Seweryn Goszczyński Zamek kaniowski ISBN 978-83-288-2256-6 Część pierwsza 1 Wspaniałe zamku kaniowskiego wieże Wznoszą się w chmury jak olbrzyma ramię; A dzielnej ziemi powiewa z nich znamię, A wielkich granic twarda ich pierś strzeże. Kaniów, po jarach, górach rozpierzchnięty, Igra jak dzieci pod piastunki okiem; Dumne, że płyną pod olbrzyma bokiem, Poważnie kipią dnieprowych wód męty; A lasy, świeże jak powab nietknięty, Po górach, dzikich jak rozpaczy czoło, Rozległe brzegi obsiadły wokoło. 2 Wietrzna jesienna zawyła noc z dala, Warzą się wiry w zamąconym łożu; Wre chmur kłębami i niebo jak fala; Złośliwy obłęd igra po rozdrożu. Podróżny z cichym szeptaniem pacierza Mija rozdoły świstające trzciną: W skrwawionych szponach zgłodniałego zwierza Dławione bydlę poryka doliną. Pod szturmem wiatru, co silnie dmie górą, Słychać skrzypanie głównej szubienicy: Trup się kołysze — pies wyje ponuro, Śmierć snu osiadła w zamku okolicy. Szablą czasami pobrzękując krzywą, Szyldwach wisielca wzdłuż płaskiego wzgórza, Zwijając wąsy, przechadza się żywo: To cisza nocy w myślach go ponurza, To szubienicy skrzypnienie ocuci, A on wzrok błędny to na trupa rzuci, Niby się jego zatrwożył wskrzeszenia — To jak po śmiałość kieruje spojrzenia, Gdzie baszt zamkowych opiekuńcza gwiazda, Strażniczy ogień, czuwa z wierzchu wieży. Szelest po krzakach. Czy ptak pierzchnął z gniazda? Coś majaczeje, coś po drodze bieży. Tfu! W imię Ojca… To tumany diable. Po cieniach nocy wszystko się rozsiało. Kozak opatrzył janczarkę i szablę I dawną drogą chodził dalej śmiało. 3 W świetle księżyca, co wyjrzy czasami, Mignął ktoś bielą i zagasł tam w krzaku: I śpiew dziewiczy przeleciał z wiatrami. Ten śpiew znajomy budzi dreszcz w Kozaku. Alboż to dziwno, że słowa dziewczyny (Poznać ją można po jej miłej nucie) W burzliwym sercu syna Ukrainy Ocknęły nagle burzliwe uczucie? Oho — już nie ma Kozaka u wzgórza. A księżyc znowu mgłami się zachmurza I noc mokrymi tumanami bije, I szubienica skrzypi, i pies wyje, I po rozdrożu igrają bałwany, I wicher z jękiem dmie w zamkowe ściany. 4 Luba puszczyka siedzi naperzona. W szczelinie wieży dawno jęczy ona: Że miesiąc ściemniał, wiatry na nią wyły I na tak długo odleciał jej miły. Wszak to lot jego usłyszała w górze? Nie; to dziewczyna przychodzi pod wieżę, Błądzącą ręką za mury się bierze, Plątane nogi pośród nocy stawia. „Czyś tu, Nebabo?” — z cichutka przemawia. „Tu, tu, Orliko!” — szepnął głos przy murze. „O, jakżem rada, żem wreszcie przy tobie! — Głośniej i śmielej dziewczyna wyrzekła. — Jakże tu ciemno, jak straszno! Jak w grobie. Chętnie bym jednak za każdą zręcznością I do samego uciekała piekła Przed tego Lacha obrzydłą miłością. Jakże tu wietrzno i straszno, i ciemno! Ale mnie dobrze, skoro jesteś ze mną!” Kozak tymczasem uchylił swej burki I utuloną do boku przycisnął; Bo przykry wicher pośród murów świsnął I mgliste jęły podnosić się chmurki. 5 Resztę rozmowy utaja milczenie. A i na wieży miłe posiedzenie, Gdy rozkochane zlecą się puszczyki. Puszczyk pierwszy Skąd ci ten pośpiech i wesołe krzyki? Puszczyk drugi Patrzaj no, patrzaj, miluchna, Oczkiem żywym jak blask próchna; Patrz no i śmiej się: bo twe śmiechy miłe, Jak tej matki wrzask przestrachu, Którą niedawno ostrzegałem z dachu, Że chory jej pieszczoszek zalegnie mogiłę! Jak diabli przy wisielcu snują się orszakiem, Co oni wyrabiają z tym biednym Kozakiem! Cha, cha, cha! Ten zmaczanym snopem trzciny Jak na wszystkie strony macha, Jakie grube mgły rozsiéwa! A ten obudza wiatry dębiny, Jak biega wkoło, gałęziami smaga; A ów mu pomaga, Jak skrzypi szubienicą! Aż prawie wyrywa. Puszczyk pierwszy Cóż to znaczy? Puszczyk drugi Czekaj! Widzisz, pod krzakiem coś białe majaczy. To kochanka Kozaka widzieć go przychodzi; I Kozak wie o niej, lecz go diabeł zwodzi; Co tu kobiecych snuje się postaci, Głosów podobnych co tu z każdej strony! Patrz! Posłyszał ją, ujrzał, bieży rozpędzony I z oka traci! Cha, cha, cha! Puszczyk pierwszy Cóż to znaczy? Puszczyk drugi A tam znowu, na górze, patrz! Jeździec majaczy: Podjeżdża ku szubienicy. Szyldwach do rusznicy: Krzemień klasnął, proch wybuchnął, Diabeł dmuchnął, Wszystko z wiatrem uleciało: A przed oczami szyldwacha Pożółciało, pociemniało I tysiąc jezdnych dokoła majaczy! Cha, cha, cha! Puszczyk pierwszy Cóż to znaczy? Puszczyk drugi Aha! Już Kozak znalazł dziewicę. Jeździec pod szubienicę. Patrz! Trup się urwał; patrz, wisi drugi; Diabeł skory do posługi. W jakiej się pysze Wesoły diabeł kołysze, Jak zabawia towarzysze! Jakie skoki, jakie śmiechy! Cha-cha! Chy-chy! Puszczyk pierwszy Cóż to znaczy? Puszczyk drugi Patrz: jeździec ukradł trupa i pędzi przez błonia, Aż mgła wstaje z konia; Już ledwie, ledwie majaczy! Puszczyk pierwszy Cóż to znaczy? Puszczyk drugi Otumanili Kozaka, Poziera spod krzaka: I szubienica stoi, i diabeł się chwieje; Kozak spokojny, a diabeł się śmieje! Puszczyk pierwszy Cóż się stanie z wisielcem, jak kogut zapieje? Puszczyk drugi Parą się rozwieje. Puszczyk pierwszy A jak trupa nie znajdzie, co szyldwacha spotka? Puszczyk drugi Zmienić diabła raczy. Puszczyk pierwszy Cóż to wszystko znaczy? Puszczyk drugi Szatańska pustotka! Cha, cha, cha! Szyldwach trupa nie ustrzegł, powieszą szyldwacha. 6 A tam, u dołu, jakie słychać gwary? To słodkie słowa rozkochanej pary. „Cóż on ci prawił, moje ty kochanie. Kiedym was dzisiaj zeszedł niespodzianie?” — Pytał Nebaba. „Jego piosnka stara, Tak że już teraz i nie zważam na nią: Jaka szczęśliwa byłaby z nas para, Jak znakomitą zostałabym panią, Gdybym zechciała zostać rządcy żoną. Prawił jak dziecku. Szczególne gadanie! Jak by mię wkoło szanowano, czczono! Potem dwór jaki, a jakie ubranie! Że zresztą w szczęściu nie mogę być takiem, Choćby z najpierwszym złączona Kozakiem”. — „I ty go słuchasz, kochana Orliko? — Przerwał Nebaba, a nagłe przerwanie Dosyć odkrywa, że wzmianka o panie O serce jego odbija się dziko. — Lepiej byłoby nie słuchać, Orliko! Jednak ty kochasz tylko mnie samego?” Tak wrzące, nagłe były słowa jego, Że między nimi dosyć czasu minie, Nim na odpowiedź zbierze się dziewczynie: „Ach! Ty byś może mniej uwierzył mowie, Czy ciebie kocham, niechaj ci to powie!”. I pocałunek płonącej miłości Złożyła, w ogniu, na usta zazdrości. „Orliko, słuchaj: niech go niebo strzeże, Kogo postawi piekło między nami! Jutro, dziś jeszcze!… Widzisz, o! te wieże, Widzisz, Orliko, ten bór za wodami?… A czyliż darmo i ja noszę szablę? Jeśli podszepty uwiodą go diable, Orliko, słuchaj, i Bóg nie ustrzeże!” I dla uniesień dzikich przyświadczenia W dziewicze usta zionął takie żary, Jakimi drzewo wypala dłoń mary, Kiedy niewierny przeczy jej zjawienia. A chociaż ogniem grały jego żyły, Usta pałały i oczy iskrzyły, Pozór krwi zimnej w głosie swoim chowa I te do pierwszych dodał jeszcze słowa: „Takie, jak czujesz, nie zgasną upały! Niechże się teraz dotknie ich zuchwały! To pieczęć klątwy na skarbach twej twarzy! A kto je ruszy, piekło go oparzy!”. Nagle się dziwnie zaśmiały puszczyki: Pieszczone cieniem, stworzenia te rade Słyszeć wyroki, co niosą zagładę. A strach się w sercu obudził Orliki. I północ w dzwony zegaru uderzy, I kochankowie poszli, gdzie sen woła, I wszystko cicho u drzymiącej wieży, I wszystko cicho pod zamkiem dokoła; Chyba niekiedy puszczyk zachychocze, Że syny piekła, do pustot ochocze, To echo zamku drażnią swym tupotem, To znowu, zęby wyiskrzywszy smocze, Błądzące ognie udają nad błotem. 7 Gwiazdo świetna, wesoła jak anioł młodości! Gdy na złotym promieniu wiedziesz z sobą lato, Jak jej nadzieja, wtedy spoczywasz w ciemności. Dzisiaj, mglistą jesieni osłoniona szatą, Jakże tęsknie opuszczasz niebo Ukrainy, Gdzie wszystko jest pięknością niewinnej dziewczyny, Gdzie powietrze, pogodne jak blask jej oblicza, Czaruje w swych powiewach urokiem jej tchnienia; Gdzie wody odbijają światło jej spojrzenia; Gdzie pagórki ponętne jak jej pierś dziewicza; Gdzie wietrzyk harmoniją pieśni jej powiewa, Gdzie kwiaty płeć jej mają, a jej świeżość drzewa! Czemuż, o smutna gwiazdo, w zachodzie jesieni Jak konające oko twój się okrąg mieni? Ponury jest twój zachód i wschód twój ponury, Kiedy się w chmurę kładziesz, kiedy wstajesz z chmury! Pod rosą, co się dzisiaj promieni tak świetnie, Jutro, przed ranem jeszcze, ten kwiatek zakrzepnie Jak śród zdrajczej pieszczoty piękność uwiedziona. Ten listek, taki świeży, żalu nie wyszepnie, Gdy z rodzinnej gałązki wiatr go raz odetnie, I na wywiędłej braci jeszcze dzisiaj skona! Żegnam cię więc, o gwiazdo, przed smutnym noclegiem: Jękiem listka, co głuchnie nad ogłuchłym brzegiem, Wielkim hymnem żurawi, co ciągną ku morzu, Rykiem trzody, co rzuca jałowe pastwiska, Głuchym szumem, co stęka w zmartwiałych wód łożu, Konającym promieniem, co z rosy połyska, Gdy raz ostatni drżącą zimny wicher ściska! 8 Otóż i księżyc spod światów posady, Jak cień zmarłego słońca, wyszedł blady: Żyjącym ogniem igra Dniepru fala; Urwistych brzegów zabielały piaski; Jak cienie chmurek majaczą w krąg laski. Lecz z przeciwnego dnieprowego brzega, Jak nawałnica, gdy się na świat zwala, Grożąca ciemność czarny bór zalega: A tylko czasem między jego cieniem, A tylko czasem nad jego sklepieniem, Jak płomyk błędny, światło jakieś błyska I jaśniej buchnie łuno od ogniska. 9 Gdy ziemia uśnie, księżyc wartę trzyma I nocne wiatry oblatują ciszę, I sen ciemięzcy czujność ukołysze; Bezpieczna wtedy pod jego oczyma, Ochoczą młodzież radość przywoływa, Gdzie na nią czeka swoboda szczęśliwa. Poniżej miasta, ponad brzegiem, dołem, Sędziwe lipy, Dniepru wód strażnice, Stoją poważnie z płowiejącym czołem: Tam się na huczne schodzą wieczornice Rześcy parobcy i hoże dziewice. A gdy nad jasnym sinych wód rozlewem I brzeg zasiędą, i uwieńczą wzgórki, I wiatry Dniepru poślą z cichym śpiewem, I wnet uderzą w piszczałki, bandurki, Wierzysz natenczas, że to czarów siła Zaklętą ucztę w nocy wyprawiła. 10 Lecz niech piszczałki i bandurki dzwonią, Niechaj się płocho rozkochani gonią, Niech ziemia tętni, gdy taniec zakręca Z lekszej młodzieży uplecione koło, Niech na ustroniu dziewczę, skryte połą, Bijącym łonem rozgrzewa młodzieńca: Tam, pod drzewami, posiedzenie cichsze, Tam skłonne serca i kielich godowy Kupią płci obie na ważne rozmowy: Tam nieszczęśliwy, znikły we złym wichrze Czerwony upiór, co północną chwilą Krew sennych dzieci wydaja z odźwiérka; Widma, oczami wartowana tylą, Co rosę z kwiatów na śmietanę cyrka; Jęcząca w górze nieochrzczona dusza; Latawiec, gwiazda, co kobiet wysusza, Litość i trwogę budzą na przemiany. 11 Cyt! „Ho-hop! Ho-hop!” — odgłos smutny, znany, Smutny jak odgłos sowy pośród cienia, Coraz wyraźniej, coraz bliżej woła. „Topielec Ksenia! Ach, topielec Ksenia zbliża się do nas!” — wołano dokoła. Razem ustały i tańce, i śpiewy: Ciasnym okręgiem skupiły się dziewy, Wzrok niespokojny zwrócili parobcy W stronę, skąd słychać głos ten, ziemi obcy. „Ho-hop, Nebabo! Ho-hop, atamanie!” — Bliżej i bliżej, i bliżej hukanie. Aż oto razem i straszydło stanie! Jakby skrzydłami pijanych szatanów, Śród takich leci konwulsyjnych tanów. Postać szkieleta, dzikość ma w spojrzeniu; Łachmanów strzępy wiszą po odzieniu; W wywiędłe kwiaty, w wypłowiałe wstęgi Utkała gęsto warkocz skołtuniony; Gwizdnęła, klasła i z wietrznymi kręgi Nagle we wszystkie rzuciła się strony. „Ho-hop, Nebabo! Ho-hop, atamanie!” A jaki wkoło strach i pomieszanie! Gdzie tylko zwróci, gdzie się tylko zbliża, Jak przed szatanem robią znaki krzyża; Bo choć diablica ma postać człowieka, Jednak od krzyża ze wstrętem ucieka. I gnać ją trzeba, bo mu nie najlepiéj, Z kim ona blisko, przy kim się uczepi. „Ho-hop, Nebabo!” — dokoła huknęła I jak tu spadła, tak stąd i zniknęła. 12 Już to zamkowi lękać się potrzeba, Gdy ją zesłało, ciężkiej kary nieba. Dziwna istota! co z pewnego czasu Ciągle przebiega miasto z końca w koniec Z hukiem wędrowca, gdy błądzi śród lasu. Kto wie, czyli to nie złej wróżby goniec? Bo cera u niej od śmiertelnej bledsza; Jak myśl rozpaczy, tak się zjawia, znika; Dziwna jej żywość, jak radość puszczyka; Głos jak psa wycie, kiedy trupy zwietrza. „Niech Bóg odwróci diablicę przebrzydłą! Niech Bóg ustrzeże od niej atamana!” — Przebąkiwała drużyna zmieszana, Zmieszana jeszcze, choć znikło straszydło. 13 Gdzież jest ataman, że w gronie mołojców Na wieczornicę dotąd nie przybywa? Gdzie jest ataman? — każdy zapytywa. Ataman: stary w kole starych ojców; Jak sam pan polski, przed panem tak hardy; Prędki jak połysk, co biegnie żelazem, Lecz w swojej zemście jak żelazo twardy; Czczony od swoich zarówno z obrazem: Duszą jest dziewcząt i wieczornic razem! Ten czamy wąsik, co w drobnym pierścieniu Nad różowymi ustami się zwija, Ten wzrok, co przy brwiach ciemnych tak odbija Jak blask południa przy północy cieniu, Ten kształt postawy, co, burką opięty, Tak się wydaje w wspaniałym pochodzie Jak maszt bajdaku, gdy żagiel rozdęty Mknie go z wiatrami po dnieprowej wodzie. Szczęśliwa, którą zaczepi uprzejmie; Szczęśliwsza, którą uściskiem obejmie; Szczęśliwsza jeszcze, najszczęśliwsza w świecie, Czyją wstążeczkę w sełedec zaplecie! 14 Gdzież jest, co robi ataman Nebaba, Pierwszy z Kozaków starosty nadwornych? Siedzi on, cichy, w ciemnościach wieczornych, Gdzie wrzawa miasta dolatuje słaba, Gdzie na dnie jaru, ścian zamkowych spodem, Cicha krynica drzymie pod osiką — Tam przyszedł czekać jeszcze przed zachodem, Jak się umówił ze swoją Orliką. Jakkolwiek sercem unosisz się dzikiem, Wlecze cię miłość piękną rzęsą jedną, Jednym westchnieniem, jednym ócz promykiem. Już słońce zaszło, zmierzchłe nieba bledną, Ziemia ciemnieje, a Orliki nié ma, A zakochany, w oku, w uchu wszystek, Tak w okrąg strzela okiem i uszyma, Czy wiatr przeleci, czy upadnie listek. Kochane widmo marzy jego dusza! I wiatr przelata, i liść się przerusza, Orliki jednak jak nié ma, tak nié ma. Już po sto razy wzrokiem wypatrzonym Witał wstające nad wzgórzem obłoki, Już po sto razy rozeznał jej kroki W bliskiego zamku zgiełku przytłumionym: I zawsze błądził; aż błądząc wokoło, Nad ciche źródło schylił ciemne czoło. I tak głęboko myśli w nim zanurzy, Jakby w zwierciedle serca swego burzy. A tam błękity maluje odbicie I obraz jego w odbitym błękicie, Jakby go ręka stworzyła malarza. Łuno tam słońca w zachodzie się mieni; Obłędnym blaskiem gasnących płomieni Mierzchnące nieba gasi, to rozżarza. A kochankowi tak czas jakoś idzie, Jakby się patrzył na lubą we wstydzie. W górze liść zwiędły nagiej osiczyny Sam na gałęzi posępnie szeleści; Tak odumarły od lubej rodziny Sędziwy ojciec, bez pociech, w boleści, Podobnie zwiędły, samotny podobnie, Do grobu dziatek utęsknia żałobnie. Gęściejszym zmierzchem już się niebo mroczy, Mroczy się niebo i na dnie przezroczy W bledszym zachodzie zorza zaigrała; I przez gałęzie bezlistnej osiki Zadrżały w wodzie żywe jej promyki: Ach, jakie żywe! To oko Orliki! Otóż się jawi i postać jej cała: Widzi, jak z góry krok przyspiesza skory, A od pośpiechu lica żywiej płoną, A od radości częściej bije łono, A od powiewu, co plącze kędziory I kraśne wstęgi po plecach rozwija, Z cienkiego stroju stan smukły przebija. Już staje obok, już ją oto ściska, Aż nagle zorza chowa się w obłoku; Widmo zniknęło, ciemność na dnie stoku: I o wiek cały szczęśliwość tak bliska! A u Kozaka taka myśl ponura, Jakby mu w duszy osiadła ta chmura. Nie wie dlaczego. Odsunął się w stronę. Oparł na ręku czoło zamyślone; Znowu się rzucił, jakby w nagłym gniewie, I razem ostygł; czemu wszystko? — nie wie. A potem dobył kinżału zza pasa, Obracał w ręku, igrał z blaskiem jego, Próbował ostrza: nie wiedzieć dlaczego. 15 „Ho-hop, Nebabo!” — diabeł wichrem hasa. Niechże cię smołą rozleje krzyż Pański! I tu ofiarę zwietrzył nos szatański! Poznał ataman po przelocie ptaszka; A że mieć z diabłem sprawę nie igraszka, Trzeba tu uwieść tę szatańską córkę. Więc się przeżegnał, obwinął się w burkę I, przyczajony, czekał pod osiką, Aż się wykrzyczy i dalej pomacha Lucyferowa opętana swacha W diabelskim tańcu, z diabelską muzyką. „Ho-hop, Nebabo!” — a ona dokoła, „Ho-hop, Nebabo!” — a ona go woła, A okiem błyska i martwo, i sino; Tak krople siarki z wolnym ogniem płyną. Masz pułk szatanów, jeszcze ich miej tyle, Wytropić jego nie jesteś ty w sile! Kiedy więc długo hukała, klaskała, Z hukiem i klaskiem dalej poleciała. Uniknął przecie strasznego widzenia, Lecz trwożne serce niedobrze coś wróży; Orliki nie ma, a wabiła Ksenia. Wszystko niedobrze. Nie czas myśleć dłużéj I dłużej czekać, bo hasłem wiadomem Z zamkowych ganków trąba się ozwała I strzał wieczorny zamkowego działa Zatrząsł Kaniowa okolice gromem. 16 Czy się spodziewać starosty przybycia, Czyli patrona pana rządcy święto, Że tak zamkową salę wyprzątnięto? Stół ustrojono w kosztowne nakrycia, Jasnym go srebrem suto zastawiono; A tak jak wielka, przez stołową salę To na zwierciadłach, to w rżniętym krysztale Jarzące światła rzęsnym blaskiem płoną. I sam pan rządca wieczorem, przebrany W nową czamarę, w pas złotem kapiący, Rozkazał, aby strojono torbany, By czystą odzież oblekli służący, Hojną wieczerzą by zastawić stoły, Odeprzeć lochy warowne żelazem, Wytoczyć na dwór kilka beczek razem — Aby ten wieczór wszystkim był wesoły. 17 Lecz na cóż tutaj długie tajemnice? Młoda Orlika już jest rządcy żoną. Tylko co ślubne światła pogaszono I ksiądz zdjął stułę, i zamknął kaplicę. Wszyscy się dziwią nad skrytym powodem Tak pospiesznego tego rządcy czynu, Choć dobrze znana jego miłość stała, Ale Orlika! to to dziw dla gminu! Co jeszcze dzisiaj przed słońca zachodem, Niż zostać Polką — umrzeć by wolała… Za godzin kilka, nad samym wieczorem, Wysławszy służbę surowym rozkazem, Został się rządca sam z Orliką razem I coś poważnym zaczął rozhoworem. Prędko i przykro wrzasnął głos Orliki, Jakby nagłego przestrachu wrzask dziki. Rządca wciąż mówił; dziewczyna milczała; Ucichł; dziewczyna znowu zaszlochała: I słychać było długo, nieprzerwanie Mieszane ciągle jej słowa i łkanie, I wzdłuż komnaty poważne stąpanie. I znowu potem groźna rządcy mowa, Jak huk stłumiony, rozległa się wnętrzem: Prędzej urywał, prędzej chwytał słowa; I ucichł, jakby odpowiedzi czeka: A gdy dziewczyna, widać, ją przewleka, Uderzył krokiem o podłogę prędszym. I chciał wyjść pewnie, bo klamka zabrzękła; A tu Orlika, jak przybita, jękła. Musi być zadość srogiemu żądaniu, Bo wrócił nazad i jak najłagodniej Tulił ją długo w ciągłym jej szlochaniu I z taką dumą, tak rad wyszedł od niej! Chłopak, co spieszył na zamek z torbanem, Tak, koło okien przystrojonej sali, Ciemno, otwarcie mówił z atamanem; Mówił, jak wiedział, jak mu nagadali. 18 Jeśli są słowa, co, jak gromu ciosy, Niosą śmierć nagłą w najczerstwiejsze zdrowie: Czuł je Nebaba w tej chłopaka mowie. Jak szatan zgrozy natęża mu włosy! Jak we mgle żółtej wzrok jego słupieje! Niby dłoń śmierci za serce chwyciła, Taki po ciele zimny pot się leje, A lodem zda się stygnąć każda żyła. Usta mu drgają, kolano przyklęka, Tylko się wierna za nóż chwyta ręka. 19 Śród gwarów tłumnych, śród blasku powodzi Widać po ruchu tych cieni tysiąca, Które maluje ściana pałająca, Że już do sali weszli państwo młodzi. Po skręcie służby, po dźwięku talerzy Widać, że młodzi siedli do wieczerzy. A teraz w kolej puszczono puchary; Bo tak powstali z miejsca godowniki I tak zabrzmiały wiwatne okrzyki, Aż echem wieków dzwoni zamek stary. Ucichło trochę; teraz na przemiany Z wesołym śpiewem słychać teorbany. 20 I nad dnieprowych sinym wód rozlewem Igrają wiatry ze dźwiękiem i śpiewem. W kolejne czarki napój się rozléwa; Snują się kołem rozpląsane grona. Aż ziemia z głębi ciężko przyhukiwa, Jak zadyszana poważna matrona. Ataman spieszy, burką obwinięty, Jak cień obłoku, gnany od wietrzyka; Minął już ulic spadzistych zakręty. Teraz przez tłumy brzegiem się przemyka, Ni go bandurki, co brzęczą do skoku, Ani miłosne dumy zatrzymają; Z wiatrem u uszu, z ponurością w oku Między ciekawą przemyka się zgrają. 21 Czy to cień jego po rzece żegluje? Że mimo częstych, wikłanych obrotów Tak nieodstępnie Kozaka pilnuje, Jakby co chwila u brzegów być gotów. To pianę wirów gwałtowniej roztrąca, To igra wolniej w odbiciu miesiąca, To znów spokojnie na falach się wiesza; W prawy bok, w lewy, w przód, w tył drogę miesza, A pierś się jego nie ozwie piosenką; Z cicha brzmi wiosło i pluska czółenko. Spomiędzy nurtów, co miesiącem świécą, Tak się w nierównym polocie wydaje Jak cień jastrzębia, gdy nad okolicą Krąży za łupem przez podniebne kraje. 22 Kozak w pochodzie razem się zatrzyma; Nadstawi ucho i strzeli oczyma: Za nim to, za nim złowrogie klaskanie! Więc razem w miejscu wstrzyma się i stanie, I rzecze z cicha: „Ha! Szatańskie plemię, Raz ty ostatni straszysz żywa ziemię! Próżno przeklęci piekłem ciebie zbroją, Skoro do skroni przyłożę pięść moją; Chociażby wszyscy grozili wleźć we mnie, Już ja się ciebie nie dotknę daremnie! Zaraz tu razem i z tobą ulecą; Tylko chodź bliżej, tylko bliżej nieco!” Otóż i marsem błysk oczu przymracza, Szyderskim śmiechem słodzi twarz surową; A tu tymczasem burkę precz odtacza I odwiedzioną trzyma pięść gotową. 23 Wesele Kseni musi być niemałe, Że obleciawszy w okrąg miasto całe, Znajduje wreszcie, co tak długo szuka; Wesele Kseni musi być niemałe, Bo raźniej skacze, bo donośniej huka; I kłami piekła dłonie larwy klaszczą, I oczy larwy skrzą się piekła paszczą. Jakże być wielkie musi jej wesele, Że bardziej zbliża krok i tak już bliski: Wszakże mu ona gotuje uściski, Widać w jej ruchach, widać to w jej oku. Kozak na wszystko odważa się śmiele; Nie zmruży powiek, nie cofnie się w kroku. Już, opętana, w konwulsyjnym rzucie Ma w jego ustach złożyć ust swych czucie, Już chwyta szyją dłońmi wywiędłemi, Już… i, omdlała, leży już na ziemi… Tylko pod pięścią skronie zachrupały, A na oblicze zdroje krwi buchały. „Ho-hop, szatanie, bierz teraz, co twoje!” — Mruknął ataman i szedł w drogę swoję. 24 „Tam, tam! Gdzie widać ognie, pod tą puszczą, Do niej się kieruj; zawsze, zawsze do niéj! Tylko niech prędzej twoje wiosło goni, Tylko niech ciszej wody przy nas pluszczą. Przeprawa trudna, a drogi czas krótki, Ciszej, a prędzej!”. Tak Kozak ostrzega, Kiedy u brzegu wstępował do łódki, Kiedy pospiesznie odbijał od brzega. Woda dnieprowa poważnie się toczy, Częstym całunkiem o pierś łódki pluska; Na niespodzianej, na drżącej przeźroczy Łamie się księżyc jak ognista łuska. Za lotnym dębem drobne wiry gonią; Nadbrzeżne echa dźwiękiem wiosła dzwonią, Jakby na zbiegłych żeglarzy wołały. Szybko za nimi cofa się brzeg cały: Głuszej ich wrzawa dolata Kaniowa, Częściej po jarach światełko się chowa, Już i szum puszczy zawiał im donośnie. Cóż to za nimi coraz bardziej rośnie, Im bardziej z brzegiem umykają góry? Zamek to rośnie; zna go wzrok ponury, Co jeszcze z łódki popatrzył ku niemu. 25 O, jak wspaniale za nocy zasłoną, Jak rzęsnym światłem okna jego płoną! „Niech sobie płoną, niech i rzęśniej płoną! Jak mnie dziś, jutro przyjdzie ciemno jemu! Jutro, pojutrze zaświta inaczéj: Biedny, kto mojej zapragnął rozpaczy!” Aż mu się piekłem krew zajęła cała. Aż mu się czapka od włosów podniosła. Od jego dreszczu aż się łódź zachwiała. Aż się obejrzał rybak, co u wiosła — Kiedy te myśli, jak piekła zarzewie, Przeszły piorunem przez Nebaby głowę, A to gdy światła obaczył zamkowe. Już gniew ostyga w kipiącym przelewie: Ale jak piekieł mieszkańca zjawienie, Choć zniknie, długo powietrze zaraża, Tak choć przelotne, gniewu uniesienie Gorzkim jątrzeniem długo myśl rozraża. „Lepiej by było, moja pani miła, Sto razy lepiej — jakem ci kochankiem! — Abyś lat tysiąc czerepianym dzbankiem Tę wodę z rzeki dla siebie nosiła; Lepiej by było dla twej jasnej doli, W grubej siermiędze z nieochajnym chłopem, O głodzie, chłodzie pracując w niewoli, Krwią się rozpływać nad nie swoim snopem, A potem płakać pod skopconym daszkiem Rano i wieczór, że twe białe ciało Od mrozu, skwaru do krwi popadało — Niż będąc tobą, pobracić się z Laszkiem! Niż przespać jednę noc pod adamaszkiem!” Plusnęły o brzeg rozpędzone wały, Daleko naprzód chyża wbiegła łódka; Prędko Kozaka dumy się przerwały, Prędko mu przeszła rozkosz zemsty krótka. Szkoda! Bo wiele niosły mu ulżenia Jęk, rozwaliny, trupy, krew, pożary, Są to własności jak zemsty, tak chwały, Że najzgubniejsze, najdziksze marzenia W cnoty i szczęścia powaby ustroją: Tak, gdy chcą uwieść, kuszące nas mary Światłem aniołów barwią szpetność swoją. Część druga 1 Spał świat głęboko, nocą otulony. Obchodząc wartą ciemne człeka gniazdo, W milczącej części szła gwiazda za gwiazdą; Niebo przez chmurne patrzało zasłony: Ucichły hasła, łańcuchy drzymały, Jak martwe widmo milczał zamek biały. I młoda para w małżeńskiej komnacie, Na łożu pysznym, na snu majestacie, Spoczęła mile wśród puchów zatopu Osłonionego w drogie adamaszki. Co, fałdowane, śród wiatru igraszki Spływały na dół ze złotego stropu. Ucichło wszystko pod zamku sklepieniem, Chyba sen tęskny ozwie się westchnieniem I wiatr, wysłany od nocy szyldwachem, Smutnym jej hasłem zawyje pod gmachem. A potem w okrąg milczenie na nowo; Tylko łagodnie brzęk miły i głuchy, Jakim powietrzne igrające duchy Noc ożywiają, gra w ciszę zamkową. 2 Któż to zatętniał, stuknienież to czyje Dało się słyszeć za drzwiami komnaty? Nie pierś to lubej żądnym sercem bije, Lecz goniec puka od granicznej czaty. Dyszy pośpiechem, lica trwogą blade. „Wstań, panie rządco, ciepłe porzuć łoże: Złe ci nowiny w tej chwili przywożę; Wstań i posłuchaj, i weź jaką radę. Oto nadbrzeżne słyszały dziś straże, Jak się po Dnieprze pluskały nie kaczki, Jak coś nie ptakiem tłukło się w czaharze: Wyraźnie obóz przeprawiał się Szwaczki, Co aż dotychczas cicho stał za wodą. Niechże się kokosz wywija przed szkodą, Kiedy ją oczy jastrzębia obwiodą. Zamek choć mocny, lecz osada mała, Aby przed silnym szturmem się ostała, Zwłaszcza gdy razem przyjdzie bronić miasta; Chociaż i w mieście złego coś wyrasta, Bo już gotują i kosy, i noże: A nawet w zamku, kto wie, co być może? Zaradzić złemu, jak się tylko zjawia, Leć do starosty: on śród Bohusławia Poi gromady, rozstrzeliwa baby; Niechaj tu przyśle posiłek, choć słaby. Leć, nim rozświta, nim się zamek dowié; A my tu będziem na wszystko gotowi.” 3 Nie mylne wieści, nie fałszywe trwogi: Szwaczki to obóz nie w dobrym zamiarze Pluskał po Dnieprze, tłukł się po czaharze. Gdzie w ciasnym łożu skręconej odnogi Wrzący nurt Rosi i błyska, i pluszcze, A wiatr pobrzeżną oszczekiwa puszczę, A w niej gwar dziki klekoce ponuro, A mgła kłębata, co ciemnieje górą, Nad jej sklepieniem w krąg się już rozwlekła — Jakby tam anioł śmierci i zagłady Warzył dla ziemi nad płomieniem piekła Wszystkie domowych zaburzeń szkarady — Nie darmo czujne pałają ogniska I jacyś zbrojni leżą u płomieni, Gdy wieńce borów zrywa wiatr jesieni, A szron sędziwy na darniach połyska. Choć leżeć oni zdają się spokojnie, Ach, krwi to dzieci i myślą o wojnie! Noże u pasów, ich czoła w kołpakach; Dłonie na nożach, choć oczy uśnięte, Do pik utkwionych rumaki przypięte, A dniem i nocą siodła na rumakach. 4 A jeden Kozak na ustawnej straży Niezgasły ogień czasami rozżarzy I na swą pikę wspiera się bezwładnie. Słucha i patrzy. Nic w tym puszczy mroku Nie ujdzie jego ni ucha, ni wzroku: Niech strzępek szronu na uschły liść padnie, Niechaj ptak klaśnie gałęzią z daleka, Niech pies w dalekim futorze zaszczeka — Już on to schwycił w gwarnym borów szumie I pochwycone wnet rozróżnić umie. I znowu oko zwrócił do ogniska, I znowu piką poprawił płomienia: Kłębią się dymy, czerwony żar pryska, Rośnie wał ognia, noc się zarumienia. Pośród bijącej krwawej łuna fali, Jak mgliste duchy, cienie drzew się kładą. Dalej noc czarna; tylko w ciemnej dali, Jakby zaklętą rozsiany gromadą, Bezwładny obóz groźnym snem usypia: Tam się błysk stosu ostrza piki czépia; Tu wpół dobyty nóż czasem zabłyska Jak rozdrażnionej gadziny oczyska. Gdzieniegdzie znowu spod burki kosmatej Sen niespokojny wychylił pół twarzy I przez sen widać, co każda z nich marzy, To z brwi marszczonych, to z wargi wąsatej: Na tej śmiech dziki, klnące słowa na tej. A tam przyjaciel i wierny, choć panu, Koń, ułożony tuż pod pana bokiem, Strzeli niekiedy przebudzonym okiem Niby kochanie śród świata tumanu. W samej cichości obraz niespokojny Nadzieją mordów kołysanej wojny. 5 Tam gdzie dąb grubszy i stos pełniej płonie, Dwóch tam usiadło; a przy nich dwa konie. Po tym wytwornym atamańskim stroju, Co drogim złotem czasami odbłyska Nagłe, nierówne spojrzenie ogniska, Po tej postaci złożonej do boju, Po wąsie w czarne puszczonym pokręty, Po dumie czoła, po oblicza krasie — Mściwy Nebaba zaraz poznać da się. W milczeniu siedział, burką wpół opięty: Spokojnie trzymał lewicę za pasem I głownię noża pogłaskiwał czasem. „Nożu mój, nożu! Błyskasz do mnie próżno I próżno, widzę, naostrzyłem ciebie; Inni swój snopek w naszym polu użną, Nim pospieszymy z tobą ku potrzebie; I wprzód rdza ciebie, wprzód ja siebie strawię, Niżeli w męskiej z niewiarą przeprawie Ducha radością, ciebie krwią opławię!” Tak mówił Kozak, potrząsając głową; I z nocnej rosy otarł noża ostrze: Ale wejrzenie nagłe, od słów prostsze, Wydaje, komu przyciął tą przemową. 6 Naprzeciw niego, jak odblask poczwarny W chropawym lustrze, siedział Kozak drugi: Na pierś obrosłą zwieszał się wąs długi, Całe pół twarzy ściągał mu szram czarny; A chociaż czoło starością bielało. Młody rumieniec zalewał twarz całą; A choć ogniste, ledwo iskrzy oko, W zatyłej twarzy tak siedzi głęboko. To Szwaczka, pierwszy śród mieszczan Kaniowa: Choć często w ucztach kręci mu się głowa I ciałem ciężki, i wiek długi liczy, Ale ma piętno rozbojów na Siczy, Ale od Lachów z dumy obrzydzony I dumy Lachów zwie się wrogiem śmiele; Więc chętnie stanął na powstańców czele I atamanem chętnie okrzykniony. Zdaje się jednak, że (czy brak zapału, Czy że kielichem zbytnie się rozgrzéwa) Więcej, niżeli przystoi, spoczywa; A tu kozactwo zraża się pomału; Częściej i głośniej słychać między tłokiem: „Czemu nie idzie w zamek, co pod bokiem? Czemu gdy świeżo z Żeleźniakiem Gonta Zawieść hulankę uśpieli tak rączo On tylko gnuśny, myślą się zaprząta: Złączyć się z nimi? — Czemuż się nie łączą?”. I nic nie wiedzieć, korzyść badań zwykła: Bo przez natrętne naglony pytanie, Jak zacznie szukać mowy w pełnym dzbanie, Uśnie wprzód z tajnią, nim język wywikła. 7 Niewiele tknął się Nebaby żałobą, Bo już nadpity dzbanek miał przed sobą; Jak nie swoimi popatrzył oczami, Poważnym śmiechem kilka razy chrząknął; Uderzył w ogień — gdy prysło iskrami, Wpół dosłyszanym językiem przebąknął: „Widzisz te iskry? Słuchaj, atamanie! Kto chce szczęśliwym zostać przez kochanie, Kto zrobić stałym chce serce kobiéce, Niechaj się lepiej zakopie w tej dziczy I liczy iskry, te wszystkie niech liczy! Zapomnij z biesem o twojej Orlice!” — „Już ja się pewno toi nie napiję, Aby mi serce wyzdrowiało chore; Ani mi rady potrzebne tu czyje!” I szydnym gniewem wzrok Nebaby gore. „Czy jest na świecie Orlika, czy nié ma, Co nam do tego! Dla nas bliska zima; My puszcz tułacze, Polacy przed nami; Patrzaj na burki, patrz koniom na grzywę — Jak twoja głowa, wszystko szronem siwe! Słuchaj, Kozacy jak sieką zębami! Bo, biedni, nawet nie mają i tego, Czym ich ataman tak często się grzeje; I głód ich strawi, i wicher zawieje, I jak po swoich Polacy tu zbiegą. I sami z głodu, poczekawszy trochę, Wlecą w sidełka jak ptaszyny płoche! Niż grzać się w zamku czyż to będzie lepsze Płynąć bez chęci popod lodem w Dnieprze? Albo z gałęzi poglądać w obłoki I z każdym wiatrem straszyć w gniazdach sroki?” A Szwaczka, ognia poprawiwszy piką, Ode dna flaszy bełknął głuchym łykiem I nieposłusznym zaczął coś językiem. Oko Nebaby zasępione dziko. Kiedy się serce zachmurzy urazą, Wzrok wtedy błyskiem, piorunem żelazo! I biada chmurze, co chce być przeszkodą! Popruta, zbita, rozpłynie się wodą. A ogień gniewu przejął go aż w szpiku! Szwaczka przemówić na nowo się musił, Lecz znowu słowa zaplątał w języku, Tylko poważnym śmiechem się zakrztusił. Tu oczy z wolna w powiekach zagasły, Na obie strony powoli się skłania; Aż razem tułów przewalił opasły: Że jeszcze żyje, znać z jego chrapania. Długo Nebaba po cielsku szerokiem Spojrzeniem wzgardy błędne koła pisał; Długo szum boru myśl jego kołysał, Nim w walce uczuć ozwał się wyrokiem: „Trzech diabłów synu, przebrzydły opilcze! I tobież dzielną przewodzić młodzieżą? Chyba mię sami szatani ubieżą, Że cię tu zęby nie skosztują wilcze, I w bramy zamku twe pięści uderzą!”. A jakby żądło piekła go ubodło. Porwał się nagle i skoczył na siodło. 8 Nie drzymie szyldwach, płomienie ocuca, A wiatr jesienny gałęzie mu zrzuca — I znów, jak usnął, śród drzewa umilka. Gdzieś tam daleko śpiewa kur przed świtem; Dalej i głuszej słychać wycie wilka; Bliżej Roś pluska kręconym korytem, Niby sen cichy tej strony kołysze. Co za świst przykry budzi lasów ciszę? Jak dziki wicher ocucony w borze, Takim zakipiał cały obóz gwarem; Jako gdy wicher zaiskrzy pożarem, Tak zaiskrzyły w krąg piki i noże, Kiedy na nagłe pogwizdnienie trwogi Spłoszony obóz porwał się na nogi. Jeszcze gwizdnienie: w oka mgnieniu po niem Wszystkie kopyta z miejsca zatętniały I ciasnym kołem stanął obóz cały, Gdzie widmo jezdca mgli się karym koniem. 9 „Co to, Nebabo? — zaraz go poznali, Bo któż by z koniem wydał się wspanialéj? — Co to za trwoga?” — z obawą spytali. „Chcę was pożegnać, bo już ruszam daléj. Niechże to dla was nie będzie niemiłem, Że trwogi nie ma, a ja ją wzbudziłem. Lecz jeśli macie i serce, i głowę, To nie będziecie na mą głusi mowę.” Tu go młódź w węższe otoczyła koło, Bo się patrzała i słuchała rada, Jak męstwem dumne rozpromienia czoło, Jak w szczerej mowie śmiałym sercem gada. „Nie myślę długo przed wami ja prawić, Co mię przymusza was, bracia, zostawić” — Zaczął Nebaba. Wyrosły śród czerni, Zna jej umysły i wzruszać je umie; I tak przystało mówić jego dumie: „Atamanowi swemu bądźcie wierni; Przy nim tak dobrze można tutaj drzymać! A ja nie mogę dłużej z wami trzymać I ziewać z wami; ja jeszcze skłuć mogę Choć kilku Lachów, choć dwór jeden złupić; Wtedy mi będzie przyjemniej się upić! To was i żegnam, i ruszam w swą drogę”. Ostra przymówka dopięła zamiaru. Mruk dobrej wróżby, podobny do gwaru Pierwszego lodu, gdy go łamią fale, Obiegać począł zawstydzoną zgraję. Nebaba ciągnąć mowy nie przestaje: „Odstąpić Szwaczki ja nie radzę wcale; Gdy tak wygodnie przy tym atamanie — Któż ze mną pójdzie, a z nim nie zostanie? Sam więc pospieszę, gdzie mię niosą oczy, Żwawszych do dzieła znaleźć towarzyszy; Jednak, co powiem, niech z was każdy słyszy I gdy mu zda się, niech naprzód wyskoczy. Komu rózgami ojciec zasieczony, Czyja się panu podobała żona, Komu najmilsza córka pogwałcona, Kogo zbawiono lubej narzeczonéj, — Na ojca boleść, na smutek matczyny, Na hańbę dzieci, na łaskę dziewczyny Tego zaklinam, wołam po imieniu, Niechaj wyjedzie i stanie tu przy mnie!” I tłum orężny mieszać się poczyna Jak zakłócona dmuchem wiatru trzcina. „Kto w pańskim za to umierał więzieniu, Że jak pies podły o głodzie i zimnie Dla usług jego przemarnował lata, Kogo najdroższa boli przez to strata, Kto chce odemścić te krzywdy, te zbrodnie I tylko sobie odtąd żyć swobodnie, Zaklinam tego na zemstę, swobodę. Niech idzie zaraz, gdzie ja go powiodę!” Tłum wre nieładem, gwar nieładu rośnie: Postrzegł Nebaba, jak wybór ochoczy W gęstszych szeregach dokoła się tłoczy; A więc z tryumfem zawołał donośnie: „Teraz, kto tylko mołojca ma duszę, Kto się chce ogrzać przy zamku pożarze, Kto chce opłukać pikę w polskiej jusze, Kto chce zaśpiewać przy pańskim pucharze — Idźcie do zamku! Ja drogę pokażę!”. A oko jego, jakby bitwy hasło, Nagle w każdego zabłyszczało oku: „Wszyscy my, wszyscy do Nebaby boku!” — Wrzące kozactwo dzikim tonem wrzasło. Podobny odgłos wędrowca krew ziębi, Gdy go wilczyca zwietrzywszy w puszcz głębi, Przeciągle wyciem ozwie się ponurem, A za nią głodni zalotnicy chórem. I razem głębie zastękały ziemi Pod rumakami ciężko tętniącemi. I długo, długo wrzało nieprzerwanie, A coraz ciszej, i koni chrapanie, I chrzęst oręża, i stękanie ziemi; A ognie straży konały za niemi, A echa puszczy wołały za niemi, Kiedy huknęli piosenkę pochodu Nowemu wódzcy, co harcował z przodu. 10 Pośród puszcz gęstwy, pośród jarów cieśni Mściwy Nebaba swoje szyki wiedzie. Jak czuł koń jego, że na wszystkich przedzie! Jak w piersiach jezdca rozigrane serce Dzikiej, wojennej wtórowało pieśni! Kiedy myślami w przyszłość uniesiony, Pożary w każdej dostrzegał iskierce, Co błyska za nim, skoro lustro stali Od miesięcznego oka się zapali; Kiedy zwycięskie odgadywał tony W dzikich odgłosach wojennego pienia! „Stójcie!” Od wschodu dzień się zapłomienia. Księżyc rumiany niby się krwią zbroczył, W posępne chmury, jak do śmierci łoża, Na cichych ranku wiatrach się zatoczył, I jak złej wieszczby wyszła drżąca zorza. „Stójcie! Słów kilka!” Tu zemsty drużyna W krąg atamana zawinęła kołem, Gdzie się okrągli bezdrzewna równina Śród ramion boru i przed boru czołem. „Baczność! Coś wichrem zaszumiało w lesie. Jeden to z naszych gęstwą się przerzyna”. Pilnował skrzydła. Jakież wieści niesie? Jego pierś robi, jego biegun w pianie. Między drzew szumem słyszał otrąbianie. Czyżby Polacy tak blisko być mieli? „Wytrwałość, dzieci! Bądźcie tylko śmieli, Naszym to będzie, co mamy przed nami! Pod samym miastem ten bajrak, czy wiécie, Co się rozrasta pomiędzy jarami?… Tam do godziny zmierzchu doleżycie. Ja później będę, skoro do wieczerzy Wezwie nas gwiazda, co w zamku na wieży! No! W imię Trójcy! Ruszaj, gdzie kto może!” Jak w tuman iskier rozdęte płomienie. Jak śpiących nagle przerwane widzenie — Tak razem zgaśli zwinni jezdcy w borze: Tu się w promieni tysiąc rozskoczyli, Tu między pniami jeszcze majaczyli, A tu i śladu po żadnym już nié ma; Niby zaklętych pochłonęły drzewa Przed śmiertelnego słabymi oczyma. Pusto — sam tylko duch boru powiewa, A za nim nagie klaskają konary; Pod nimi rumak majaczeje kary, A na nim jeździec pręży pilne ucho: Z tej strony trąbka zdaje się grać głucho; Lecz głuchszy jeszcze słychać dźwięk z tej strony, Ranne go wiatry krętym jarem wloką. Jeździec posłuchał, pomyślał głęboko: Jak mu nie poznać! To kaniowskie dzwony Szczęśliwą wieszczbą do niego mówiły. Razem się pomknął w sklepienia milczące, Wnet drzew sklepienia czczością się zaćmiły; Jeszcze przez chwilę echa w czczości biły. Lecz go już teraz nie znajdzie i słońce. 11 Ponuro echa okoliczne trąca Zamkowa trąba wieczór witająca, Gromadząc zbrojnych na modły wieczorne. Wielkim kościoła natury sklepieniem Już, już gdzieniegdzie lampy wieków płoną. Odkryto głowy, bronie opuszczono, Utkwiono w ziemię spojrzenia pokorne, Słów uroczystych słuchano z milczeniem. „Amen!” I „amen” powtórzono z skruchą. Echa zamkowe ozwały się głucho: „Amen”. Ich „amen” tak smutny, niemiły, Jakby go po raz ostatni odbiły. Zagrzmiał ryk działa i skonał wśród boru. Na wieży ogień zajął się strażniczy, Milczący szyldwach ciche kroki liczy. Po oknach błysły światełka wieczoru. Mile zamkowa służebna drużyna Wieczór — niestety, ostatni! — zaczyna. Jak błysk jej światła, ciche jej wesele, Kiedy zasiędzie każda przy swym dziele. O! co za rozkosz obejrzeć te grona, Gdy, za prababek, bawiły się pracą: Tu gazy blaskiem złota się bogacą, Jak biała zima mrozem uiskrzona; Tam czarodziejka, u krosien schylona, Tchu nie da słyszeć, nie zwróci spojrzenia — I trzeba wierzyć, widząc jej oblicze, Że blask tych oczu, to tchnienie dziewicze, Cudowną władzą kwiat wiosny rozplenia. W tej białych rękach drut jasny i gładki Wydaje w mgnieniu różnowzore siatki, Niby od wiatrów i z wiatrów tworzone, Tak są przejrzyste i lekkie jak one. A tutaj okrąg głośniejszej roboty: Tutaj burzliwe furczą kołowroty, Tutaj wrzeciono ze lnami miękkiemi Brzmieje nieznacznie i gwiżdże po ziemi. A pienie w prostej, melodyjnej nucie, Lube jak pierwsze miłości uczucie, Ciche jak łono, co nie zna kochania, Tęskne jak pamięć rodzinnej zagrody, Pełne z tym miejscem, z tą godziną zgody, Sferą harmonii urok ich osłania. 12 Czy nie po panu zatęskniła pani? Że między nimi, a nie kwitnie na niéj Ta, co na wszystkich kwitnie w pełni — radość: Słabość w jej oku, w jej obliczu bladość. Jak chmur odbicie z mokrego dna stoku, Wyziera dusza spoza łez w jej oku. Cerę, co zgasła, wargę, co pobladła, Z milczącą skargą mgła serca osiadła. Czy się kto kiedy przypatrzył gangrénie? Jak utajona, tląc w serca głębinie, Na trupim ciele wyjdzie małą plamą, Jak coraz szerzej, coraz ciemniej mgleje, Aż stosu śmierci dymem twarz odzieje. Z młodej rządczyni smutkami toż samo: Przez nieme wargi, przez ciemne spojrzenia, W mgłach coraz grubszych, widać, jak się wloką; A choć pierś westchnień, a łez pełne oko, Jakby walczyły z nimi pierś i oko, To łez nie puszcza, to więzi westchnienia. Ach! Pierwsza rozkosz tak bardzo nie zmienia! Nie gasi jagód, nie mrozi spojrzenia, Żałobą duszy czoła nie ubiera, Ciężkim westchnieniem piersi nie zapiera; Ach! Pierwsza rozkosz w lubego objęciu, Kiedy kochana i kocha, dziewczęciu Daje czuć duszę życia anielskiego. Lecz kiedy słabą żądze gwałtu zbiegą I co drugiemu sobie wypieszczono, W zmierzłej lubości obca rozkosz skradnie, Piekło natenczas wciska się tam zdradnie I śmierć zapładnia oblubieńcze łono. Może uważną pracą zaprzątnięta Zapomni smutku: usiadła za krosna; Może miłosna, może pieśń żałosna Posępną dumą utuli natręta, Jak się utula pieszczoszek wrzaskliwy. Dobre dziewczęta rozpoczęły śpiéwy. Już na źrenicy łezka zabłysnęła: Zbiera się, zbiera, toczy i stanęła; Jakby z pogodą igrać jej niemiło, Jakby ją zimno smutku zamroziło. Już dłużej swego ciężaru nie wstrzyma: Powstała z miejsca, lecz tak martwa cała, I znów stanęła z takimi oczyma, Jakby się w izbie obłędu lękała. Wlecze, mdlejąca, z wolna krok rozchwiany I obcym rzutem ciska się do ściany. U okna przecie. Nadstawiła ucha: Niby jej wietrzyk, co przez szyby dmucha, Niósł od przyjaźni słowa pociech miłe; Powoli widać w poruszeniach siłę, Promyk nadziei w spojrzenia światełku, Tęcza radości mgliła się z jej czoła. Źle z nagłą zmianą! Pojrzała dokoła, A wszystko przed nią w rozpaczy i zgiełku. 13 Już po Kaniowie straszna wieść latała: Jak się wzburzyła Ukraina cała, Jak zdradą Gonty dobyto Humania, ile tam mordów, ile krwi rozlania; Jak samo Lachów zda się ścigać piekło, A nigdzie schrony przed czernią zaciekłą. Skoro wieczorem powstały tumany Od nasępionej strony Zaporoża I mglistą bielą osłoniona zorza Z rózgą komety, jak lampa złej doli, Gasnąć w obłokach zaczęła powoli; Zdwoił się w mieście przestrach niesłychany: Głuszej się zdały bełtać Dniepru szumy, Jęczeć okropniej wichry Ukrainy I groźniej ciemnieć sklepienia dębiny. Jak po cmentarzu nieme duchów tłumy, Snują się milczkiem po ulicach miasta Tłumy mieszkańców trwogą omroczone; A wieszczba klęski, w którą pojrzysz stronę! Tam dziecię pyta: Skąd ten tuman wzrasta I w takie kształty miesza się olbrzymie, Jak Lucyfera wojsko w piekła dymie? Cytnęła matka; wywróżyć się lęka. Dwóch się przyjaciół zbiegła oto ręka — I zimno śmierci ich uściski ziębi; Dwojga kochanków spotkało się oko — I męty śmierci widać w spojrzeń głębi, I jęki śmierci z westchnieniem się wloką. A topielicy skrwawione widziadło, W skrwawionej szacie, ze skronią rozpadłą, Ciągle Kaniowa przelatuje bruki, W dziwniejszych ruchach, z dziwniejszymi huki: Jak co się wyrwał z łona ziemi matki, Nieprzetoczone unosząc ostatki: Bo jak nad trupem krążą nad nią kruki. 14 Z rękami w niebo płakał lud skruszony Śród poświęconych sklepień Wszechmocnego: Ściany świątyni wtórzyły płacz jego, Księża śpiewali pokutnymi tony. Kaniowskich dzwonnic jęczały wciąż dzwony, W każdym ołtarzu światła wciąż pałały. Nieocenione słano zewsząd wota Z drogich kamieni, ze szczerego złota. Wielkie ofiary, bo i strach niemały! Płakali wierni, płakali niewierni. Wprzódy niżeli noc barwy poczerni. Dzieci Solimy przed arką bożnicy. Bez płci różnicy, bez wieku różnicy, Upadli na twarz, w pogrzebowej bieli, Jakby od gniewu Bożego olśnęli, I w pyle ziemi czoła ponurzywszy, Podnieśli głucho lament żałośliwszy, Niżli go słyszał świata wiek daleki Na obcych brzegach babilońskiej rzeki. I łzy Dawida z ich się ócz polały. Szczere to płacze, bo i strach niemały!… …………………………… Syny mej ziemi, o rodacy mili! Wy szczerej wiary nie dacie poecie I sami pojrzeć na przyszłość nie chcecie, Na ucztę długo tłumionej swobody. Wasi dziadowie widzieli te gody! Dwory ich były smutnymi świadkami, Ach, zapomnianej zbyt prędko igraszki. Kiedy ze stalą, jak z zemsty żagwiami, Krew żywej piersi lano w trupie czaszki I każdą łezkę na pana wylaną Jej dymiącymi kroplami spłacano. 15 Długo, zbyt długo myślom zostawiona, Stała u okna młoda rządcy żona. Czy nie zły wicher szeptał ci, Orliko? Masz w oczach radość, ale radość dziką. Ciężkieś westchnienie na łono stoczyła: Jakby w obawie, aby skrytość cała, Którąś w milczeniu tak długim warzyła, Wcześnie przestraszyć świata nie zechciała. „Ho-ha!” Bicz klasnął, brzęknęły łańcuchy, Opadły mosty, bruk zagrzmiał, bicz klaska, Rośnie po zamku, zbliża się grzmot głuchy: „Ho-ha!” Bicz klasnął, stanęła kolaska. Raduj się, zamku! Rządca wesół wrócił, Widać, że drogę prędką jazdą krócił, Bo z wszystkich koni tak się opar dymi. Ale z wieściami powrócił dobrymi. Skoro pomówił z kaniowskim starostą, Wnet wyprawiono dwa oddziały na raz: Jeden z nich Szwaczkę miał otoczyć zaraz, A drugi ciągnie do Kaniowa prosto. Pan wojewoda z Gontą kończy dzieło; Wkoło szubienic stawia tysiącami; Opatrzne oko zeszło już nad nami, By kres bezbożnej swawoli wytknęło! Jemu więc do snu ufnie zdajcie życie I w łoża wasze wstępujcie spokojnie, Bo w świetle szczęścia oczy otworzycie; Zaśniecie z wojną, wstaniecie po wojnie! Otóż i nowy goniec pędem zmierza. Coraz pomyślniej. Przybiega z oddziału, Co śledził Szwaczkę u Rosi nadbrzeża: Bez hasła bitwy, bez jednego strzału Znikł on z obozem, jakby wpadł do ziemi; I tak bez śladu, że nasi, zdumiali, Już nie wiedzieli, gdzie go szukać daléj. Aż go odkryto między lasy tymi: I wkrótce przyjdzie do rozprawy z nimi. Lecz męstwu naszych można ufać śmiele, Że to spotkanie kres położy wojnie. Więc dzwony, działa niech głoszą wesele! A zamek z miastem zasypia spokojnie. 16 Już w głuchej nocy opóźnioną porę Przyćmiona lampa słabo się rozżarza; Tak po miesiącu okna różnowzore Błyszczą w kaplicy pośrodku cmentarza. Łoże małżeńskie zapłonione blado Światłem, co mdlało, buchało, znów mdlało, Tak się w półcieniach dziko wydawało, Jakby to łoże, gdzie umarłych kładą. Po dniowym trudzie małżonek śpi mocno: Zmrużonym okiem po co żona czuje? Czy jak duch dobry jego snu pilnuje? Zegar wybija dwunastą północną. „Czego to, gdzie to dzwony uderzyły?” — Porwał się nagle rządca przebudzony. „Zdało się tobie; to zegaru dzwony”. I oczy rządcy znów się snem zakryły. Ale poczwara, przeczucie złowrogie, Pod snu zasłony złośliwie się wkrada I z bezzasadnych cierpień duszy rada, Niewieścią w mężu ciągle budzi trwogę. „Czego to trąby tak nagle zagrały?” — „Ach, Pan Bóg z tobą! Świat jak umarł cały, To zabrzęczała mucha obudzona”. I znów od zmysłów popłoszone zgiełku Cichnące czucia wróciły do łona; Tak zgraja piskląt od kani spłoszona Tuli się ufnie w matczynym skrzydełku. Usnął. Rządczyni wciąż mruga powieka: Jak góra westchnień ciężkie dla niej łono; I serce rwie się, jakby je męczono, I pot gwałtownych miotań ją ocieka. Cóż to tak przykro podrażnia jej oczy? Czegóż pot mdłości z jej się lica toczy? Jakaż na pierś jej mogiła się tłoczy? Czy to nie szatan igra z nią w beześnie, By owoc, którym pierś przeklętą płodni, Wykołysany jej myślami wcześnie, Stanął dojrzały na skinienie zbrodni? Jaśniej i jaśniej błyszcząca źrenica Razem w powiece pełno się rozświéca. Podniosła głowę; wyżej, jeszcze wyżéj. Zyzem nasamprzód przeszyła śpiącego; Potem swe oczy do ócz męża zbliży I długo, trwożnie bada ruchów jego: Ostrożną ręką serca w piersi bada: Na piersi jedna, skryta druga ręka. Patrzy na oczy, wstaje i usiada. Znalazła serce, wstaje i uklęka. Mignęła w ręku błyszczącym żelazem. Mąż się obudził i zawołał razem: „O, jakże sny mię strwożyły niemiło! Jakby się w zamku razem zapaliło, Taką mniemałem widzieć błyskawicę. A twoje czego tak błądzą źrenice? Ciebie zmieszało moje pomieszanie. Był to sen tylko. Prawda, sen niemiły: Ale te myśli, co mię w dzień kłóciły, Wróciły na noc. Śpij już, śpij, kochanie”. A więc usnęli. Biada temu, biada! Kto nazbyt ufny w trwożną cnotę ludzi, Przy swoim sercu, w swym łożu układa Serce zatrute śmiertelną obrazą. Usnął; a w ręku małżonki żelazo. Bógże wie, kiedy i gdzie się obudzi! 17 Pono, nie we śnie rządcy biły dzwony, Nie we śnie rządcy trąby grały głośno, Nie we śnie rządcy płonęły pożary: Trudno jest poznać śród nocy zgęszczonéj, Ale nad miastem jakieś dymy rosną I zasłyszane wrą tam jakieś gwary. „Czyż zaraz każde ma trwożyć zjawisko? Milczenie nocy jest nocy kapłanką, Milczenie nocy jest marzeń kochanką, W niemym jej łonie próżnych mar siedlisko. Com wziął za oręż, za tętnienie koni, Ani to konie, ani błysk oręży”. Szyldwach zamkowy, gdy oko snem cięży, Tak sobie myślał i usnął na broni. Lecz zawsze błyska, lecz zawsze coś dzwoni, Niby blask stali, niby tętent koni; I coś się wznosi podobne do huku — Tutaj przed zamkiem, a tu już po bruku. Razem zagrzmiało, wrzasło, zabrzęczało: Zginąłeś, zamku! Piekło się zaśmiało! Bramy rozbite, straż wycięta w chwili; A hajdamacy w zamek się wtłoczyli I w tejże chwili srogość rzezi cała Z blaskiem pożaru wkoło się rozlała Śród nocnej ciszy: wściekłych wrzasków wrzenie, Tętent konnicy, brzęk broni, dział grzmienie, Łupanych murów, baszt rąbanych trzaski, Krwawe maszkary widne z każdej strony, Pożogi wiatrem rozdymanej blaski, Czarny sklep nieba łunem zakrwawiony, Dzwony kaniowskie jęczące donośnie — Wszystko to razem wszczęło się i rośnie: A głos watażki ryczy nieprzerwanie, Wszakże to nie jest Nebaby wołanie. 18 Tak drogiej chwili piekło mu zazdrości; Żart sobie z jego zrobiło wściekłości, Biesiadę w zamku Szwaczce przeznaczyło. Już wojsko zbiegłe tętniało daleko, Gdy mu się oko we śnie wytrzeźwiło I zabłyszczało pod wąską powieką. Jakże się ciężko, jak wściekle zadumiał, Gdy się sam ujrzał na tę puszczę całą! Dziełem to czarów z początku rozumiał: Żegnał się, żegnał — nic nie pomagało. Teraz, jak było, poznał rzeczywiście: I wnet pogonią chciał lecieć za nimi; Ale mu śladu nie da zwiędłe liście, Więc się drogami puścił pewniejszymi: Wprost do Kaniowa. Skrycie tam przybyły, Dla wrzącej czerni był to gość zbyt miły. Bez trudu krwawe uiścił zamysły; A wiódł rzecz swoją tak skrycie, tak śmiele, Że skoro zorza północne zabłysły. Już go ujrzano na powstańców czele: I bramy zamku pod szturmem rozprysły! A tak i na tych, co go odstąpili, I na Polakach mści się w jednej chwili. 19 „Hej, dzieci, dalej na pańskie komnaty!” — Ryknęły miedzią atamańskie płuca, A jak grzmot działa gradem śmierci rzuca, Tak czerń rozjadła rzuciła się tłumem Z piskiem wściekłości, z głowni skrzących szumem Na drzwi, na dachy, na ściany, na kraty, A stare echo zawyło z przestrachu, Kiedy po całym rozleli się gmachu Drzwiami, oknami, wyłomami dachu. „A teraz, dzieci, na rządcy pokoje! On, widzę, zamknął przed nami drzwi swoje!” Ale jak siłą poparli drzwi całą, Runęły z dźwiękiem przykrego gwizdnienia — Jakby je żywcem wyrwano z korzenia. Czemuż ten Kozak, co wprzód skoczył śmiało, Jak śmiało skoczył, tak się cofnął z trwogą? Cóż to ma znaczyć ta w ciele diablica? Ona nie słyszy, nie widzi nikogo: Takie spokojne jej oko i lica. Przed nią trup leży w rozrzuconym łożu; W ręku nóż trzyma, krew pieni po nożu; A na niej całej skrwawiona koszula. Ona ją bierze, macza w trupa ranę I żmie ją niby, i niby wypiera, Potem martwego pościelą otula, Wymawia z cicha słowa ucinane, Zbroczonym płótnem cała się wyciera I wolnym krokiem idzie do zwierciadła. Stanęła z lampą w ręce konającą, Spokojna — tylko oczy się jej mącą. Czerń rozjuszona właśnie wtedy wpadła, Gdy w tej postaci stała u zwierciadła. I konające potępieńca oczy, Gdy je śmierć grzeszna pod swe bielmo toczy, Już oblężone katów piekła zgrają, Piekielnych krain witane już cieniem — Nic groźniejszego widzieć nie zdołają Przed ostatecznym na wieki zgaśnieniem. Ta wpół kobieta, wpół grobów maszkara, Z gasnącą lampą w rękach ubroczonych, Jak gdyby z gwiazdą swych dni policzonych; Ten Kozak za nią, co jak zbrodni kara, Choć piętnem mordu cechowany cały, Przecież niewolnie staje osłupiały Przed okropnością złoczyńców sumienia; Ten blask pożaru; skrwawione tło cienia; A ci mordercy, co w głębokiej dali Pomiędzy nocą orężem błyskali: Prawdziwy obraz pieczar potępienia! 20 „Dalejże, dzieci! A wam co się stało?” Był to głos Szwaczki świeżo przybyłego, Gdy pozierano po sobie nieśmiało. A choć na chwilę stanął i głos jego, On by się zaśmiał do diabła samego. „Ho, ho! Nie wiecie, co to za diablica, Nie wiecie tego — a mój nóż odgadnie. Patrzcie, jak we krwi skąpał się już ładnie! A choć tak we krwi, jeszcze się rozświéca! Stójże mi, widmo! Nóż to doświadczony I poświęcony, i dobrze ostrzony. Rzuć go na wicher, co tańczy po drodze, A gdzie się kręcił, świeżą krew zobaczysz! Jeżeli tylko dotrzymać mi raczysz, W Bogu nadzieja, dobrze cię ugodzę!” Nóż błysnął, gwizdnął… Po niewieścim jęku, Po smutnym lampy rozbryźnionej dźwięku — Głucho i ciemno. Kozacy zdumieli Jeszcze krwawego widma nie pojęli, Kiedy ryk Szwaczki rozległ się olbrzymi: „Podajcie głownię, co się ot, tam dymi! Zniknęła larwa, to jej ślad te plamki… Przyświecaj lepiej… bliżej… tu, do klamki… Znać otwierała… wyszła tymi drzwiami. Już to nie diabeł, co uciekł przed nami!”. O, zmykaj, zmykaj! W zbrodniach tobie równi Ścigają ciebie przy iskrzącej główni. Skopcony ogniem, krwią ofiar ociekły, Toczy się Szwaczka przed rozjadłą zgrają: Tu jego usta „łamać drzwi!” wyrzekły I tu drzwi nowe z zawias wypadają. Długo trwać będzie ta igraszka dzika: Ci dobrze gonią, ta dobrze umyka. Zbestwiona pogoń drzwi po drzwiach wysadza: Tu już stracili, tu znów krew ją zdradza, Skoro o ścianę oprze się jej ręka; Tu drzwi łupnęły, tu zasuwa brzęka; Tu biegiem skorszym zbudziła podłogę; Tu prawie słychać, jak serce jej bije: Tu ją dokona przeznaczenie srogie, Niech tylko drzwi te wyprze ramię czyje — Już to ostatni przytułek za niemi, Chybaby szatan schował ją do ziemi! Część trzecia 1 Gdzież jesteś, duchu Nebaby? Zjaw mi się znowu; znowu śpiew ci wznoszę. Za te nikczemne, świeckie powaby Mieniałem, wietrznik, duszne me rozkosze: I oto z wstrętem przesytu, Obojego tułacz bytu, Nie wiem, gdzie się dziś obrócę, Jak mojej pieśni donucę!… Burze serca, burze losów Ogłuszyły mię na chwilę! Losy piorunowały tyle! Obyłem się z grozą ich ciosów. I serce tyle wichrzyło, Tak kochało, tak mi biło, Że już omdlało — czczość, mgłę zostawiło. W tej czczości, w tym omdleniu Świat tobie, memu marzeniu! Jesteś więc ze mną! Witam cię, o cieniu! A z łomu gruzów, śród morderców gwaru Wznosi się szatan falami pożaru I w równi trzyma na wadze zniszczenia Rozkosze zemsty i zbrodni cierpienia — Dając mi porę, bym w czasie cofnionym Puścił wzrok wieszczy za jezdcem zgubionym: Otom go znalazł i oto go wiodę Po zasłużoną jego dzieł nagrodę. 2 Niepomnych czasów nieznana mogiła W cieniach gęstego lasu się ukryła. Nad boki mszyste, nad jej szczyt okrągły Odwiecznym cieniem sklepienia się sprzągły Ze sklepem dębu, co z lasów zarośli Strzelał swym szczytem widniej i wynioślé Niż wieża Ławry złotem błyskająca Pośrodku dzwonnic kijowskich tysiąca. Starszy brat sławnej puszczy Łebedyna, Niejednej puszczy plemię on zaczyna; Bo burza nieba i czasu wstrząśnienia Tak się po jego przesuwały szczycie, Jak tej piastunki, co chce uśpić dziécię, Zmyślone groźby i głaszczące pienia. Czy spiekłe lato piorunami sieje, Czy płaszcz jesieni mgłami się odyma, Czy w nagich borach mroźna iskrzy zima, Korona jego ciągle zielenieje; Niby mąż wieków w mogile tej leży. Niby myśl jego, w kształt drzewa odziana I bohaterską posoką podlana, Piastuje wieniec chwały, zawsze świeży. 3 Nebaba, senny, pod nim odpoczywa: Wpółzwiędły trawnik jest kobiercem łóżka, Namiot z gałęzi, ze mchu pnia poduszka: Przykry świst puszczy piosenkę mu śpiéwa. A kozackiego wartownik posłania, Koń tylko wrony, tręzlami podzwania. Po miejscu wspomnień, po męża postawie Można by myśleć, że duch bohatyra, O którym marzy ukraińska lira, Tu, w pełni życia, zmartwychwstał na jawie. Ale śpiącego zajrząc wspaniałości, Snu atamana niech nikt nie zazdrości. Wejrzyj na lice: w ich się ruchu kréśli Cała męczarnia skrępowanych myśli. Zdawało mu się widzieć ogień z wieży: Dosiada konia — zebrać swój szyk bieży; Ale na miejscu Kozaków obozu Spotyka stado wilków śród wąwozu! Wtem głos Orliki, jakby gdzieś za górą… Spieszy ku niemu; światło, co błyszczało… To Ksenia w oczy patrzy mu ponuro; I kruków kilka w uszy zakrakało. Zlał go pot rzęsny; wymknąć się im sili, Aż on harcuje na żelaznym pręcie… Tu go przestrachu ocknęło wstrząśnięcie. Lecz cóż postrzega w przebudzenia chwili? 4 Człowiek spokojnie siedział sobie z boku: Z brody sędziwej lata widać mnogie, A że nie widzi, z zapadłego wzroku. Trzymał na nodze założoną nogę; Na niej wsparł lirę i tonów próbował, Niby przypomnieć piosnkę usiłował. Kamrat, Nebabie nie bardzo przyjemny. Więc z góry krzyknie, ku starcowi skoczy: „Dziadu! Kto jesteś? Co robisz w tym borze?”. Z wolna, drwiąc prawie, odpowiedział ciemny: „Jak mowa groźna, taka twarz być może; Dziękuję Bogu, że mi wydarł oczy”. I znów spokojnie wziął się do brząkania, Jakby wszystkiego zbył tą odpowiedzią. „Nikt żartem nie zbył mojego pytania! Bóg cię tu przyniósł, diabeł nie wyniesie! Starcze, kto jesteś? Co robisz w tym lesie?” I siłą starca pochwycił niedźwiedzią, Ale w krwi zimnej lirnik jednakowy: „Puść! Strunę urwiesz, a nie kupisz nowéj. Gdym już tak bardzo nieprzyjemny tobie, Ty widzisz dobrze, jam ślepy na obie: To zamiast gniewów i tego hałasu Na trakt ubity wyprowadź mię z lasu Albo mię przeproś, daj grosz jaki w rękę — A na dobranoc usłyszysz piosenkę”. — „Diabeł, nie ślepiec; w miejscu odpowiedzi, Niezlękły groźbą, jak z kamienia siedzi” — Pomyślał Kozak, skrycie się uśmiéchnie, Bo już i gniewu uniesienie cichnie. „Czemu to, ślepcze, nie masz przewodnika?” Już łagodniejszym zapytał się głosem. Dziad się uśmiechnął. „Hm! — mruknął pod nosem — U mnie to kostur, co u kogo pika. W słotę, w pogodę, czy to dniem, czy nocą, Całą Ruś przejdę za jego pomocą. A od Kaniowa aż do samej Smiły Wszystkie pod ręką poznam ci mogiły; Pień tobie każdy poznam nad mą drogą. Każdą murawkę, co nastąpię nogą. Ale kiedym się odbił od kamratów I tutaj blisko smacznie odpoczywał. Ktoś mi dziadowskich pozazdrościł gratów I skradł kostura. Prawda, był okuty, Stanie za szablę. Czyś się już przegniewał? Długi gniew grzechem. No, będę ci śpiéwał Na zgodę; tylko daj mi dwie minuty, Że sobie lirę do głosu nastroję. O! Wszędzie, wszędzie lubią pieśni moje”. Nebaba ani zezwala, ni wzbrania. Więc lirnik zaczął po chwili brząkania. 5 „Wypłyń, wypłyń zza obłoku!” I nagle urwał w samym pieśni toku. „Trzeba, bym wprzódy rzecz powiedział całą. Historia długa, siądź tu, rzuć ratyszcze: Długa, lecz pewnie twą pochwałę zyszcze. Gdzie się to działo i z kim się to działo, Trudno jest wiedzieć — niekoniecznie wreście. Może i nie chcesz. Dość, we wsi czy w mieście Była dziewczyna z niepełnym rozumem. Dawno chodziły wieści między tłumem: Że nad jeziorem, w zarosłej ustroni, Kiedy się wszyscy w chatach spać pokładą, A noc na niebie błyśnie gwiazd gromadą, Jasny latawiec spływa ogniem do niéj. Wszyscy to pletli, wszystkich to bolało, Że o tym cudzie wiedzieli tak mało. Ale z szatanem niebezpieczna sprawa. A był tam chłopiec, sztuczka śmiała, żwawa. Brząknąć w bandurkę, przylgnąć do dziewczyny, Wywinąć tańca, coś spłatać — jedyny. Jak się rozszalał z drugimi chłopaki, Przyrzekł, że diabła na schadzce dostrzeże; I dostrzegł. Czegóż nie dokaże taki? Każdy to przyznał i ja temu wierzę. Bo obłąkana drugiego wieczora, Zamiast miłego czekać u jeziora, Duszą i ciałem chłopaka się trzyma. Aż niezabawem i łono się wzdyma… I gdy już o tym pełne kumów uszy, Ktoś wyjął z wody dziewczynę bez duszy: Po żwawym chłopcu ni śladu, ni słychu. Różnie to różni gadali po cichu; Choć najpewniejsza utwierdza pogłoska, Że ot, w tym wszystkim moc była czartowska! Diablich miłostek mieszać nie wypada. Ksenia… Ten język zawsze się wygada!… Szalona żyje. Ale choć jak wprzódy Błądzi pomiędzy i lasy, i wody, I na noc całą przed gwiazdami siada — Nikt jej nie śledzi, nikt jej tam nie bada: Bo, niechaj z nami zostanie Duch Święty, W ciało niebogi wsadził się bezpięty. Ale dojrzano kwitnące paprocie, To i jej pieśni słyszano w ciemnocie. Będę ci śpiewał, jakem nauczony”. I nucił, w liry uderzając strony: „Wypłyń, wypłyń zza obłoku, Po błękitnym przeleć niebie! Ja, kochanka, wzywam ciebie! W lasów ciszy, w nocy mroku. Ho-hop, ho-hop! Wzywam ciebie! Głucha ciemność wioskę kryje; Zgasł kaganek w oknie chatki; Sen zakleił oczy matki: Moje serce bije, bije, Do twojego serca bije! O północnej wyszłam porze, Na burzliwą nie dbam porę; Skoro mi blask luby gore, Niechaj zgasną wszystkie zorze! Całą noc przesiedzę w borze! Kiedy promień twych warkoczy Spłynie na obłoki sinie, Ziemia złotym dniem opłynie; A mnie dusza, a mnie oczy, A mnie serce szczęściem spłynie! Ho-hop, ho-hop!… Ja, kochanka, W lasów ciszy, w nocy mroku Radam do samego ranka Wywoływać cię z obłoku. Ho-hop! Spłyń do mego boku! W końcu najpiękniej; chcesz, to ci powtórzę: «Ho-hop, ho-hop!…». I musiał stanąć. Z ócz Nebaby błysku Dawno już widać, co tam w myśli chmurze I gromowego jak blisko pocisku. Zdaje się, brakło ruszenia lub słowa. Szczęśliwa dotąd, widać, stara głowa. Ale w tej chwili schwycił go za ramię, Że mu, jak szatan, musiał wypiec znamię: „Jak mi raz jeszcze to «ho-hop» zawyjesz… Słuchaj, przeklęty! Czy już nadto żyjesz?”. Nie mógł dokończyć, bo rżenie wronego Wezwało nagłej obecności jego: Skoczył od starca, błysnął w ręku piką I prędzej gęstwą przemykał się dziką. 6 A koń, jak wryty, stanął niespokojny: To wzrok zaiskrzy i nozdrze rozszerzy, To znowu zarży, kopytem uderzy, Jakby go tchnienie obwiewało wojny. Nic tu nie widać, nie słychać nikogo; Chyba się listek odezwie pod nogą. „Lecz karosz jeszcze nie trwożył mię próżno: Nieostrożnego i Bóg nie uchował; Złe się przechodzi pod postacią różną…” I do lirnika myśli swe skierował: „Trzeba go zbadać, podobno to zdrada, Bo choć się dziadem i ślepym powiada, Te drwiącym śmiechem wykrzywione usta, Jeśli nie diabła, zdradzają oszusta. Ten głos donośny, sama broda biała, Ślepota nawet coś mi się nie zdała. Patrz, jak usłuchał! A przeciem mu wzbronił! Jakby we dzwony swoje «hop» zadzwonił! Trza go nauczyć, choć to siwa głowa! Niech dla weselszych swoje żarty chowa!”. 7 Już Kozak drogi do drzewa miał mało, Kiedy w gęstwinie jeszcze się zaśmiało. Teraz bezpiecznie szukaj go z latarnią! Dokoła pusto: wszystko się ściszyło, Jakby lirnika ni liry nie było, I kwiat, gdzie siedział, wstał już między darnią. Stał Ukrainiec i w długim podziwie Po razy kilka pobożnie się żegnał: Jeśli to szatan, żeby go krzyż przegnał; Jeśli szpieg, w starca przebrany kłamliwie, Żeby mógł znowu dostać go do ręku!… Lecz gdzie go śledzić, że tak wkoło głucho! Ukląkł, przyłożył do mogiły ucho: Tętnienie konia słychać w ziemi stęku. Ha! Myśl szczęśliwa kręci się po głowie: Oko najlepiej z tego dębu powie. Wstał; ale jeszcze uchem wiatru schwytał. Raz jeszcze okiem gęstwiny zapytał — I pod mszystymi zniknął gałęziami: Tu pika błyszczy, kołpak czerwienieje, A tu, po dębie, coraz bliżej wierzchu, Gdzieniegdzie gałęź szeleśnie czasami — Aż oto razem postać zajaśnieje, Gdzie sam szczyt drzewa tonie w ogniach zmierzchu. 8 Darmo Nebaba wodzi orlim wzrokiem Nad różnolistnym gęstych puszcz obłokiem, Darmo okrąża po polu szerokiem. Zawsze w pustynie czczości wzrok zapada: Ani kurzawy po drożynie dziada. Jak tylko zajrzeć, wokoło tumany, Snują się jary, wstają w piątrach wzgórza; Śród nich gdzieniegdzie lasek się zachmurza; Błyszczy dnia resztą dach zamku blaszany; Błyszczy na prawo Dniepr dołem rozlany. W błędnej z tysiącznych węzłów plątaninie Liczne się drogi na lewo rozbiegły: To skrętnym wężem pełzną po wyżynie, To się jak wstęga snują po równinie, To w paszczach jaru giną niespodzianie — Aż razem znikną w dalekim tumanie. Tak tu wyraźny ten widok rozległy, Że zliczysz wszystkie przydrożne figury; A oczy lepsze dostrzec nawet mogą: Gdzie jaki żebrak ciągnie którą drogą, Gdzie koło błyska pośród pyłu chmury. A dnia ostatkiem zachód pozłocony, Pocieniowany lotnymi obłoki, Jest jak zwierciadło tej ponętnej strony, Z każdym jej cieniem, z wszystkimi uroki! 9 Kogóż ten widok, kogo nie zachwyci? Kiedy nad otchłań pognębienia wzbici Krążymy po niej spojrzeniem wpół-bożem, A bliżsi nieba, czuć wyraźniej możem, Żeśmy na samym dwóch sfer pograniczu, W swojej kolebki, w ojczyzny obliczu. Weselsza dusza żywiej tu promieni, Jaśniej tu czyta w literach z płomieni, Którymi Wieczny w tle chaosu cieni Do swej potęgi dziedzictwa ją wpisał; Sprzed tronu Boga głośniej tu dolata Śpiew, co ją w łonie wieczności kołysał; Głuszej tu jęczy płacz niskiego świata; Na dół, do ziemi smutku kwef ponury, Na dół westchnienie, co zawichrza duszą, Łzy, sercu ciężkie, na dół tu ciec muszą — Jak nawałnice i deszcze, i chmury Płyną do ziemi od niebieskiej góry. 10 Co to Nebaba tak myśli głęboko, Między gałęźmi oparty bez ruchu? Czem tak zasunął rozigrane oko? Czy dąb, gaduła, szepce w jego uchu Smutne powieści o klęskach tej ziemi, Gdy pod jej niebem sęp mordu ponury Toczył cień trwogi skrzydłami krwawemi, A z nim Tatarów napływały chmury? O, nieraz może na tym jego szczycie Rozwiewały się przestrogi znamiona; Niejedno może ta z liści zasłona Przed srogą śmiercią uchowała życie. Nie; w zadumaniu cichem i głębokiem Puścił się Kozak swoich dni potokiem. Po jego myślach młody wiek przegania W kwitnących barwach świetnego zarania. Co za świat w ciszy rodzinnego sioła! Gdy dusza grała ogniami jutrzenki, A wabna przyszłość, jak wróżka wesoła, W kolej nadziei uchylała wdzięki. Jak wszystko pełne, jak tam wszędzie miło! Jak dzień skąpany w jeziorze rodzinnym, Cicho, ponętnie w marzeniach świeciło — Przeszłość i przyszłość, szczęście i niedole: Życie — koń wrzący; świat — kwieciste pole! Wzburzenia duszy, cierpkie serca bole, Wszystko się topi w uśmiechu dziecinnym: Łzę utrapienia łza rozkoszy strąca; I struna w tony rozliczne bijąca Leniwiej smutne wesołymi zmienia, Jak jego umysł, swoje poruszenia. Albo ten wieczór, ten ogień Kupały! Po zwierciadlanej Biełozyria wodzie Mkną się rybackie z kagankami łodzie; Niebo ciemniało, szyki gwiazd gęstniały, Błękitna fala sypała kryształy, Szum sosen mruczał piosenkę żeglugi, Muzyczną miarą uderzały wiosła: Cyt! Płomieniami rozgorzał brzeg drugi I wrzawa dziewic zewsząd się podniosła. We mgnieniu oka ucichli żeglarze, Złożyli wiosła: czółna w okrąg płyną; Już w oczeretach syknęły gadziną. A brzegi kipią w piosenkach i gwarze, A tanecznice migającym cieniem Snują się ciągle przed wielkim płomieniem. Wtem zaczajona młódź nagle wypada. Nebaba huknął: „Zdrada, siostry, zdrada!” Już po bałwanie! Z wianków oberwany, Złamany leży. Skończyły się tany, Ucięto śpiewy, a mściwe dziewczęta Całusem karzą śmiałego natręta. A też pustoty!… Gdy wszyscy usnęli, Widmo kobiety wysnuło się w bieli… Dziką piosenką serce zaśpiewało. Blask obłąkania strzelił ze źrenicy: Kozak na chwilę zniżył skroń ściemniałą, Jakby chciał przetrwać, aż ucichną pieśni, Aż mu natrętne widziadło się prześni. Czyż taka pamięć pieszczot miłośnicy? Darmo! Nie ścieraj z czoła mgłę natrętną, Nie stawiaj myśli na spojrzenia warcie; Raz jeden zbrodni wyciśnione piętno, Jak blask fosforu, czyści się przez tarcie. Choć w całun duszy twe się oko wprządło, Zawsze nieczystych miga się w nim żądło. 11 Inny Nebaba, bo z inną już duszą, Pomiędzy borów majaczeje głuszą: Grom namiętności mgłę spojrzeń rozświéca, Szyderski uśmiech kazi hoże lica; Wszystko kipiące, od serca począwszy Aż do rumaka, co go, gdzie chce, niesie; Jak w duszy jego, posępno w tym lesie; Jak żądze jego, kraj tu coraz nowszy. Z piąter na piątra, z gór na góry drze się; Za każdym krokiem rosną w nim tęsknice, Im lasy głuchsze, wyższe okolice. Aż oto nowa zajaśniała chwila I cienie troski ciągle mu umila, Jak noc wieczności zorza zmartwychwstania. Cóż to za dziwna strona się odsłania? Tu, pod nogami, na równi pozioméj, Moszen spojrzeniem policzone domy, Irdyń drzymiący w spleśniałej głębinie, Wiecznie z wiatrami sporne oczerety; Jak rozsypane zielone bukiety Drzewa i sady, i gaje w dolinie. Tam błyskający jasnymi zwierciadły, Tu w gardła jaru jak w otchłań zapadły, Dniepr tutaj całkiem skrył się w bór ponury, A tu się znowu wylał z bioder góry. Dalej — piaszczyste, pozłocone morze; Dalej bór spływa po spiczastym szczycie, Podobny strzępnej narodowca kicie. A jeszcze dalej i dalej, i bliżéj Góra po górze, bór idzie po borze; Tysiącem węzłów, tysiącami krzyży Plączą się, mącą, rozchodzą, zbiegają Niepoliczoną, nieobjętą zgrają Wioski i grody, pustynie i laski, Jary i góry, i łąki, i piaski. A coraz dalej stepy piasku bledsze, A coraz dalej lasy błękitnawsze, A coraz dalej dymniejsze powietrze I nieba niższe — a mgły, a mgły zawsze. Ileż uniesień, swobody rozwinie Jeden tu widok w jednej tu godzinie! Gdzie ten wiatr wieje, gdzie ten obłok dąży, Co tam za strony! gdzie w tumany sinie, Wiecznie drzemiące, fala Dniepru płynie? Orzeł niech powie, co pod niebem krąży; On wyżej buja i jego źrenice Wyraźniej widzą tamtą okolicę; O Zaporożu niechaj on opowié. Jak tam rozlegle panują koszowi; Jakie tam wiecznie hulanki i wola; To samo słońce jak tam rozpromienia Porozsiewane gwarne ich kurzenia. A tabun pędzi ze rżeniem na pola, A Zaporożec na swobodnym koniu, Jak jego myśli, ugania po błoniu: Jak wicher stepu jego pieśń tak dzika. A tam, po Dnieprze, łódka się przemyka, Lekka i chybka, i szybka jak fala Leci za nurtem po szklannej równinie: Wpadła na poroh; ze skał się przewala; Zapadła w głębię… przepadła… aż z dala Pęka wód kryształ, łódź jak łabędź płynie. „Przeszło, co było! I co będzie, minie! — Ockniony z myśli ataman zawoła — A co być musi, niechaj się już staje! Kozacy tęsknią i ogień goreje!” Spuścił się z dębu na skrzydłach sokoła, Na szumie wichru przemknął się przez knieje; Już pod bajrakiem i już hasło daje. 12 Poznała hasło kozacza drużyna W gęstwie bajraku dotychczas drzymiąca. Lekkie gwizdnienie biegać w krąg poczyna I ciszę zmroku powoli zamąca Ale nie głośniej jak szum między drzewy, Gdy wstaje chmura nawalnej ulewy. Prędko spokojnie wszystko się odbywa; Bo i pochodu młodzież niecierpliwa, I atamana rozkaz wykonywa. Nie śmie złowiony koń zadzwonić w pęta; Nie śmie stal brząknąć do boku przypięta; Natrętna innym, gałązka przydrożna Kozaczej czapki nie dotknie, ostrożna. A z jaką ciszą do zbroi się brali, Z taką, już zbrojni, z lasu wyjechali. Czekał ataman kołpakiem omglony; Pod atamancm kopał ziemię wrony. Dał znak, mołodcy obwiedli go kołem; Podniósł kołpaka, powiódł śmiałym czołem: „Panowie bracia, czas nam ruszyć daléj! Droga daleka, gwiazda się już pali, A zamek czeka z łóżkiem i wieczerzą! Więc z Bogiem naprzód! Niech koń w pęcie dłużéj, A noże we rdzy niech dłużej nie leżą. Szlak wiemy dobrze, choć się niebo chmurzy. Aby dłoń sprawna i pika niekrucha, To za godzinę do Dniepru popłynie W diable ochrzczona niewiernych psów jucha! Naprzód, Kozacy! Spoczniem po godzinie!”. A nie chcąc dłużej rozwlekać się słowy, Pokazał ręką na ogień zamkowy; Świstnął i w przód się wysunął aż miło, A wojsku chęci we dwoje przybyło. 13 Niezbyt daleko jeszcze odjechali I widać jeszcze przez mroku zasłonę, Gdy śpiew się ozwał w międzyleśnej dali. Zwrócono oczy i uszy w tę stronę: Pieśni znajome, ich słowy złożone. Patrzą, ciekawi, co się dalej stanie, Patrzą do lasu: ucichło śpiewanie; Aż i dwóch jezdnych, szłapiąc wolnym krokiem. Zamajaczyło między szarym zmrokiem, Ile w ciemności dopatrzeć się można, Kozaczą burką opięci się zdają I długie piki, zda się, w ręku mają. Ale we wszystkim trzeba iść z ostrożna: Na znak Nebaby czterech wyskoczyło Rozpoznać z bliska, co by to tam było. 14 Już powrócili; dobrze się sprawiono: „To niedobitki, ojcze atamanie! Wielkie przy Mosznach było krwi rozlanie Tabor tam naszych ze szczętem zniesiono: A tym dwom jakoś to trzciny Irdynia, To okoliczna pomogła pustynia, Że się wymknęli, upatrzywszy porę; Ale ich serce i dziś na bój gore. I gdyby można, toby jeszcze radzi Tu pohulali. A więc z dobrej chęci Proszą, by u nas mogli być przyjęci. Nam się też zdaje, że to nie zawadzi, Przyjm ich, prosimy, do swojej czeladzi”. Coś pomyślawszy, zezwolił wódz na to: Bo dwóch nareszcie ni zyskiem, ni stratą. Kozacy, radzi z nowych towarzyszy, Ruszyli dalej w porządku i ciszy. 15 Wieczór gęstniejsze rozsiewa tumany, Brudniejszym niebo obłokiem zaciemia, Z ciemniejszym niebem zasępia się ziemia; Toczą się szlakiem obłędu bałwany. Chropawym torem, w ślepiącej ciemnocie Orężny orszak bacznie się posuwa; Daleki ogień, co na przodzie czuwa, Dodaje bodźca wojennej ochocie. To na zamkowej wieży się paliło: Kochankom wojny tak go widzieć miło, Jakby się w oko dziewczyny patrzyli, Gdy je nadzieja rozkoszy umili, I dalej hufcem ściśnionym stąpali, Ciągłe milczenie zachowując dzikie, Nadzieję mordu mając za muzykę, Za wtór stęk ziemi i brząkanie stali. Cóż się tam dzieje z myślami Nebaby Teraz, gdy zemsty dostępuje szczytu? Musi mu jaśnieć wszystkimi powaby; Teraz to musi w rozkoszy zachwytu… Ej, ile można miarkować po czole, Po dosłyszanym zazgrzytaniu szczęki — Znośniejsze serca zdradzonego bole, Gdyby się pojął, niż te zemsty wdzięki. Czegoż by marzył po tryumfach noża O błędnym życiu w stepach Zaporoża? I czegóż w myśli tak brnąć, że pomału Jakby w sen zapadł, jakby w śnie się rzucił, Gdy pistoletu wystrzał go ocucił. „Kto tam wystrzelił?” — wnet groźnie zawoła. Pilnie patrzono po sobie dokoła — To aż w ostatnich szeregach oddziału. „Droga tak ciemna, koń się potknął w chodzie. Przeklęty kurek, źle trzyma na zwodzie, Aby go dotknąć, to zaraz i pryśnie”. — „Niechaj no każdy pistoletu strzeże! Bo czy umyślnie, czy to nieumyślnie, Raz ja ostatni w ten przypadek wierzę! Nie przetrze oczu, jak plunę któremu! Hej, kto wie drogę, niech jedzie przed nami! Wy z bystrym okiem, biegnijcie stronami; A tył oddziału wręczam pod straż temu. Wróg — bodaj mara; a wystrzał przestroga!” — „Pozwól się prosić, ojcze atamanie — Pochwycił Kozak, co w tej chwili stanie — Każda mi znana pod Kaniowem droga; Niejedne wiozłem tu listy, a wprzody Nie raz tu, nie dwa wypasałem trzody. Wybierz mi oczy, jeszcze i w tę chwilę, Na krzyż przysięgam, że o krok nie zmylę”. — „Zanadto mowy, lecz kiedyś ochoczy, Więc prowadź. Zawsze ku temu ogniowi; To nam gospoda.” Tak Nebaba powié, A zwinny Kozak przed wszystkich wyskoczy: Westchnie — przez piersi święty krzyż położy; A za nim reszta — i dalej, w czas boży! 16 Ciemnymi szlaki wywijając kręto, Nad jar głęboki przerżnął się Nebaba. A już i jasność miesięczna, choć słaba, Biła ze wschodu w chmurę nasuniętą I widzieć w cieniach wyraźniej zaczęto. Gęstymi trzciny szeleści jar na dnie; Woda gdzieniegdzie drzymie śród bagniska, Chwilkę jaśniejszym zwierciadłem zabłyska, Gdy drobna gwiazda zza chmur się wykradnie I w srebrnych iskrach na jej marszczki padnie. „Patrzcie no! Co to tym wzgórzem ciemnieje?” „To powyż jaru podnoszą się lasy”. — „Lasy w tych stronach? A ja znam te strony. Może… słyszycie ten szum przytłumiony?” — „To aż za Dnieprem biesiadują knieje”. — „Nie, bracia; kłamstwo! To coś jak hałasy”. Ale gdzież Kozak, co przed atamanem Po błędnej drodze jego hufiec wodził? Czy w czarodziejskim kole się ogrodził? Czy jak widziadło rozwiał się tumanem? Byłże to Polak przykryty kołpakiem, By nieostrożnych naprowadzić w siatki? Badał i lubo śród przykrej zagadki Dreszcz, co oziębia, przebiegał po ciele, Żadnym nie zdradził podejrzenia znakiem; Tylko zawołał na swoich i śmiele Puścił się z góry, jak gdyby skrzydlaty. Podwójny wystrzał błysnął, zagrzmiał w tyle; I jęk śmiertelny ozwał się za chwilę. „Stój, atamanie! — leci jeden z czaty — Zdrada od Lachów! Już nasz jeden zginął; Ledwie dał hasło, pod koniem się zwinął; Takim go smacznym przywitał nabojem Czart zaczajony w kudły naszej burki; A teraz z wojskiem połączył się swojem, Co już nam odwód przecięło na wzgórki. Słyszysz — czy widzisz, co się to zaczyna?” Zaledwie skończył złej wieści posłaniec, Kozacy na dół runęli nawałą, Aż zastękała w dnie jaru głębina; A z góry chmurą gromami nabrzmiałą Z wolna bagnetów następował szaniec. Wpółchmurny księżyc pozierał nieśmiało; Rzęsne się błyski sypały z oręża; A szyk doborny, koń w konia, mąż w męża, W nieprzełamanym i niemym szeregu Sunął po jarów górującym brzegu. Tylko szeleści sztandar rozwiniony, Jak gdyby szeptał już naprzód pacierze Po duszach, które śmierć za chwilę zbierze; A czasem trąbka wrzaśnie w przykre tony. 17 Jak ta na wstręcie zaburzonej fali, Co przez dnieprowe porohy się wali, Skała śród szumu stoi niezachwiana — Tak się wydaje postać atamana, Kiedy zepchnięte nieprzyjaciół siłą, Wojsko się jego dokoła stłoczyło: „Stójcie! — zakrzyczał — podstęp, nie wygrana! Prawda, że wrogi stoją nam na tyle, A dla nas przykre, co nie w zamku, chwile, Lecz tu potrzebne choć bitwy udanie I ani możem wątpić o zwycięstwie! Znać nie ufają ni w sile, ni w męstwie, Gdy tu w tej porze godzą na spotkanie. Niechajże z tyłu gotują nam tamy, A my na górę przed siebie ruszamy. Ciemna noc równie obu wojskom sprzyja, Dalej na góry, gdzie przeprawa czyja!” Już się wypuścił, aż tu jednym razem Burzą wojenną powietrze zawrzało; Ryknięto w trąby, brząknięto żelazem — Blade się łuno po nocy rozlało I gradem śmierci w okrąg zaświstało. Spojrzał Nebaba i wstrzymał się w biegu — Tak go gwałtowne objęło zdziwienie; Polacy stoją na oboim brzegu I ślą ku niemu ogień bez przestanku; A on się widzi w płomienistym wianku. „Zdajcie się, zdajcie! Kornym przebaczenie!” Na wszystkie głosy Polacy wrzasnęli. Patrzą po sobie Kozacy zdumieli. Lecz wódz nie daje do myślenia chwili, Więc ich przykładem i mową posili: „Nic to, nic, bracia! Damy ład wszystkiemu, Zaraz tu wszystkich popędzimy w bagno. W sercach im zatknąć broń, której tak pragną! Nic to, nic, bracia; huknijcie po swemu!”. 18 Czy duch, co lubi wspierać ludzi zbrodnie, Śród nocy piekła podniósł im pochodnię I do ich serca zagrał swą muzyką, Że takie grzmoty ryknęły tak dziko, A na świat ciemny, na sklep nieba cały Tak niezwyczajne błyski się rozlały? Grobowa cichość nastała po wrzawie: I oba wojska w posągów postawie, Z bezwładną ręką opuściwszy bronie, Oczy ku jednej obrócili stronie, Jakby na karku nikogo nie mieli: I wkrótce dziwniej niż wprzódy huknęli. 19 Jakaż nagłego postrachu przyczyna? Była to właśnie okropna godzina, Kiedy wpadł Szwaczka na zamek dobyty, A pożar zaczął trawić jego szczyty. Z jaką radością przyjmie konający Cudem odkrytą zbawienia nadzieję, Z taką Nebaby wojsko wieść przyjęło, Że ich pożarem zamek już goreje. „Ot, i przypadek sprzyja nam niechcący! Teraz się szczerze weźmijcie za dzieło. Niebo, mołodcy, niebo nam pomaga! Jeszcze godzina i stała odwaga, A na złość liczbie wyjdziemy zwycięsko! Patrzcie, jak jedną strwożeni już klęską! Hej, dwóch najżwawszych, na lepszych rumakach! Skoro staniemy na tym góry grzbiecie, Pokłon do zamku od nas poniesiecie! Niechaj tam pomną o braciach Kozakach! A teraz, kiedy Lach się trzyma słabo, Dalej, mołodcy, dalej za Nebabą!” I poszli wszyscy na miecze, na spiże I znikli w walki zakręceni wirze. 20 Jak gdyby oko zagniewane boże Całkiem w płynący ogień się stopiło, Z taką wściekłością, z tak rosnącą siłą Wrzało nad zamkiem płomieniste morze. Pożar, w podziemne zakradłszy się lochy, Buchał jak z paszczy kłębami brudnemi; W skrytych podkopach zapalone prochy, Jak grom więziony, darły wnętrza ziemi. Leżały wieże, czarne ziejąc dymy, Jak obalone piekielne olbrzymy; Jak przeklętego Lucyfera skronie Pałały dachy w ognistej koronie. A echo piekieł, umarłych jęczenia, A głazy siłą ciskane płomienia — Tańcem i pieśnią tej uczty zniszczenia. Wiadomość zrazu głucho się roznosi, Coraz głośniejszym rozlega się gwarem: Nebaba walczy nad pobliskim jarem I przez posłańców o posiłek prosi. „Kto wasz wódz?” — „Szwaczka”. — „Gdzie jest?” — „Na zabawce. Przywodzi godne swej woli oprawce”. Tam, tam, gdzie słychać pośród murów rumu Razem przekleństwa i śmiechu hałasy, Szwaczka na czele rozjadtego tłumu Z uporem w rdzawe szturmuje zawiasy. Jedna tam słaba kobieta się tai, Już najmocniejsi, jacy są w tej zgrai, Popróbowali swoich barków siły I z wściekłym wstydem wracali od pracy. Aż Szwaczka krzyknął: „Oto mi Kozacy! A was by, gnuśnych, baby wydusiły! Jeszczeż no plecy naprężą się stare, Bo chcę serdecznie ścisnąć tę maszkarę. Ale, panowie mołodcy, za karę Nikt jej przede mną dotknąć się nie waży!”. Wtem kark barczysty spod burki odsłoni, Podsadzi ramię, razem drzwi podważy; Drzewo zazgrzyta, żelazo zadzwoni: Przejście swobodne: już wpadną, już po niéj! „Giniecie, bracia! Ratuj się, kto umie!” — Okrzyk przestrachu rozlega się w tłumie; I wnętrze zamku zawyło przestrachem. Prysnęły głownie, płomienie buchnęły, Wstrzęsło ścianami, zaskrzypiało dachem — I dach przetlały runął między ściany. Jeszcze okrzyki skonania wrzasnęły, Prysnęły głownie, dymy wybuchnęły, Wirem się wzniosły ogniste bałwany, Chwila — i wszystko milczy pod pożogą: Przetlona głownia cicho dogorywa, Cicho dym wstaje, płomień się dobywa — Jakby tam nigdy nie było nikogo! 21 A w garle jaru jak wrzały, tak wrzały Dźwięczące cięcia, ryczące wystrzały I zgiełku męży wyjąca muzyka. Niejeden jeździec zwinął się bez głowy, Niejeden leżał pod ciężarem konia, Niejedna z ostrzem rozstała się pika, Niejeden w bryzgi poszedł miecz stalowy — Nim przepełniwszy bagniste parowy, Powódź się wojny rozlała na błonia. I któż jest w sile z żyjących na ziemi Ogarnąć pięcią zmysłami słabemi Ten taniec mordu, jaki wyprawiły Wszystkie uczucia, wszystkie człeka siły W jedno uczucie, w rozpacz przerodzone? Dzięki połyskom, co z pożaru biją, Że czasem nocy uchylą zasłonę! Większe ciemnościom, że je znów zakryją! Noc to okropna, noc to piekieł była; Starzy z powieści prawią o niej siła; Gdyby nam dzisiaj taka się przyśniła, Miękkie sny nasze na długo by struła! Jedna jej tylko istota nie czuła. 22 Gdzie wzgórek strzela nad szczyty czaharu, Do omglonego podobna widziadła, Nad sceną wojny spokojnie usiadła. Albo to dziecię śmierci i pożaru, Albo zbieg będzie ze krwi i płomienia: Jaśnie w tym świadczą skrwawione łachmany, Skroń rozraniona i włos rozczochrany. A że ustawnie podnoszą westchnienia Tę dłoń, co mocno przyciska do łona, Musi być biegiem gwałtownym zmęczona. Pewnie strwożonej grozi losów cisza Lub swej niedoli śledzi towarzysza, Bo tak ciekawie poziera dokoła. „Ho-hop, Nebabo!” Opętanej słowa! A w głębi lasu odhuknęła sowa; I wilk jej wyciem na powrót odwoła. Że zrozumiana, jakby z tego rada, Dziwacznie suknię i włosy układa I wzrok utkwiwszy w bitwę, co na przedzie, Dziwny śpiew tonem dziwniejszym zawiedzie. Nie ludzkim uszom, śpiew piekłu znajomy, Rosnące w jarze zgłuszyły go gromy; Za echo — wojny ozwało sią wycie. Czekaj na gwiazdy kochanej przybycie! To nie armaty ogniem śmierci błysły — To twój kochanek rozsiał swe promienie; A to nie kule śmiercią obok świsły, To było znane miłego gwizdnienie: Oto i on sam, cały z ognia, płynie W tej chmurze dymu, co mroczy pustynie. 23 Ostatnim rykiem, ostatnim płomieniem Buchnął jar wreszcie z rozdartej paszczęki; Otchłań bezdenna nieskończonej męki, Dusz potępionych syta złorzeczeniem, Nie straszniej ryknie przed świata zniszczeniem. Łuno pożaru, strzelby błyskawica, Co ten ofiarny diabłom stos podniéca, Blaskiem południa jaśnieje tu prawie; Ale w tym zmęcie, w tej dymu kurzawie Nie można wiedzieć, kto z Lachów, kto z Rusi: Tylko jednego poznać każdy musi. Gdzie kilku razem w śmierci bolach jęczy, Tam atamana żelazo połyska; Gdzie prze koń jeden, a szereg jak fala Cofa się w kręgu płynących obręczy — Tam atamana wrony koń się ciska. Błyskami wojny cięcia swe zapala; Gromami wojny wszystkie zbiega strony! Zda się, że z każdą kroplą krwi toczonéj, Co mu dłoń poi pałasz ubroczony, Serce rozjusza i szablę nastala. Ale dłoń jedna i jedna odwaga Nic nie stanowi albo mało znaczy Tam, gdzie za mnóstwem przechyla sią waga: Cała tam korzyść — śmierć z chlubnej rozpaczy. Z dosyć szczupłego Nebaby oddziału Jeden za drugim ubywa pomału… Choć przy niewoli, co u Lachów czeka, Sama śmierć, widna, jest jeszcze powabną, Z boleścią jednak postrzegł on z daleka, Jak szyki jego w nacieraniu słabną. I wzrok mu zaćmił jakiś zamiar dziki, I wnet radości błysnął promieniami: „Krzepcie się, bracia! — woła, leci w szyki — Bóg pomoc niesie, zwycięstwo za nami! Patrzcie, to nasi! Jak podobni chmurze (Patrzcie, przed pożar) suną się po górze”. Buchnęła walka zagaśnienia bliska I serca znowu mordem zakipiały. 24 Zadrżał ataman. Cóż to za zuchwały Natrętną szablą przed oczy mu błyska? Dwa razy natarł, dwa razy odskoczył. Dwa razy koniem wokoło zatoczył — Upatrzył porę, spuścił szablę razem I z atamana spotkał się żelazem. Ostrze na ostrzu zaiskrzy, zadzwoni; Żołnierz w krąg strzeli okiem zadziwionem: Aż szabla gwiazdy błysnęła ogonem I gdzieś daleko świstnęła mu z dłoni. Najlepsza tutaj porada przestrachu: W pole przed siebie puścił się z kopyta. „Zmykaj, nie zmykaj, mój ty śmiały Lachu! I kary także o drogę nie pyta. Jeszcze się żaden przed nim nie wysunął!” A wiatry w tyle zostawia koń wrony, A błyskawice — pałasz wyniesiony. Gdyby w biednego żołnierza tak runął… I on nie taki trwożny, jak się zdało: Na jednym miejscu zwinął koniem śmiało. Może on nie chce śmierci przyjąć w plecy? Bo skądże tutaj nadzieja pomocy? Od reszty swoich oba tak dalecy. Jakiś tu zamiar pokrywa cień nocy. Lotem spojrzenia ataman dobiega; Gwizdnieniem szabli wpół rozdmuchnie Lacha: Trzasnął grom skryty — zajęczała płacha I po powietrzu tysiącem drzazg miga. Lach dalej świsnął: a koń atamana Aż ziemię zapruł kutymi kopyty; Tak lejc go zerwał — i stanął jak wryty. A twarz Nebaby, jakby jedna rana, Tak ją strzał opluł i szabla strzaskana. A krew kroplista, płynąca zasłoną, Zbroczyła czoło, opada na łono, Leje się w usta, przepływa przez oczy, Gasi spojrzenia, oddechy tamuje — Darmo trze oczy, darmo usty pluje — Rumiane źródło falami się toczy; Darmo dłoń kala, darmo suknię broczy: To krew niewinnych, nic jej nie zhamuje! Co przetrze oczy, co ustami splunie, Krwawa zasłona znowu się zasunie: Potępionego prawdziwa męczarnia! A tu Polaków okrzyk się rozléwa: „Nasza wygrana! Posiłek przybywa!”. Teraz już całkiem wściekłość go ogarnia; Opuścił ręce, schylił na dół skronie — Jakby śmierć sama mrozem swych piszczeli Przygłaskiwała do wiecznej pościeli. 25 „To on, on to sam! — w dobrze znanym tonie Cichy się głosek odezwał na stronie, A wyraźniejszy, gdy się zbliży trocha — Przyszedł popieścić… On mię zawsze kocha”. — „Czy i ty!… — krzyknął, nie mógł skończyć mowy, Krew mu ustawnie zalewała usta; Przerywanymi tylko jąkał słowy, Gdzie się zdradzało zimnej krwi udanie I niewstrzymanej złości obłąkanie — Diable!… Kocham cię!… Ta krew… Kseniu… chusta… Zsadź mię… przeklęta!… Daj rękę… o droga!… Gdzie serce!… Diable!… Gdzie serce, kochanie!” I na bełkocie skończył mowę całą. Jak ostrze noża przykro zaskrzypiało!… I jęk śmiertelny wydała przebita. Liczne wokoło zagrzmiały kopyta: Otoczyli go polskie wojowniki. Poddaj się, poddaj! Nie pora do piki; Już marsz zwycięski muzyka uderza. Omdlały Kozak z uczuć zaburzenia, Z przewlekłej walki, ze krwi upłynienia Upadł na ręce pierwszego żołnierza. 26 Nastała cisza po hałasie wojny: Spokojne pola, zamek już spokojny; A niedotlałym ogniem oświecony, Prosi przechodniów z każdej świata strony. Uprzejmie kruki, gęstymi gromady Krążąc wokoło, wabią do biesiady; Pobojowiska radzi godownicy, Wilcy, tłumami ciągną z okolicy. Zniszczenie nawet, co już w zupełności Swe panowanie nad zamkiem rozszerza, Tyle przestrzega bezpieczeństwa gości, Z takim te gody sprawia uciszeniem, Że można słyszeć przelot nietoperza; Chyba że zechce przyświecić płomieniem, To buchnie w żary przetlałym kamieniem. 27 Przecie Nebaba żywo wyszedł z boju I łakomego brzydkiej śmierci garła; A choć mu rana do dna pierś rozdarła I w niej krew czarna kipi jak we zdroju, I choć posoką umalował skronie, I wzrok w strumieniu dymiącym się tonie — Widać po jego spokojnej postawie, Że odpoczywa po wojennej wrzawie. Albo też, jeszcze i dotąd męczony Zuchwalstwem rzadcy i Orliki zdradą, Zboczył, wędrując pomimo tej strony, By się nacieszyć obmierzłych zagładą. W tymże kołpaku, w odzieży tej saméj, Sczerniałej trochę pod krwawymi plamy, Siedział na złomkach wpółzgorzałej bramy I swoją pikę trzymał na sztych w ręce, Jakby miał bliskie odeprzeć natarcie. A w okrąg niego doborni młodzieńce: Jedni, jak gdyby stanęli na warcie; Podnieśli piki nad zgorzałą wieżą; Tylko cierpliwi, że się ani ruszą, Choć płomień zewsząd dogryza im srogo! A drudzy w kole gardłem flasze mierzą; Tylko że nigdy dopić ich nie mogą! Inni znów, bardziej snem zmorzeni, leżą; Tylko że wiecznie tym snem leżeć muszą! Musi on całą nasycać się duszą, Że tak, bezwładny, wpatrzył się przed siebie: Pewnie on w cieniach pamiątek się grzebie. Tu każde miejsce tyle przypomina! Gdzie w stosach żaru kurzy się perzyna. Ten plac, bywało, uwieńczały spisy, Kiedy swą młodzież zebrał na popisy. Miejsce, gdzie trup ten, mordem oszpecony, Ostatkiem czucia, życia drga ostatkiem, Gdy mu natrętne zazierają wrony — Miejsce to uciech nieraz było świadkiem: Tu szkło dzwoniło, tu grzmiały okrzyki; Za czyjeż zdrowie? Nebaby! Orliki! Mściwego samo udręcza wspomnienie. Aż spod wnętrzności wydobył jęknienie: Zemsty czy śmierci? W tym odgadnąć trudno. Gdzie zwrócił ucho, by dosłyszeć wtóru, Co może przypaść do jego czuć chóru — Tu raz ostatni pieścił się z obłudną; A dziś, o trupią skłóciwszy się głowę, Dwa wilki wycia zawiodły grobowe. Czegóż te ptaki uderzając w skrzydło I gniewnie kracząc, grzebią śród popiołu? Strawa zapewne warta ich mozołu, Bo wygrzebali: człowiek czy straszydło? Sczerniałe w ogniu, wpółspieczone ciało; Ale Nebabie rozpoznać się dało! Nagle ku ziemi czoło mu opadło — I jeszcze naglej wzniosło się do góry. „Ho-hop, Nebabo!” — zawył głos ponury I spośród ognia wypełza widziadło. A choć nie wrzeszczy szalonym chychotem, Chociaż ją taniec nie zakręca chyży. Bo jej wnętrzności ciężą wpółwysnute — I teraz jednak, gdzie się tylko zbliży, Pląsają iskry wichru kołowrotem. Wilki przy trupach wyją na jej nutę I samo trupów oblicze się zmienia. „Wody! Ach, wody!” Popatrzyła Ksenia; Głos jej znajomy — i kochanka oko Na jej się wdzięki rozwarło szeroko: Jakby w głąb Kseni pragnęło utonąć Albo ją w piekło i siebie pochłonąć. Ksenia się zbliża z mniejszą coraz trwogą, Oko Nebaby patrzy już mniej srogo; Już łono z łonem, już z licami lica, Już się i warga z wargą napotyka… Pocałowała Nebabę diablica… Teraz do reszty rozporze ją pika! Nie; cicho siedzi: tylko mu dreszcz mały Wyprężył członki, a źrenice zawsze, Zawsze patrzały, patrzeć nie przestały, Dla Kseni nawet coraz już łaskawsze. 28 Na rozburzonym Kaniowa zamczysku Długo podróżnym broniący przystępu, Długo, ponęta drapieżnemu sępu, Szkielet Nebaby lśnił w grobowym błysku, Jak straż zaklęta w pomieszkaniu mary, Jak mowny pomnik barbarzyńskiej kary. Ogień, co wszystko dokoła potrawił, Z mołodców jego śladu nie zostawił; Poznana tylko z rany i z odzienia, Szalona Ksenia leżała na trawie Jeszcze w modlącej przed lubym postawie, A w strasznej nocy zamku podpalenia I topielicy skończyły się pienia. 29 Gdy duch mój zwiedzał dnieprowe pobrzeże I na Kaniowa odpoczął ruderze, Jeszcze tam wkoło wyszukał on ślady Dnia okropnego ostatniej zagłady: Jeszcze po ścianach krew się czerwieniła, Gdzie żona, gnana morderców pogonią, Mytą w krwi męża chwytała się dłonią: Żadna wywabić nie mogła jej siła, Na miejscu startej inna wystąpiła, Ale nieszczęsne zabójczyni ciało, W popiół przetlałe, z wiatrem się rozwiało. W porosłej miękką murawą uboczy Trafił na kołtun Kseninych warkoczy; Ale w nim drobny gnieździł się już ptaszek. Obok leżała z Nebaby ratyszcza Stal od płomienia w ciemny żużel zlana. A błądząc długo śród skostniałych czaszek, Odgrzebał torban między gruzem zgliszcza I jedną strunę z całego torbana. Ani lat, ani pogody koleje Nie mogły przyćmić złotego jej blasku; A wiatr, kochanek, z pobliskiego lasku Co noc z nią dawne odśpiewywał dzieje. I jam polubił chrypliwe jej tony, I z jej dźwiękami z czasem oswojony, Gdym nieraz badał pilnie i ciekawie O całej zamku kaniowskiego sprawie, W końcu rozwikłać mogłem tajemnicę: Co dało powód do zbrodni Orlice? Gdy w ciemnej nocy przez widmy czy czarty, Czy jak wieść była, za rządcy namową, Zdjęto wisielca (odpowiadał głową, Spod czyjej trupa uwięziono warty) — Brat tej dziewczyny był wtedy na straży: A serce rządcy do Orliki biło; Życie jej brata w ręku rządcy było: Lach, nie puszczając pory, co się darzy, Hardej dziewczynie daje do wyboru: Tytuł swej żony lub srogą śmierć brata — Żadnej przewłoki, żadnego oporu! Biedne małżeństwo, gdzie diabeł za swata! I tak dla brata miłość poświęciła, Rządcy małżeńską zaprzysięgła wiarę; A dla miłości inną ma ofiarę: Zabiła męża i siebie zgubiła! 30 Mijają lata, z latami zdarzenia. W ostatnim dymie zgasłego płomienia Wróciły w piekło szatany zniszczenia. Świetnie przejrzały nieba Ukrainy, Zabrzmiała śmiało cicha pieśń dziewczyny, Czas latem okrył ostatki ruiny. Gdzie bojowiska czaszkami bielały — Ulewna burza bruzdy tam zorywa, W skwarny dzień lata złocą się tam żniwa. Kwiat się tam z wiosną wykluwa nieśmiały. Złomki szubienic świecą próchnem z ziemi. Nad zwycięzcami, nad zwycieżonemi Trawą usłana mogiła zapada: Tam błędny żebrak do snu pacierz gada. Piekła za wojną zatrzaśnięto bramę. Znów tenże pokój i zbrodnie te same! Kilka słów o Ukrainie i rzezi humańskiej Jeden z celniejszych naszych poetów miał wyrzec o Kaniowskim zamku: że jest pełen kozackiej haraburdy, i tym go potępił. Nie dziwię się jego zdaniu, wiedząc, że nie zna Ukrainy; ale dziwię się, patrząc na jego własne godło: kto chce zrozumieć poetę, powinien kraj jego poznać. Powyższy zarzut i tym podobne spowodowały mię obeznać cokolwiek publiczność z ludem, który dostarczył bohaterów mojej powieści, tudzież z wypadkami, których ona jest ustępem, a przeto zostać zrozumialszym. Jak charakter człowieka poznajemy z jego czynów, tak charakter narodu maluje się w jego dziejach. Przebiegnę więc w krótkości wiadome życie kozackiego ludu, a rys ziemi, na której mieszka, będzie tłem obrazu. Zajmę się głównie tak zwaną polską Ukrainą; tą częścią ziemi, którą od wschodu Dniepr oblewa, Boh od zachodu, od północy Wołyń, a od południa chersońskie stepy otaczają. Powierzchnia kilkudziesięciu mil Ukrainy mieści w sobie najmilszą rozmaitość. Lasy i jary płaszczyzn, składających większą część tej prowincji od strony Bohu; skały nadbrzeżne z granitów, jak okolica Humania, Bohusławia i Korsunia; sosnowe bory, lesiste wzgórza, całe rzeki w bagnach, jak między Mosznami i Smiłą, okazałe gromady wód Bohu, Dniepru, licznych stawów i kilku jezior, zaczynające się morze stepów; jednym słowem: piaski i najżyźniejsze w świecie łany, najprzejrzystsze wody i bagna niedostępne, wesołe laski i odwieczne puszcze, ciche doliny i olbrzymie wzgórza; bory nieschodzone i stepy nieprzejrzane, zgromadziły się tu, jakoby na pojednawczą przyrody ucztę. Nie dziw, że taką krainę uważam za najpiękniejszą może w dawnej Polsce; nie dziw, że taka ziemia wpłynęła na swoich mieszkańców i wypiastowała naród mogący stanąć między najdzielniejszymi. Dosyć słyszeć jego podania, jego dumy historyczne, dosyć obejrzeć pola najeżone mogiłami, aby przystać na moje zdanie. Za Stefana Batorego postrzegamy pierwszy ślad Kozaków. Ognisko ich było przy dnieprowych porohach, mieszkanie na obronnych wyspach. Zwali się Zaporożcami, a to miejsce Siczą. Wchodzili do ich składu ludzie rozmaitego plemienia, a żyli dziwnym obyczajem. Nie cierpieli u siebie kobiet; polowanie, rybołówstwo, napady wodą i lądem na pobliskie okolice były ich zabawą i sposobem życia. Przezorny król polski wezwał tych ludzi do swej służby, zawarowal przywileje i nadał kilka miejsc warownych nad Dnieprem, ażeby zasłaniali granice Polski przeciw Moskalom i Tatarom. Za Zygmunta Trzeciego słyną po całej Europie, już to pod atamanem Konaszewiczem, już jako lisowczycy, walczący w Moskwie, a za sprawę rzymskiego cesarza w Niemczech. Za tego też króla nietolerancja księży katolickich i nieludzkość panów dają im po raz pierwszy broń w rękę przeciw Polakom. Za Władysława Czwartego wystąpił Chmielnicki, który pod Janem Kaźmierzem zatrząsł potęgą Polski. Kozackie państwo składało się wówczas z dzisiejszych guberni czernihowskiej, połtawskiej i charkowskiej za Dnieprem, na tej stronie Dniepru posiadało teraźniejszą gubernię kijowską i cześć przyległą podolskiej. Hetman Chmielnicki poznał, co z tym ludem zrobić można, i łącząc dumne własne zamiary z jego niepodległością, rozpoczął śmiertelną walkę z Polakami. Pokonało go męstwo naszych ojców, ale nie umieli korzystać ze zwycięstwa. Kozacy rozdzielili się na dwoje. Większa część przyjęła opiekę Moskwy, druga, przeddnieprzańska, została niby przy Polsce. Jeżeli Polacy stracili na tym rozdwojeniu, to prawdziwie Kozacy tylko cierpieli. Opieka Moskwy groziła im co chwila zupełną zagładą. Częste było chwianie się ich hetmanów między Polską a Moskwą: lecz nigdzie dobra nie znaleźli. Nareszcie zjawił się Mazepa. Nadzwyczajny ten człowiek zdolny był utworzyć naród potężny, gdyby kto losy mógł zwalczyć. Używszy we szwedzkiej wojnie przeciw Piotrowi Pierwszemu jawnie i skrycie wszystkiego, co tylko podstępy i waleczność podały, uległ z Karolem Dwunastym szczęściu cara. Z nim zginęła samoistność kozackiego ludu i wszelkie jego nadzieje. Niektórzy z następców Mazepy widzieli jeszcze zbawienie w Polsce i kusili się ocalić Kozaków odstąpieniem od Moskwy, ale jako zdrajcy, zostali pochwytani i potraceni. Powoli godność hetmana została czczym tytułem; mniemanemu hetmanowi kazano mieszkać w Petersburgu; na koniec państwo kozackie podzielono na gubernie, a siczowych, czyli Zaporożców, zapędzono w liczbie kilkudziesiąt tysięcy nad brzegi Czarnego Morza, gdzie dotąd stanowią obronną linię przeciw Czerkiesom. Zdaje się, że bunt polskich Ukraińców w r. 1768 był ostatnią konwulsją konającego ciała Kozaków. Dzieje tego zdarzenia, jako podstawy mojej powieści, są właściwie głównym przedmiotem niniejszej przemowy. Było to w początkach panowania Stanisława Augusta. Polskę szarpał nierząd możnej szlachty, intrygi Czartoryskich i zewnętrznych dworów wpływy. Garstka prawych obywateli, czujących niedołężność króla i pewną pod nim zgubę kraju, utworzyła w zbawiennych zamiarach barską konfederację. Ocknienie się Polaków zatrwożyło nieprzyjazną im politykę; przedsięwzięto więc wszelkie środki do stłumienia konfederacji. Nienawiść ruskiego pospólstwa ku gnębiącym go panom i spólność wiary z pograniczną Moskwą dzielnie posłużyły do zamiaru przerażenia, a może i wytępienia polskiej szlachty, przynajmniej w ruskich prowincjach, gdzie była największa konfederatów potęga. W połowie r. 1768 przebył Dniepr w okolicy Czehryna z kilkunastu towarzyszami nieznany nikomu zaporoski Kozak, nazwiskiem Żeleźniak; i zaraz w skutku porozumień się z popami ruskimi i pospólstwem odbyło się poświęcenie nożów, przy nocnym obrzędzie w monasterze Św. Motry, położonym samotnie wśród gór i lasów nad Taśminą, w powiecie czehryńskim, o mil dwie od miasteczka Aleksandrówki, idąc na północ. Niedaleko wspomnianego klasztoru leży wieś Medwedówka, gdzie jarmark następował; było to w święto Makkaweja (Machabeusza). Tłum na taki dzień zebranego pospólstwa sprzyjał zamiarowi rozpoczęcia buntu. Z wozu tedy, śród rynku, pop ruski przeczytał zmyślony, jak mówią, ukaz imperatorowej Katarzyny, który, obiecując wiele dobrodziejstw ukraińskim chłopom, nakazywał im wyczyszczenie pszenicy z kąkolu, to jest wytępienie szlachty, księży i Żydów; przedstawił następnie tenże pop Żeleźniaka jako mianowanego przez imperatorowę księcia smilańskiego i pobłogosławił rozpoczęciu rzezi. W mgnieniu oka wszystko rzuciło się do spis i nożów, a wkrótce Ukraina cała, jakby czekała tylko hasła, zmieniła się w teatr niesłychanych mordów. Ówczesny stan i położenie wojska polskiego nie mogły przeszkodzić tak nagłemu szerzeniu się buntu, zjawienie się kilku wysłańców Żeleźniaka w najodleglejszych miejscach Ukrainy rozniecało pożar dokoła; cale wsie szły na ich wezwanie. Polscy dziedzice nie byli także zdolni oprzeć się pojedynczym usiłowaniem; wszystko chroniło się lub za granicę Ukrainy, lub do Humania, a Żeleźniak z okrzykiem: „O! tak, Lasze, po Słucz nasze!” swobodnie posuwał się ku zachodowi i bez przeszkody pod Humaniem stanął. Humań, dzisiejsze powiatowe miasto w guberni kijowskiej, było w owym czasie przeciw niećwiczonemu wojsku miejscem dosyć warownym. Siła jego składała się z niewielu żołnierzy polskich, kilkudziesięciu pruskich, którzy tam za kupnem koni przybyli, i kilkuset nadwornych Kozaków Potockiego pod atamanem Gontą; można tu dodać liczne szkoły ks. bazylianów i mnóstwo okolicznej szlachty, zbiegłej do obronnego miasta. Ani wątpić, że z tą siłą zbrojną i swoją ludnością byłby się Humań obronił, gdyby nie następna okoliczność. Szczęsny Potocki, dziedzic Humania, napisał do Gonty, że mu dwie wsie daruje, jeżeli utrzyma jego Kozaków w posłuszeństwie i Humań obroni. Ten list szedł przez ręce pewnego Mładanowicza, zawiadującego dobrami Potockich, który go otworzył, przeczytał, a skuszony sposobnością zyskania dwóch wiosek, zataił obietnicę pana przed Gontą i na siebie wziął całą obronę. Tymczasem Żeleźniak się zbliżał. Przerażenie powszechne, podsycane ciągłymi wieściami najwymyślniejszych okrucieństw, dręczyło zamkniętych w samym warownym Humaniu. Gonta podejmuje się traktowania z Żeleźniakiem i wyjeżdża naprzeciw niego o trzy mile, do miasteczka Sokołówki; Kozacy nadworni postawieni w polu dla zasłony miasta. Niedługo trwała niepewność zamkniętych w Humaniu. Kozacy Żeleźniaka albo, jak ich zowią, hajdamacy, pokazują się od lasku zwanego Greków i stają obozem. Gonta z nimi, a wnet i cały jego oddział przechodzi na stronę hajdamaków. Wtedy dopiero poznał Mładanowicz całą nierozmyślność swego postępku i trudność obrony; ujmuje Gontę obietnicami Potockiego. „Już za późno!” — Gonta odpowiedział. Obsadzono jednak okopy, zwrócono działa nabite ku nieprzyjacielowi; wszyscy z rozpaczy chcą się do ostatniego bronić. Dwa dni przechodzą na nieśmiałych harcach ze strony hajdamaków: gotowe działa trzymają ich w oddaleniu; udają się więc do wybiegu. Gonta posyła do Mładanowicza, aby mu pozwolono wjechać do miasta dla rozmówienia się; pomimo oporu innych Mładanowicz zezwala. Gonta przybywa pod bramy, ale w liczniejszym orszaku, niż była wymowa; puszkarz chciał dać ognia, Mładanowicz połą od sukni nakrył zapał działa, Gonta wjeżdża, a jego towarzysze opanowują natychmiast bramę i pobliskie działa i ułatwiają szturm do miasta całemu korpusowi Żeleźniaka. Pierwszy Mładanowicz padł ofiarą niedołężnego swojego głupstwa z rąk Gonty, który, jak sam wtedy powiedział, robi mu tę przysługę dlatego, że był chrzestnym ojcem jego dzieci. Śmierć Mładanowicza była hasłem rzezi. Niespodziewany ten napad rzucił taki popłoch, że wszystko prawie o ucieczce tylko myślało. Szczupła liczba broniących się nie zdołała uniknąć smutnej śmierci. Broniono się jednak. Znaczna część schroniła się do kościoła bazylianów. Dobyli go wkrótce Kozacy. Rektor klasztoru, ksiądz Kostecki, miał mszę właśnie i lud wtedy błogosławił; strzał rusznicy z chóru obalił go u ołtarza. Nie było względu na świętość miejsca; nikogo nie oszczędzono. Wkrótce scena mordu ogarnęła całe miasto. Trzy dni rzeź trwała: szesnaście tysięcy osób miało życie utracić rozmaitymi rodzajami śmierci; dziś jeszcze pokazują pod klasztorem bazylianów miejsce ze studni, gdzie do tysiąca uczniów żywcem wrzucono i zaduszono kamieniami. Po trzech dniach przestrzeń miasta napełniona była we dnie snującymi się jeszcze za rabunkiem mordercami, a w nocy rozlegała się wyciem psów i wilków. Obóz Kozaków ciągle był za miastem, gdzie już Gonta dowodził, księciem humańskim obwołany. Żeleźniak zaś z częścią korpusu poszedł dalej i przez Boh się przeprawił. Tymczasem wojewoda Stempkowski, mianowany regimentarzcm z nieokreśloną władzą użycia wszelkich środków, aby stłumić szerzące się niebezpieczeństwo, nadciągnął w te strony. Z polskim wojskiem porozumieli się teraz i Moskale na zgubę hajdamaków, nędzny koniec ich zawodu. Pułkownik moskiewski szedł oddzielnie, udając, że im sprzyja, stanął tuż przy nich obozem i posłał Goncie, niby na znak dobrej przyjaźni, złoty łańcuch, który mial znaczyć zgotowane mu kajdany, przy czym na wieczerzę go zaprosił. Nie zapomniano i o podwładnych. Wieczerza długa, napoju do woli; nazajutrz ujrzeli się hajdamacy okutymi w kajdany śród Polaków i Moskali. Wkrótce nastąpiło wymierzenie kary. Była ona dopełnieniem okrucieństw, jakie hajdamacy nad Polakami wywierali. Rozwożono tych nieszczęśliwych w różne miejsca i rozmaicie wymyślanymi sposoby mordowano. Gontę stracono w Humaniu. Podanie twierdzi, że z nadzwyczajną stałością przeniósł wszystkie męczarnie. Darto z niego pasy, ćwiertowano żywcem, zdjęto skórę z głowy, a on cały czas fajkę palił i książkę czytał, póki mu głowy nie ścięto. Żeleźniak umęczony na Pobereżu, we wsi Serbach za Tulczyncm. Tak się zakończyło to pamiętne powstanie, hąjdamaczyzną i kolijewszczyzną między ludem ukraińskim zwane. Z takich to czasów, z takich to ludzi osnułem Kaniowski zamek; teraz pytam: jaki jego duch być powinien? Popełnialiśmy nieraz i dotąd jeszcze popełniamy liczne błędy, stąd tylko, że nie znamy swojego kraju. Nie w samej literaturze czuć się to daje. Zanadto może rozwlokłem przemowę, ale nigdy w chęci bronienia siebie. Zważałem tu głównie na wygodę czytających. Zresztą wiem dobrze, że przemowa i przypisy nie naprawią lada jakiego tekstu. Każdy za siebie. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/zamek-kaniowski. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Seweryn Goszczyński, Zamek kaniowski, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Katarzyny Dug. Publikacja sfinansowana ze środków pozostałych ze zbiórek, które nie zakończyły się sukcesem. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Dorota Kowalska. ISBN-978-83-288-2256-6