Gerhard Hauptmann Biedny Henryk Baśń niemiecka tłum. Jan Kasprowicz ISBN 978-83-288-5299-0 OSOBY DRAMATU: * Henryk von Aue * Hartmann von der Aue * Brygita * Ottegeba * Ojciec Benedykt, mnich * Ottaker * Rycerze, służba zamkowa AKT PIERWSZY / Ogródek dzierżawcy Gotfryda. Dom zwrócony szczytem do sceny z drzwiami i schodami po lewej. Opodal stary cis, pod nim stół kamienny z ławką darniową. Spod cisu widać rozległe pola zielone. Na przedzie łany zżęte, na horyzoncie wzgórza leśne. Tu i ówdzie pojedyncze grupy sosen. / SCENA PIERWSZA Gotfryd / Zmiata liście z kamiennego stołu. / Ottaker / Pachołek w zbroi, lat około czterdziestu, gotów do wsiadania na koń, wchodzi po cichu do ogrodu, starając się jak najmniej czynić hałasu ostrogami i szyszakiem; zobaczywszy Gotfryda, staje zmieszany; blada jego twarz, czarną okolona brodą, mieni się wskutek zaambarasowania. / Gotfryd Pochwalon Jezus Chrystus. Ottaker Na wiek wieków. Gotfryd A dokądże wy tak wczesną godziną? Ottaker Ot! Przejechać się, abo i na łowy — Gotfryd A pan się bez was obędzie… co?… Ottaker / Drapie się w głowę zaambarasowany. / Z biedą — A zresztą — może… Wiecie — mam zlecenie… Pomyślcie tylko o… to niby znaczy, jeśli Bóg zechce i jakoś się uda, ba — a i wówczas, choćby i najgorzej miało się wszystko stać, to juścić wrócę — jednak… Gotfryd Ja waści wcale nie rozumiem — Czyżby się komu z waszych miało zdarzyć jakie nieszczęście? Ottaker Sza, sza! Nie inaczej — muszę pojechać… matka — a i siostra — tak — trudna rada… Pojmiecie. A zresztą zmierzę się z diabłem! Gdybyć jeszcze żyli ci, com ich ubił w krainie pogańskiej, łatwo by mogli to poświadczyć… Gotfryd Cóż to z wami się dzieje? Czyście chorzy? — Mówcie! Ottaker Nie! Chroń nas Boże od wszelkiej zarazy, od złych upławów i grzesznych zakażeń. Jeszczemcić zdrowy i w krwie swojej czysty, i mam nadzieję, że taki zostanę. Świat ten zepsuty i pełen szatanów, ale mą tarczą i opieką Chrystus. Krwią niejednego Turczyna kupiłem odpust dla siebie — niejedną szmacinę rzuciłem klechom, a zasię me piersi chroni kawałek krzyżowego drzewa ze Ziemi Świętej: ale jakaś groza przychodzi na mnie — tak! Muszę odjechać — jakieś złe znaki widziałem dziś we śnie — a człek śmiertelny strzeże swego skórska. / Odchodzi. / Gotfryd / Patrząc za odchodzącym. / Przebóg! Srokosza wyprowadza z stajni — już go i dosiadł i już — w cwał pogonił. SCENA DRUGA / Z domu wychodzi Brygita, a za nią Ottegeba. Brygita, poważna, nie bardzo po chłopsku wyglądająca matrona, Ottegeba zaś — to blade, bezkrwiste dziecko, prawie dziewica o wielkich, ciemnych oczach, popielatych włosach z czerwono- i żółto-złotymi połyskami. Matka i córka niosą bieliznę stołową i naczynia. / Brygita Gdzież ja mam nakryć dla jego miłości? Gotfrydzie!… Słuchaj!… Gotfryd / Budząc się z zadumy. / Co? Czyś mnie wołała? Brygita Juści, wołałam: piwo już zagrzane, ryba gotowa, śmietana ubita… Gdzieżby to nakryć dla jego miłości?… Gotfryd / Wskazując na stół kamienny. / O — tu jest miejsce od pradawnych czasów… Prawda, dziecino? — Tu rad on siadywał?… Ottegeba Tak, ojcze… warto może trochę miodu… Miałeś natopić… Gotfryd / Zdziwiony. / Któż ci to we włosy wplótł tę wstążeczkę?… Ottegeba Wstążeczkę? Gotfryd Tak, dziecko — tę — ot! — Czerwoną wstążeczkę… Ottegeba / Zarumieniona, zmieszana. / Gdzie, ojcze!? Gotfryd / Niecierpliwie. / W włosach…!…? Ottegeba / Milczy. / Brygita A widzisz! Czym ci nie mówiła, że się na ciebie zgniewa, gdy to ujrzy!? Ottegeba / Blednie, walczy z płaczem, zrywa wstążeczkę z włosów, rzuca ją na ziemię i ucieka. / SCENA TRZECIA Brygita Chciała tym uczcić jego miłość… Teraz wstydzi się tego. Gotfryd Uważaj na dziecko, takie natręctwo może mu się sprzykrzyć. To już nie chłopiec, jak wówczas — przed laty, kiedy się lubił bawić z nią — z dziewczynką… Brygita Niewesołego, zda mi się, umysłu nasz miłościwy… Gotfryd Nie wiem. Kto go wczoraj widział o świcie, jak jeźdźcom, zebranym na łów, wskazywał rękojeścią szabli, z uśmiechem w oczach, na naszą sadybę i jak ich potem żegnał przewesoło, mógł był pomyśleć sobie, że wspaniały, szlachetny młodzian wzdyć nie wie, co znaczy choćby cień troski. Za tom dziś zobaczył męża, któregom nie znał… Brygita Mnieć to dziwno, że o tym czasie przybył w ten zapadły kąt nasz — mówiono przecie, że się żeni… Gotfryd Wielcy tej ziemi mają swe humory. Co nam do tego. Brygita Juści… Tylko, widzisz, wczorajszej nocy przebrał nieco miarę jego pachołek i między czeladzią tajemnym słowem dziwne stroił żarty i o Mojżesza rozprawiał zakonie, według którego myją chore domy, by je uzdrowić od jadu i trądu. Gotfryd Któż to ci mówił? Brygita Nasza Ottegeba. Gotfryd Słuchaj, Brygito, zamknij uszy swoje dla wstrętnych plotek. Pan nasz miłościwy w wielkich dotychczas łaskach i honorach, sługa cesarza, a zatem nie bardzo przez Piotrowego lubian namiestnika —: klechy zakonne roznoszą po ludziach przeróżne kłamstwa, a nie ma tak płaskich, by u motłochu nie znalazły wiary. Brygita Zda mi się, idzie aleją olchową. Gotfryd On… Brygita Pochylony idzie, nie jak zwykle. Gotfryd Nie wpatruj się tak — możeć to wziąć za złe. Brygita O! Spójrz! — Jak wryty, w zorzę wlepił oczy. Gotfryd On… Ja się teraz oddalę; a ty go poproś do stołu, wielce obyczajnie, lecz krótko, potem zwolnij się i odejdź. Brygita Nie troszcz się, stary. SCENA CZWARTA / Henryk von Aue wchodzi powoli i zamyślony; postać to wspaniała, rycerska; włosy spadające w swobodnych kędziorach, broda rudawa, ścieka wskos; wielkie, błękitne, niespokojne oczy w bladym nieco obliczu. / Brygita Bóg z waszą miłością. Henryk / Podnosi ku niej oczy, zdaje się, jakby ją dopiero teraz zauważył, mówi prędko i od niechcenia. / Bóg z wami, matko. Brygita Stół waszej miłości… Małoć jest na nim — tyle, co dać może nasz kąt zapadły. Henryk Zda się, wczoraj wieczór słyszałem dzwonki mułów na folwarku. Brygita Nie, wasza miłość… Henryk Nie? Tak o północy? Brygita / Potrząsając głową. / Henryk Szkoda, otukno mi do moich książek. Brygita Czy wasza miłość ma jakie życzenie? Henryk O tak… niejedno! Brygita Takie, które zdołam spełnić? Henryk Brygito, które spełnić zdołasz? Nie!… Może później — zobaczym — tak! — Może… dobrze… dziękuję… Brygita Obyć smakowało!… SCENA PIĄTA Henryk / Sam, kładzie dłoń na pień wiązu, spogląda ku jego koronie i mówi do siebie z tłumionym wzruszeniem. / W koronie jeszcze stoi wiąz i, jakby ulany z spiżu, strzela nieruchomie w chłodne powietrze jasnego poranku; bliskiego mrozu ostre, srebrne tchnienia już może jutro obedrą go z liści — on się nie ruszy: — wszystko, na czym tylko spocznie twe oko, zdaje się w pokorze na wolę Stwórcy — wyjąwszy człowieka, tak, tak— wyjąwszy mnie!… O wróć, spokoju, wszak niedalekoś… Na cichych, zielonych leżysz murawach, tchy twe zawiewają ku moim skroniom od ciemnego runa jodeł — od czarnych, snać odwiecznych jodeł mego dzieciństwa… tak, w dziedzinie mojej, śród gór tych moich i ty przemieszkujesz — przeto mi bratem bądź i przyjacielem! SCENA SZÓSTA Gotfryd / Zjawia się we drzwiach swego domu. / Witamy u nas waszą miłość, panie — Henryk Dzień dobry, stary. Gotfryd Lepszegom nie zaznał w całym mym życiu, niźli ten, o panie! Wszakże na pierwszym spotyka się kroku z najmilszym gościem i mym godnym panem. Lecz wasza miłość wielce nas zawstydza, a przedsię, panie, mnie — bo juścić przy was tom ci ja śpiochem i złym gospodarzem. Henryk / Zaczyna śniadać. / Nie troszcz się o mnie, przyjacielu! — Usiądź, umiałem sypiać wśród najdzikszej wrzawy — w obozie, w polu, na dworach książęcych, gdzie dzień i nocą skrzypiały w zawiasach wrótnie zamkowe… przy tętencie kopyt, przy knechtów krzykach jak pień takem leżał i spał… Tu cisza, a przecież w tej ciszy głośno obzywa się me wnętrze… Widzisz — gdy tam, na łąki i na trzęsawiska księżyc rozlewa swe umarłe światło i gdy z nim razem chyba jaki świerszczyk czuwa pod miedzą, tutaj w mojej głowie wciąż wre i huczy od harców rycerskich, od zbrojnych pląsów, od haseł wojennych, obcych języków i szeptów, i gruchań, których nie zdołam przemóc. — Gotfryd Wasza miłość niedobrze spali tej nocy? Henryk Przytułkiem jest sen, a gorze tym, co bez przytułku! Żaliż nie prawda? … Gotfryd Prawda mocna, panie. Henryk Nie, nie! Bez żartów: od dawnych już czasów przyzwyczajenie wypędza mnie z łoża zwykle przed świtem, często o północy… A jeśli tutaj doświadczycie tego, proszę, niech was to nie dziwi, przebaczcie! Gotfryd Waszej miłości dom ten, gdzie mieszkamy, i waszym grunt ten, na którym on stoi — czyż przeto godzi się mówić: «przebaczcie» — raczej nas zbudźcie, gdy czuwać raczycie. Henryk Śpijcie w spokoju — wy, co na ten spokój zasłużyliście dnia przeciężkim znojem. Na co wam moje czuwanie? Dziękuję! Z wdzięcznością dzisiaj poznaję znów w tobie, com jako chłopiec dobrze znał — twe serce! Alem nie przyszedł, aby kraść to serce ani rabować jego ustroń złotą — proszę cię tylko, zechciej mi pozwolić, bym przy ognisku twoim mógł zostawać samli ze sobą. Godfryd / Po chwili milczenia. / Może wasza miłość chce, abym odszedł? Henryk Siadaj! Źle tłumaczysz, com ci powiedział. Chodź tu! Jest mi błogo na twoje siwe znów poglądać włosy i znów, po tylu, tylu długich latach — słyszeć ten miły, luby głos ojcowski. Nie troszcz się o to, jeśli ci się wydam człowiekiem obcym — na lichym zagonie, który uprawiasz: tak, jam się powłoszczył, przecież za uścisk — jeśli mi go twoja dłoń nie poskąpi — niemiecka uściskiem zapłaci ręka. Gotfryd / Chce na klęczkach obiema rękami chwycić prawicę Henryka, którą ten gwałtownym cofa ruchem. / Co? Tyś się powłoszczył, panie mój miły? Brońże słodki Chryste! Jeśli nie wyście wzorem niemieckiego dziś obyczaju, zwierciadłem niemieckiej cnoty rycerskiej, to gdzież nam się godzi w krajach niemieckich szukać dziś dworskości, męstwa i dumy, i tej niewzruszonej naszej wiernoty? Was mi zwać niemieckim, was zwać mi czystym, jak czystą zostanie ta wzrosła z czystej krwi niemieckiej jodła. Źreniczne gwiazdy namiestnika Rzymu nie płoną jaśniej od waszych i Frydryk z nie mniejszą dumą stałby ponad lnianą przędzą tej waszej głowy niż nad jego. Henryk / Pochmurniawszy. / Ha… to być może! Brylant, jak powiadasz, będzie brylantem, choćby nawet Łazarz nosił tę obręcz, śród której on płonie. prędko odbiega od tego Dać cesarzowi, co jest cesarskiego! Lecz dosyć na tym… Usiądź, opowiadaj o innych sprawach. O tym, co tam gdacze kogut z kurami pomiędzy stodołą i stajnią — dla mnie słodsza to biesiada, niżeli pienia królewskie Waltera. Ile masz koni? Krów? Czy się odpłaca ten łan za ciężki twój mozół? Odpowiedz! Jakieś miał żniwa? Jakieś zebrał ziarna, owoce, wino? To, widzisz, są wieście, których dziś łaknę, stary: — o Turczynie, o chrześcijaństwie, Gwelfach, Ghibelinach i namiestniku rzymskim ty mi nie mów… Gotfryd Nieobyczajną wzdyć jest moja mowa — sam ci to widzę. Lecz gdy was niegodna, proszę też bardzo — niechże wasza łaska raczy rozważyć, czy chodząc w tym kole powszednich zajęć, mogłem się zaprawić w dworski obyczaj? Henryk Tam, ten kraj najwyższy, gdzie się uprawny zagon styka z lasem — czyż to nie pola wyki? Gotfryd Tak jest, panie! Henryk Gdyśmy się wczoraj — ja wraz z mym konikiem — spuszczali na dół tuż przy owym skraju, słyszałem ciche Zdrowaś bądź Maryja, nucone chórem przez głosy dziecięce, a równocześniem ujrzał nieopodal, śród zwału głazów, maleńki pożarek. Pozostawiwszy konia, zbliżyłem się ostrożnie k'miejscu — i oto com spostrzegł: gromadkę chłopców spostrzegłem i dziewcząt, jak się sprawiali naokoło ognia — wydało mi się to wszystko czarownym jakimś widziadłem. I mówię: a cóż to, moje panięta małe, tak prażycie, co gotujecie tak po ciemku? Naraz, ledwiem to wyrzekł — zgrajka się rozpierzchła — przy ogniu tylko została dzieweczka, wyprostowana, niepewna, milcząca, spoglądająca mi w oczy. «Ty — pytam — takeś nuciła?» Lecz ona milczała. Gotfryd Wybaczcie dziecku, miłościwy panie — To była córka moja, Ottegeba, dziwne stworzonko, które mnie i matce bezsenną noc już sprawiło niejedną. Henryk Dziwne stworzonko… masz słuszność!… Gotfryd I, panie, wyście ją znali, na koń ją braliście nie po raz jeden — o, za dawnych czasów — bo choć już wtedy lubiła się płoszyć, jak ta przepiórka, gnieżdżąca się w życie, wy ją umieli wywabić i przy was swojsko jej było od razu. Henryk Tak!.. Wówczas. — Wówczas — pamiętam dobrze, gdym wieczorem z wesołych wracał łowów, przemęczony, jednak rozbawion, zawsze ta dziewica pierwsza mi w oko wpadała — radośniem witał ją wówczas jako moją żonkę. Tak! Wówczas, wówczas! Jak mi biło serce, jakie mi muszki latały po głowie. — Wiem, wiem! A teraz takem się oddalił od owej chwili promiennej młodości, że Ottegeba, moja żonka drobna, kiedym ją ujrzał, tak mi była obcą, jakby jej nigdy nie lizała twarzy i miłych rączek Dyjana, ma suczka, jakbym ja nigdy nie gładził jej włosów, jakbym jej nigdy dla miłej rozrywki nie grał na rogu piosenek myśliwskich, jakem to przecież czynił nie raz jeden!… SCENA SIÓDMA Ottegeba / Przynosi plaster miodu. / Gotfryd Otóż i ona, panie. Henryk Cóż to niesiesz? Ottegeba Trochę świeżego miodu. Henryk Patrzcie tylko — Umie przemawiać — umie, nie jest niema! Miło mi bardzo, a gdy wiem już o tym, więc, moje dziecko drogie, musisz usiąść tam na tej ławie — musisz się tłumaczyć. Znów zamyślona? Czybyś mnie się bała? O nie bójże się, jestem tak łagodny — snać nie uwierzysz, jakim ja łagodny! Jak ci się wiedzie? Ottegeba / Nie wie, co z sobą począć. / Dobrze. Henryk Zawsze dobrze? Ottegeba / Prawie ginie z zakłopotania. / Tak, panie. Henryk Tobie wciąż się dobrze wiedzie, a cesarz Frydryk w złocistej koronie nad trud i walkę nie zna nic innego. Bogatszą jesteś niźli on, me dziecię, nie mówiąc o mnie. Nigdy ci się tutaj, na tym pustkowiu nie dłuży? Ottegeba / Zaprzecza potrząśnieniem głowy. / Henryk Co robisz, aby odegnać nudy? Powiedzże mi! Ottegeba / Nie odpowiada — odwraca się w wielkim zakłopotaniu, a w końcu mówi. / Modlę się, panie… Henryk Modlisz?… Bardzo pięknie — Do której z świętych modlisz się najchętniej? Ottegeba / jw. / Przyprowadziła już mię raz do zdrowia nasza Najświętsza Panienka… Henryk Do zdrowia przyprowadziła cię już raz? Mnie rani— zadawa rany! Wierzaj mi, że umie zadawać rany. Ottegeba Nie, panie. Henryk Nie — mówisz? Nie?… Pragnieszli mnie pouczyć, więc poucz… Ottegeba / Czyni głową gwałtowny ruch zaprzeczający. / Gotfryd Niech wasza miłość wybaczy. Niedawno powstała z ciężkiej choroby… Henryk Dlaczego chowa swą prawą rękę? Gotfryd Jak to, panie?… Henryk Czemu ją chowasz? Gotfryd Pokaż! Ottegeba Nie, mój ojcze! Gotfryd Ej, uporczywa panienko! Pan każe, więc — proszę — pokaż prawą dłoń… Brygita / Poza nim. / Gotfrydzie! Ottegeba Matka was woła! / Chce się oddalić. / Brygita / Poza nim. / Gotfrydzie! Gotfryd Wybaczcie! Henryk I owszem, zwalniam. Gotfryd / Odchodzi. / Henryk Powiedzże mi jeszcze: znasz mnie? Ottegeba / Kiwa przesadnie głową. / Henryk Kim jestem? Ottegeba Naszym panem. Henryk Żmija ma swoją dziurę, ptak ma gniazdo swoje, i lisy mają swe jamy, a człowiek, którego pragniesz uważać za pana, jest bez przytułku — ziem się pod nim pali, gdziekolwiek tylko postawi swe stopy, niby piekielny ogień. — Przecz się śmiejesz? Ottegeba / Która wybuchnęła krótkim, chorobliwym śmiechem, opanowuje się i znowu blada i zalękniona pyta się z bojaźliwymi oczy. / Ja?… Henryk Powiedzże mi, jak ja się nazywam? Ottegeba / Drżąco. / Henryk. Henryk Tak — dobrze — Henryk — a jak jeszcze? Ottegeba Zowiesz się Henryk grabia z Aue, panie. Henryk Bóg wie to jeden — tak — tak się nazywam, tak! — A od kiedy znasz mnie — co? Ottegeba / Drżąc. / Od kiedy? Od… od dwóch lat już… Henryk Od dwóch lat?… Zda mi się iże się mylisz, bo ostatnim razem — — na moje słowo twierdzę to rycerskie — byłem w tym domu przed laty dziesięciu, zasię od tego czasu ani chwili… Ottegeba / W największym zakłopotaniu. / Ja byłam jeszcze mała… Henryk A tak — byłaś mała! Więc z czasem nie bardzo się liczysz. Przed dwoma laty, moje dziecko drogie, ten gość ubogi, którego tu widzisz przy kromce chleba, legał w marmurowych, pięknych przybytkach, przy szemrzących studniach, gdzie złote rybki spływały w baseny, a jeśli kiedy chciał oszołomioną wodzić źrenicą, to ją zwracał w stronę, skąd się przewonne kłębiły kadzidła — o tam! W Azzahry czarowne ogrody. O takich rajach nigdyś, lube dziecię, chybaś nie śniło! O rajach, gdzie ginąć z upajającej rozkoszy, gdzie bambus chwieje się w schroni samotnej pod ciemnym sklepiskiem cedrów, gdzie krzaki azalii niby kwieciste ścielą się poduszki. Kwiecia błękitną krwią zda ci się morze, ach, całujące marmurowe stopnie, na nim się lekkie kołyszą gondole, lśniące od złota, klejnotów, purpury. — Śpiew jakiś słyszysz — śpiewa niewolnica — i w tym jest tęskne, smętne rozkwiecenie — nad cyprysową schyla się cysterną i z zdroja czerpie srebrzystymi wiadry… I opływają cię obce wyrazy, stopione w duszy spłomienionej fali. Chłoniesz je w siebie z wszystkimi woniami, które zachodni wiatr przywiewa k'tobie, z coraz to słodszą pieszcząc cię miłością. Lecz dosyć o tym! Teraz jestem tutaj a nie w Palermie ani też w Granadzie — i proszę ciebie, opowiadaj dalej, co li wiesz o mnie po tak długim czasie, który tak krótką zdaje ci się chwilą. Ottegeba / Przerażona. / Nic więcej, panie, nic! Henryk Nie wierzę temu — Nic nadto więcej, tylko nic?… Jak mało! niemal za mało na twe piękne oczy — a teraz pytam ci się na sumienie, ty Ottegebo mała, ty ma święta z świętych jasnością ze lnu i jedwabiu: jakże ja ciebie zwałem w owych czasach? Jakże ja ciebie zwałem — powiedzże mi — wówczas, gdyś do mnie lgnęła stokroć bardziej niźli do matki — jakżeż ja cię zwałem? Ottegeba / Stoi odwrócona od niego w największym zakłopotaniu, wije się, gryzie fartuch lub chustkę, wybucha śmiechem, który jednak w tej chwili tłumi przerażona. Przy tym kurczy się i dopiero po ponownych zachętach wydobywa z siebie z trudem i po cichu następujące słowa. / Ty — moja — mała — żono! Henryk Owszem! Owszem! Ty moja mała żono!… Nuż naprawdę zwać cię tak będzie jakiś dzielny wieśniak, jak ja cię wówczas nazywałem żartem. Ottegeba / Przerażona, śmiertelnie pobladła, ucieka. / Henryk Dokąd? Ottegeba / Staje drżąca. / Zdawało mi się, że mnie ojciec woła. Henryk Pozostań, siadaj. Albo może… straciłem przez co twą łaskę? Co? Powiedz! — Żal by mi było. SCENA ÓSMA / Ottegeba odchodzi. Gotfryd wraca. / Gotfryd / Wzdycha. / Trudno przyjść do ładu z taką dziewczyną! Pomyśl wasza miłość: matka ją zaszła przy krajaniu plastrów — ot, zabawiła się sama w bartnika — skłute ma ręce, piersi i ramiona. Szalony wybryk ten spełniła przez to, żem ja zapomniał stawić dzban na stole, o co błagała mnie już dzisiaj w nocy. Henryk / Równocześnie zdumiony i rozweselon. / Jak to? Więc gwoli drobinki słodyczy dla mnie pozwala na to, aby pszczoły skłuły jej ciało? — śmieje się w głos Zatem idź, Gotfrydzie, sprowadź mi tutaj mojego pachołka, niechże mi z sakwy przyniesie łańcuszek z złotym księżycem — dam go mojej żonie. Mówię bez żartów! — Czemu jeszcze stoisz? Gotfryd / Wahająco. / Panie, pachołek wasz pojechał. Henryk Jak to? Pojechał — mówisz? Kto?… Gotfryd Ottaker, panie. Henryk Cóż to ma znaczyć — pojechał? Kto śmiał go wysłać? Gotfryd Myślałem, panie, że wy o tym wiecie. Henryk / Opanowawszy się z głębi wnętrza. / Winienem wiedzieć, ale nie wiem. wstaje, przechadza się powoli, pobladły, tłumiący w sobie wielkie wzruszenie Tak… cierpliwości! Miej i ty cierpliwość ze mną! Posłuchaj! Dlaczegom powrócił do tej tu waszej, zielonej, balsamem jodeł pachnącej mogiły — ty kiedyś musisz dowiedzieć się o tym, lecz jeszcze nie dziś!… Na Boga! Przyjmij mnie tymczasem, jakbym Henrykiem nie był von der Aue — raczej pielgrzymem, który o przytułek błaga was dzisiaj, o schron — i o spokój. Gotfryd Wasza miłości!… Henryk Gdybym miał tu przybyć panem, nie byłbym przychodził… Czyż wierny zawsze pachołek może odbiec pana? Ni go uduszę za to, ni go zelżę! — Nie! Łaski tylko pożądam od ciebie! Nie po dzierżawnem zjechał w twą zagrodę ni dziesięciny: błagam o jałmużnę, o datek z łaski, o twe miłosierdzie! Godfryd Żali mię uszy zawodzą, o panie?! Bogaty Henryk grabia von der Aue prosi lichego wieśniaka i sługę o datek z łaski i o miłosierdzie? — Henryk Bogaty Henryk von der Aue stał się biednym Henrykiem von der Aue — oto, co ci na teraz wystarczyć powinno. Ale nadejdą dzionki i godziny! Ach! Długie dzionki i długie godziny! Wówczas na harfy jednostajnych strunach pieśń ci wyśpiewam — bez końca: do syta i do przesytu znajdziesz w niej odpowiedź, gorżką odpowiedź na to wszystko, o co pytać mnie będą oczy twe i słowa. Zostanę z wami — tygodnie! Miesiące! Lata!… A jeśli opuszczę was kiedy — lecz o tym cicho… Nie ma takich ciemni, aby się kiedyś nie porozpraszały… Niech ci to starczy… Cierpliwości!… Serce, zbawione ciszy, musi szukać ciszy! Dajże mi, zacny człowieku, co leży na twojej skroni! Obsyp mnie bogactwem z skarbca twojego spokoju: bo tego łaknie ma dusza więcej niźli skarbów Saladynowych. / Odchodzi wolnym krokiem. / Gotfryd / Głębokim wzrokiem śledzi kroki odchodzącego. — Wchodzi Brygita. / Brygita Pan odszedł w tej chwili? Gotfryd Pojmujeszli to? Brygita Ni jego, ni dziecka! Leży i płacze, jęczy i przysięga: jako wyzwolić go musi. Gotfryd Od czego? Brygita Pytajcie — mówi — ojca Benedykta. AKT DRUGI / Kuchnia w domu dzierżawcy Gotfryda. Wielki, sadzą okryty kominek. Na ścianach czyste naczynia metalowe i gliniane, prócz tego kilka sztuk zbroi i miecze. W kącie krucyfiks i obrazy świętych. Długi stół z ławkami. Na prawo od kominka fotel skórzany z podłożem skóry jeleniej. Nad kominkiem i na lewej ścianie skóry jelenie, turze, łuki. Pora zimowa. / SCENA PIERWSZA Brygita / Z zakasanymi rękawami napełnia podaną jej przez ojca Benedykta sakwę chlebem, serem itd. Ojciec Benedykt nie ma jeszcze lat pięćdziesięcia; energiczną, ogorzałą twarz okalają siwe włosy; habit na nim wytarty. / Benedykt Nie wiem o niczym. I dajcie pytaniom spokój. Ja jedno wiem, że ojciec jego człek był rycerny. Gdy ojciec mój konał, wieśniak, lecz wielce czczony i zamożny, rzekł mi przy końcu: «A bądź wierny panu», nie tylko temu, który jest na niebie — to chciał powiedzieć — lecz i kochanemu, ziemskiemu panu, który mu przez lata spory pomagał zebrać mająteczek, pił razem wino i z odkrytą głową za jego trumną szedł jak pielgrzym jaki. Brygita Powiedzcie jedno: czy on jest pod klątwą? Benedykt Nic wam nie powiem, nic a nic, boć przecie i wy powody macie — tak, powody, by mu być wdzięcznym. Widzicie, my tutaj prawie nie żyjem na świecie — nikt o nas tu się nie troszczy, bądźmy więc głuchymi w naszej wierności. Brygita Kiedyż znów mam dziecku kazać przyjść do was? Benedykt Kiedy tylko chcecie. Ilekroć ona zawita w me progi, jasność napełnia mą celę ponurą i rozszerzają się ściany mej leśnej, ciasnej kapliczki, Zbawiciel oddycha i uśmiech zjawia się na uściech Maryi, a ja, przytłoczon ciężarem mych grzechów, znów się podnoszę i, jakby rozszerzon, mogę znów patrzeć w dobrotliwe oczy naszego Stwórcy. Brygita / Potrząsając głową. / Ojcze, rada słucham, ale ja nie wiem — tak, nie umiem pojąć, co wy mówicie. Dziecko się zmieniło; jakiś ją dziwny trzyma duch w uwięzi — nawet i tutaj, w tych ostatnich czasach, tylko to nie jest owy duch pobożny, o którym prawisz. Benedykt Być może. Nas biednych, kiedy archanioł z snu grzesznego budzi, i pan ciemności również nie próżnuje — on i na waszą naciera dziecinę. Lecz ona czuwa, ona jest zbudzoną! Dlatego, proszę — drogi do świątyni, drogi do łaski i opieki bożej wy dziecku temu dziś nie zagradzajcie! Tak to wygląda, jak gdyby aniołów nieprzeliczone, niewidzialne ręce ciągły ją z sobą do ołtarza; wówczas gdy tak spoczywa w rajskim zachwyceniu, w jedno się z Bogiem stapiając w najgłębszych tajniach swej duszy — wówczas — ja to czuję — spełnia się tutaj jeden z owych cudów które nas, ludzi, wiodą do innego, do prawdziwego życia. Brygita Niech się dzieje — niechże się dzieje wola Boga. Amen. Ach! Gdyby tylko była więcej święta pomiędzy nami. Lecz tu jest ponura i zamroczona w duchu, tak że nieraz myślę ze strachem, czy też Bóg w tym dziecku nie chciał mnie skarać? Ja nie mogę, ojcze, na żadną dobyć się skruchę, niczego nie mogę dziś już żałować, tak kocham to moje dziecko; wiem to — zatwardziałość grzechu jest wielką. Niech Bóg mnie ukarze — mnie niech ukarze, nie dziecko. Benedykt / Nieco zakłopotany. / Tak, prawda! Myśmy grzesznicy. Grzesznymi jesteśmy już z łona matki. Ale Bóg, gdy zechce, może ku chwale swojej wszystko zmienić, wszystko obrócić na dobre, chociażby w największej było poczęte słabości i grzechu: dziecka tego czysta dusza i nieskalane usta niechaj będą przed jego tronem nie oskarżycielem, lecz pośrednikiem. / Oboje odchodzą. / SCENA DRUGA / Wchodzi Ottegeba, blada, cicha. Kładzie na stos gałązki jedliny, które przyniosła ze sobą. Kilka z nich odrywa, podchodzi do krucyfiksu, całuje go i wieńczy. Wchodzi ponownie Brygita, spostrzegłszy Ottegebę, bada ją wzrokiem, nadsłuchuje szmeru za sceną i mówi. / Brygita Cóż te nasze dziewki tak hałasują na klepisku? — Ottegeba / Zamyślona, po cichu, z wewnętrznym wyrażeniem. / Biedak, trądem dotknięty, żebrze na podwórzu. Brygita Kto znowu żebrze? Mów wyraźniej… Słyszysz? Ottegeba Tak, moja matko, jeden z ludzi bożych. Brygita Jego to słychać kołatkę? — Niech idzie, by go nie spotkał pan Henryk… Ottegeba Dlaczego? Brygita Co? Cóż ty myślisz?… Ottegeba Nic… Dlaczego, matko, ma się nie spotkać z nim nasz pan? Brygita Dla tego i dla owego… Milcz, nie pytaj więcej. Ottegeba Pan Henryk, matko, pisze w swej komorze. cisza Ojciec Benedykt mówi: gdyby ludzie nie buntowali się przeciwko Bogu, nie odpychali jego łaski świętej i jego świętej miłości, i gdyby nieposłuszeństwem i mową bluźnierczą nie wyszydzali jego miłosierdzia i bezgranicznej dobroci, przenigdy nie nawiedziłaby ziemi ta klęska. Brygita / Krząta się koło talerzy i garnków, przy tym badawcze rzuca spojrzenie na Ottegebę. / Złe dzisiaj czasy. Wiara oraz wierność znikły ze świata. I w tym ma on słuszność. Ottegeba Powiada, matko, iże jad szatana całe dziś toczy chrześcijaństwo. Pan Bóg chciał to pokazać w obrazie i stąd też ciało każdego dotkniętego trądem jest tego — mówi — zwierciadłem. Brygita Być może… Ottegeba Nieraz też płacze nasz ojciec Benedykt, smaga swe plecy i mówi, że znać już Bóg się w swym gniewie na zawsze odwrócił od tego świata… Brygita / Żegna się. / Niechże pochwalony będzie nam Jezus Chrystus, nasz Zbawiciel. Ottegeba / Z większym niepokojem. / Ojciec Benedykt mówi, że już bliskim Sąd Ostateczny i że koniec świata czyha już na nas. Nie lękasz się, matko? Brygita Lęku i trwogi doznajemy wszyscy na tym podole… Ottegeba Żar i dym, i duszne — mówi — wapory, wojny i zarazy zieją ze studzien przepaści… Anioły moru po wszystkich kroczą miastach… Grzesznik nie ujdzie żaden miecza ich mściwości. Brygita Przyjdzie zapłata, przyjdzie w samą porę — po co już teraz trwożyć się i lękać?… Ottegeba Czarna zaraza — mówi — nie oszczędza nawet i książąt. Brygita Nie. Ottegeba Żaden zamkowy mur, żadna baszta nie chroni od trądu. Brygita Nie. Ottegeba Był raz jeden hrabia — słyszysz, matko, tenże z cesarza córką tańczył w sali — onać już była jego potajemną oblubienicą! Wtem lekarz cesarski cicho na niego zawoła i kazał iść mu za sobą. Weszli do komnaty i rzekł mu lekarz — rzekł: «pokaż mi rękę!» A gdy mu rękę dał ten pan i książę, naówczas lekarz pokazał mu bliznę na jego białej ręce i powiedział — to mu powiedział: «panie, twa najcięższa przyszła godzina — bądźże teraz mężny — jesteś nieczysty!» Brygita Cóż to są za bajki. Śnisz? Ottegeba Nie! I fletni nie słyszał już więcej ani fujarek… Brygita Nie pleć, nie pleć, dziecko! / Niechcący rzuca ze stołu, przy którym jest zajęta, długi nóż kuchenny. Ottegeba drży z przerażenia i stłumiony wydaje okrzyk. / Brygita Co ci się stało? Cóż to? Ottegeba Nic! Nic, matko. Brygita Daj… podnieś nóż ten… Ottegeba / Nachyla się, cała się trzęsąc i dzwoniąc zębami, podnosi nóż z ziemi i kładzie go na stole. / Brygita Czyś może niezdrowa? Ottegeba / Potrząsa głową, jakby nieobecna. / Matko, ty wierzysz… by Izaak wiedział, kiedy go ojciec chciał dać na ofiarę, co z nim Abraham zamierzał uczynić? Brygita Nie, on nie wiedział… Ale na cóż ci to? Przecz się w tak strasznych zatapiasz powieściach? Dziękować Bogu, że dzisiaj już od nas krwawych nie żąda ofiar jak naówczas. Ottegeba Chryste!… Czyż Pan Bóg sam na śmierć krzyżową nie wydał syna swego, by odkupił nasze przewiny — czyż nie patrzał na to, jak nasz Zbawiciel kroczył na Golgotę? Komu Bóg daje siły, by za bliskich choćby najcięższe ponosił cierpienia, ten — jak powiada nasz ojciec Benedykt — spośród tysiąca wybran jest i szczęśliw. A zaś potęga ludzkiej krwie, niewinnej i dobrowolnie wylanej, jest — mówi — czystą krynicą ludzkiego zbawienia i ma już tutaj taką moc cudowną, że, widzisz, nawet skóra trędowatych, krwią tą skropiona, staje się w tej chwili niepokalaną i czystą… Brygita Być może… Ottegeba A czy wiesz, matko, co opowiadają nasi parobcy? Brygita Nie. Ottegeba Gdyby na świecie wszystko się działo po sprawiedliwości, wówczas on dawno już powinien żebrać z kołatką i o kiju… Brygita O kim mówisz?… Ottegeba Na polu mieszkać, opuszczony i odepchnięty przez wszystkich… Brygita Idź, dziecko, idź przygotować podwieczerz… Pan chory, ale na duszy… A gdyby na sobie miał ten okropny śnieg trądu, to któż go mógłby ocalić?… Ani ksiądz, ni lekarz, ani ofiarna krew… Ottegeba / Płacząc z wzruszenia. / A jednak, matko, w krainie włoskiej, daleko, w Salernie, żyje mnich taki, który krwią uzdrawia. Brygita Któż to powiada? Ottegeba Ottaker. Poprzysiągł, a brat Benedykt to potwierdził. Brygita Dobrze, wszystko być może… Ale dość już tego. Nie chcę już o tym słyszeć — ani słowa. A ty spokojnie idź do swej roboty… Nikt tu nie chory — nie trzeba ofiary. Cokolwiek mógł ci, łatwowierne dziecko, ten rozpuszczony nagadać parobek, pan stąd niebawem wyjedzie uzdrowion. Ottegeba / Rozpaczliwym wybucha płaczem. / Ach! Matko, matko! Gdy on nas opuści! Brygita Kto? Hrabia Henryk?… Daj Boże… I czego płaczesz? Czy sądzisz, że nasza chatyna, nasz kaczy stawek i ogród warzywny to w sam raz miejsce dla takiego pana? Ottegeba / Łkając. / Ja, matko, pójdę… pójdę do klasztoru… Myślisz, że mogę zostać żoną chłopa… Brygita Na wszystko, córko, będzie czas i rada. Wszystko się stanie według woli Boga, który z latami pychę tę przytłumi… Lecz ja ci mówię: gdy się kiedyś zjawi dzielny młodzieniec ze krwią chłopską w żyłach i o twą rękę poprosi rodzica, winnaś pokornie podziękować Bogu… SCENA TRZECIA / Dzierżawca Gotfryd wprowadza Hartmanna von der Aue. Prosty to rycerz, o kilka lat starszy od Henryka, z posiwiałą już brodą. Ubrany w lekki pancerz, miecz, ostrogi, z zawieszonym przez ramię długim płaszczem futrzanym. / Gotfryd Wejdźcie, rycerzu! Rozgrzejcie się, panie! Wesoły tutaj płonie ogieniaszek — a wam potrzeba ciepła… do Brygity Gdzie już pan nasz? Matko, to, widzisz, jest pan Hartmann z Aue, pana Henryka sługa i powiernik… Spora to jazda dotąd z zamku z Aue o takiej porze… Siadajcie. Hartmann Dziękuję. Powietrze ostre i wiatr od północy miałem wprost siebie, tylko że mój gniadosz dzielnie się trzymał w górach; w mgłach staliśmy niejednokrotnie, śród tumanów śniegu nie widać było ani śladu drogi, myśmy się jednak przedzierali naprzód — ot, krok za krokiem. Rozkosz to jedyna tak się na wiernym przedzierać koniku i zamyślony pchać się naprzód w góry wśród białych świerków, obsypanych śniegiem, kiedy żadnego nie usłyszysz głosu prócz zimnych, ostrych poświstów i skrzypień zlodowaciałych gałęzi. do Ottegeby, przyjaźnie A chociaż umilkły małe, wesołe ptaszęta, śnieg pod kopytem dźwięczy trzaskający, tak że człek słucha i duma, i słucha, i prawie do cna gubi się w zamysłach jak Piotr Badawiec, kiedy mu nuciła rajska ptaszyna, a zasię lat tysiąc tak ci mu przemknął niby jedna chwilka. Brygita Siądźcie, rycerzu! Hartmann To młodziutkie dziewczę to wasza córka?… Brygita Jedna i jedyna. Hartmann I (wszak mam słuszność?) pana Henrykowa mała małżonka?… Brygita Tak, za dawnych czasów, gdy większym była dzieckiem, niż jest dzisiaj, a jego miłość, pan nasz, był chłopięciem, do krotochwili i żartów jedynym, nieraz tym mianem raczył ją nazywać. Gotfryd I dzisiaj robi to samo… Toć wczoraj, tu, przy kominku, gdy mu Ottegeba, dała stołeczek pod nogi, powiedział — wszak słyszeliście: — «dzięki, Ottegebo, moja ty mała małżonko!»… Nieprawda? Brygita Prawda. Hartmann Tak, prawda! A ty, moje dziecko, nie pozwól sobie zabierać tej nazwy — onać przystoi. Nie z urągwiska, nie z żadnej pychy, jak wy znać mniemacie, dobra kobieto, zwie ją pan nasz swoją małą małżonką; lecz ważko i szczerze, w tych oto listach, wielbiących to dziewczę i jej troskliwość, i opiekę nad nim. Ottegeba / Chwyta rękę matki i tak ją ściska z zakłopotania i zdumienia, że Brygita omal nie krzyczy. / Brygita Co ci się stało, dziecko? Tak ściskałaś rękę, że aż mi ścierpła. Ottegeba / Śmieje się, zasłania sobie oczy łokciem i ucieka. / Gotfryd Tak, przyznaję, że warta skromnej pochwały — ot dawniej były już w głowie same krotochwile… Brygita Dolejże wody do wina, Gotfrydzie — wiesz, jak ten trunek idzie jej do głowy. / Brygita odchodzi. / SCENA CZWARTA Hartmann A teraz powiedz: jakże mu się wiedzie? Gotfryd / Patrzy na Hartmanna, wzdycha i mówi. / Jak mu się wiedzie? Zbyt duże pytanie, a i odpowiedź, panie wzdyć trudniejsza, niźli sądzicie… Zresztą nie wiadomo: nieraz wygląda rześko i ochoczo, jak w owych czasach, gdy jeszcze był zdrowy, a potem znowu wydaje się chory, o, bardziej chory, niżby kto przypuścił. Niejednokrotnie myślę, że go skryty ból jakiś szarpie, o którym wy może macie wiadomość; innym znowu razem, kiedy przypadkiem wzrok mnie jego spotka, rozpłomieniony chorobliwym żarem, tak mi się serce ściska i głos jakiś mówi mi w wnętrzu, że Pan Bóg pokarał tego człowieka najstraszliwszą karą. Hartmann Wiecie, że pan mnie tu przyzwał? Gotfryd Nie, panie. Hartmann Więc przyzwał mnie tu — a wam, mój Gotfrydzie, nic nie wyjawił zresztą?… Gotfryd Nic, nic, panie. Wiedzcie, że pan nasz żyje jak pustelnik — a i samotny, pod wielką klauzurą: gdy Ottegeba przyniesie mu obiad, to czasem powie do niej dwa słóweczka — i to jest wszystko przez dzień cały… zresztą szpera po księgach, mało sypia w nocy, a tylko za dnia; a jeśli go kiedy spotkam na miedzy albo gdzie śród jego niemych przechadzek i zdejmę kapelusz, za pozdrowienie dziękuje mi z dala i baczy na to, bym się nie przybliżył. Tak schodzą całe tygodnie — i nikt z nas, ani Brygita, ani ja, nie mamy sposobu mówić z nim, prócz Ottegeby. Lecz i ja nieraz usłyszę od niego jakoweś szorstkie słowo. Hartmann Mnie się widzi — a mówię o tym do was w zaufaniu… tak ja przynajmniej sądzę z jego listów: że policzone są już dni, Gotfrydzie, które pod waszym ma przepędzić dachem. Gotfryd Spostrzegłem ja to, że tu coś się święci — myśmy to czuli… toć wczoraj dopiero tu na tym krześle siedział pan nasz miły i tak ponuro mówił i tak dziwnie, a potem znowu naraz tak przyjaźnie, iże byliśmy bliżsi łez — prawdziwie, niby w godzinie pożegnania… tak więc ma się to spełnić, cośmy przeczuwali. W którym z swych zamków myśli pan zamieszkać? Hartmann Dokąd się udać zamierza, ja nie wiem — ale powinien pokazać się ludziom, do swego zamku w Aue wrócić winien, bo snać uchodzi już za straconego. Ludzie naokół głużą, przebąkują, a krewniak jego, Konrad, nazbyt głośno, rozprawia o tym, kark do góry pręży, pod bramą Aue dzwoni ostrogami i tak się sprawia, jakby już od dawna imię Henryka stało obok grobu Wilhelma Grave w zamkowym krużganku. Gotfryd My, panie, wielce stracim, gdy on pójdzie — a wierzyć trzeba, że pójdzie… Patrzajcie: byt nasz to wieczna jednostajność w ciasnym, ograniczonym kole; precz od świata, w tę gorżką, leśną wtłoczeni dolinę, której nam dzięki dobroci Henryka nikt nie zaprzecza, żyjemy jednako dzisiaj i jutro, te same słyszymy dźwięki i głosy, a jeśli w zieleni zamknięta dusza zawoła na człeka, echo li z ciemnych odpowiada borów. Dziwnym, co mówisz, a przecież to prawda: ten chory człowiek i gość, tak ponury niejednokrotnie, uroczystym blaskiem napełnia dom mój, pokąd u nas bawi. A teraz znowu czeka na nas z dala ziejące widmo powszedniości w szarej, powłócznej szacie. Przy troskach i trudach, przy wszystkich naszych gorzkich udręczeniach był to jednakże szczytny czas i górny, który się teraz kończy. Hartmann Mnie to mówić? Mnie, co mu byłem towarzyszem w polu i przyjacielem? Com przebył z nim morza, nie odstępował go przez całe lata? Wyście go w świetnym nie widzieli blasku — tego słodkiego, wspaniałego męża, jaśniejącego cesarza Frydryka łaską promienną. Kiedy się cisnęły wyniosłe damy w śmiejących piorunach jego błękitnych źrenic, niemal zmysły tracąc z miłości — księżne i grafinie — naokół jego poręk: rękawice, borty i chustki — tak się rozsierdziły pomiędzy sobą, że trzy krewne dwory nie mogły znowu pojednać zwaśnionych. Był jako gwiazda, opromieniająca boską światłością głowę Fryderyka, a myśmy wszyscy używali darów, które płynęły na nas z jej obrzasków… Ba — rzec by można: w cesarskim obozie mówiono nieraz więcej o Henryku, o Henrykowym słowie, jego pieśni, o Henrykowym strzelcu i lekarzu, o jego koniu, charcie i sokole, niż o cesarza świętym majestacie, który przenigdy nie zasiadł do stołu, gdy Henryk z Aue nie był mu u boku. Gotfryd / Zaniepokojony znowu. / Idzie… SCENA PIĄTA Henryk / Wszedł prędko i znienacka, zaniedbany, opuszczony, blady. / Hartmann / Który był przedtem usiadł, zrywa się na nogi, przerażony wyglądem Henryka. / Łaskawy, najmilejszy panie! Henryk / Czyni mimowolnie ruch powstrzymujący, przy tym ściąga twarz, jak gdyby głośne zachowanie się Hartmanna sprawiało mu ból fizyczny. Potem mówi z wymuszonym chłodem. / Jesteś? Hartmann Tak, panie! Henryk Nie wiedziałem tego… Hartmann / Źle ukrywając głębokie wzruszenie. / Jak wam się wiedzie, najmilejszy panie? Henryk / Krótko. / Dank ci! / do Gotfryda / Gotfrydzie! Gdzie jest Ottegeba? Gotfryd Pójdę poszukać. Henryk Owszem, idź poszukać. / Gotfryd wychodzi. / SCENA SZÓSTA Henryk / Siada na krześle, odwraca twarz przez pół, rzuca przelotne spojrzenie na pasującego się z wzruszeniem Hartmanna i mówi ochrypłym, jak gdyby z długiego milczenia zardzewiałym, spokojnym, wymuszonym głosem. / Dlaczego stoisz? Siadaj przyjacielu! Jak się masz, Hartmann?… Jakie wieści, druhu? Hartmann Mój najmilejszy, mój łaskawy panie… Henryk / Głębokim, cichym, drżącym głosem, który czasami przechodzi w powściągane przemocą wzburzenie. / Co? — Najmilejszy i łaskawy panie?… Na cóżże mi to? Mniemasz, żem cię po to przyzywał tutaj, abyś, łamiąc ręce, zwał mnie łaskawym, najmilejszym panem. Jeśli masz dla mnie wolną jednę chwilę, przysuń to krzesło do ognia i siadaj, bych pomówili z sobą jako męże. Hartmann / Przysuwa krzesło, ale zanim usiadł, przyklęka, chcąc ucałować rękę Henryka. / Henryk / Gwałtownie cofa rękę. / Dajże mi spokój. To błazeństwo, siadaj! Hartmann / Wstaje, odwraca się przez pół i niepostrzeżenie ociera sobie oczy. / Henryk A więc przybyłeś, zacny przyjacielu, Kiedy ode mnie dawno stronią inni!… Więc się nie boisz? Nie lękasz? przelotnym mierzy Hartmanna spojrzeniem I cóżeś pomyślał sobie, dzielny mój Hartmannie, gdyś list otrzymał? Czy może sądziłeś, że jakąś nową wręczę ci piosenkę i że posłańcem będziesz mej tęsknoty do którejś z czystych białogłów?… Przenigdy, mój druhu! Wielem przebolał z miłości srogo, lecz dzisiaj to wszystko minęło! Ból ten utonął dzisiaj w innym bolu — ba! Jakichkolwiek doznałem udręczeń, wszystko to dzisiaj na dnie tego bolu, tak że o owej zatoniętej męce muszę dziś myśleć jak o utraconym, wielkim bogactwie!… Ale dosyć tego! Nieźle mi idzie! A cóż tam kochani mówią krewniacy o tym, że już całe żyję miesiące w głębi Czarnolasu, niby ten jamnik, ukryty w swej jamie? Cóż oni na to? W jakimże też świetle widzą to wszystko? Hartmann O panie Henryku! Jeżeli można ran i mnie, i sobie oszczędzić proszę wyliczania wszystkich zajść i wydarzeń, które się spełniły — które się spełnić musiały od chwili, gdyście tak nagle zerwali ze światem. Henryk Mówią zapewne, że będąc pod klątwą, jako przyjaciel cesarza, ponoszę także przekleństwo boże… Czy nie prawda? Hartmann Nie żądaj tego ode mnie! Henryk Mów śmiało! Kłamstwo z wszystkimi zatrutymi strzały nie sięgnie prawdy, dlatego też — wierzaj — wolno mi kłamstwu urągać… ty jednak zda mi się, tego nie rozumiesz… wchodzi Ottegeba Jeśli zechce ktoś mówić, że Henryk pan chodził niby pohaniec Turczyn, że na głowie lśnił mu jedwabny turban, a zaś czystej krwi był arabskiej jego mleczny ogier, kroczący dumnie pod znakiem proroka, pod rozdźwięczonym, w złociste księżyce zdobnym buńczukiem — i że chrześcijański Pan Bóg go za to ubrał w znak z Aleppo: — gdyby tak, widzisz, zechciał ktoś powiedzieć, nie nakłamałby dosyć!… Hartmann Cóż to, panie ten znak z Aleppo? Henryk Nic! Znajdziesz to w księgach, czytaj — dość tego… do Ottegeby Bliżej, Ottegebo… Pospieszże, dziecko, do mojej komory — na moim stole znajdziesz pergaminy, moją pisane ręką, opatrzone w moje pieczęci… Przynieś je tu do mnie. Ottegeba Tak, panie, idę. — / Ottegeba wychodzi. / Henryk To dziecko jest, widzisz, nieokupionym dla mnie niewolnikiem — wszystkie najlichsze moje poddańczuchy, wszyscy rzezańcy, wszystkie moje ciury nie mogły większej pełnić dla mnie służby, niż ona co dzień dobrowolnie sprawia. I gdybym co dnia miał sto… O nie! …tysiąc przeróżnych życzeń, tak byłyby one pustą igraszką dla jej gorliwości, która, niesyta, patrzałaby na mnie żebraczym wzrokiem psiego przywiązania. Na czym mi zbywa? Ot, że moja broda podobna nieco, jak mówią, do wiechcia? Że nie wonieje ambrą ani piżmem, jak to bywało na cesarskim dworze? Tym ci jest lepsza moja woń przed Bogiem, co snać arabskich nie lubi zapachów!… Żem jest podobien raczej do zwierzęcia?… Owszem! Więc może kiedyś zacznę lenieć i, już to nieraz bywało, z zwierzęcia naraz wyłoni się święty… Hartmann Mój panie i przyjacielu, mój ty najmilejszy, łaskawy panie! Dajcie się nakłonić i ogłoście się wolnym ode klątwy. Jeżeli jakieś ukryte katusze żrą wasze serce, raczcie, miłościwy i najmilejszy panie, kres położyć tajemniczościom, abych razem z wami mógł się uzbroić przeciwko ukrytym nieprzyjaciołom… Cóż was nawiedziło? Henryk / Z odpierającym, uspakajającym ruchem, z trudem. / Nic, przyjacielu… powiedz, czy Gehazes nie byłli sługą Elizeuszowym? Hartmann Mój miłościwy panie! Henryk Wiesz, dlaczego o to się pytam? Hartmann Nie, za mało, panie, biegły ja w piśmie… Henryk Owszem, będziesz wiedział do Matki Boskiej Gromnicznej. cisza Miej tylko cierpliwość ze mną, ty waleczny mężu! Wszakże spowiednik musi mieć cierpliwość. Wiedz tylko o tym, że szybkimi kroki spieszę z pielgrzymką, jak pątnik do Mekki — ale nie pytaj, do jakiego celu. Hartmann Panie Henryku! Nie jako przyjaciel do przyjaciela, przemawiacie do mnie, lecz ja chcę wniknąć w was i nie ustąpić ani na włosek z mej obranej drogi; nie myślę spocząć, póki się nie dowiem, co wam tak skrycie, tak wyżera z duszy. Co wam się stało? Co was wytrąciło, panie Henryku, tak nagle z kolei? W tryumfującym jaśnieliście blasku wielkiej radości! A dziś…? Ledwie ziemi dotykaliście stopą, a zaś anioł trzymał nad wami swój puklerz we wszystkim, coście czynili — w gonitwie i boju. — Wracacie, sławą okryci, z podróży na chwałę Boga — pył spieszył przed wami, częstszy biegł rozgłos!… A wy, zamiast zbierać żniwo z posiewu tej waszej dzielności, dopuściliście, aby w polu gniło zboże złociste!… Żali szczodrobliwa nie kierowała k'wam się dłoń cesarza? Nie biło dla was jego wdzięczne serce? Żali łaskawość jego nie obraca przenajpiękniejszej dla was wynagrody — książęcych Staufów latorośli? Mówcie: przecz wy, na Boga, chronicie się w pustkę przed waszym szczęściem? Przecz pozostawiacie to, co się nigdy powrócić nie może? Henryk / Odwraca się i patrzy nań długo i z wielką boleścią. Chce mówić, lecz głos mu zamiera — musi kaszleć i zaczyna na nowo. / Życie, mój druhu, jest jako naczynie wielce łomliwe — tak Koran powiada i tak naprawdę jest — i tegom doznał! Nie chcę ja dłużej mieszkać w wydmuchanej skorupie jaja… A może byś zechciał chełpić się, bracie, swoim człowieczeństwem? Może byś pragnął powiedzieć o człeku, że jest obrazem Boga?… Weź krawieckie do rąk nożyce i draśnij go w skórę, a krew pocieknie. Szewskie wbij mu szydło ot — puls — na włosek — tu lub tam — gdziekolwiek, a bezustannie, jak woda ciekąca sączyć się będzie twa duma, twe szczęście, szlachetny umysł i złuda boskości, twoja nienawiść, miłość i bogactwo, i twoja żądza czynu, i nadgroda — tak, jednym słowem, wszystko, co, obłudnej sługa pomyłki, zwałeś swym dobytkiem! Czy będzie w tobie cesarz, sułtan, papież — nic to: w grobowy zawinięty całun, nagim li ciałem będziesz, które musi dziś, jutro skostnieć… Hartmann Ponury w ten sposób przemawia umysł. Henryk Ongi był on lekki! Chodum zapomniał od pląsów tanecznych — mowy się niemal zbyłem, rozśpiewany tryumfalnymi hymny — może życie ramiona miało wzniesione do góry w wielkiej ufności i wierze — modlitwą było i szczęściem, i bogobojnością… Ale gdym wrócił, czczą przepełnion złudą, że Bóg mi blisko, kiedym seraficzną rozbrzmiewał pieśnią z wewnętrznej uciechy, iżem dokonał pobożnego czynu — tak więc z niewiernym gdym powrócił mieczem: na moim tropie kładły się już brudne psy mego losu i krwi pożądliwe, powietrze w okrąg rozdzierały wyciem… Gdzieś ty, myśliwy, coś mi to uczynił? Chodź, zdaj mi sprawę!… / Wstaje i przechadza się. / Ottegeba / Przynosi pergaminy i czeka w milczeniu. / Henryk / Bierze pergaminy z rąk Ottegeby. / Słuchaj!… Hartmann Panie, panie! Anim ja klechą, ani sługą klechów, wszak wy to wiecie… Ale moją duszę dziwnie i strasznie ranią wasze słowa. Cokolwiek wam się przydarzyło, panie, czymkolwiek dotknął was przedwieczny Sędzia: — z pokorą, panie, znieście ten krzyż ciężki. Henryk Jestem lennikiem cesarza i ongi, posłuszny słowu kardynała z Ostii, wziąłem z nim razem krzyż… I krzyż ten odtąd został mi wierny. Ongi był wyszyty, na moim płaszczu, a dzisiaj głęboko wżarł mi się w krzyże, w krew i szpik — i tylko śmierć mnie od niego uwolni — cóż więcej, mój przyjaciela, możesz chcieć? Poniechaj wszelkich litanij — dla mnie szkoda czasu. do Ottegeby Idź, moja mała małżonko! Dziękujęć, ale się oddal! Chcesz mi białe zgotować ręce z wełny — spiesz się, spiesz się, bo może będzie za późno! Co teraz wyjawić muszę temu rycerzowi, dla jego tylko jest ucha. Ottegeba odchodzi Patrz, druhu, w tym pergaminie kryje się mniej więcej to, co od świata jeszcze żądać może wasz Henryk z Aue… Cicho… Nie przerywaj i bacz uważnie na wszystko, co powiem… Posłańcem będziesz moim i to pismo w ręce Bernarda złożysz, mego stryjca. To moja wola ostatnia… Bądź cicho, mój przyjacielu. Człek jest zbyt kwapliwy — tak mówi Koran. Co mnie nawiedziło, czego doznałem — nie badajcie tego! Myślcie, że wiedny byłem i widzący, lecz nie badajcie, com widział i jakem stał się widzący… Nie dociekaj tego… Bo nie poniesie tak cię duch twój zbożny w głębi tej głuszy, byś mógł ją przeniknąć. To, co dla waszej potrzebne jest wiedzy, tom wam napisał — zresztą pozostawcie mnie co mojego… Ja znów dobrowolnie i bez wahania pójdę swoją drogą, bo iżbym miał się wzorem innych kalek targać, jak Łazarz, w ulicznej kałuży, chełpić się hańbą swoją, swymi wrzody, chrapliwym jękiem wabić psy, ażeby lizały rany moje — tego nie ma w księdze mych losów, a zaś gdyby nawet było — na Boga — ja bym to wymazał!… Żegnaj, mój druhu! Zanim rok przeminie, cierpienie moje zemrze! Ach! I ileż spadnie już wonnych, balsamicznych deszczów na grób mej nędzy!… Żegnaj! Żegnaj! Żegnaj! po krótkiej, straszliwej przerwie, gwałtownie A teraz, druhu, podnieś płaszcz swój czysty i — precz! — Uciekaj!… Mówię ci: uciekaj!… Z trzewików strząśnij prochy i uciekaj! A jeśli kto cię pochwyci za suknię, by cię zatrzymać, zostaw mu ją w ręku i — precz!… Uciekaj!… Hartmann / Przerażony. / Panie! Co mówicie? Henryk Mówię ci: nie patrz poza siebie, tylko uciekaj!… Nie dotykaj mnie się! Bo tak niebiosa mnie uszczęśliwiły, że cieczą zionę naokół zatrutą! Takim bohater, że bohaterowie precz uciekają przed moją niezbrojną ręką: dotknięcie tej ręki gotuje coś straszniejszego niźli śmierć… Ta dziewka, moim przelotnym dotknięta spojrzeniem, umiera z wstrętu, gdy mnie zauważy. Ottegeba / Weszła na scenę blada jak wosk, wargi jej drżą, wzrokiem osłupiałym śledzi szalejącego Henryka. / Henryk Weź jaką kłodę, chwyć, co masz pod ręką, miecz podnieś głownią do góry i ubij, ubij mnie, mówię, ubij!… Uwolnijcie mnie i was razem ode mnie… A cóż wy czynicie wówczas, kiedy w wasz podwórzec wściekły pies wpadnie?… Czemu się wahacie? Miejcie odwagę!… Bijcie!… Bez namysłu!… wpada Gotfryd i Brygita Wy — wszyscy! Wszyscy chodźcie tu i patrzcie! Pan Henryk z Aue, co po trzykroć na dzień mył sobie ciało, co z rękawa każdy zdmuchiwał proszek, możny diuk i grabia, zdobywca podwik i strojniś, ma dzisiaj szczęście posiadać wrzody hiobowe, okrywające go od stóp do głowy. Stał się, żyjący, odrobiną ścierwa, porzuconego na wstrętnym śmiecisku, gdzie może sobie poszukać skorupy i zeskrobywać trąd… / Na twarzy Ottegeby objawia się wewnątrz jakieś dziwne, radosne, prawie niebiańskie zachwycenie. Gdy Henryk upadł, z duszy wyrywa się tryumfalny okrzyk wewnętrznego wyswobodzenia; rzuca się do stóp Henryka i ręce jego okrywa pocałunkami. / Ottegeba Najdroższy panie! Pomnijcie, panie, o baranku bożym! Ja wiem… ja pragnę… mogę dźwigać grzechy… Jam ślubowała… Musisz być okupion. / Zasłona. / AKT TRZECI / Dzika puszcza. Olbrzymie drzewa iglicowe i drzewa liściaste o zabarwieniu jesiennym. — W głębi jaskinia, do której prowadzi polana. Wejście obramione ociosanymi z gruba słupami. Pod słupami suche liście, narzędzia kuchenne, siekiera, łuk etc. — Wieczór jesienny. / SCENA PIERWSZA / Henryk von der Aue, opuszczony, zdziczały, z nieobciętym włosem, z zaniedbaną brodą, kopie rydlem głęboki dół na polanie. Lewą rękę ma zawiązaną. / / Ottaker (knecht Henryka), w rynsztunku, tak jak zeskoczył z konia, zjawia się na krawędzi skały, trzymając się bacznie w pewnym od Henryka oddaleniu. / Ottaker / Woła. / Hej-że! Hej! Hola!… Słuchaj no ty!… Hejże! Henryk / Słucha. Pod nosem. / Hejże! Hej! Hola! Daj mi święty spokój! Ottaker Co ty tam robisz, kosmaty niedźwiedziu? Henryk / jw. / Dół sobie kopię na wieczne zbawienie. Ottaker Czy może szukasz wody?… Może skarbów? Henryk / Do siebie. / Nigdym nie kopał za bogatszym skarbem. głośno Chodź, przypatrzże się, jeśli masz odwagę! Ottaker / Waha się. / A może jesteś jednym z ludzi bożych? Hej żołędniku! Kwap się! Bardzo proszę! Henryk / Chwyta łuk i mierzy w Ottakera. / Tak się pokwapię, że mnie popamiętasz! Ottaker Milcz, ty ropucho! Henryk Kuternoga! Ottaker Szara wesz!… Jadowity ukąsił cię pająk! Strzelaj, jeżeli chcesz skwitować z życia. Henryk Z życia i śmierci. Będę strzelał, drabie! Ottaker Jedno słóweczko: czart niech się rozprawia z tobą, gdy zdechniesz! Powiedz: czy tu mieszka, w tej dzikiej puszczy, biedny Henryk? Henryk Jaki zwierz? Ottaker Ano taki — zwierz z parszywą skórą — poza tym lwom on krewny i sokołom. Henryk Ktoś ty? Ottaker Ktom, brachu, nie ma nic do rzeczy, Rycerz, iż burzęm już przebył niejedną. Henryk A tchórz największy pod słońcem. Ottaker Co mówisz? Henryk To. Ottaker Co powiadasz? Zmówże no Ojcze Nasz. / Udaje, jakby chciał się rzucić na Henryka. / Henryk Dwa Ojcze Nasze! Czemu nie przychodzisz? — Ottaker Gdzież bym mordował taką nędzę?!… Słuchaj, idź swoją drogą, a ino mi powiedz, czy tu nie ugrzązł trędowaty grabia z Aue, co uszedł z swojego folwarku? Henryk Co, grabia z Aue — zbiegł — z swego folwarku? Czy tarantula ukąsiła ciebie? Ottaker / Z dzikim śmiechem, wskazującym, że jest podchmielony. / Nie oszalałem! Gdyż bym go inaczej przecie nie szukał! Henryk Zbliż się! Ottaker E, nie! Henryk Zbliż się! — Chodź! Dam ci spokój! Bez podstępu, szczerze! Hm! Trędowaty grabia?… Opowiadaj! Ottaker / Siada na cyplu skały. / A zatem spokój i zgoda… A ino wara ode mnie… uważaj… O jakie siedem mil drogi stąd, na trzęsawiskach, leży folwarczek — w ręku czynszownika trędowatego mego pana — wiecie, któremu godnie dochowuję wiary. Tak!… Nie wyłupiaj tak ślepiów!… Z nim razem w kraj cim ja ongi pojechał murzyński, ogniam się mnogo nakrzesał z pohańczych, wiecie, szyszaków i turban niejeden zwaliłem z konia, niejedna też stalka prysła na stronę dzięki mnie, powietrze krając, miast szyi mojego panicza. Tak jest! Na koniec dotknęło go wstrętne, wiecie, choróbsko. A czemu? Ot, z mego kpił amuletu, drwił z wszelkich zamawiań i zażegnywań! Ale o tym cicho! Ja mu zostałem wierny! Tak! Z nim razem ugrzązłem w chłopskiej sadybie, aż oto on się ulotnił, zbiegł mi, uciekł w góry. Henryk Teraz go szukasz?… Czego chcesz od niego? Ottaker Jezus-Maryja-Józef! Głupi jesteś — Nie chcę niczego!… Chroń mnie Panie Boże od jego jadów… Niech sobie zatrzyma to, co posiada… Jadę z nowinami. rzuca mu pieniądze Masz tu miedziaka! A jeśli go spotkasz, to coś mu powiesz, bo juścić hołota z hołotą zawsze się zetknie. Henryk Zatrzymaj swoją sakiewkę… Marny tchórz cię oblazł — drżysz, abyś czasem, broń Boże, nie spotkał, którego szukasz. Ja mam za trzy grosze być twym posłańcem?! Ottaker / Pociągnąwszy głęboko z skórzanego worka. / Co?… He?… Ja — Ottaker — niby się boję?… Patrzcie go!… Toć przecie właśnie onegdaj mówił nam pan Hartmann — rycerz bez trwogi, rycerz nienaganny — który na Aue dzierży dzisiaj władztwo w imię naszego pana — oto mówił: «kto też pomiędzy wami ma najwięcej niby kurażu, aby iść wytropić niedźwiedzia w jamie?». Tak ci ja, wyszedłszy, roześmiałem się: «ja — powiadam — ja mam dosyć kurażu i ja go wytropię». Henryk / Cicho, z ponurą ironią. / Wierny pachołku, chodź w moje objęcia. Ottaker / Gdy Henryk poszedł ku niemu na kilka kroków, skoczył na równe nogi, cofając się. / Piekła! Kim jesteś?… Henryk Nie bój się niczego! Ja ci to jestem, twój oparszywiały pan z Aue. Ottaker Panie! Łaski! Nie potępiaj! Po wszystkie czasy wszak ci wierny byłem waszej miłości, oprócz tej godziny, kiedym odjechał od was. My chronimy włady wasz zamek w Aue! Noc niejedną leżałem ongi przed waszym namiotem z ręką do miecza przymarzniętą, panie, aby spokojnie mogła i bezpiecznie spać wasza miłość. Nigdym od waszego nie uciekł boku! Błagam: skruszonemu przebaczcie winę grzesznikowi! Wyście, panie, pod klątwą, ale rycerz Hartmann mówi, iż żaden klecha nie ma władzy, by wam zagrodzić drogę łaski. Chora jest wasza miłość, więc rycerz powiada, że gdy Bóg zechce, to będziecie zdrowy. Zginąłeś, panie, bez wieści… Umarłym świat was ogłosił i wasz krewniak Konrad, ale nas tysiąc i dwustu przysięgło sobie i naszej Przenajświętszej Pannie, że staniem murem za was, bo żyjecie… Henryk / Z udaną serdecznością. / Jużem zapomniał wszystko i przebaczył — ni słowa więcej — jużem ci darował!… Wierny mi byłeś i wierny zostałeś… Chodź, ty mój dzielny! Znam twoją odwagę! Niby wilk jaki szarpałeś na kęsy ciało twych wrogów — bez drżenia. Chodź, druhu, w te moje progi; stalą i krzemieniem rozniecę chrust ten, będę ci nie panem, lecz twoim sługą… Ottaker / W gwałtownej z śmiesznością graniczącej walce. / Do czarta! Nie mogę. Henryk / Jak gdyby nic nie zauważył. / Co? Ottaker Muszę odejść, panie. Henryk / jw. / A to czemu? Ottaker Rycerz, pan Hartmann… Henryk Jest mym sługą! Zostań taki mój rozkaz. Ottaker / Po ponownej ciężkiej walce. / Na Boga! Nie mogę! Weź, panie, łuk ten i wpakuj mi strzałę w ciemię. Henryk Co? Strzałę? Tobie, pielucharzu, ścierki na ciebie, paska albo końskiej derki, nie strzały! podnosi obie ręce do góry Raz! Dwa! Trzy i cztery! Umykaj! Ottaker Panie! Róbcie co ze sobą, leczcie się, panie, umaczajcie ręce we krwi dziecięcej, jak to czynią inni — miejcie odwagę!… Henryk — Pięć i sześć!… Dość tego! Bohater! Pyskacz! Popatrz się, jak umiesz zmykać! / Biegnie z podniesionymi rękami w stronę Ottakera, który w panicznym ucieka strachu. / SCENA DRUGA Henryk / Sam, dzikim wybucha śmiechem, śmiech ten o mało że nie przybiera bolesnego, prawie łkającego piętna; atoli Henryk mityguje się, milczy, a potem mówi. / Tak! Cisza! Dobrze!… To me państwo… dzielny mnie chroni pancerz — świat mój znowu dla mnie się tylko otwiera… Tak, dla mnie… jam nie samotny… Nie, samotność serca mego nie zmiażdży! Nie zdusi mnie! Nigdy!… Być pogrzebionym w lodowym krysztale pustej przestrzeni!… Nie jestem samotny!… Milczenie… cisza… w okrąg ani głosu… Nie zberczą dzwonki, nie chrupią czerepy… Morze wszechświata… swoboda!… Wyżyny i wszystkie głębie — przeczyste, rozległe, milczące — w chłodnej jasności… I cóż mi jeszcze potrzeba?… Do dzieła! kopie dalej grób Z zgniliznyś powstał i znów się obrócisz w zgniliznę — O śnie żywota! O głębszy śnie śmierci… O ty żebraku i królu!… O śmierci, wiecznie milcząca, wiecznie zadumana, ty w tej brunatnej szacie sypkich grudek, cóżże ty możesz wiedzieć? Czyż na oślep nie pcha nas w życie straszna ręka kata, nas, bezlitośnie spłodzonych w lubieżnym, jurnym szaleństwie? Czyż zdradliwy poszept grzechu nie wabi co noc w sieć rozkoszy tysiące głupców?… Życie czyż jest kaźnią? Czy my chodzimy w jarzmie? Czy ty, śmierci, jesteśli groźnym dozorcą tej kaźni i furtyjanem, który li zagradza wyjście!?… A!… Szczebiot! Myśmy wszyscy niemi, od urodzenia my niemi, na szlaku niemi wojennym — niemi wobec człeka i — alboż głazy mówią?… Głazy krzyczą!… Bracia!… Jam nic jest… nic — nawet w cierpieniu!… droga krzyżowa i… szczęście! SCENA TRZECIA Ojciec Benedykt / Pustelnik, zjawia się na krawędzi polanki. / Bóg wspieraj, biedny Henryku! Henryk / Nadsłuchuje, do siebie. / Zberkający dzwonku! Czerepie! Głosie ludzki! Benedykt / Wchodzi z wolna polaną i Henrykowi, spokojnie kopiącemu dalej, kładzie z tyłu rękę na ramieniu. / Przyjacielu! Henryk Któż tam? Benedykt Co robisz? Henryk Kopię grób!… Ty czego pragniesz? Benedykt Uczynek spełnić dobry… Masz tu wino, owoce, mąkę, świeży bochen pszennego chleba. Henryk Wynoś się! Uciekaj, bo cię, mój klecho, przygwożdżę, jak sowę, nad mą chałupą. Syp się — w mysią dziurę, jak szczur brunatny! Benedykt Miłościwy panie — trafiłeś w sedno. Henryk Rozwiej się w powietrzu, bym cię już więcej nie widział, lub spraw to, bym ja się rozwiał i tyś mnie już więcej na swoje oczy nie ujrzał… Nie jestem ni tym ni owym, ni panem ni sługą — dla ciebie — słyszysz? Nie jestem ni zdrowym ani też chorym; nie jestem dla ciebie niepostrzyżonym ani postrzyżonym, ty postrzyżeńcze — rozumiesz: ja jestem niczym! Rozumiesz? Niczym! Benedykt Cobykolwiek myślał o sobie człek zbłąkany, zawsze będzie on dzieckiem Boga. Henryk / Nagle podskoczywszy, odkłada rydel na bok. / Co ty mówisz? Chodź no tu do mnie, księżuniu, i siadaj, jeżeli lubisz paskud, plug i wrzody… Uwierzę w tego, kto mnie dziś rozśmieszy!… Witam…. hm… dziecko Boga… co ty mówisz?! Ktoć to powiedział?… Wyłóż to dokładniej! Ja jestem dzieckiem, a to ma kołyska… na pergaminie wszystko to zapiszę. Benedykt W ciężkim strapieniu jesteś, biedny mężu — wiem — gorzka ciebie nawiedziła dola… Henryk Zowiesz mnie biednym… Któż tu, mój księżuniu, może być nazwan biednym?… Chodź tu bliżej — do tego głogu — tutaj w te pokrzywy i te krwawniki — wybałusz te ślepie i patrz: gdzie tylko dojrzeć jesteś mocen, to wszystko moje, ty marny żebraku! Od Hozzenwaldu aż po Raumuenzachthal, od cesarskiego stołbia aż po morze szwabskie — te lasy górskie, te dolinne zboża — to wszystko moje! A choć dzisiaj wszystko sprzątnięte i puste, owoce w moich się piętrzą spichlerzach. Mym las ten — mą trawa, ryba w strumyku, iglica i liść na drzewie; w liściu każda żyła i każde włókno. Patrz — to babie lato na twym habicie mój ci uprządł pająk. Żądło komara, kiedy mnie ukąsi, jest moim żądłem, wziętym z moich komór. Benedykt Prawda! A jednak… Henryk W tym jest sęk! W tym właśnie! Znudziło mi się grać pana, w jedwabiach chodzić i ciasnych butach, wyprostowan, niewolnik służby, błaznów, przyjacieli, nie widzieć garnka, z którego jadałem… Znudziło mi się stać na szczycie góry, uginać krzyży, kiedym chciał przemawiać i, niby ślepiec, nie widzieć człowieka, z którym mówiłem. Biedny, w jarzmie skuty rab do wolności zrywa się — do świata: lecz gdy pan jakiś chce być uczestnikiem swobody, świata, musi wejść w głąb jego — tak jak ja — patrzaj!… / Wskakuje, w grób. / Benedykt Podnieście się, panie, lub gdy nie chcecie, to uklęknę z wami, by razem serca wznieść w górę, ku Temu, co był i jest dziś, i będzie — na wieki. Henryk / Wyskakuje z grobu. / On sam podnosi! Ani ty, mój księże, ni ja! — Podnosi, jeżeli sam zechce, a nie na skutek jęków ani według twej mózgownicy! Bo gdyby inaczej dziać się to miało, gdyby załamane mogły Go wzruszać ręce, wskazujące na pogryzione paznokcie, na zżarte, bezwargie twarze — gdyby Go nakłonić mogły ku temu krwawe, szukające Jego litości puste oczodoły i bełkocące języki, daremnie usiłujące ukształtować wyraz, który by zamknął Jego imię: mnichu, raj by naówczas powstał na tej ziemi, my byśmy byli bogami lub Pan Bóg nie zmarłby z bolu tylko raz jedyny — nie! Dziesięć razy marłby i sto razy i zapomniany leżałby na wieki w trumnie naszego świata… Czy pojmujesz? Benedykt Wierzcie mi, panie! Pan Bóg żyw jest — wierzcie! I jeślibyście chcieli Go naprawdę szukać… Henryk Przychodzisz do mnie, by mi mówić, iże Bóg żywie? Dobrze! Dzięki! Odejdź! Bo to, co mówisz, tom sam zgłębił w ciszy… dla mnie samego: wiem ci, wiem, że żywie a i zaprawdę! Był on u mnie przedtem, nim się tu zjawił mnich i Go wypędził. Tak jest — zaprawdę! Choć potrząsasz głową: Bóg był i jest tu ze mną. Ale Bóg ten niszczy to oko, co go dostrzec może, rozdziera serce, co go kochać pragnie, łamie dziecięce ramiona, co k'Niemu wznoszą się biedne, a kiedy On przeszedł, to, co ktoś, uszy mający, usłyszał — to śmiech szyderczy… z dzikim śmiechem Tak jest! Bóg się śmieje! O Bóg się śmieje! zmieniony, opanowawszy się, szorstko Kogo szukasz tutaj? Benedykt Ciebie! Twojego łagodnego serca z czasów minionych… szukam rady twojej… miejże cierpliwość… Henryk A więc spraw się krótko: Muszę się zająć mym małym puchaczem i mym pajączkiem, co tak skrzętnie przędzie — zaczynaj. Benedykt Panie, jestem wysłannikiem, upoważnionymli przez ten mój habit i przez dzierżawcę Gotfryda. Henryk / Zrywa się i rzuca kamieniem. / Uciekaj! Po coś tu przylazł w dziedziniec biednego Henryka? Po co? Strzelcy! Wartownicy!… Puść psy z obroży!… Nauczę ja ciebie słuchać!… SCENA CZWARTA Gotfryd / Dzierżawca folwarku Henrykowego, wychodzi z krzaków, za które się był ukrył. / Najdroższy panie, ja jestem — to ja, dzierżawca Gotfryd. Benedykt On, naprawdę! I nie przychodzisz tutaj po próżnicy — ból nas tu przygnał i gorzka niedola. Henryk / Patrzy na niego osłupiałym wzrokiem, potem spokojnie. / Wstań! Co się stało? Wstań! Któż to ci umarł? Jakaż to gwiazda spaliła nareszcie swym jadowitym światłem twoje skromne gniazdo? Gotfryd / Prawie z płaczem. / Ma córka, panie… Henryk Dym mi oczy żre — co? Umarła? Gotfryd Nie! Benedykt Gotfrydzie, pozwól! Ja będę twoim tłumaczem i wszystko powiem pokrótce… Wszak ci ja dotychczas twojego dziecka byłem spowiednikiem! Żyje! — Tak, żyje! Ale od tej pory, kiedyście, panie, rzucili zagrodę, prowadzi życie wielce osobliwe — inne, niż zwykle… strasznie przemienione, życie, jak gdyby poza krańcem świata, pośród którego oddychamy — życie nie do pojęcia, niesycone niczym, a tylko jakby wewnętrznym płomieniem, który wydrąża jej ciało… Gotfryd Nic nie je — odpycha wszelki pokarm, nieruchoma leży i leży z utkwionymi w niebo szklanymi oczy, obstając przy jednym — przy tym jednym — — — Benedykt / Odpychając Gotfryda. / Cierpliwości, panie! Tak jest — w tej chwili, gdy myśmy tu przyszli, spowodowani ciężkim jej uporem, ona, wzgardziwszy trunkiem i jedzeniem, od pięćdziesięciu spoczywa już godzin bezwładna, sztywna jak łoże drewniane, które, prócz słomy, nie ma ani krztyny jakiegoś pierza. Henryk / Siada i zaczyna skrobać marchew. / Gadajcie wyraźniej! Jeżeli chora, sprowadzić lekarza… Będąc lekarzem, sam bym się uzdrowił, Po cóż więc do mnie, bracie łysa-pało? Weźcie rumianku albo rozchodniku: choroby dzieci, chociażby największe, w rzeczywistości śmieszne mają źródło. Jestli czymś więcej ona niźli dzieckiem? Ha! Wówczas idźcie i połóżcie przy niej to, co dziewice przemienia w niewiasty kipiące zdrowiem. Benedykt Miłościwy panie! Znam ci ją dobrze, byłem przy jej łożu… Henryk Ja znam ją lepiej — wiesz? Benedykt Przychodzi do mnie z wszystkim, co tylko jej dolega. Gotfryd Bywał u mnie codziennie od chwili, gdy ona, ta córka moja, przyszła na świat… Henryk Zatem mówcie! Gotfryd Prawdziwie, pan ma słuszność: lata, wszystkiego tutaj lata są przyczyną. I dawno wszystko byłoby sprawione, gdyby nie wy tu, ojcze, i Brygita… Benedykt Pomyślcie tylko, coście uczynili — jak owa próba spełzła wam na niczym. Gotfryd Wiem i przed Boga zanosić mi skargi! Gdybym był córkę wychował jak dziewkę wiejską, czyż oczy spuściłaby na dół, kiedym jej przywiódł zalotnika?… Panie, czemu odeszła od nas wasza miłość? Złe rozpoczęło szaleć z całą mocą owego rana, gdy przyszedłszy do was, jak zwykle, z dzbankiem świeżutkiego mleka, łóżko zastała próżne… I jeżeli dziś nie wrócicie z nami, ona umrze. Benedykt W lesie do zimy czekać nie możecie… wszakże ja nawet, jakkolwiek przywykły do wszelkiej doli, schron mający lepszy w mojej pustelni i w kaplicy, muszę ogniska szukać u poczciwych ludzi, posadnych murów i pewnego dachu. Henryk Łysy rajfurze! Błaźnie! I ty stary, siwy głuptasie! Czego wy tu chcecie? Żądacie wina z głogów, figi z ostów? Kimże ja jestem? Gdzież nadmiar mych bogactw, że przychodzicie, wy, marni żebracy, by się nim dzielić ze mną. Mnie tu szukasz, szalony trutniu?… Pusty śmiech mnie bierze! Czy cię śmiertelna nie trafiła trwoga, kiedym przebywał pod twym dachem? Powiedz! Czyż przerażenia twego nie widziała czeladź? Czyż z oczu twych i twojej żony nie biły zgroza i przestrach, i waszych serc najtajniejsze życzenie? Te serca czyż nie jęczały z ukrytej kryjówki: «Idź stąd! Idź sobie, byśmy znowu mogli zacząć oddychać?»… Gotfryd Przebóg! Wasza miłość myli się, panie, myli! Henryk Nie! Nie myli! Dosyć słów pustych, kłamliwych zarzekań, czczej paplaniny dosyć mi w mój kojec narzucało się wasze miłosierdzie! Na krótką chwilę pokarm ten wystarczył, lecz nie na długo… Uciekłem, zabrałem ostatnie resztki, zgarnąłem to wszystko, co jeszcze ze mnie zostało, i zbiegłem — zbiegłem przed sobą… tak, książę uciekał, a za nim poszedł, gnan straszliwą trwogą, zmiażdżony sługa, który dotąd żyje. Krzyczał ci za mną i jęczał, i młode ofiarowywał mi ciała na sprzedaż — ciała dziecięce… Wyrażam się jasno… Czy rozumiecie, co mówię?… Odejdźcie! Precz mi! Precz z drogi! Wyrażam się jasno!… Wy — przychodzicie do mnie — przychodzicie — wy jako czyiś spólnicy? — Powiedzcie! Po co stoicie! Posłuchajcie! Ona była tu u mnie — zaraz — dnia trzeciego… Wywęszyła mnie, bo węch ma charcicy… Tak! Była tutaj… tak! Ja ją widziałem, i to wam mówię, wam — na tego Boga, który mnie nie zna i na me katusze żadnej nie zwraca uwagi: to była najgorsza sztuczka szatana… Lecz podstęp ten się nie udał!… Śmiałem się, gwizdałem, jak gdyby była drzewem tam, na skraju tej dzikiej puszczy — takem się zachował, jakby mnie wcale nie podeszła, w oczy całą jej nędzę rzuciłem, szalałem i kamieniami trzymałem ją z dala… Benedykt Chce was ocalić, panie — oto powód, że was tu przyszła nawiedzić. Dotarła wieść do tej biednej — sługa wasz, Ottaker przyniósł ją pierwszy — że lek krwi uzdrowić może was, panie. Jakiś mistrz w Salernie chełpi się, panie, że gotów wytępić waszą zarazę, jeśli młode dziewczę, jeśli dziewica dobrowolnie, z wiarą pójdzie pod ostrze jego noża… Henryk Jak to? Wy w to wierzycie? Gotfryd Ja nie wierzę, panie — ja nie! Lecz dziecko moje uporczywie trzyma się tego obłędu — na włosek nie chce odstąpić od niego… Pomóżcie — pomóżcie, panie, wyrwać ją z obieży złego… Benedykt Zbyt jesteś pochopny w swym sądzie: któż tu odgadnąć może, co się dzieje z wszechmocnej woli Boga, a co zasię idzie z podszeptu szatana… W jej łonie święta się toczy walka, jakaś siła pcha ją z ciasnego życia ku ofiarnej śmierci — zaprawdę, na oścież ku wiecznej pcha ją światłości w tajemniczy sposób, a któż odgadnie, dla czyjego szczęścia i wybawienia? Gotfryd Nie, dla niczyjego! Natomiast, ojcze, dla jej własnej zguby. Benedykt Bóg nie opuszcza tych, co go szukają! A choćby była w pazurach szatana zbawienia żądna grzesznica, to jeszcze na dnie przepaści dostrzeże ją boże ojcowskie oko. Nie dajcie się zgnębić małoduszności! Miejcie wiarę w sercu! Prawda: jest upór w niej! I to jest prawda, że walczy z Bogiem, ażeby z rąk Jego wymóc dla siebie męczeńską koronę — ale poza tym: gratia praeveniens! Któż śmiałby z góry zaprzeczać wszystkiemu, co widzi w swoich wizjach. Leviticus mówi: «Krwią człowiek okupuje życie»… To samo wszakże szepce coś w jej wnętrzu. Henryk Hm! Tak sądzicie? Ona śni… ma wizje… Mniema, że Bogu miłe są opary krwi, ona wierzy, wierzy, iż zdołamy krwią utargować cośkolwiek z procentu od tej lichwiarskiej pożyczki, ciążącej na naszym wnętrzu. Mylicie się: idźcie! Ona się myli! Słyszycie? Prócz tego: z czasów, gdym jeszcze błąkał się po księgach, gdym nie posiadał tej niemej mądrości duszy, jak dzisiaj, wiem, że jest błazeństwem takie lekarstwo…. Trzeba jej to rzeknąć — idźcie! Widzicie: zupełniem spokojny; w tym przepaścistym tchnieniu głupstwa byłem — rzecz dziwna — chłodny od razu i zimny i oto patrzcie, to co teraz mówię, zdrowe i zimne jest, jakby leżało o tam, w strumieniu, a nie pochodziło z mojej gorącej piersi: jam bez grzechu! Powiedzcie to jej, że bez grzechu jestem, że czysty jestem i niepokalany i że zaraza w mojej krwi dotychczas ani na chwilę nie umiała splamić sukni mej duszy. Powiedzcie jej — proszę — iż krwią nie można prać czystego płótna i że ktokolwiek chciałby to uczynić, jest służebnikiem prastarego węża: błędu, nie Boga! Benedykt / Z zaprzeczającym ruchem głowy. / Chcieć jej to powiedzieć, to znaczy, panie, niecić ją do tego, ku czemu rwie się z bolesną rozkoszą, bo sądzić będzie, jak i ja to sądzę, że tymi słowy pomnażacie winę, gdyż tylko skrucha i wielka pokora do wybawienia otwiera wam drogę. Henryk Nie wierzcie swojej pokorze, albowiem zbyt jeszcze pyszni jesteście! Na karku pycha ci siedzi, jak dziewka bezczelna, kiedy się chylisz i w prochu się tarzasz przed Bogiem. Czymże ty jesteś, odpowiedz — że On ma pomnąć ciebie i twej śmiesznej, mój przyjacielu, skruchy? Żali mniemasz, żeś czegokolwiek dokonał bez Niego? Spójrz! Częstokrotnie staję na tym szczycie skały i bluźnię, i echo bluźnierstwem wraz odpowiada i szydem: my oba — i ja, i echo — mniemamy przekrzyczeć głosy płaczące i liści szelesty, i rozhuk wody — a jednak, a jednak: o ile my się znajdujemy niżej popod poziomem tego, coby można nazywać grzechem przeciw Bogu. Gotfryd Panie! Sam to jej powiedz — — mów z nią sam…. Głos jeden z waszego łona może ją orzeźwić, jak chleb, jak woda orzeźwia spragnionych. Nie wiem, kto dał wam tę czarowną siłę, kto tak przywiązał ku wam to jej serce… Dosyć, że ona całuje stóp waszych samotne ślady na polnej ścieżynie, którąście kiedy chodzili; we waszej sypia komorze; waszego nazwiska dźwięk ma tę siłę, że od kurczów zbawia drętwe jej członki… Jeśli przeklinacie, jak ja przeklinam, leki przeklętego mistrza, tak chodźcie: powróćcie jej życie. Oświadczcie biednej, że lekarz jest kłamcą, że żadna wiedza na świecie i… — — — Henryk …żadna potęga w świecie zdurzyć mnie nie może — że saraceński ten lekarz to chłystek, podlec, poganin, żądny mego złota — i że to wszystko jest kłamstwem!… Jam chory, ale ja jeszcze nie stałem się głupcem, co leci w sidła byle jakich głupców i chce korzystać z krwawego obłędu dziecka… Tak, wiem ja to i jeszcze więcej… Jam to powiedział — i jeszcze coś więcej. Cóż tak patrzycie na mnie? Tak jest, mówię — albowiem była u mnie drugim razem… Tak, jam ją widział… I ja, niewiedzący, jak się odgrodzić od piekła, wrzeszczałem, plułem, kamieniem rzucał i wyciągał oskorupiałe ku niej ręce, z zgrozą, przerażon w tajniach duszy, że niedługo mógłbym wytrzymać, by się jej nie dotknąć, by jej nie schwycić, by jej nie pokazać ramion i szyi z tym pulsem bijącym… Idźcie, powiadam, idźcie! Nie ma rady — Koniec wszystkiemu!… Wiecie, kiedy na mnie tak zawołała — głosem, co mi z duszy wyrywał łkanie: «ja, biedny Henryku chcę cię ocalić» — tak krzyknąłem: «odejdź — jam trędowaty!»… Lecz w tej chwilim upadł i leżał, nie wiem, jak długo… A kiedym znów się przebudził, ona była przy mnie — i tak! Bliziutko — stała tu, siedziała, opowiadając, że jest lekarz… lekarz… że jest… O Jezu!… I że ta ofiara będzie niebiosom miła… i tak dalej… i że na świecie niedługo pobawi, że chce umierać, ja zaś nie mam prawa zamykać przed nią bramicy niebieskiej i żem powinien podążyć z nią razem co tchu — w te tropy — do Salerny. Potem kiedy już wszystko wyrzuciła z duszy, kiedy w prostaczej naplotła mi wierze o potępieńczym tym leku, tak byłem całkiem bezradny. Od razum się zerwał i przez wykroty i potok uciekłem — biegłem i biegłem, aż mi dech zaparło, aż gdzieś milami od niej — gdzieś daleko padłem na ziemię. I to było dobrze. Pomyślcie sobie, panowie, rozważcie, com ja uczynił, żem uciekł! Nie jestem ubezpieczony od najgorszej klątwy, zbawion od wszelkiej słabości? Wypędzon z waszego świata, wolny od prawideł, wiążących nawet książąt… Czyż nie jestem więcej niż książę?… Rozważcie, pomyślcie: przybyła do mnie samotna i w moim wnętrzu wygrzane bije serce: — straszny, przeklęty anioł, który po rycersku słabiznę Boga ochrania!… Co więcej chcecie ode mnie? Dobrze! Precz stąd! Ze mną koniec!… Skończona już moja litania… Głód mi doskwiera, trza pożywić trupa, którego włóczy za sobą ma tchórzem oblazła dusza: sam Bóg wie, dlaczego?! Sam Bóg wie, dokąd?! Dosyć… Benedykt / Wstrząśnięty i po długim milczeniu. / Żegnaj, panie. Szukaj przytułku! po cichu i litośnie Panie, zima będzie ciężka… Szukajcie przytułku! … do Gotfryda Tak, chodźmy, chodźmy, Gotfrydzie. Gotfryd Szukajcie przytułku! / Odchodzą. / SCENA PIĄTA Henryk Sam. Odeszli… zamęt… wir… wzburzone kręgi… nic więcej… dziecko… świat… bohaterowie: wszystko więdnieje, a w zwiędłej pustyni czaszek samotne dziecko… Daje znaki! Dokąd mnie wabią na onej dolinie chrzęszczących kości?… Nic!… nic!… Stawię czoło zasadzie… Rydel!… Mój rydel?… Sen… Mara… Tam coś leżało… Około południa… Sam… Ach!… Ja nie wiem… Świat… Co? Dajesz znaki?… Bóg?… Co… zaczyna ponownie kopać grób Ja nie wiem… Szukajcie przytułku!… / Zasłona. / AKT CZWARTY / Wnętrze kaplicy leśnej Benedykta. Po lewej stronie ołtarz z lampką wieczystą, po prawej brama. Tło: boczna ściana kaplicy z małymi drzwiczkami w pobliżu ołtarza, prowadzącymi do celi pustelnika. Na ścianach obrazy, ręce, nóżki z wosku etc. Ołtarz i krzyż uwieńczone kwiatami jesiennymi. / SCENA PIERWSZA / Brygita i Benedykt stoją w pobliżu głównej bramy, rozmawiając półgłosem. Brygita zbliża się do wejścia, ma chustkę na głowie i krzyż na ramieniu. / Benedykt Nie, oni kłamią, kłamią bardzo dużo, któż tam odgadnie, ile na tym prawdy! Brygita Trzeba nam wierzyć, Benedykcie… Stary sługa, co nigdy nie kłamie… co rzadko mówi w ogóle, widział go na własne — powiada — oczy i gotów jest na to położyć rękę na krucyfiks… Benedykt Dziwy — niezwykłe dziwy — w rowie — mówisz — pełzał? Brygita Nie! Stary sługa widział go, jak leżał w trawie, tuż obok ogrodu, i niby czyhał na kogoś. Pełznącego w rowie widział go koźlarz Ignacy. Benedykt Więc stary mówi, że z rowu wyskoczył? Brygita A jakże — skoro na niego zawołał, wyskoczył i uciekł w pole. Benedykt Nie mogę uwierzyć — nic pojąć tego nie mogę — a zresztą, czegóż on może od was chcieć? Toć przecie nigdyście przed nim domu nie zamknęli — po cóż więc dzisiaj okrąża zagrodę niby wilk jaki? Brygita Nie wiem. I zapewne nikt tego nie wie. Zdziczał — powiadają — zeszedł nieomal na zwierzę, a przy tym jest zrozpaczony i całkiem zniweczon. Benedykt Niepodobieństwo!… Mógłby tak podupaść człowiek — — mężczyzna, przyjaciel cesarza, jego towarzysz broni, com go jeszcze spotkał niedawno, prawda, że w łachmanach, lecz wspaniałego, jak dawniej? — Ci ludzie wietrzą biedaka wszędzie — tak, we wszystkim radzi by widzieć bliskość dotkniętego klątwą. Brygita / Żywo. / Toć znacie, ojcze Benedykcie, to nasze wielkie podwórzowe psisko — kiedy się wczoraj udali parobcy z nim na zasadzkę, krztynę po północy, przyszedł ów człowiek i walił do bramy. Wtedy to oni puścili nań dogę, ta jednak, zamiast żeby go opadła, podbiegła k'niemu, skowycząc z radości, i położyła się u nóg przybysza. Benedykt Niech i tak będzie… Dziewczyna jest u mnie — jest w mojej celi — pod opieką Boga. I tak na razie jest wolna… Co prawda, dotychczas jeszcze nie wierzę, co mówisz… a choćby z sprawą biednego Henryka źle było w świecie… Brygita Powiadają nawet, że go już w mieście Konstancji złożono śród wielkiej pompy w grobach jego przodków. Benedykt Choćby niedobrze było z jego sprawą, choćby nazwisko jego wykreślono z szeregu żywych… dusza tego człeka ma, niby plecy potężnych demonów, dwie pary skrzydeł albo jeszcze więcej: gdy mu opadną białe, co go niosły w górę, tak spocznie na ciemnych! Jać mówię, że go widziałem na krawędzi świata — takiego świata, gdzie z głębin przepastnych dozna zawrotu każdy, kto tam stanął, wiedzion odwagą li — męską. Grób kopał i raczej gotów lec w tym swoim grobie, niżby miał skradać się naokół chałup złodziejskim trybem. Lecz bać się należy iż dziecko, tymi zarażone wieśćmi i o tych dziwnych słysząc odwiedzinach, niepokojących dom wasz, może łatwo dostać się w sidła jakiego łotrzyka. Brygita Pójdę… Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Już ciemno, a droga daleka. Gotfryd mnie czeka — i tak już za długo bawiłam tutaj… Więc mogę mu rzeknąć, że tutaj u was wzdyć się czuje lepiej. Benedykt Sza, sza! Mów ciszej, by nas nie słyszała… Widziałaś sama: ogółem jest dobrze — — a tylko wierzy wciąż, że on powróci, i, niby jedna z owych mądrych panien, czeka na niego, z pełną lampką w ręku, niby na przyszłość Zbawiciela Pana! Złuda ją trzyma — muszę ją podsycać i podtrzymywać kłamstwami, jak wówczas, gdym po raz pierwszy tym pobożnym kłamstwem zażegnał u niej owy kurcz febryczny. Zaradzim jeszcze temu — tylko czasu, czasu potrzeba — dużo trzeba czasu, a to wzruszenie ucichnie w jej łonie: choć może potem, wybranica niebios, przywdzieje welon zakonny. Brygita Niech wszystko stanie się według woli Pana Boga. płacze Cud! Żeby pan nasz już nie żył! całuje rękę Benedykta Biedny Henryk. Benedykt …idź, pociesz tę twoją duszę… Cóż na pocieszenie mam ci powiedzieć? Chyba że w mym wnętrzu kryje się jeszcze coś z pradawnych czasów owych najgłębszych tajemnic, gdy Pan nasz zjawiał się w krzaku ognistym… lub może jakowaś wiedza, albo też przynajmniej silna jakowaś wiara — tak… widzenie, w którym to dziecko równa się krzakowi na górze Horeb — krzakowi, co płonie, lecz się nie spala… / Poza małymi drzwiami słychać klaskanie. / Brygita Cóż to? Benedykt Nic, nic! Odejdź!… / Brygita odchodzi. / SCENA DRUGA / Ojciec Benedykt sam, nadsłuchuje, dopóki nie przebrzmią kroki Brygity… Potem przysłuchuje się owym dziwnym hałasom dobywającym się z celi, potrząsa niechętnie głową; podchodzi ku drzwiczkom i puka. / Benedykt Dziecko! Ottegebo! Ottegeba / Z wewnętrz. / A idę, ojcze!… / Wchodzi z płonącą lampą w ręku. Tymczasem ściemniło się zupełnie. / Benedykt / Odbierając jej lampę. / Cóż to znowu? A gdzie mój zakaz!? Ottegeba / Z wyrazem zadziwienia na woskowym, uduchowionym obliczu. / Jezus! Maryja! Józef! Duszę i serce wam oddaję… Jezus, Maryja, Józef! Bądźcie mi podporą w tej mojej walce ostatecznej! Jezus! Maryja! Józef! Benedykt Słuchaj, moje dziecko: bądź mi posłuszną, proszę, boś ty mojej oddana pieczy, jać muszę za ciebie zdawać rachunek przed Bogiem i twymi rodzicielami… Czemu się biczujesz dziś po raz wtóry? Ottegeba / Całuje drżąca kraj jego rękawa. / Nie wiem, ojcze. Benedykt Jak to? Nie wiesz? I znowu bezmyślnie okrywasz ciało świeżymi sińcami? Ottegeba Bo, ojcze, tak mi przyjemnie! Benedykt Co? Ottegeba Bo pod razami mogę oddychać. Benedykt Jak to? Czyż bez tego, dziewico, znaleźć oddechu nie możesz? Ottegeba / Z westchnieniem. / Z trudem! Benedykt Zapalmy teraz te gromnice, które w koszyku przyniosła nam matka, a potem razem zmówiwszy modlitwy, spożyjem, Bogu dziękując, wieczerzę, którą nam zesłał w tym samym koszyczku za pośrednictwem rąk twej matki. Chodźmy. Ottegeba / Stoi spokojnie, wielkie, wilgotne oczy utkwiwszy w krucyfiks. / Ojcze… Benedykt Co? Ottegeba Jestem zupełnie gotowa! Benedykt K'czemu gotowa? Ottegeba By cierpieć i umrzeć. Benedykt Daj teraz spokój… Skieruj teraz duszę ku innym sprawom, chociażby i ziemskim, trzeba ci tego… Żyć musisz — nieprawda? — Chcąc służyć Bogu. Tak, musisz zachować życie, jeżeli chcesz, gdy przyjdzie pora, oddać je Bogu. Ottegeba Tak ojcze! Benedykt A zatem bierz — jedz — tu trochę masz wina od ojca. Ottegeba / Usiadła na stopniach ołtarza, patrzy na sufit. / Nie sądzisz, ojcze, że przyjdzie za chwilę? Benedykt Tak! — Ale nie ma go już w dawnym miejscu. Ottegeba Tam, gdzieś go spotkał i gdzie grób swój kopał? Benedykt Tam go już nie ma… Ludzie powiadają, że chciał raz jeszcze przed śmiercią zobaczyć świat i roiska wszelkich grzechów ludzkich. Ottegeba Lecz wam powiedział… przyrzekł, że tu przyjdzie przyrzekł na pewno?! — Benedykt Owszem — tak, to znaczy: tak, jako szlachcic taki przyrzec może. Ty moje biedne, trwożne i przeczujne, drogie stworzenie! Bądź cierpliwa! Dosyć umartwiłaś się postem i modlitwą i tym czuwaniem — wątłe ciało twoje niemal prześwieca w ciemności. Proś nieba, by ci zesłały cierpliwość i spokój, który łagodność umie wlać w czekanie. Ottegeba On dzisiaj przyjdzie. Benedykt Myślisz? Ottegeba Tak! Benedykt A po czym sądzisz, że przyjdzie? Ottegeba Bo czuwając dzisiaj w nocy i za dnia, po dwakroć słyszałam jakby kołatkę dotkniętego trądem… O — słuchaj — znowu!… Benedykt Co? Ja nic nie słyszę. Nie, moje dziecko, jeżeli pewniejszych nie masz dowodów i widomszych znaków niż uderzanie wichru o tarcice, tak nie wierz… Ottegeba Przyjdzie! Przyjdzie dziś na pewno! Wiem to… wiem… Patrzaj, wczoraj o północy jakieś mnie głośne zbudziło wołanie, które wołało, które mi mówiło: «Czuwajcie! Pan się wasz zbliża!». I kwiatem przyozdobiłam swą lampkę, oliwy nalałam do niej i wyszłam — tak, ojcze! — Ażeby czekać na progu — przed drzwiami. A gdy tak siedząc, cała zatopiona w swej własnej duszy, nie zważałam, ojcze, na szalejącą wokół nawałnicę — naraz… tak straszna zerwała się groza, jakiej dotychczas nigdy nie zaznałam. Pokusa — myślę. Ale z przerażenia prawie odbiegły mnie zmysły… Powietrze napełniło się krzykiem, charkiem, wyciem; Oddech wichury był niby gorący, obmierzły oddech z paszczy wilków… Chciałam precz stąd uciekać, chciałam się ratować, przycisnąć głowę do twej piersi, ojcze, chwycić się tego ołtarza… a potem oczy przywarłam obiema rękoma. A jednak wszystko widziałam wyraźnie, jak widzę postać twoją. — Samą siebie widziałam, ojcze… patrzyłam, jak w dzikim, strasznym tryumfie niosły moje ciało — me nagie ciało — okropne demony z psimi głowami: długi nóż utopion był w mojej piersi… Ojcze! Podaj rękę Zawrót mam w głowie… Mnie — o tak! Mnie samą poczęło chwytać piekło! Grzech się zaczął kłębić w mym łonie, jakbym skoczyć miała w ten wir odmętny, bezwstydna, jak piekło! Potem… skończyła się groza… W tej walce — w tej burzy strasznej trzymała się mężnie ma czysta wola; i Stwórca ją poznał i wnet ją spędził jednym tchnieniem łaski: rozproszył z ziemi te majaki nocy. I cicho w onej jaskini północnej jęła się cisnąć z wschodu i zachodu — jak gdyby z studni, jęła tryskać ku mnie czysta, potężna światłość, a z światłości wzniosły się w górę dwa milczące, obce dla siebie słońca, które coraz bliżej schodząc się k'sobie, stopiły się w jedno, o tam! Na szczycie niebiosów. I w okrąg stała się czystość: we mnie i wokoło mnie, na niebiesiech i na ziemi — wszędzie! I z jednej z gwiazd tych dwóch nad moją głową wraz się narodził jedyny, przesłodki, święty Zbawiciel! I szum się rozpoczął spośród tysięcznych chórów usłyszałam wyraz jak Sursum corda albo słowo jak Gloria in excelsis deo, a głos wielki odrzekł donośnie: «Amen: O co prosisz, wszystko się spełni! Sędziowskich wyroków już przełamana surowość». Benedykt Hm. Prawda!… Jam nieświadomy i wielce przykuty do rzeczy ziemskich; z mojego więzienia żadne nie patrzy okno w wieczne światło. — Ginę w ciemnościach… Ty mię ucz! — On swoją wygłasza chwałę przez usta nieletnich. Ottegeba / Śmiejąc się, jakby z wielkiego wewnętrznego szczęścia. / Kiedy mnie nieraz nazywał swą świętą, mniemasz, że myślał o tym?… Benedykt Wątpię, dziecko! Lecz bądźmy cicho!… Nie godzi się igrać z wyniosłą myślą i owej korony, która nas czeka może tam w niebiesiech, nie mogę sobie kłaść na głowę — własną, niegodną ręką… Przypuśćmy, że Stwórca powołał ciebie, żeś na dobrej drodze, lecz wówczas, pomna grzesznego sposobu, który od chwili upadku Adama stał się własnością człowieka, powinnaś strzec się tym bardziej i w tym większej jeszcze chodzić pokorze… Przed dawnymi laty opowiadałem twej matce o pewnym nieskromnym jeźdźcu, którego tak strasznie oszołomiła, widzisz, miłość ludzka…. to znaczy: który swoją biedną duszę, zamiast do Boga, przywiązał do człeka, do białogłowy, co żywiła w sobie pychę mężczyzny — i patrz, co się stało. Gdy się w swej dumie odwróciła odeń owa niewiasta, padł zgnębion i złaman i od tej chwili obmierzły był światu. Taka przekora jest, dziecko, i w tobie — i oto boję się wielce, że możesz tak się odwrócić od Boga, jak ongi jam się odwrócił od świata, jeżeli zechce odmówić ci tego, ku czemu z takim uporem kierujesz swe oczy — ku czemu zmierza wysiłek twej żądzy… Ottegeba O nie, mój ojcze, nie! Wiem to na pewno. Benedykt Maszli odwagę wnikać w plany Boga? Któż może wiedzieć, że człeka, którego od swego tronu odtrącił, uważa godnym swej łaski?… Patrzaj! Niby żubra albo niedźwiedzia, tak go osaczyli knechty Konrada Grave, a wszak Pan Bóg zezwolił na to! Zaś lekarz z Salerny jest może w ścisłym przymierzu z Szatanem, łowcą dusz biednych, piekielnego morza chytrym piratą, a krwawe lekarstwo jest może tylko czartowską zasadzką… A może Pan już odbiegł go daleko… / Ottegeba mdleje. / Benedykt Może… być może!… To niepewne… Boże! Cóż ci się stało? Zimno ci?… To wszystko ponad twe siły!… Zlana krwią!… O Święta, gdy będziesz w niebie, racz pamiętać o mnie! / Idzie z Ottegebą do celi, więcej ją niosąc, niż prowadząc. / SCENA TRZECIA / Kaplica pusta; pali się lampka wieczysta i wiele gromnic. Wtem daje się słyszeć kołatka, potem, jak zbrodniarz, w habicie z kapturem na twarz zsuniętym, zjawia się Henryk. Ma kołatkę i długą laskę z woreczkiem. / Henryk / Zawlókłszy się do ołtarza, pada na stopniach, błagając pomocy. Z wnętrza wydobywają mu się oderwane, rozpaczliwe wyrazy. / Modlić się — modlić… nie mogę! O Boże, daj mi wyrazy!… Czemu mi nie dajesz Twoich wyrazów, abym mógł się modlić? Łez!… Łez!… O, daj mi łez!… O, daj mi wody, bym te ogniste zagasił języki w pogorzeliska rozsypanych gruzach. Zabij mnie! Zabij!… Podstępnieś mnie odwiódł, chytry myśliwcze, od wybrzeża cichej, chłodnej, głębokiej, przeogromnej wody, kiedym się właśnie, jak bóbr, chciał zanurzyć na dno to zimne, gdzie już nic nie gore… Zgaś mnie! Ach, zgaś mnie! Wszelką mękę świata zgaś w czarnym łonie ciemności!… Przenigdy Ty mnie już nie budź, albowiem to słońce dręczy mnie swymi zatrutymi strzały… Snu! Snu mi nie skąp, albowiem me łoże nie jest już łożem: w mej głowie szaleją nocą tysiączne żmije słońca: zbaw mnie — zbaw mnie tej strasznej światłości! Dlaczego siejesz nienawiść? Czemuś na kształt gradu rozsypał ślepców po ziemi, ażeby wzajem szarpali się na kęsy? Czemu karmisz nas mlekiem troski? Przecz musimy znosić katusze w płomieniach słonecznych, nie mając kropli ochłody? O Boże! Zapomnij o mnie, zapomnij! Ach pomyśl, żem już nic nie wart, żem przestał być cegłą Twej tynkowanej krwią budowli! W krwawym gruncie i krwawym spojona cementem sterczy ta straszna, bolesna budowla, udręczonego pełna życia — grozą przejmując biedną mą duszę!… Zapomnij, zapomnij o mnie, o Ty przeogromny, Ty przeraźliwy budowniczy! Na cóż przyda się Tobie jedno ziarnko piasku? Cóż Ci ubędzie, gdy mnie wyobleczesz spod Swojej męki i Swego zbawienia, jeśli mnie zwolnisz, jeśli mnie odpędzisz od robocizny i płacy zarazem. SCENA CZWARTA Benedykt / Wchodzi z latarką w ręku, staje obok zakapturzonego przy ołtarzu i przerażony pyta. / Czego ty szukasz? Ktoś ty jest? Henryk Nie pytaj. Benedykt Czego tu szukasz tą późną godziną? Henryk Tego, com właśnie pomyślał… Benedykt Cóż to ma znaczyć? Henryk Że człowiek jest sitem, które nie chwyta tego, wiesz, co chwyta. Benedykt Ktoś ty? Henryk Szczur! Benedykt Proszęć, tajemniczy człeku, stoisz na miejscu poświęconym Bogu — i jeśli szukasz tutaj miłosierdzia, bądź mi pozdrowion!… Lecz wyznaj, kto jesteś? Henryk Masz sam to zbadać, mnichu, bo ja nie wiem. Benedykt Możeś ty jeden — wyznaj — z ludzi bożych? Henryk Nie! Z pogrzebionych… Benedykt / Żegnając się. / Wieczny odpoczynek daj Panie Boże tym bezsennym duchom, lecz ty, znać, jesteś człekiem z krwi i kości. Henryk Ratuj mnie, ojcze! O, ratuj mnie! Ratuj! Pomówże z Bogiem Ojcem, twoim panem, by mnie wybawić chciał od złości ludzkiej. Tyś jego sługą. Powiedz mu, ażeby zagwizdać raczył na tę sforę ludzką, która, szalona żądzą krwi i łowów, nie poprzestaje mnie tropić… Czyż kiedym zatruwał studnie? Czyliż z nieczystości krwi mej i ikry ropuszej lepiłem kulki i czyż je rzucałem do źródeł, skąd piją ludzie?… Kiedyż jam to zrobił? Pomóż mi! Ukryj, schowaj, bo inaczej muszę się spalić!… Zamknij drzwi te — zamknij! Bom ja niewinien! — Nie! O, nie otwieraj — pomóż mi! Ratuj! Ocal! Nienawidzą wszyscy mnie ludzie! Tak z kołatką ręku w mniszym habicie wyszedłem ukradkiem na świat, stąpając po nożach, a ludzie co kroku w twarz mnie smagali biczyskiem. Ja chcę wyzdrowieć, mnichu! Chcę wyzdrowieć! Uzdrów mnie! Usuń z mojej krwie tę straszną, haniebną klątwę! Obsypię cię złotem po samą szyję, wszak jestem bogaty! Oczyść mnie, księże! Zmuśże do milczenia głos, dzień i noc mi wyjący: «Nieczysty!», a ja ci oddam wszystkie moje skarby, wszystkie me zamki rzucę ci pod nogi niby garść piasku! Pomów z Bogiem Ojcem, pomów z tym panem! Powiedz mu, że dosyć mam jego razów, poniżeń i męki! — Że mi aż nadto dał już odczuć tutaj, kim jest i że już nie zostało we mnie nic do zniszczenia. Powiedz mu to, mnichu! Powiedz mu, powiedz, że jestem rozdarty, że zepsowane jądro mego życia, że psom na strawę już się nie nadaję i — Bóg jest wielki! Przepotężny! Wielki! Chwalę Go, chwalę! Nie ma nic nad Niego i jam jest niczym… lecz ja żyć, żyć pragnę!!!!… / Pada z szlochem do nóg mnicha. / Benedykt Wyście to może Henryk von der Aue? Henryk Nie — nie! Tamtego dawno pogrzebiono! Patrzaj! Wyrokuj: czy on jeszcze żyje. / Zrywa kaptur z twarzy, widać blade, wygłodniałe, zniszczone oblicze. / Benedykt / Cofa się przerażony. / O panie! Panie! To wyście naprawdę! Henryk Powiedzże mi to! Utkwij oczy we mnie, badaj i powiedz, czy to ja… Bo chociaż jestem ja niczym, tylko czymś, co wieczną gnane wichurą, straszne znosi męki, to na dnie mego szaleństwa jest przecie coś, co z chełpliwym szepce mi uporem: jam kiedyś księciem był i jednym z możnych tej ziemi… Mnichu, powiedz mi, kim jestem! Wszak to niedawno, jak mnie pogrzebiono w grodzie Konstanckim, w grobach moich przodków, a przecież żyję lub śnię może w grobie? jakże ty sądzisz: śnię czy żyję? Sen to, że pogrzebiono mnie przy biciu dzwonów, że sam ci byłem przy tym, gdy mą trumnę nieśli z znakami książęcej potęgi? Senli to, powiedz, był, że iskra ognia z żarnej pochodni jednego z trabantów spiekła mi nogę? Żem słyszał, jak kuzyn Konrad, wychodząc z kościoła, z szyderstwem krzyczał: «zobaczym, żali taka świnia będzie umiała rozburzyć grobowiec?». Powiedz mi, księże, czy to jest ten Konrad, który mi sprawił trumnę i grobowiec — ten sam, któregom ciężką bryłą złota wykupił ongi tam w Maroch? Czy jestem tym samym, powiedz, który to uczynił? Lub czy też jestem marnym psem żebraczym, który, gdy w polu pokaże się jakaś głowa kapusty, dziwnie małpująca mądrość człowieka, zaraz się przeważa i drżeć zaczyna, i na siedem stajań skrada się z strachu przez rowy i bagna, by tylko w oczy nie spojrzeć Gorgonie?! Benedykt Powiedzieliście mi ongi, w godzinie, gdy was przenikał jeszcze duch pokoju — — powiedzieliście mi, że mędrcy świata mają ze sobą wspólną myśl głęboką, żeśmy się winni zbroić w równowagę; że ta w nich wspólna nauka, iż człowiek winien się cały poddać woli bożej… Henryk / Nagle zmieniony. / Nie! Nie chcę! Gdzież to dziecko? Benedykt / Przerażony. / Jakie dziecko? Henryk Ta dziewka! Dziecko! — Owa obłąkana — córka dzierżawcy Gotfryda! Gdzie?… Benedykt Po co? Na co wam ona? Czego chcecie od niej? Henryk Co? Czego chcę ja? Na co to pytanie? Benedykt Chciałbym wybadać, jakie ma zamysły człek chrześcijański. Henryk / Dziko. / Czy Bóg jest litośny? Benedykt Tak. Henryk Czy mnie może zbawić? Benedykt Tak. Henryk Czy może zbawić mnie przez to dziecko? Jednym słowem: gdzie ona? Powiedz! Benedykt Kto?… Wszakeście, panie, szlachcic! Henryk A tyś jest łotrem! Benedykt Macie w myśli to nieszczęśliwe i biedne stworzenie, które w ciemnościach szło, szukając drogi do Pana Boga i zasię zbłądziło tuż nad krawędzią przepaści? Henryk Zbłądziła czy nie zbłądziła: ona jest u ciebie! Posłuchaj mnichu! Popatrz mi, księżuniu w oczy — tak, popatrz, abyś każde słowo, nim je wypowiesz, dokładnie rozważył, a gdybyś nie chciał zrozumieć przestrogi, którą na twarzy mej krwawymi głoski wyryły ciernie płomienne — naonczas w klepsydrze twojej piasek już przesypan — na łeb na szyję spadniesz w otchłań zguby. Benedykt Mnie wasza groźba wcale nie przeraża. Dziwny jesteście, prawda, i straszliwy i ten przybytek święty drga od ogni krwawych błyskawic przepaści, lecz Ojciec ochroni dzieci swoje… Henryk Nie ochroni! Nic nie ochroni cię, jeżeli kłamiesz! Gdzie ona? Powiedz! Jest tutaj!… Dwie noce jam się zakradał pod strzechę dzierżawcy i nie spotkałem nigdzie mej małżonki, chociażem ucho przykładał do każdej marnej szczeliny, chociażem się chyłkiem, prawdziwy szlachcic, drapał poprzez płoty, aby ją ujrzeć… Ona jest u ciebie… Zdradził to w stajni jeden z mych parobków, który, po udziech klepiąc klacz, powiedział: «Bądźże posłuszną, a nie jak naszego córka dzierżawcy, bo inaczej pójdziesz do pustelnika w zaloty»… Benedykt Nie!… Panie, powiedzcie raczej, czemu się jak złodziej zakradaliście popod dom Gotfryda? Cóżeście chcieli czynić z Ottegebą? Henryk Co chciałem czynić?… Małpy chciałem chwytać i potem z nimi pójść na dwór cesarski i przeszachrować je za trzy czerwieńce. Tak, mój księżuniu, tegom chciał… Nic więcej! — Benedykt Czyście nas sami nie uczyli kiedyś… Henryk Kimże ja jestem, bym kogo pouczał? Ty na podziękę poucz mnie, gdzie ona?… Benedykt Nie ma jej tutaj!… Nie ma! Henryk Nie? Więc gdzieś jest? Benedykt U Boga, panie! Henryk Co — gdzie? Benedykt W bożych rękach. Henryk U Boga, mówisz?… Cóż to? Czy umarła? Benedykt Nie, kto u Boga, ten żyje. Henryk Umarła? Benedykt Tylko dla świata i jako niebiosów oblubienica. Henryk Dobrze, mój księżuniu! Wiem to, tak, wiedzieć o tym powinienem. Zaciśnij arkan! Mocno! Dość mam tego! wyczerpany i złamany Po raz ostatni, mnichu: dzień dzisiejszy wzdyć mnie pouczył: nikt nie jest tak biednym, by go biedniejszym nie mógł Bóg uczynić. Bo jakiż rabuś obrabował kogoś, który nic nie ma?! — Tak, tak, dziecko zmarło, dziecko nie żyje! Gdy mi Łazarz biały przyniósł wiadomość, że ona nie żyje, że serce pękło jej z wielkiego bolu nad trędowatym panem, z mocą szału krzyk wyrzuciłem, co mi szarpał wnętrze, a potem zmilkłem — i nie dałem wiary. Potem me nogi mknęły jak na skrzydłach. Dokąd? Jam tego nie wiedział… I potem mknęły i lasem, górą i doliną, przez dzikie gąszcza i wzdęte potoki, ażem tu stanął, na tym ostatecznym progu… Dlaczegom biegł tak? Jakaż złota kazała mknąć mi nagroda — odpowiedz — niby jakiemu biegunowi? Cóżem mniemał tu znaleźć? Żalić mnie nie porwał jakiś wir ognia? Żalić sam nie byłem żagwią pożarną niby jakiś dziki jastrząb, lecący z krzykiem i pożogą wskroś lasów?… Słuchaj, tak mi się zdawało… Przestwór powietrza brzmiał: «Ona nie zmarła! Nie! Ona żyje! Twa małżonka mała żyje! Nie zmarła!»… — A jednak umarła… SCENA PIĄTA Ottegeba / Zjawia się w drzwiczkach celi i mówi głosem zaledwie dosłyszalnym. / Nie! Ona żyje… żyje… Henryk / Nie widząc jej, nie poznając, tak samo: / Któż to mówi? Ottegeba Ja… Henryk Kto? Benedykt / Po cichu, gwałtownie. / Idź sobie!… Czego chcesz tu? Henryk Mnichu, któż tutaj mówił? Benedykt Nikogom nie słyszał. Ottegeba Ja! Henryk Ty? Kto? Jeszcze raz! Kto? Kto tu mówił? Ottegeba Ja! Ottegeba, twa małżonka mała. Henryk / Milczy przez chwilę z niesłychanego osłupienia, potem. / Kto?… Kto?… Nieczysty! Nieczysty! — Pozostań! Myślę ja wprawdzie, że jesteśli cieniem, i wiem ci o tym — lecz żaden śmiertelnik wiedzieć nie może, czy ten jad przepastny, który mam we krwi, nie kazi i duchów zmarłych… Nie zbliżaj się do mnie! Nie! Zostań! Wiem ci ja o tym, żeś nie jest śmiertelna: lecz dla mnie, dla mnie mogłabyś… ach! Umrzeć! A ja pożądam, ażebyś ostatnią żyła iskierką na dnie moich mrących ócz… Ty nie jesteś Ottegebą! Nigdy! Czoło twe, prawda, czyste jest i białe, i tak wyniosłe jak u niej, lecz zasię tyś nie jest prochem… Prawda, w głosie twoim coś mi tak dźwięczy… coś bardziej znanego niż kołysanki mej umarłej matki. Jednak dzierżawcy ty nie jesteś dzieckiem, moją ty małą nie jesteś małżonką, nie siadywałaś mi u stóp i włosem ran nie suszyłaś ropiących: — odpowiedz! — Gdybyś… nie jesteś nią… lecz gdybyś była: jakżeż ja wówczas mam pojąć to światło, co przeszywało mury mojej kaźni?… Wówczas ja ślepcem byłem całe życie i wzrok zyskałem dopiero w przepaści! I nie przeklinać musiałbym naonczas, lecz błogosławić, składać dziękczynienia, zamiast oskarżać, dziękczynienia temu, który prowadził me kroki: i z wyżyn tronu — raz jeszcze gdybym stanął na nim, musiałbym sobie grzebać paznokciami — tak, i zębami stopnie do mogiły, w którą wtrąciła mnie moc niewszechmocna tą swoją arcymiłosierną pięścią? — To nie ty… Salve Regina!… O Boże, bądźże miłościw dla mnie!… / Pada, złamany, jego szloch zmienia się w głośne łkanie i dusza jego wyswobadza się w łzach. / Ottegeba / Wygląda w dziwnym oświetleniu kaplicy na zjawisko prawie bezcielesne, otoczone glorią. Przystępuje do Henryka, opiera się na jednym kolanie, obiema rękami podnosi głowę jego do góry i całuje go w czoło. On patrzy na nią osłupiały, posłuszny jak dziecko, jakby miał przed sobą zjawisko niebiańskie, a i ojciec Benedykt ukląkł, oszołomiony. / Chodź, już późno… Biedny Henryku? Chodź!… Henryk Salve Regina! Ottegeba Chodź! Benedykt Dokąd idziesz? Ottegeba Obchodzić niebiańskie me narodziny. Benedykt Pod nożem lekarza z Salerny? — Ottegeba Dzięki, ojcze Benedykcie! Pamiętaj o mnie! Benedykt A cóż mam powiedzieć twemu biednemu ojcu? Ottegeba Tam! W niebiesiech mieszka mój ojciec i ja chcę być prędzej niż ty u ojca… Benedykt / Do Henryka. / Dokąd pójść pragniecie? Henryk Jej się zapytaj! Ja nie wiem. Ottegeba Chodź w drogę, biedny Henryku! Chodź w drogę, nie zwlekaj! Chceszli mnie, ojcze, sznurami przywiązać do ziemie? Mamże przez ciebie utracić tę odrobinę krwi, za którą mogę kupić niebieską koronę? Henryk Dziewico! Należysz do mnie… Ottegeba Nie! Do Pana Boga! Biada! Co mówisz? Chodź… Henryk Albowiem tyle dano mi jeszcze życia, ile twoja zaczerpnąć może święta dłoń!… Ottegeba Jać tobie zaczerpnę z zdroju zbawienia, lecz nigdy na waszym świecie… Chodź, chodź! Tak na bożej uznano Radzie… Muszę! Chcę! Tak, muszę! I ludzkie słowa nie staną mi w drodze. Święta Agnieszka… Benedykt Jeśli jesteś bożą oblubienicą, tak cię, jak tu stoję, zawiodę w mury klasztorne, w tej chwili. Ottegeba Nie, ojcze! Henryk Idę za tobą, dziewico. Wiedź mnie do życia… prowadź mnie ku śmierci! Wiedź mnie do rożna świętego Wawrzyńca, do płomiennego stosu Polikarpa: przy tobie śmiać się będę z wszystkich katów i krwi świadectwo dam twojemu słowu. / Zasłona. / AKT PIĄTY / Sala zamkowa w Aue. Przez boczne drzwi w głębi widać kaplicę z ołtarzem etc. — Wiszą w niej proporce i herbowe znaki panów z Aue, sztandary krzyżowe etc. — Na prawo od kaplicy, w tym samym położeniu loggia rzymska. Po lewej stronie sali bogate krzesło tronowe z stopniami. Nad tronem baldachim. Promienny poranek późną wiosną. / SCENA PIERWSZA / Hartmann von der Aue w bogatych szatach, ojciec Benedykt i Ottaker w rynsztunku z aktów poprzednich. / Benedykt / Zajęty rozmową z Hartmannem, podczas której stoi z respektem z dala. / Ponoć w turnieju zginął w Akwizgranie — jakowyś rycerz ciął go poprzez szyszak. Ottaker Gryzie już trawkę. Hartmann Jeśli jest naprawdę, jak powiadacie, a i ja te same dostałem wieści o Konradzie Grave, wówczas — pokorny sługa rzec to może — podwójnie dziwne są nam drogi Pańskie. Albowiem teraz… Wiecie, że z trudnością mogłem utrzymać dla dawnego pana ten gród warowny! — A więc teraz wiatry przywiały ku mnie ten list z jego silnej, męskiej prawicy… Benedykt Z Włoch? Ottaker O nie, znam człeka, który go przyniósł: jest to pewien węglarz z doliny Zastel. Hartmann I cóż? Czyś go badał? Ottaker A jużci, jużci! Wziąłem go na spytki — ino że, wiecie, ten hycel uparty milczy jak kłoda, z której pali węgiel. Benedykt A więc sądzicie, że jest już w dolinie Zastel? Ottaker Powiesić dam się, jeśli kłamię. Hartmann Prawda! Gdzież indziej mógłby on przebywać? I któż by zresztą pisał list ten — patrzcie! Jest w nim niejeden ustęp nieco ciemny, ale odgadnąć można niemal pewno, że może dziś już będzie razem z nami. Benedykt A ten — spojrzycie — list mój, napisany mową łacińską, pochodzi z Wenecji. Ottaker Na świętą Annę! Mnie coś się wydaje, że on żadnego nie napisał listu. Hartmann A cóż zawiera? Benedykt Jasnych słów niewiele: wprawdziem go kiedyś — powiada — rozgniewał, lecz po chrześcijańsku chce mi to przebaczyć… Ottaker Dajże nam wszystkim, Boże, odpuszczenie. Benedykt …ino że mam się okazać posłusznym i wczesnym rankiem, w dniu świętego Jana, mam mu zgotowić kaplicę zamkową w Aue. Hartmann / Z pełną przeczucia wesołością. / Jesteście tutaj i możecie wypełnić jego wolę. Weźcie klucz ten — zawdzięczam Bogu i mym tysiąc trzystu dzielnym rycerzom i knechtom, żem dotąd mógł go utrzymać na kółku — a zasię jemu zawdzięczam znowu, żem odzyskał knechtów… więc bierzcie klucz ten i ze skarbca — o, hrabia Konrad miał k'temu niemałą chętkę — przynieście ciężkie, szczerozłote naczynia mszalne z cesarza Karola pradawnych czasów. Benedykt / Bierze klucz. / Czynię, jak każecie. Jak wasza miłość sądzi?… Czy wyzdrowiał? Hartmann / Wzruszając ramionami. / Jać tego nie wiem, ojcze Benedykcie. Benedykt Żali i do was dotarła wiadomość, iże cudowny lekarz sprawił swoje? Hartmann I to, i inne. Po dwadzieścia razy mówiono o tym, że umarł w Florencji, w Padwie, Rawennie, że leży — pochowan w Monte Kasyno i że się utopił, że został przebit sztyletem, że w gardziel Etny się rzucił — a potem stokrotne chodziły wieści, że go oczyściły te w Puzzuoli cudowne kąpiele, że go uzdrowił słynny mistrz w Salernie. Benedykt / Z westchnieniem. / Czemuż tu wierzyć i coby tu czynić?! Hartmann Myśleć, jak myślę ja: dochować wiary. Benedykt A Ottegeba? Hartmann Ojcze Benedykcie! Jeżeli pan nasz wyzdrowiał, naonczas powiem, że nieba zesłały mu świętą ową dziewczynę, aby żył, a śmierć jej niech pozostanie już zrządzeniem bożym. Benedykt Owszem. A jednak gorżka to powinność dziś go przyjmować: bo com ja w tym czasie widział i przebył od chwili, gdy dziecko znikło bez śladu… Myśmy go szukali: Gotfryd, Brygita i ja — wszędzie, wszędzie po wsiach i miastach, po wszystkich szpitalach, w zaułkach nędzy i występku — panie, to się zapomnąć nie da!… Przy tym, panie, gdybym ja nie był tu spólnikiem winy! Lecz w piersi mojej zarył mi się straszny wyrzut i nie chce umilknąć. Hartmann Znaliście ową dziewczynę od młodości? Benedykt Panie! Jak swoją córkę, jak swe własne dziecko! I obym był ją uważał za własną! Abym był dla niej mógł być jako ojciec! A tak najemcą byłem, nie pasterzem. Hartmann Mamże powiedzieć, co ja o tym myślę? To Wenus tak ją ubrała… Benedykt Tak, prawda! Ziemska to była miłość… Beznadziejna była to miłość, która musi wszelką żywić nadzieję i ból wszelki znosić. I jam był kiedyś na tej błędnej drodze, jednak omamion blichtrem niebiańskości, i teraz, ślepiec, poznać jej nie mogłem. Hartmann Ja tak nie myślę, ojcze Benedykcie! Dla mnie to dziecko i dziś jeszcze święte. To, co się tobie wydało niebiańskim, zostanie zawsze niebiańskim, a miłość zawsze jest jedna, ziemska czy niebiańska. Benedykt Świecka to mądrość! Owszem! Tylko czemu takem niewiele miał jej w tych okropnych godzinach próby! Hartmann Szła w śmierć za Henryka. Czemu? Badałem rzecz tę i powiadam: W śmierci jej miłość święciła tryumfy: On stał się dla niej miłosnym wyznaniem! Benedykt Gdyby to dziecko zginęło, jak mówisz, rzecz podziwienia godna, cud miłości! I ja, zaprawdę, znalazłbym pociechę! Lecz ja nie wierzę — nie! Ta piękna perła upadła, panie, i zagasła w błocie! Boże mój! Przebacz panu, mnie — przenigdy! Hartmann / Do Ottakera, wyglądającego, jakby chciał uciekać. / Dokąd, Ottaker? Ottaker / Czyni ruch przeczący; zostając z niechęcią. / Hartmann Cóż się stało? Mówże! do Benedykta Czy wam jest znany ten pachołek, ojcze? Benedykt Nie. Hartmann Nie? Po uszy siedzi w krotochwilach, którymi chełpi się nie tylko w stajni wobec parobków i dziewek, lecz także lubi uraczyć nimi małe dzieci. Ottaker Niech mnie pioruny!… Panie, nie wiem wcale, co chcecie mówić? Hartmann Klnie się, aż się niebo kurczy, przysięga, aż ropuchy skaczą, że nigdy biednej córeczce dzierżawcy o salerneńskim nie mówił lekarzu. Benedykt Wy to jesteście? Ottaker Co? Jak? Kim ja jestem? A niech mnie czarci!… Panie! Kląć się nie chcę — pozwólcie, panie, odejść mi na szaniec. / Ottaker wychodzi. / SCENA DRUGA Hartmann Tak! On to! On!… Benedykt Co rzucił pana? Hartmann I głowę dziecka nabił poczwarami. Ta jego czaszka to gniazdo jaj żmiich, z których co chwila jedno się wylęga pod niespokojnym żarem jego ciała. On wam nabożnie będzie znosił kłody na stos dla żydów i dla trędowatych, cały wypchany jest amuletami, wiarę ma w ptactwo trupie i w złodziejskie palce i nosi zawsze buteleczkę krwi ludzkiej w sakwie i klnie się na sprawy dziwne, nieczyste, zgroźne, tajemnicze. Benedykt Tak, świat się roi od demonów… Zawszeć człowieka hańbi przeniewierstwo. Hartmann Patrzcie! Drab ten, co ongi odbiegł swego pana, jak tchórz, niedawno rzucił się z tej twierdzy właśnie na wrogów tego pana: straszny dzik rozjuszony, urągliwy śmierci. SCENA TRZECIA Ottaker / Wpada gwałtownie na sceną. / A niech mnie diabeł rozsadzi, lecz panie, teraz mi dajcie urlop. Hartmann Dokądże to? Ottaker Precz! Tam w dziedzińcu stoi stary człowiek i, Boże przebacz, jakieś babsko stare… Do czarta! Lepiej iść między murzyny! Hartmann / Z okna patrzy w dziedziniec. / Gotfryd! Brygita! Ojcze! Przez Bóg miły To z Wehrawaldu tych dwoje staruszków. / Ottaker wychodzi. / SCENA CZWARTA Benedykt Rozumieli to wasza miłość, panie? Hartmann Coś niezupełnie. Ale zdaje mi się, że nie oznacza to nic złego… Teraz pomyślcie, ojcze, o waszym ołtarzu! Wszystkie te znaki, a zwłaszcza ostatni, świadczą wam o tym, iże pan nasz dawny zaczyna znowu dawnym swym sposobem i według planu dzierżyć ster. Snać dobry jakowyś święty począł dzień dzisiejszy, jemu, po Bogu, myślę się poruczyć. SCENA PIĄTA / Mnich, lewą ręką przysłaniający sobie twarz kapturem, z laską pielgrzymią w prawej, szybkim krokiem przechodzi przez scenę. / Hartmann / Przerażony, zatrzymuje mnicha. / Dokąd podążasz i jakeś się tutaj dostał wskroś straże? mnich daje znak, że chce z nim pozostać sam na sam Idźcie! Mnie jedynie, widać, przynosi wieści. / Benedykt odchodzi. / Hartmann Mów! Mnich Hartmannie! Hartmann Henryk! O Boże! Henryk i Hartmann / Milcząc rzucają się w objęcia. / Henryk Bóg przemówił do mnie: «Idźże i pokaż się kapłanom!». Hartmann Zdrowy? A… Henryk Dziecko? Poszlij do lasu i rozkaż oblubienicy mojej, by ci sama dała odpowiedź. Hartmann Na żywego Boga! Więc dziecko żyje?! Henryk Mniemasz, że bym stał tu, gdyby nie żyła?… Mniemaszli? Hartmann / Stanowczo. / Nie, panie! Henryk / Tak samo. / Nie, mój Hartmannie! ponownie padają sobie w objęcia; uwolniwszy się z objęć Ale dość na teraz. Jak się to stało, że zdrowymi stopy dotykam znowu tych dawnych kamieni mojego grodu… cicho! O tym wszystkim, co wiem, com słyszał, przeżył i przecierpiał — tak, o tym wszystkim cicho! Sposobniejszej zostawmy porze te sprawy… Hartmannie, dobry Hartmannie! Cierpliwości! Hartmann Wiecie, że w Akwizgranie leży ciężko chory wasz krewny Konrad? Zmożon jest w turnieju. Henryk Wiem, upadł z konia; umarł, wysadzony z siodła przez własną szkapę! Aniołowie, tak, aniołowie potrząsają kubkiem z kośćmi… Lecz o tym cicho, przyjacielu! Pomówmy teraz o ważniejszych sprawach. Gdzież dzielny ojciec Benedykt? Hartmann Do skarbca poszedł, by przybrać ołtarz… Henryk Tak mu powiedz, aby się spieszył; a w krużganku, drogi, rozkaż splądrować wszystek krzak mirtowy — wesele sprawiam — dzisiaj — bez wahania, a niech odźwierny uwije mi wianek skromny, lecz zasię taki, by wystarczył na skronie młodej dzieweczki dzierżawcy. Hartmann Co wasza miłość mówi? Henryk Nic innego, tylko to właśnie, drogi przyjacielu: i com w swej duszy raz już postanowił, tego przed ludźmi bronić nie mam w myśli. Wszystko tak będzie, jako jest. I na tym koniec. Z tą chwilą, kiedy pierwszy promień łaski mnie drasnął, gdy zstąpiła ku mnie ta owa święta, byłem wraz oczyszczon: z mojej zatęchłej, potępionej piersi, znikło od razu wszystko, co w niej było niskiego; rozwiał się zabójczy opar mej zimnej duszy — zmarły w niej nienawiść i żądza zemsty, złość i chęć szaleńcza, by się narzucić ludziom, choćby nawet z pomocą mordu! Alem był bezradny! Oszołomiony czepiłem się ręki mej zbawicielki i w jej aureolę wciśnięty, szedłem za każdym jej krokiem… W jej mgławym kole znów mogłem oddychać, a gdy na skronie kładła mi swą rękę, tak sen, co dotąd unikał mych powiek, w mym biednym sercu zamknął mi znów przystęp wrogim demonom… zjawia się ojciec Benedykt Ciebie to ja szukam! Tak, ojcze, ciebie przede wszystkim! Zbliż się! Pomóż mi, pomóż! Jestem zdrów! Uleczon! Jestem u celu, a jednak daleko od tego celu! Nie mów nic, o, nie mów, tylko posłuchaj dalej mej spowiedzi… Wtem spłynął na mnie nowy promień łaski. Cóż mam powiedzieć? W tym nowym promieniu, który mi błyszczał spod powieki dziecka — — żyję! O, nie patrz na mnie, stary człeku, z taką woskową bladością! — Na nowo odrodziła się moja miłość w zmarłym, posępną grozą przepełnionym świecie. I znowu w fali świetlnego żywiołu rozpłomieniły się wzgórza radością, morze rozkoszą, a niebiańskie dale szczęściem — i znowu w mej piersi poczęły rwać się do życia i wrzeć świeże siły: zwarły się we mnie znów w przemożną wolę, ażeby walczyć, niemal dotykalnie, przeciwko memu wiądowi… Lecz jeszczem nie był wyzdrowion, ale czułem jedno: że wyzdrowieję albo też z nią razem jednakiej doznam śmierci… Posłuchajcie! Wbrew mojej woli, na przekór mym prośbom wiodła mnie z sobą do Salerny. Chciałem złamać jej śluby — ale mnie przemogła… Prawda: Południa raje hamowały nieraz jej kroki; w kwiecistych smaragdach gór apenińskich stawała zdumiona, tknięta ich czarem, albo na błękitnych milkła wybrzeżach, pobladła z boleści i szczęśliwości… lecz potem… — o, wielką wydała mi się tą chwilą, w mych oczach rosła do jasnych rozmiarów serafa! Potem zamknęła się, mówię, dla świata i, jakby szarpał ją głód śmierci, znowu z podwójną mocą ciągła mnie za sobą hen na Południe… Stanęliśmy razem wobec lekarza: — o tak, mimo wszystko, jakem powiedział… daleko! W Salernie… Przemówił do niej… Pytał, czego pragnie. — Chce umrzeć dla mnie. Dziwił się, odradzał, nóż pokazywał i tortury — na nic! Ani na chwilę nie umiały zachwiać słowa lekarza jej wolą: i wtedy zamknął się razem w komorze — z nią razem. Ja zaś… tak, nie wiem, co się działo ze mną. Straszne słyszałem huki — jakaś światłość błyskawicowa wdzierała się we mnie, paląc i krając mi serce! Straciłem zmysły! I z dźwierzy poleciały trzaski, krew popłynęła z moich pięści obu, zdawało mi się, że wszedłem przez ścianę! I oto, mówię, leżała przede mną naga, jak Ewa, silnie przywiązana do deski… Patrzcie, mężowie, naonczas trzeci mnie dotknął promień świętej łaski. Cud się wypełnił, byłem uzdrowiony! Wierzaj, Hartmannie! Jak ciało bez serca, jak golem będziesz, jak twór czarnoksięski, nie dzieło boże — z gliny lub kamienia, albo i skruszon będziesz, póki czysty i nieskrzywiony, nieprzerwany, prosty strumień boskości nie wyryje sobie drogi do owej niezgasłych tajemnic pełnej łupiny, kryjącej przed naszym okiem prawdziwy cud stworzenia: — wówczas, wówczas dopiero przeniknie cię życie. I z piersi twojej rozszerzą się nieba, wielkie, bezkreśne, przecinając ściany twego więzienia — i ty razem z światem, wyzwolon jego zbawiającą mocą, wraz się rozpłyniesz w przedwiecznym żywiole miłości… Sprowadź ją tutaj. Hartmann odchodzi Tak, ojcze! Ona jest tutaj! Ale ty — toć mówię — już jej nie spotkasz takiej, jaką znałeś. Jeszcze naonczas, kiedym ją odwiązał od stołu mistrza i uniósł ze sobą ten dar niebiosów, upadła, złamana. Naprzód tygodnie długie przeleżała w ciężkiej gorączce, a potem, powstawszy z łoża boleści, była przemieniona. Chociaż ją nogi zaledwie udźwigły, nie chciała żadną miarą dosiąść konia, któregom dla niej najął do podróży. Przy moim boku, z wielkim biegnąc trudem, ciężar ołowiu w wątłych mając członkach, wciąż się zdawała unikać mnie w drodze i tylko z drżeniem znosić me sąsiedztwo. Benedykt Gdzie ona, panie? Prowadźcie mnie do niej! Racz wasza miłość przebaczyć: ociężał ten ci mój język w tej chwili wdzięczności. Idzie! — Zostawcie nas sam na sam, panie! / Henryk wchodzi do kaplicy. / SCENA SIÓDMA Ottegeba / Wchodzi, prowadzona przez Hartmanna. Blada i zmęczona, bosa, w ubraniu pielgrzymim, o kiju. / Ottegeba Gdzie jestem, panie? Powiedz… Hartmann W zamku w Aue. Ottegeba Gdzie? Hartmann W zamku w Aue. Ottegeba Gdzie? W jakiej dziedzinie? Hartmann W Szwarcwaldzie, pani, na ojczystej ziemi. Benedykt Popatrz się na mnie, już mnie nie poznajesz? Ottegeba / W uporczywym zamyśleniu. / Przebacz… cokolwiek… z lękliwą radością, rzucając mu się na piersi Ojcze Benedykcie! Nie mów nikomu! Nie mów, kim ja jestem! Pomóż! Bądź wierny! Dobry! Litościwy bądź mi, mój ojcze, iżby mnie nie zabił ten wstyd bezmierny!… Benedykt Cicho, dziecko, cicho! Ja cię ukryję, jeżeli gdzie indziej nie masz ukrycia. Ottegeba Tak, tutaj przy tobie, w cichej pustelni… Benedykt Co? Ottegeba Przy tobie, ojcze, w głębokiej puszczy. Benedykt Powróćże do zmysłów, ty moje drogą utrudzone dziecię. Mylisz się: ptactwo śpiewa o tam, w kniejach! Tu echo tylko odbija się w zamku. My nie jesteśmy, dziecko, w moim lesie. Ottegeba Jać sobie, ojcze, przypomnąć nie mogę, gdzie my jesteśmy… Idźmy głębiej w góry! Słuchaj… Nie! Później… Idźmy! Nie! Nie jeszcze — kłamałam… Jestem potępiona, ojcze! Jestem stracona… ojcze… Benedykt Nie, dziewico! Czyn twój przeciwko tobie świadczy, rada oddałaś życie, by okupić dolę biednego pana Henryka, atoli Bóg ci uczynił, jak Izaakowi — miłośnie przyjął ofiarę z ołtarza. Ottegeba Nie! Ja umarłam na ołtarzu! Obcy, surowy, dziki pochłonął mnie ogień, który się palił w szpiku moich kości… Pragnęłam krzyczeć: puśćcie mnie, wy piekła! Ale ten wyraz milkł na żądnych ustach — Bij, zanim umrę, bij, ty zły lekarzu — takem jęczała — daremnie! Truciznę nieprzyjaciela wessały już w siebie spragnione członki. I nim aniołowie poczęli śpiewać «hosanna», ma żądza zmarła na piersiach szatana. Benedykt / Podpierając ją i prowadząc do ołtarza. / Cóż na to można powiedzieć? Znasz mnie i wiesz dobrze, iż na szerokiej ziemi nikt mojemu tak nie jest bliski sercu, jak ty, dziecię. Miej na uwadze słowa spowiednika: Lekarz, być może, jest czartem, lecz właśnie pan nasz w ostatniej chwili był powołan, by cię ratować. I tak to leżałaś nie na szatańskim łonie, lecz w uścisku tego człowieka, o którego duszę takeś walczyła, jak on w owej chwili walczył o twoją. Ottegeba / W największym wyczerpaniu pada na krzesło. / Kłamałam! Kłamałam! Nigdym o jego nie walczyła duszę i przeto Bóg mnie postawił pod pręgierz. / Zasłania sobie twarz rękami. / Henryk / Wychodzi po cichu z kaplicy i klęka przed nią. / Spójrz wokół siebie! Nie drżyj! Wszak nie jesteś gołębiem w klatce — a jam nie jest wężem, abyś drżeć miała przed moim spojrzeniem. Ale tyś moją, męża, którym jestem, który jest twoim… a nie kusicielem, nie! To mnie kuszą, kuszą tak jak ciebie! A choć ty jesteś czystsza, choć wolniejszaś od skaz, to ogień i mnie uszlachetnił, że, jako pierścień z czystego metalu, mogę już dzisiaj służyć za oprawę dla tego wody najczystszej brylantu, jakim jest dusza twoja. Przeto mała oblubienico, powiedz mi słóweczko, ciche słóweczko na ciche pytanie, a potem możesz wypocząć po strasznych trudach długiego poranku, co dla nas skończył się teraz jasnym dniem. Odpowiedz: żali nie chciałaś wrócić mi znów życia i w zamian za nie dać twego? Więc teraz daj mi twe życie: moim jest i moim było od wieków! Wierną, na śmierć wierną byłaś mi dotąd służebnicą: dzisiaj po raz ostatni niechaj znajdzie posłuch u ciebie moja modlitwa: bądź moją panią! Bądź moją żoną! — Ottegeba / Rozwarła szeroko oczy, jak w natchnieniu, a potem, jak gdyby oszołomiona wielką światłością, powoli zamknęła je znowu. / Benedykt W nawałnicy światła zasnęła, a jednakże jeszcze widziała glorię. Henryk Zaślubiny ziemskie lub wiekuista śmierć! SCENA DZIEWIĄTA Ottaker / Zjawił się we drzwiach. Poznaje Henryka, postępuje kilka kroków ku niemu i pada zemdlony. / Henryk Wstań, Ottakerze! Wstańże, mój wierny przeniewierco! Łaska i przebaczenie spływa na nas wszystkich. Walczyłeś! Jam się poznał na twej walce! Żyw ten, kto walczy, a na dobrej drodze ten, który, błądząc, ciągle dąży naprzód. A teraz na znak, drogi przyjacielu, że jestem twoim tak, jak byłem ongi, gdy ja się będę ubierał w purpurę, ty jak stróż Grala, staniesz mi przy boku. SCENA DZIESIĄTA Benedykt Spoczywaj, dziecię, spoczywaj! Ottaker / Stojący obok tronu. / A choćby miała lat tysiąc wypoczywać tutaj, a ja się ruszył z miejsca — kromia tego, iżby mnie zmogła śmierć, to, mój księżuniu, niech mnie w wieczyste strącą potępienie. SCENA JEDENASTA Benedykt / Udał się do kaplicy; widać go zajętego przy ołtarzu. Sala zapełnia się powoli rycerzami zbrojnymi i bez zbroi. / Pierwszy rycerz Co? Drugi rycerz Tam! Pierwszy rycerz Rycerzu, gdzie? Drugi rycerz O tam, na tronie! Ottaker Cicho, panowie! Pierwszy rycerz Cóż to jest za obraz? Trzeci rycerz To jest ta sama, panowie… na Boga! …którą widziałem jeszcze wczoraj z góry, z okna Pallady, jak z studni, pod murem, o tam, przy bramie, piła nachylona wodę rękami! — Mówię wam, rękami… Pierwszy rycerz Czy to jest może pani Awantura? Ottaker Panowie, cicho! Świętym jest sen świętej, przy tym to nasza pani. Czwarty rycerz Co? / Ogólny, serdeczny śmiech rycerzy. / Piąty rycerz Ten tuman — co on powiada? Mary mu się snują — To jakieś dziewczę wędrowne, nic więcej. Ottaker Niech was pchły zjedzą!… Niech wam bielmem zajdą te wasze oczy, pano… — — — Bogu dzięki: Żyje! Pierwszy rycerz Naprawdę! Porusza wargami. Ottegeba Nigdym ja dotąd nie słyszała takiej nawały hymnów… Drugi rycerz Śni! Ottegeba Czy słyszysz, ojcze? Pierwszy rycerz Co ona mówi? Ottegeba Matko! Matko! Widzisz?… Piąty rycerz Czego to dziecko chce? Ottegeba Korona spływa — Niesie ją tyle, tyle rąk!… Trzeci rycerz Kim jesteś — powiedz, dziewczyno… Ottegeba / Przez sen. / Waszą teraz panią! Pierwszy rycerz Kimkolwiek jesteś, moje dziecko drogie, przed twym urokiem uginam kolana. Ale nam biedny hrabia z Aue zginął w dalekim świecie i jest nieżonaty. / Tłumione i wzrastające poruszenie śród rycerzy. / Benedykt / Wychodzi z kaplicy, tajemniczo. / Cicho, panowie! Spokój! Posłuchajcie: cud ten przywiodła ku nam taka ręka, że się jej żadna, żadna ludzka wola oprzeć nie może; nigdy też baldachim nie krył kobiety czystszej, szlachetniejszej… Korzcie się przed nią! Ona jest tu panią, musi być panią… A on, zaginiony w dalekim święcie książę, Henryk z Aue, jest między nami i za chwilę, zdrów już, stanie się dumnym filarem tej sali. SCENA DWUNASTA / Rycerze tryumfalne wznoszą okrzyki, albowiem Henryk, w purpurze i przy mieczu wchodzi na scenę przy boku Hartmanna; przed nim trzej paziowie, z których pierwszy niesie na wezgłowiu trzy korony. / Henryk Dank wam rycerze! Dank wam! Z odmłodzonej witam was duszy, lecz z dawną miłością! Pod tą purpurą kryję blizny… Blizny wzdyć kosztowniejsze od purpury! Prawdę po tysiąckrotniem chwytał, a com chwycił, ranę mi ryło w ciele… Wszystkie strachy, wszystkiem ja poznał leki, wszystkie jadne, krwią rozpienione widziałem zapasy. Sam ci się wiłem w mękach potępieńców, aż mnie znalazła miłość, co nas wszystkich szuka. zwrócon do Ottegeby Gołąbka, nieznająca żółci, święta Ottgeba… Ustąpcie się od niej!… Zbudź się, małżonko! do paziów Dajcie mi koronę! bierze koronę i trzyma nad głową Ottegeby Mą pośredniczką była ta dziewica — bez pośrednictwa Bóg zbawiać nie może — to niech wam starczy… nakłada jej koronę A teraz się pytam: Stwórca wybranych swoich koronuje we śnie — czy chcecie czcić ją jako waszą panią — goręcej czcić niż mnie — powiedzcie — pod jej łagodnym berłem żyć czy chcecie? Czy nam w weselne uderzycie dzwony? Hartmann Panie! Co mówisz! Nie tylko we dzwony, ale w spiżowe uderzym puklerze, a okna tego starego zamczyska w wielką, jak usta, rozkrzyczą się radość. / Podnoszą tryumfalne okrzyki. / Henryk / Sposępniał, pospiesznie. / Cicho, bez wrzawy! Bez tej wesołości, co oszałamia, lecz nie budzi — precz z nią, albowiem ona kazi uroczystość, przytłacza duszę świętych dni!… Tchórzostwo słucha dzikiego głosu trąb wrzaskliwych, a my nie tchórze; mężami jesteśmy i wierzącymi w każdy czas. Rzecz wzniosła rozumieć radość i być panem nad nią. Przepastną głębię ma pod sobą okręt, na którym płyniem, a gdy się pogrąży nurek w tych bezdniach i wróci z nich cały, wówczas śmiech jego, jeśli się zaśmieje, wart ci jest złota. — Ottegeba / Budzi się. / Co się ze mną dzieje? Benedykt Poddaj się! Ukórz! Henryk Nie! Miast się ukorzyć, dumnie się podnieś! … Ottegeba / Prostuje się z drżącą rozkoszą. / Jak mi każesz, panie! Henryk / Do Benedykta. / Czyń, co masz czynić… / Ojciec Benedykt zamienia pierścionki. Przy tym słychać przyciszone dzwony. / Ottegeba Ach! Tyle wycierpiał, biedny Henryku! Henryk Ty więcej ode mnie! Lecz o tym cicho, ty moja małżonko — wszak mówi Koran, że po tym, co ciężkie, nastąpić musi zawsze to, co lekkie. Ottegeba Niechaj się stanie, jak chcesz. Benedykt Już się stało. Henryk / Przytula Ottegebę w długim pocałunku. / Ottegeba Henryku! Słodką teraz umrę śmiercią. Henryk / Drugą koronę wkładając na głowę swoją. / Otom znów panem swojego dziedzictwa. Śmierć, zmartwychwstanie — oto dwa są dźwięki, które wybija dzwon wieczności… Wolny jestem od klątwy… Niech się wzbiją w niebo te moje orły, te moje sokoły!… ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/hauptmann-biedny-henryk/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Gerhard Hauptmann, Biedny Henryk, tłum. Jan Kasprowicz, Brody = Nakładem i drukiem Feliksa Westa, 1908. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Aleksandra Kopeć, Aleksandra Sekuła. ISBN-978-83-288-5299-0