać
tylko na wyznaniach obwinionego. Dla mnie sprawa
przedstawia się inaczej. Nikt nie może być silniej ode
mnie przekonany o tym, że Oliwier Brusson nie jest
winny śmierci Cardillaca.
--- Mów pan, mów! --- zakrzyknęła panna de Scudéry z oczyma błyszczącymi radością.
--- Ja --- mówił Miossens z naciskiem --- ja sam
byłem tym, który położył trupem starego złotnika na
ulicy Saint-Honoré niedaleko od domu pani.
--- Na miłość Boga! Pan! Pan?! --- wołała panna de
Scudéry.
--- I przysięgam pani, że jestem dumny z mojego
czynu --- ciągnął dalej Miossens. --- Czy pani uwierzy,
że Cardillac był jednym z najniegodziwszych, najpodstępniejszych zbrodniarzy, że to on mordował skrycie
i rabował w nocy na ulicach i tak długo umiał ujść
wszelkim zasadzkom! Nie wiem, w jaki sposób, ale
nagle obudziło się we mnie podejrzenie przeciwko
temu staremu niegodziwcowi, gdy zobaczyłem zakłopotanie i niepokój jego przy oddawaniu zamówionego przeze mnie klejnotu. Podejrzenie wzmocniło się
jeszcze, skoro się dowiedziałem, jak gorliwie i chytrze
badał mojego służącego, dla kogo podarunek jest
przeznaczony i kiedy go według wszelkiego prawdopodobieństwa odniosę pewnej damie. Już dawniej zwróciłem na to uwagę, że wszystkie nieszczęśliwe ofiary
ohydnej żądzy odnosiły zupełnie podobne rany.
Byłem pewny, że morderca wyćwiczył się w tym
uderzeniu, które natychmiast uśmiercało, i liczył stanowczo na jego skutek. Gdyby kiedyś chybił, musiałaby
się wywiązać walka, równa z obu stron. Z tego
powodu przedsięwziąłem pewne środki ostrożności,
nadzwyczaj proste. Dziwię się tylko, że inni nie pomyśleli o nich i nie zabezpieczyli się w ten sposób przed
zbrodniczymi zamachami. Zacząłem nosić niezbyt
ciężki napierśnik druciany pod kamizelką. Cardillac
napadł na mnie z tyłu. Schwycił mnie z siłą olbrzyma, ale cios, zwykle niezawodny, tym razem ześliznął
się po żelazie. W tej samej chwili wyswobodziłem się
z jego uścisku i wbiłem mu sztylet w piersi.
--- I milczałeś pan? --- zawołała panna de Scudéry. --- Nie doniosłeś trybunałowi o tym, co się stało?
--- Ośmielę się zauważyć, zacna pani --- mówił
dalej Miossens --- że doniesienie takie, jeżeli już nie
o zgubę, to w każdym razie przyprawiłoby mnie o
nieprzyjemności i uwikłało w najohydniejszy proces.
Czyż la Regnie, wietrzący wszędzie występek, byłby
uwierzył moim słowom, gdybym oskarżył o straszny
mord zacnego Cardillaca, wzór wszelkiej pobożności
i cnoty? Kto wie, czy karzący miecz sprawiedliwości
nie zwróciłby swego ostrza przeciwko mnie samemu?
--- To przecież niemożliwe --- zawołała panna de
Scudéry --- pańskie pochodzenie... stanowisko...
--- O, przypomnij sobie pani tylko marszałka luksemburskiego. Wszak prosty przypadek, że kazał sobie postawić horoskop u le Sage'a, zawiódł go do Bastylii pod zarzutem skrytobójczego otrucia! Nie, na
świętego Dionizego, ani jednej godziny wolności, ani
kawałeczka ucha nie chcę oddać w ręce rozszalałemu
la Regnie, który najchętniej przyłożyłby nam wszystkim nóż do gardła.
--- Ależ w ten sposób nieszczęśliwy Oliwier Brusson
zginie niewinnie --- przerwała panna de Scudéry.
--- Jak to, zacna pani? --- odpowiedział Miossens. ---
Niewinnym nazywasz wspólnika niegodziwego Cardillaca, który pomagał mu we wszystkich występkach,
który tysiąckrotnie na śmierć zasłużył? Nie, rzeczywiście, jego słusznie śmierć spotka. Opowiedziałem pani istotny związek i przebieg spraw, bo przypuszczam, że bez wydawania mnie w ręce trybunału
Chambre ardente będziesz umiała wykorzystać moją
tajemnicę dla uratowania człowieka, którym się opiekujesz.
Panna de Scudéry była zachwycona, że jej wiara
w niewinność Brussona została potwierdzona w tak
nie dający się zaprzeczyć sposób. A widząc, że młody
hrabia i tak wie już o zbrodniach Cardillaca, nie omieszkała mu opowiedzieć o wszystkim i wezwała go, aby
wraz z nią udał się do adwokata d'Andilly. Postanowiła bowiem odkryć wszystko adwokatowi pod warunkiem zachowania tajemnicy i zasięgnąć następnie
jego rady, co należałoby przedsięwziąć.
D'Andilly wysłuchał opowiadania panny de Scudéry,
a potem jeszcze raz wypytywał o wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Szczególniej wypytywał hrabiego
Miossens, czy rzeczywiście ma niewzruszoną pewność,
że został napadnięty przez Cardillaca i czy rozpoznałby Oliwiera Brussona, jako tego, który podniósł ciało
zabitego.
--- Pomijając już to --- odrzekł Miossens --- że w jasną księżycową noc bardzo dobrze poznałem złotnika,
widziałem także sam u prezydenta la Regnie sztylet,
który Cardillaca powalił na ziemię. Jest to mój własny
sztylet, odznaczający się przede wszystkim nader pięknym wykonaniem rękojeści. Ponieważ zaś tylko o jeden krok byłem oddalony od młodzieńca, rozróżniałem dokładnie jego rysy, tym więcej że kapelusz spadł
mu z głowy, i bez wątpienia mógłbym go natychmiat
poznać.
D'Andilly patrzył przez chwilę w milczeniu przed
siebie; potem zaś rzekł:
--- Zwykłą drogą nie można w żaden sposób uratować Oliwiera Brussona z rąk sprawiedliwości. Ze
względu na Madelon nie chce odkryć morderstw Cardillaca. Ostatecznie nie ma to większego znaczenia.
Nawet gdyby mu się udało udowodnić te zbrodnie
przez odkrycie tajemniczego przejścia i zrabowanych
skarbów, i w takim także wypadku, jako wspólnika
mordercy, nie minęłaby go kara śmierci. Tak samo
przedstawia się sprawa także i wtedy, gdy hrabia
Miossens opowie sędziom o swojej walce ze złotnikiem. Zwłoka jest tu jedynym, o co należy się starać. Niech hrabia Miossens uda się do więzienia, każe
przedstawić sobie Oliwiera Brussona i rozpozna w nim
tego człowieka, który ciało Cardillaca zawlókł do domu. Wtedy pobiegnie do la Regnie'go i powie: ,,Widziałem, jak na ulicy Saint-Honoré zamordowano człowieka. Stałem tuż przy zwłokach, gdy przyskoczył jakiś młodzieniec, pochylił się nad trupem i widząc
w nim jeszcze życie, wziął go na barki i poniósł. Poznałem, że tym młodzieńcem był Oliwier Brusson."
Takie zeznanie spowoduje powtórne przesłuchanie
Brussona, konfrontację z hrabią Miossens. To już wystarczy; tortury zostaną odłożone, rozpocznie się dalsze śledztwo. Wtedy dopiero będzie czas zwrócić się
do samego króla. Bystrości twego umysłu, zacna pani,
pozostawiam obmyślenie sposobu, w jaki najlepiej
i najzręczniej da się to przeprowadzić. Według mego
mniemania byłoby najlepiej odkryć przed królem całą
tajemnicę. Zeznania Brussona będą poparte tym, co
powie hrabia Miossens. Ten sam wynik da się może
osiągnąć przez potajemne zbadanie domu Cardillaca.
Wprawdzie nie będzie to wszystko podstawą do orzeczenia sądowego, ale może spowodować rozstrzygnięcie
sprawy przez samego króla, który, kierując się głosem
wewnętrznym, wypowiada słowo łaski wtedy nawet,
gdy sędzia musi ukarać winnego.
Hrabia Miossens zastosował się ściśle do rady d'Andilly'ego. Stało się rzeczywiście tak, jak przewidywał
adwokat.
Chodziło jeszcze tylko o to, aby znaleźć posłuch u
króla, a było to bardzo trudne; król bowiem, sam
uważając Brussona za owego straszliwego zbrodniarza,
który przez czas tak długi napełniał cały Paryż trwogą
i przerażeniem, przejęty był takim wstrętem, że na
samo wspomnienie o osławionym procesie wybuchał
największym gniewem.
Pani Maintenon, wierna swej zasadzie, aby nigdy
nie mówić z królem o rzeczach mu niemiłych, odmówiła wszelkiego pośrednictwa, tak więc los Brussona
spoczywał wyłącznie w ręku panny de Scudéry. Ta
po długim namyśle powzięła nagle postanowienie,
które też natychmiast wykonała.
Ubrała się w czarną suknię z ciężkiego jedwabiu
i w długiej czarnej zasłonie, strojna przepysznymi klejnotami Cardillaca, zjawiła się w apartamentach pani
de Maintenon w czasie, kiedy król tam przebywał.
W uroczystym tym stroju jej szlachetna postać nabrała tak majestatycznego wyglądu, że najgłębszy szacunek budziła nawet w gawiedzi, pędzącej lekki żywot na dworskich przedpokojach. Wszystko płochliwie ustępowało jej z drogi, a sam król zdziwiony powstał na jej powitanie i postąpił naprzeciw niej.
Olśniony blaskiem, jaki rzucały wspaniałe brylanty
naszyjnika i bransolet, zawołał:
--- Na Boga, wszak to klejnoty Cardillaca!
Potem zaś, zwracając się do pani de Maintenon,
dodał z uprzejmym uśmiechem:
--- Patrz, markizo, jaką żałobę przywdziała nasza
piękna narzeczona po swym oblubieńcu.
--- Ależ, najjaśniejszy panie --- wtrąciła panna de
Scudéry, jak gdyby ciągnąc dalej żart, rozpoczęty
przez króla --- czyż przystałoby zrozpaczonej wdowie
występować w stroju tak błyszczącym od ozdób?
Wyrzekłam się już tego złotnika i nie myślałabym nawet
o nim, gdyby nie stawał mi chwilami przed oczyma
przerażający widok, gdy go zamordowanego tuż koło
mnie przenoszono.
--- Jak to --- zapytał król --- widziałaś pani tego
nieboraka?
Panna de Scudéry opowiedziała teraz w krótkich
słowach, jak przypadek zawiódł ją przed dom
Cardillaca w chwili odkrycia morderstwa. Pominęła
jednak chwilowo milczeniem rolę, jaką odegrał w tym
Oliwier Brusson. Opisała straszną boleść nieszczęsnej
Madelon, głębokie wrażenie, jakie wywarło na nią to
dziecko, i sposób, w jaki wyrwała biedną dziewczynę,
ku szalonej radości pospólstwa, z rąk Desgrais'go.
Z coraz bardziej rosnącym zapałem przedstawiła
następnie sceny z prezydentem la Regnie, z panem
Desgrais, a wreszcie z samym Oliwierem.
Król, porwany potęgą najprawdziwszego życia, które
płomiennie malowało się w słowach panny de
Scudéry, nie spostrzegł nawet, że rozmowa zeszła na
temat ohydnego procesu nienawistnego mu Brussona,
i nie mógł wyrzec ani słowa. Kiedy niekiedy tylko
głośny okrzyk świadczył o wewnętrznym poruszeniu.
Zanim spostrzegł, o co chodzi, oszołomiony tym, co
usłyszał --- zanim zdołał wszystko objąć umysłem
i uporządkować, już panna de Scudéry leżała u nóg
jego i błagała o łaskę dla Oliwiera Brussona.
--- Co pani czynisz? --- wybuchnął król, chwytając
ją za obie ręce i zmuszając niemal przemocą, aby
usiadła na krześle. --- Sprawiasz mi pani dziwne
niespodzianki! Ależ to straszliwa historia. Któż może poręczyć za prawdziwość tego opowiadania Brussona,
wyglądającego raczej na bajkę?
--- Zeznanie hrabiego Miossens --- odparła panna
Scudéry --- zbadanie domu Cardillaca... przekonanie wewnętrzne... ach, wreszcie cnotliwe serce biednej
Madelon, które przeczuło równą cnotę i dobroć w piersi
nieszczęśliwego Oliwiera!
Król miał już zamiar coś odpowiedzieć, gdy nagle
szelest przy drzwiach zwrócił jego uwagę. Louvois,
minister wojny, pracujący w sąsiednim pokoju, stanął we drzwiach z zatroskaną twarzą. PolitykaKról powstał
i idąc za ministrem, wyszedł z pokoju. Obie panie,
markiza de Maintenon i panna de Scudéry, uważały tę
przerwę za nader niebezpieczną. Król, raz zaskoczony znienacka, mógłby się wystrzegać, aby nie
wpaść powtórnie w zastawioną pułapkę. Po upływie
kilku chwil jednak król powrócił, przemierzył kilkakrotnie pokój szybkim krokiem, a potem z rękami założonymi na plecach stanął tuż przed panną de Scudéry i nie patrząc na nią rzekł półgłosem:
--- Życzyłbym sobie zobaczyć tę Madelon!
--- O, najjaśniejszy panie --- odparła panna de Scudéry --- wielkim, niezmierzonym szczęściem darzysz
to biedne, nieszczęśliwe dziecię! Ach, wystarczy jedno
twoje skinienie, a natychmiast ujrzysz ją u stóp swoich.
Tak szybko, jak na to pozwalały jej ciężkie szaty,
pobiegła ku drzwiom i zawołała, że król chce łaskawie
dopuścić przed swe oblicze córkę Cardillaca, Madelon. Potem wróciła, płacząc i łkając z zachwytu i
wzruszenia.
Panna de Scudéry przewidywała podobną łaskę
królewską i dlatego przywiodła z sobą Madelon, która
podczas rozmowy czekała u pokojowej markizy,
z krótką prośbą o łaskę w ręku, napisaną przez adwokata d'Andilly.
Po niewielu chwilach Madelon leżała bez słowa
u stóp króla. Strach, zakłopotanie, trwożny szacunek,
miłość i ból burzyły w jej żyłach rozpaloną krew.
Twarz jej płonęła purpurą, oczy błyszczały jasnymi
perłami łez, które kiedy niekiedy spadały po jedwabistych rzęsach na śnieżyste łono. Król wydawał się
jak gdyby zmieszany tą cudną pięknością dziewczęcia. Podniósł ją łagodnie, a potem zrobił ruch, jak
gdyby chciał pocałować jej rękę, którą trzymał
w swej dłoni. Ale po chwili puścił ją i znowu wpatrywał się w piękne dziewczę wzrokiem przesłoniętym
łzami, świadczącym o najgłębszym poruszeniu
wewnętrznym.
Stłumionym głosem szepnęła pani de Maintenon do
panny de Scudéry:
--- Czy nie dostrzegasz, pani, że ta mała jest
odrobinę podobna do pani de la Vallière, dawnej ulubienicy króla. Król poi się teraz najsłodszymi wspomnieniami: toteż można sprawę uważać za wygraną.
Aczkolwiek pani de Maintenon wymówiła te słowa
niezmiernie cicho, król widocznie je dosłyszał.
Rumieniec przebiegł mu po twarzy, spojrzał przelotnie na
panią de Maintenon. Przeczytał prośbę podaną przez
dziewczynę i rzekł potem miękko i dobrotliwie:
--- Wierzę, moje drogie dziecko, że jesteś przekonana o niewinności twego ukochanego; ale posłuchajmy, co powie na to trybunał Chambre ardente!
I lekkim skinieniem ręki pożegnał młodą dziewczynę, która omal się we łzach nie rozpłynęła.
Panna de Scudéry spostrzegła z przerażeniem, że
wspomnienie dawnej ulubienicy króla, pani de la
Vallière, aczkolwiek wydawało się zrazu tak małoznacznym, zmieniło zamysły króla, skoro pani de Maintenon wymieniła jej nazwisko. Być może, król uczuł się
niemile dotknięty przypuszczeniem, jakoby zamierzał
surowe prawo złożyć w daninie piękności; może
spotkał go los marzyciela: cudne, wymarzone obrazy,
jakie już miał sobie w duszy utrwalić, rozproszyły się
nagle i zniknęły wskutek brutalnego słowa. Może nie
widział już przed sobą swojej ulubienicy, lecz myślał
tylko o siostrze Louise de la Miséricorde (pani de la
Vallière wstąpiła do karmelitanek), czyniącej pokutę i
zatopionej w pobożnych rozmyślaniach.
Bądź co bądź nie można było nic innego uczynić, jak
spokojnie wyczekiwać postanowień królewskich.
Tymczasem zeznania, jakie hrabia Miossens złożył
przed trybunałem Chambre ardente, rozniosły się po
mieście. I, jak to zwykle się dzieje, że lud prosty chętnie przerzuca się od jednej ostateczności do drugiej, tak
też i teraz tego samego człowieka, którego niedawno jeszcze przeklinano jako najniegodziwszego
zbrodniarza i chciano rozszarpać, zanim stanął na rusztowaniu, zaczęto żałować, widząc w nim niewinną
ofiarę barbarzyńskiej sprawiedliwości. Dopiero teraz
przypomnieli sobie sąsiedzi o jego nieskazitelnym dotychczasowym życiu, o miłości do pięknej Madelon,
o wierności i przywiązaniu duszą i ciałem, jakie okazywał staremu złotnikowi. Całe tłumy ludu pojawiały się
często w groźnej postawie przed pałacem prezydenta la Regnie'go i krzyczały:
--- Wydaj nam Oliwiera Brusson! On niewinny!
Nieraz rzucano kamieniami do okien, tak że la Regnie musiał szukać schronienia przed rozjuszonym tłumem wśród zastępów konnej policji.
Minęło kilka dni, podczas których panna de Scudéry nie
mogła się dowiedzieć żadnego nowego szczegółu
o procesie Oliwiera Brussona. Straciwszy wszelką nadzieję, udała się do pani de Maintenon, ta jednak zapewniła ją, że król milczy o całej tej sprawie i że bynajmniej nie byłoby wskazanym przypominać mu
o niej. Następnie markiza zapytała ze szczególnym
uśmiechem, co porabia mała la Vallière, a z tonu jej
głosu wywnioskowała, że markiza żywi w głębi duszy
niechęć do sprawy, która umysł i upodobania króla
mogła skierować w innym kierunku. Od markizy nie
mogła się więc nadal spodziewać żadnej pomocy.
Wreszcie przy pomocy adwokata d'Andilly udało się
pannie de Scudéry dowiedzieć się, że król przeprowadził długą tajemną rozmowę z hrabią de Miossens.
Dalej dowiedziała się także, że Bontems, najzaufańszy pokojowiec i wykonawca poruczeń królewskich,
udał się do więzienia i rozmawiał z Oliwierem Brussonem; wreszcie, że pewnej nocy tenże sam Bontems
z kilku ludźmi przybył do domu Cardillaca i długo się
tam zatrzymał. Klaudiusz Patru, mieszkający na
dolnym piętrze, zapewniał, że przez całą noc pukano nad
jego głową i że Oliwier był przy tym stanowczo
obecny, ponieważ rozpoznał dokładnie jego głos. To więc
pewnym było, że król sam rozkazał badać rzeczywisty
związek i przebieg sprawy; niezrozumiała była
natomiast długa zwłoka w powzięciu postanowienia. La
Regnie dokładał zapewne wszelkich starań, aby utrzymać w swych szponach ofiarę, którą zamierzano mu
wydrzeć. To już w zarodku niszczyło wszelką nadzieję
pomyślnego wyniku.
Może miesiąc upłynął od tego czasu, gdy pewnego
dnia pani de Maintenon zawiadomiła pannę de
Scudéry, że król pragnie się z nią zobaczyć wieczorem
w apartamentach markizy.
Serce uderzyło jej gwałtownie; wiedziała, że los
Brussona teraz się rozstrzygnie. Powiedziała o tym
biednej Madelon, która zaczęła się żarliwie modlić do
Najświętszej Panny i wszystkich świętych, aby
obudzili w duszy króla przeświadczenie o niewinności
Brussona.
A jednak zdawało się, że król zapomniał o całej
sprawie. Bardzo długo rozmawiał uprzejmie i z
ożywieniem z panią de Maintenon i z panną de Scudéry, nie wspomniał jednak ani jednym słowem o nieszczęśliwym Brussonie. Wreszcie wszedł Bontems, zbliżył
się do króla i szepnął mu kilka słów do ucha tak cicho,
że obie panie nic nie mogły usłyszeć.
Panna de Scudéry zadrżała. Wtem król powstał,
podszedł do niej i rzekł z błyszczącymi oczyma:
--- Życzę szczęścia, zacna pani! Oliwier Brusson,
którym się pani opiekujesz, jest wolny!
Panna de Scudéry nie mogła wymówić słowa, łzy
trysnęły jej z oczu, chciała się rzucić do nóg królowi.
Ale on powstrzymał ją, mówiąc:
--- Nie dziękuj, nie dziękuj, zacna pani! Powinna
byś zostać adwokatem w parlamencie i spory prawne
rozstrzygać. Bo na świętego Dionizego, nikt na świecie nie zdoła się oprzeć potędze twej wymowy. Ale ---
dodał poważniej --- gdy kogoś sama cnota bierze
w obronę, czyż nie musi czuć się bezpiecznym przed
każdym złym oskarżeniem, przed trybunałem Chambre
ardente i przed wszystkimi trybunałami świata?
Dopiero teraz panna de Scudéry znalazła wyrazy,
którymi zdołała wypowiedzieć swoją najgorętszą
wdzięczność. Król przerwał jej uwagą, że na nią samą
czeka w domu daleko gorętsza wdzięczność niż ta, jakiej on mógł od niej wymagać. Zapewne już w tej
chwili szczęśliwy Oliwier obejmuje miłośnie swoją
Madelon.
--- Bontemps wypłaci pani tysiąc ludwików --- zakończył król --- zechciej je wręczyć w moim imieniu
tej małej jako podarunek ślubny! Niechaj poślubi
swego Brussona, który bynajmniej nie zasługuje na
takie szczęście, ale potem niechaj oboje opuszczą Paryż. Taka jest moja wola!
Martinière wybiegła pośpiesznie naprzeciwko panny de
Scudéry, za nią Baptysta; oboje mieli twarze błyszczące radością, oboje wołali uszczęśliwieni:
--- Powrócił! Wypuszczono go na wolność! O, kochani młodzi ludzie!
Szczęśliwa para padła do nóg pannie de Scudéry.
--- O, wiedziałam dobrze, że tylko pani, pani jedna
możesz ocalić mojego ukochanego! --- wołała Madelon.
--- Ach, wiara w życzliwość pani trwała niezachwianie w mojej duszy! --- krzyknął Oliwier.
Oboje ucałowali ręce szlachetnej damy, wylewając
tysiące gorących łez. A potem znowu padli sobie
w objęcia; zapewniali, że nadziemska szczęśliwość
obecnej chwili niszczy i równoważy wszystkie bezmierne cierpienia ubiegłych dni; przysięgali sobie nawzajem, że aż do śmierci nigdy się nie rozłączą.
Po kilku dniach błogosławieństwo kapłana połączyło
ich na zawsze. Gdyby nie było to nawet wyraźnym życzeniem króla, Brusson i tak nie byłby pozostał
w Paryżu. Wszystko przypominało mu tam straszliwe
zbrodnie Cardillaca; obawiał się też, że jakiś przypadek
mógłby odsłonić tajemnicę, znaną dotychczas tylko
kilku ludziom, i na wieki zniweczyć spokój ich życia.
Zaraz po ślubie, pożegnany błogosławieństwem panny
de Scudéry, udał się ze swoją młodą żoną do Genewy.
Całkowicie zabezpieczony posagiem Madelon,
obdarzony szczególną biegłością w swoim rzemiośle i
niezwykłymi cnotami obywatelskimi, prowadził tam
żywot spokojny, beztroski. Nadzieje, które ojca łudziły
aż do samego grobu, spełniły się w jego życiu.
W rok po odjeździe Brussona pojawiło się publiczne
obwieszczenie, podpisane przez arcybiskupa paryskiego Hadloya de Chanvalon i adwokata parlamentarnego Piotra Arnaud d'Andilly. Donosiło ono, że
pewien skruszony grzesznik pod tajemnicą spowiedzi
powierzył kościołowi bogaty skarb zrabowanych
klejnotów i kosztowności. Każdy, komu w ostatnich
latach, aż do roku 1680, zrabowano jakąś kosztowność,
szczególniej przez zbrodniczy napad na ulicy, miał się
zgłosić do adwokata d'Andilly. Gdyby opis zrabowanego klejnotu zgadzał się dokładnie z którymś ze
znalezionych i gdyby nie zachodziła żadna wątpliwość
co do prawomocności uroszczenia, mógł odebrać swoją
własność.
Wskutek obwieszczenia wielu ludzi, których Cardillac zapisał w swej liście nie jako zamordowanych, lecz
tylko ogłuszonych uderzeniem pięści, zgłosiło się do
adwokata i ku niemałemu zdumieniu odzyskało
zrabowane sobie kosztowności.
Pozostałe klejnoty wpłynęły do skarbca kościoła
Świętego Eustachego.