Juliusz Słowacki Beniowski Dalsze pieśni Pieśń VI I Widzieliście Pana Sawę Pośród stepów ze Swentyną… Burzanami szyki płyną Jak brąz czarne, słońcem krwawe, I proporce wieją złote I czerwone z Archaniołem… Przyjechali poprzed grotę, Wyszli z tłumu dwaj lirnicy, Uderzyli Sawie czołem, Uśmiechnęli do dziewicy… — „Bóg nam ciebie, bohatéra, Niechaj chowa po wsze czasy! Przysłał tobie pan Kozyra, Hetman Siczy… pułk kozacki, Szczob ty z Rusią szedł w zapasy, Hulał jak syn hajdamacki…” II Przybył więc Sawie gdzieś sponad limanów Kureń kozacki… i wnet się przed grotą Rozłożył; sotkę zawiesił saganów, Ogień zapalił piramidą złotą. Tysiąc spis, tysiąc szabel i majdanów Łyska na słońcu; lecz jakąś tęsknotą Zafarbowane niebiosa nad niemi, I także jakaś tęsknota na ziemi. Lirnicy siedli na wyższym kamieniu, Bajda i Znachor… lecz nie dzwonią w liry; Konie się włóczą i szukają cieniu… Wysokich orłów dolatują skwiry. Swentyna stoi przy jednym płomieniu, Rzęsami oczu nakryła szafiry — Duma… jak kwiaty wpół zwiędłe — jesienne — Na jej ramionach dwa gołębie senne. Wszystko ponure; choć bliska wyprawa, Choć pójdą bić się… wszyscy zadumani. Na krzywej szabli oparty pan Sawa Rozmawia cicho, ważnie — ze starcami. „Gdzież nas powiedziesz? — mruczą — to rzecz krwawa Bić się z naszemi braćmi rzezuniami… Co za nagroda? co za przyszłość nasza? Wiśniowieckiego pomnij Jeremiasza! „Oj! ta mogiła kiedyś się otworzy, Gdzie zasnął stary kat, i miecz wykinie; Na naszych głowach się ten miecz położy I naszą znowu krwią gorącą spłynie. Gdy wychodziły pułki, to na zorzy Cztery świeciły słońca w Ukrainie Pozadnieprzańskiej! — wojna będzie krwawa, A tobie w głowie co? — grób czy buława? „Jeśli mogiła… to dobrze! — pójdziemy, Z janczarek hukniem Lachom i z moździerzy; My chcemy ginąć z tobą — i bić chcemy, Każdemu serce w pałaszu uderzy! Mieczami tobie kurhan wykopiemy, Jeśli chcesz spać, jak wódz, co we krwi leży… Lecz może lepiej krwawej czekać doby, A tobie przyjdzie kłaść… na ziemi groby. „Z mohiły na mohiłu, taj zalecisz Aż na Hetmaństwo! — Ej, podumaj, Sawa! Komu ty szablą pod okiem zaświecisz, Ten na trybunał nie pójdzie do prawa; Rozkaż — a pożar ty taki zaniecisz, Że go zobaczy z okien — aż Warszawa! Stepowy ty król!” Tutaj na kolano Klęknął — i z ognia dobywszy polano, Podał je Sawie… gdy z płonącej głowni Szły skry — i mruknął: „Weź, niech Lachy giną!” Słysząc, jak byli Kozacy wymowni, Sawa ze smutną pogadał Swentyną; Ta szła do groty zaraz — i z lodowni, Kędy Calińskich było stare wino, Dawny zabytek szlacheckiego mienia, Dostała spoić czem głowę kurenia — To jest poetów i starszynę. Potem Poszła osiadłać rumaka Sawynie. Grzywę mu białą przeplatała złotem Oraz kwiatkami, co na eglantynie Kwitną. — Pod żadnym Araba namiotem Żaden koń taką lotnością nie słynie, Jak ów koń srebrny Sawy, koń jedyny, Zmyślny jak człowiek, drugi brat Swentyny. Z grzywy mu polne róże, pełne rosy Spadają, parska jak płomień czerwono; Zna różne dźwięki i rozumie głosy, Wie, kiedy głowę spuścić zamyśloną. Teraz wargami wziął Swentyny włosy I niby gryzie, lecz gryzienie ono W kolory usta ubrało dziewicze… I przeszedł przez nią dreszcz… Są tajemnicze Błyski, szmery krwi, nieznane szelesty W głębi dziewiczych ciał, i te się budzą Bóg wie jak — są to anielskie incesty Dusz bratnich. — Ale rymy znów marudzą I znów się ze strof tych robią Oresty Szalone, z włosem rozczochranym, z cudzą Krwią na obliczu, znów jestem gotowy… Lecz wróćmy lepiej nad kureń stepowy. Potem na konia wskoczył Sawa rzesko, Rycerskie bardzo zamyślając czyny… A był pod nieba otchłanią niebieską Jako archanioł Michał, Ukrainy Patron — choć młody — z powagą królewską Przemówił do tej kozackiej starszyny Tak dobrze, że miał echo w setnych głosach I widział w szablach step — jak w złotych kłosach… O matko Polsko, jak dawno nie grzmiało Na twoich stepach takie dzikie hasło! Jak dawno ludziom na stepie nie dniało Krwawo — i słońce na szablach nie gasło! Co dnia się mijasz z twoją dawną chwałą, Zło się na twoich obszarach rozpasło; — Zaledwo chłopek dawną wiarę chowa I serce… A ty się już rodzisz nowa, W żłobku serc naszych biednych położona Na zwiędłym kwiecie marzeń i popiołów; Matki my biedne… bo z naszego łona Płynie ci ogień — roztopiony ołów, A ty tak jesteś karmi upragniona, Że ci za matki my — i za aniołów I za obrońców, za dom — i za szańce Musimy dziś być… my — sami wygnańce… ……………………………………………. ……………………………………………. III Dawna ojczyzno moja! o jak trudno Zakochanemu w twej śmiertelnej twarzy Zapomnieć wdzięku, co młodość odludną Wabił na dawnych opłotki cmentarzy. Inni już pieją twoją przyszłość cudną; — Ja zostawiony gdzieś na mogił straży, Jak żuraw, abym nie spał śród omamień, Trzymam… me serce w ręku… serce-kamień — Biedne uwiędłe serce! — Inni mogą Płomieniem twojej przyszłości oddychać; Ja, twoje biedne dziecko, stoję z trwogą, Bo mi płacz twoich dawnych mogił słychać. Proszę cię w moją duszę, jak w ubogą Chatę, co już się zaczęła rozsychać, Rozpadać, tylą wichry rozerwana, Biedna… tak dawno stojąca… gliniana. Dawniej — o! dawniej… mogłem ja cię darzyć, Różami, listki maczanemi w złocie. Teraz ja muszę chować się i marzyć, I w coraz większej schroniony prostocie Podług natury sądnej, szale ważyć I dbać o ciebie — gdy jesteś w polocie Ku siedmiu gwiazdom strzałą wyprawiona, Choć masz na krzyżu ciało i ramiona… Najbielsza moja! Najsmutniejsza! w tobie Śpiewają jakieś pieśni — i nad tobą; Otóż ja złączyć chciałbym pieśni obie I uczcić grób twój dawny tą ozdobą, Którą widziałem na rycerzy grobie, Kamienną, dużą, rycerską osobą, Dla której kilka lamp grobowych spalisz, A potem z grobu wstająca — rozwalisz. I nie pamiętaj o mnie w tej godzinie, Gdy cię Bóg wielkim darem uweseli… Lecz póki Ikwa ma rodzinna płynie Wezbrana łzami po tych, którzy mieli Serce i ducha, póki w Ukrainie Dziad chodzi z pieśnią, a z Dniepru topieli Ciągle niby gwar smętnych duchów mgli się I Pułaskiego spieszny rumak śni się; — Dopóki ludzie w nowych ducha siłach Nie znajdą w sobie rycerstwa i śpiewu: Dopóty ja mam prawo na mogiłach Stanąć i śpiewać — srogi — lecz bez gniewu. Bo wiem, jak trudno ruch obudzić w bryłach I kazać w niebo iść ściętemu drzewu I z tęczami się połączyć na niebie, Ja, co nie mogłem wskrzesić — nawet siebie! Dlatego w dawnych ludziach złotą wiarę I złote serca miłuję nad własne. Dalej więc! — mówcie mi znów serca stare, — Usta umarłe dziś, lecz w oczach krasne! Odwińcie srebrną trumienną czamarę, Pokażcie mi się duchy… żywe — jasne, Ubrane w tęcze, gwiazdy i miesiące, Na urok pieśni — z nieba zlatujące!… Sawa, co w pieśni mej gra Dyjomeda Rolę, i może zająć długie księgi, A który także trochę ma z Tankreda, Pół Kozak — a pół szlachcic, ale tęgi — Krzyczał, jak wariat, że się wiązać nie da, A już był mocno różnemi popręgi Przez swoich własnych ludzi skrępowany Za to, że nie chciał iść i rzezać pany. Długo prosili go lirniki sępy, Z Żelaźniakiem mu obiecując księstwo; Ale Sawa był słuchem bardzo tępy I rzucił na te znachory przekleństwo; Takim sposobem utracił zastępy I Potockiemu wydarte zwycięstwo; A ten, co króla miał wiązać w Warszawie, Sam leżał w lesie — związany — na trawie. Pachły mu wprawdzie gwoździki i smołki I miodnik miód przypomniał kapucynów I wyzierały spod trawy fijołki, Poziomki także oczkami z rubinów Patrzały… i brzóz lekkie się wierzchołki Kłaniały, lejąc nad nim płacz bursztynów; Ale te jasno lasy malowane Rzucały nań swój wdzięk, jak groch na ścianę. Tak noc przeleżał bezsenny — i słyszał, Jak brzozy o czemś tajemnem szeptały, Jak się las cały by czarem uciszał I o księżycu stał spokojny, biały; Potem znów wiatrem jutrzenki zadyszał I śpiewem ptasząt rannych zagrał cały, I na zorzowych każda brzoza łunach Była — jak harfa o stu złotych strunach. Ale to wszystko nic… i ranny chłodek Na próżno rzeźwił twarz; Sawa się wściekał — Próżno się targał, bo na żaden środek, (Litewski ten tryb mówienia tu czekał, Aby się cicho wkradł i na rozpłodek Został) — choć powróz mu bardzo dopiekał, Choć szamotaniem się bardzo rozniemógł, Na żaden środek więzów stargać nie mógł. Wtenczas na pomoc wezwał — nie wiem kogo — Lecz wiem, że skoro wezwał… upiór szary Na białym koniu przeniknął go trwogą; Bo jeszcze w lesie mrok perłowo-szary Panował… Upiór twarz miał srogą, Koń po kolana w piekielne gdzieś żary Albo w krew wstąpił i tak farbowany W mgle czerwonemi rzucał się kolany. Czemś przestraszony był — może czuł Sawę, Człowieka, a sam niosący upiora, Chciał się zawrócić gdzieś w mgły słońcem krwawe; Czy go brzóz białych przestraszyła kora? — Cofał się… wspinał… i taką postawę Miał, jak posążny koń tryumfatora, Co zda się leci i w lot z oczu ginie, A nigdy ruin stojących nie minie. Kto inny, w ludu wierzący podania, Pewnie by wolał leżeć tak związany, Niż by mu duchy do więz rozerwania Pomogły, jasną ręką rwąc kajdany. Lecz Sawa, który duszę miał do dania I chętnie by ją dał za kraj kochany, Nie dbał… (stąd wielka bardzo dramatyczność Poezji)… wdać się z upiorami w styczność. Zaczął więc krzyczeć: „Hej — pomoży, Bat'ku!” — I wnet ów stary człowiek koniem kinął, A Sawa mu więc o swoim przypadku Powiedział krótko; — a że bardzo słynął, Tę awanturę czytałem w dodatku Dumourierowskiej depeszy… Czas minął, Sawy cień już mgły pamięci zasnuły, A ten kawałek ówczesnej bibuły Jeszcze dziś gada o złotej młodości Rycerza. Boże! gdzież proch jego ciała? Gdzie potrzaskane wprzód kulami kości? Gdzie jest mogiła? — Oto w pieśni wstała I nie brak jej gwiazd ani zieloności, Jak na wesele znowu się ubrała. I w tęczowych się darń kolorach skąpał, Bo wie, że po nim duch znów będzie stąpał Ten sam… ale już o stopień mogiły Wyższy i mędrszy swą grobową wiedzą. Tymczasem więzy zerwawszy, nim siły Odzyskał, usiadł; on i lirnik siedzą, Gdzie w lesie wzgórek był lekko pochyły, Z którego źródła swe perełki cedzą; Między brzozami usiedli i gwarzą Na złote słońce obróceni twarzą. O czem? — o Polsce; ona jako zmora Trzymała wtenczas we śnie wszystkie duchy. Ten lirnik był to stary Wernyhora, Sławny podówczas, tak że i kożuchy I karmazyny przed nim drżały wczora I step przed jego twarzą stanął głuchy I krew wybuchła parami białemi I wcześniej srebrny miesiąc wyszedł z ziemi. ……………………………………………. ……………………………………………. IV Potem ściemniało, bo mglistej natury Był dzień — a już się tłuszczą Żeleźniaka Po brzegach wzdęte najeżały góry, Sypiąc się jako plewiny z przetaka; I step się od nich nagle stał ponury I w obu wojskach była cisza taka, Że tylko koni słyszano parskanie I wiatr w chorągwi — albo w szarafanie. Tu mimowolnie mi duch jakiś boju, Kryjący tych wojsk szalonych zbliżenie, Głos mój nagina do lepszego stroju I moim piersiom daje szersze tchnienie; Opiszę ten bój, ale niepokoju Nie będzie w rymach… choć strofę odmienię; Bój ten batalie przypominał rządne Sobieskich — trąby zagrały już sądne. Pomnę, że wtenczas Potocki na sobie Szarafan letni miał — czerwone buty… ……………………………………………. ……………………………………………. V Do ostrokołów przyparci, rąbani Jak pod kowala młotem, pod szablicą, Cięci i nigdy niepardonowani, Choć złożą ręce i żelazo schwycą — Przez łeb tak cięci, że porozwalani Na dwie połowy mieczów błyskawicą, Jęczą. Szlachciców obłok coraz bliższy, A nad obłokiem pan Potocki wyższy. Jeszcze mu swoi ludzie są na przedzie, On się już naprzód zapalony ciska, Czasem na człeka lub na trupa wjedzie, I od całego wyższy bojowiska — Nad głową obuch, co okuty w miedzi Zda się, jak piorun Jowiszowy, błyska I wnet poleci ogniem z rąk Polaka, A oczy jego w oczach Żeleźniaka. A wkoło pełno spis, które drużyna Wkoło, dbająca o hetmańskie zdrowie, Szablami łamie, odwraca, odcina; A on — z tym jasnym piorunem na głowie — Gdy Żeleźniaka ujrzy, to się wspina I czasem cicho coś do swoich powie, I znowu wspięty, cichszy, coraz bladszy Żeleźniakowi w oczy ciągle patrzy. Wreszcie się zaczął pan Żeleźniak trwożyć, Bladnąć i cofać się na ostrokoły; Nim się obuchem mógł Potocki złożyć, On już przeskoczył i biegł na wądoły, By Lachom tabor oporny utworzyć, Zebrawszy w łańcuch konie, maże, woły, Kobiety, popy, wszystko w kupę spędził, Zwinął, wozami wkoło okrawędził I siadł na wozie; a tymczasem Lachy Lecieli — bijąc w trąby, tnąc od ucha. Tu Kozak, wzięty na dzidy pod pachy, Podleciał w górę, krew spod ramion bucha, A pod nim złote proporce i blachy, A pod nim cała boju zawierucha — A on w tej chwili za chorągiew służy, Ten trup, na spisach wyrzucony z burzy… A tam w taborze wozy płoną, dymią, Tam zapalone siano wstaje z jaru Nad ginącemi pochodnią olbrzymią; Tam świecą resztki tęczowe sztandaru… Spokojnie tylko trupy… zda się, drzemią — Na rękach leżą krwawe śród czaharu — Bez ruchu — zda się, że z wielką rozpaczą Padli na ziemię i śpią — albo płaczą. A tam na wzgórzu, patrz, dziwna korona Tej straszliwości, stoją trzy osoby: Był to w kolasie pop, sotnicza żona, I jedna, którą będę od tej doby Pamiętał, bo mi błysła tak czerwona Nad polem pełnem jęku i żałoby, I tak od słońca miała piękne barwy, Jak najpiękniejsze snów straszliwych larwy. Rozbójniczka to była, co po drogach Wprzód rozbijała ludzi nad limanem; Nigdy na pańskich nie postała progach I nigdy może nie mówiła z panem. W czerwonych była butach, przy ostrogach I wydawała się wielkim draganem, To ją to wzgórze oczom powiększało I koń — i popa przy niej liche ciało. Hudymą zwana, smagła lecz rumiana — Widmo malarskich pędzli pewnie godne, Wesoła, śmiała, niepohamowana, Wyższa nad wszystkie dziewice dorodne; Usta jak karmin, oczy jak szatana Czarne, a piersi krągłe takie chłodne Jakby z marmuru, a brwi jak dwa łuki, Czarne, jak piórka zgubione przez kruki. W uszach dwie wielkie długie z pereł dynie Wiszą, zdaje się, że łzy rusałczane, Kapiące cicho po jagód karminie, Zmrużone, białe, świeże i świetlane. Taka ta była sławna w Ukrainie Rycerka, widmo straszne, choć rumiane — Wesołe, chociaż gotowe na szkodę, Na mord — krew umie rozlewać, jak wodę. Otóż na górze ta śród kilku cierni, Na samym grzbiecie, tam gdzie błękit kona, Stała, a na nią jacyś dwaj pancerni, Przeciwko słońcu złote niosąc łona, Jechali. Widząc, że są nie od czerni, A śmierć jej niosą, wnet się też i ona Ruszyła, lecąc czarnym jaru grzbietem Przeciw dwom, z szablą swą i z pistoletem. I prędzej, niźli wam w oczach to błyśnie, Nim serca wasze jasne się rozczulą, Nim je ból po tych podczaszycach ściśnie, Co się dziś pod płaszcz Chrystusowy tulą, Pierwszemu, co się naprzód ku niej ciśnie, W pancerzem złotą pierś uderza kulą; A on drgającą ręką ściągnął źrebię Własne i grzbietem wywrócił na siebie. A ta drugiemu już sięgała grzbietu Szablą, który już stał prawie oniemion, Strzaskała jemu ramię z pistoletu, Tak że nieborak wyleciał ze strzemion, Swój zgon dając jej do zgonów bukietu, Jak najpiękniejszy narcyz lub anemon; Młody był bowiem syn wdowy, sierota — Wspomniał o matce i prosił żywota. I byłaby mu piękna rozbójniczka Młode i miłe zostawiła życie, Gdy nagle owa przypadła sotniczka — W siermiędze, jak ten strach, co stoi w życie — A tak ją ona tam w dole potyczka I hajdamaków mordowanych wycie Do krwi podżegło, że myśląc niewiele, Toporem siekła tak, że w Lacha ciele Został. I właśnie pan Potocki, który Stanął był wtenczas, czoło swoje chłodził I patrzał na te trzy widma u góry I widział topór, jak błysł i ugodził — Choć był zajęty tabornymi mury, Spojrzał na szwadron, co samopas chodził, I wzgórze szabli ukazawszy krzywcem Rzekł: „Mój Piwnicki, wziąć te baby żywcem!” Wnet się Piwnicki, człowiek bardzo żywy, Wyprawił, z sobą niosąc strach niemały; Gdy oto nagle owe jaru grzywy Grzywą się ludzi ogirlandowały — W kołpaki i w kłos jasnych szabel krzywy Porosły, w słońca zachodniego strzały, Co błysły na kształt Mojżeszowych rogów… Słowem na grzbiecie stanął kureń wrogów. Stanął, i zrazu jakby w okolicy Nowo zjawiony — zdawał się zachwiany; Wtem pokazali się jacyś lirnicy, Podnieśli ręce na niebieskie ściany… Widziałeś ich gest — od lir błyskawicy, Słyszałeś hasło straszne: rezy pany! I jako po niem lud straszny zaszumiał — Potocki widział, słyszał — nie rozumiał. Wszakże to Sawy kureń leci, spada, Myśli, że Sawę zobaczy na czele; O pana Sawę wszystkich pyta, bada — Nikt nie wie, ani śmie zaręczyć wiele; Tymczasem kureń ów… zapewne zdrada — Na Piwnickiego wpada karabele, A tak się z góry wielkim pędem toczył, Ze potratował szlachtę i przeskoczył I biegł. Żeleźniak także z drugiej strony Wstaje i zbiera lud, rozpina wozy. Wtenczas Potocki widzi, że zgubiony, Że przeciw sobie ma już dwa obozy; Zwołał więc trąbą goniące szwadrony, I lejąc prawie z oczu gniewu ślozy Wracał na dawne swoje stanowisko, Na owo smętne przy kapliczce rżysko. Lecz tam trzeciego widzi wroga! Spity Lud zbrojny wkoło kapliczkę oblewa; Z nożami stoją chłopy i kobiéty, Kapucyn zdjęty i Szmigielski z drzewa, Z obu odarte szaty, grzbiet odkryty, Kilku zakłutej szlachty także ziewa, Słowem — z trzech stron….. ……………………………………………. Zostawmy teraz tę sądną dolinę, Niech duch od tego krwawego jeziora Odleci, jako anioł, we mgły sine, Ciągnąc za sobą kurz krwi… strach upiora… Wróćmy, gdzie stoją szyki Waszecine, Oblane światłem skrwawionym wieczora, Na pokrwawionej harcujące runi… Kapliczka w ręku Gruszczyńskich rzezuni. Działko kieruje chłop, na szlachtę samą Obraca, szyki znów Żeleźniak zbiera — Wkrótce te pole będzie krwawą plamą, Zwierciadłem, gdzie się śmierci trup przeziera… Słońce się zdaje wielką dla dusz bramą — Większeje… zda się, płomienie otwiera I czeka na bój drugi, jeszcze krwawszy, Bo poszło… duchy rycerzy zabrawszy… Potocki szpinką z jasnego brylantu Przeciwko słońcu czerwonemu błyska ……………………………………………. ……………………………………………. VI I patrzcie, co to jeden człowiek może, Gdy duchem, gwiazdą na świata się kirze Zapali. Jechał przez burzanów morze Kozak już stary; na mglistym szafirze Rysował się tak, jak upiór — a Boże Wiatry mu grały u siodła na lirze; On jechał, zda się, obumarły, śpiący, Blady — na białym koniu trup grający, Bo rąk nie ruszał ani ust… natężył Ducha i prosto szedł na walki pole; Zda się, że myśli swe wszystkie zorężył, Ubrał w pioruny i w skrzydła sokole I wysłał… i duch kozacki zwyciężył I przeląkł… sobą samym… Miał na czole, Zdaje się, jakąś gwiazdę upiornika, Oczy jako dwie pieczęcie z krwawnika. Może to słońce o szkło się zrenicy Odbiło, i tak łyskało straszliwie, Że się Smilańscy zlękli rozbójnicy I stali w strachu blednący i dziwie. U hajdamackiej się tylko dziewicy Znalazła śmiałość, że się sama chciwie Naparła jechać — by donieść najwierniej, Czego ten straszny znachor chce od czerni. Potocki także jednego dragana Wysłał, by starca obronił w potrzebie. Tymczasem młoda Hudyma, rumiana Jako brusznica, rzucając za siebie (Pewnie w parobku jakim rozkochana) Oczy — i śmiechy… którym nie pochlebię Mówiąc, że były tak głośne i śpiewne, Jak w lasach, kiedy jękną nimfy drzewne, A potem echo gra kaskadą dużą Tonów — śmiejąc się za siebie, zjechała, Gdzie lirnik stary nad krwawą kałużą Stał, a klacz jego srebrna w krew patrzała. Tamże się słońca jakieś we krwi nurzą, Tamże z czerwieni para jakaś biała Wychodzi, długich pilnując łańcuchów, Jako girlanda straszna srebrnych duchów. I coraz bardziej czar się ten czuć dawał, I coraz szerzej rozchodził po jarach; I, zda się, księżyc wywołany wstawał, I, zda się, mocniej czerwienił w oparach; Zda się, że starzec tam konia napawał, A z koniem jedno był, oczy miał w żarach, Coraz straszniejsze, — a coraz mgła biała Gęściejsza przed nim i za nim wstawała. W tej mgle… któremi już byli okryci, Zaczęły polskie szyki rzucać pole, A nie gonieni byli i nie bici I poszli zaraz, jedni na Podole, Drudzy — już boju z Kozakami syci — Do Turczech… Ja zaś tu sobie pozwolę Wytchnąć… i koniem myśli jechać mimo Tej mgły… gdzie znachor został się z Hudymą. VII Dzisiaj podróżny przejeżdża te stepy I nie wie o krwi, co się na nich lała Przed laty, ścieżką, gdzie dziad ciągle ślepy I skrzypią maże, pył ćmi, słońce pała, Rzeki gdzieś dalej błękitnieją, krepy Z czarnej szarańczy ćmią się… Dawna chwała Już zapomniana; serce tylko nuży Pól jednostajność, tęknota podróży. Duchy gdzieś poszły i nie powiedziały Swoich boleści tym, co po nich wstaną — Ach! nie dlatego, by zemsty nie chciały, Ale że z myślą bólem obłąkaną Nie mogły mówić — albo by jęczały Mówiąc lub chwaląc się serdeczną raną, U Boga by swe straciły zasługi I swój anielski rząd. Dziś wiek już drugi Zaczął się; oni jeszcze zadziwieni, Że nikt nie wspomniał imion, nikt nie słucha, Co oni mówią, gdy zorza rumieni Laski brzozowe, kiedy się głos ducha Z Aniołem Pańskim na stepach ożeni I ciągle płacze, kiedy wiatr odmucha Osiny i liść ów srebrny pokaże, Co tak w księżycu lśni, jak duchów twarze… Ach! kiedy także wyjdą w step i staną I gdzieś na wioskę spojrzą, dawniej swoją, Gdzie żyto gnie się falą kołysaną, Gdzie ciche dwory pod lipami stoją, Gdy ujrzą dziatki rumiane pod ścianą, Które się dziada z lirą srebrną boją, A już nie wiedzą, co to dawne lutnie: — O! jak im cicho… tym duchom, jak smutnie! Nawet gdy ujrzą zaszczepione drzewko Przez siebie w sadzie, a dziś już stuletnie, Nawet gdy wróble ze srebrną podszewką Lecą — i słońcu w takt migają świetnie, Jak gdyby jaką niewidzialną śpiewką Takt miały dany — i w gorąco letnie Spadają w gęste korony czerechów, By harfy srebrne, pełne swarów, śmiechów: O jak im smutno! bo oni nie mogą Odlecieć dalej, aż odlecą z nami — Taki takt w locie, nim się loty wzmogą, Poeci muszą uczynić pieśniami, Jak tym wróbelkom czyni Bóg… O! srogo, Srogo nas uczy Bóg i krwią i łzami Latać nad domy i pola i sady, Wydając jeden Boży ton z gromady. Lecz do powieści!… Gdzież mój stary Grusza, Cześnik? Co zrobił z oddzielną komendą? Czy się gdzie w boju jeszcze zawierusza? Czy mu już Parki wrzecionami przędą? Choć szorstkie ciało, piękna w sercu dusza! Byłaby szkoda, gdyby ci, co będą Jak on na stratę komenderowani, Tak nie umieli jak on paść… nieznani! Z hufcem się swoim wyprawił i w długi Jar wjechał ów to za Sasów dygnitarz; Więc jar ów ciemny, wzięty we dwie smugi Gór, tak się ciągnął, jak czarny korytarz; We środku strumień srebrny, co kolczugi Odbił, a dalej… jak to sam wyczytasz, Były przez chłopów położone tamy Wodzie, co w srebrne rozlała się plamy. ……………………………………………. ……………………………………………. Pieśń VII Cieszmy się w Bogu, i niech ta pociecha Poematowi mojemu odbierze Te smutku wiecznie wtórujące echa, Gdy o przeszłości grzmi harfa. Grabieże, Mordy — rzeź, krwawa gruszczyniecka strzecha — To wszystko są sny… Korsuńscy rycerze Także nie więcej mają życia w sobie, Jak ognik z trupów tańczący na grobie. A jednak dziwna jest piękność w oddali I w perspektywie poetycznej. — Sawy Kozacy szli po moście i błyskali, Bo zachód słońca właśnie świecił krwawy; Lirnicy w liry swoje dziko grali, W Korsuniu pełno zgiełku, gwaru, wrzawy; Dziedziniec pełny Żydów i Cyganów, Szlachty, Kozaków, żebractwa i panów. Pod śliwą właśnie stoi prosta ława, Na niej Potocki regimentarz siedzi, Jak sułtan, z wielkim bursztynem — Pan Sawa Zdjął kołpak, stanął jak wykuty z miedzi; Twarz jego smutna i od słońca krwawa; Chciał mówić… z własnym językiem się biedzi, Spojrzał wokoło… o Boże litości! Gruszczyński siedzi stary pośrzód gości… Na jego twarzy spokojność wesoła, Zapewne nie wie nic o własnym domu; Pewno wyjechał przed porankiem z sioła. Żeleźniak z wieścią nie dał ujść nikomu… Nad spokojnością srebrzystego czoła Zdała się wisieć chmura pełna gromu. Sawie się zdało, że trupa zobaczył — Odszedł — białego konia rozkulbaczył, Łzy strąca z oczu i klnie. — A tymczasem Potocki wielką gotuje wyprawę Na hajdamaków, co pod bliskim lasem Obozy swoje rozłożyli krwawe. Z ranną mgłą myśli napaść i z hałasem, Jak wrony, kiedy lecąc czynią wrzawę. Ledwo na zamek spadły mgły wieczora, Zaczął czarować kule Wernyhora. Zamek zabłysnął we środku czerwono Od wielkich ogni, gdzie lano ołowie; Skry ognia, nimfy, ognistą koroną Wirzą się, wieżom siadają na głowie — Płynących się chmur oczerwienia łono; Czasami gwiazdy — jako aniołowie Przez czerwień chmury spojrzą srebrną twarzą, Czasami skrzydło albo miecz pokażą. Starzec trze lirę krwawą i wybucha Z strun nieruszonych jakaś pieśń złowroga, Tajemniczego pełna w sobie ducha, Zakrwawionego pełna w sobie Boga… Szlachta na szablach swych oparta słucha, Kozactwo czasem odwrzaśnie, aż trwoga Pada na pany, co przy stole siedzą I smaczno chłodnik zabielany jedzą, Jak Leonidas — co czarną polewkę Jadł w Termopilach. To mi porównanie Przerwało nagle moją dziką śpiewkę, I żmudne ludzkiej gliny pozłacanie; Żupan tych ludzi musiał mieć podszewkę, Albowiem złoto było na żupanie; A jednak widząc, co jest dziś z narodem, Boję się… aby wiatr nie był pod spodem Żupanów. — Ja sam pilnie się otulam, Aby nie podjął wiatr żupanu ducha — Dlatego z myślą gdy najbardziej hulam, Pod myślą są łzy… łzy — nie żadna skrucha! Nad zabitymi ja się nie rozczulam, Chyba że ogień z mogił ich wybucha, Jak te Mojżesza iskier piramidy, Co do ojczyzny wiodły nowej — Żydy… Z tych ciał otrutych przeze mnie zgnilizny Sądzę, że taki słup płomienny wstanie I zaprowadzi żywych do Ojczyzny Prędzej, niż prorok… i wyspowiadanie Emigracyjnych wnętrz… Są różne blizny, Których rozcięcie i poodmykanie Więcej dobrego zrobi, jak ja sądzę, Niż dowiedzenie przez księży, że błądzę. Wreszcie potrzeba czasu w różnych rzeczach, Już jedni leżą, drudzy jeszcze klęczą Na wulkanowych czołach i na mieczach Przed jakąś dziwną niewidzialną tęczą; Co do mnie, ufam w słowiańskich narzeczach, Że Boga w służbie wojskowej wyręczą, I Narodowy Dziennik z całym dworem Nie będzie nigdy niebios Monitorem, Ani wojskową gazetą… Sam nie wiem, Dlaczego mówię tak… lecz mam przeczucie; Czuję trumnianym pachnący modrzewiem Naród, i w trumnie grające zepsucie… A jednak — pod tym mogił chwastem, plewiem Jest jakieś dziwne, ciągłe, głuche kucie, Pod narodową słyszane mogiłą, Jak gdyby serce ludu w kamień biło. W północy — wstają mi włosy na głowie, I zadziwiony słucham — i to słyszę, Co muszą Boscy słyszeć aniołowie — Jakąś okropność przyszłą, co kołysze Światem… i miastom zapala na głowie Straszne korony… Czujcie (ja wam piszę Z ciemnego duchów świata list przestrogi) Ludy, bo wkrótce będziecie jak Bogi. Co rozwiążecie wy w żelaznej dłoni, To rozwiązanem będzie… już na wieki. A kto odejdzie od was — gdzie się schroni? Z was będą góry, doliny i rzeki I morza, które wiatr na słońce goni; Z was port zatraty będzie i opieki, Z was będą cienie jak morza rozlane, Z was nad morzami słońca latarniane! Czujcie! bo tętno już waszego chodu W uszach wysokich ludzi — grzmi wyraźnie. Na górach z cegieł i na igłach z lodu Słuchałem… a duch swoję wyobraźnię Przestroił wówczas na harfę narodu, Me nienawiści dawne i przyjaźnie Poddając twardej jedności… dlatego Myśli me same się gryzą i strzegą. Nie wy, Cheruby, co miecze z łuczywa Macie, z papieru złotego przyłbice, Których nie Pan Bóg, lecz człowiek używa, I wami sławy wysokiej kaplice Oszyldwachuje… przed tym, co się zrywa Jak wiatr, i w oczach niesie błyskawice, Nie wy, brytany, wejścia mi bronicie! Ja jestem gwiazdą życia — co o świcie, Skąpana w krwawej jutrzence, wychodzi Różana — a dzień będzie wtenczas biały, Gdy ja zagasnę. — Duch w cierpieniach rodzi I w gniewie — ale w gniewie tak wspaniały, Jako Bóg chmurny, gdy piorunem godzi W najwyższe czoła alpejskie i skały. Kto chce w pioruny wstąpić i w błyskanie I śnić to, o czem śnię… niech przy mnie stanie! Na tych wyżynach ducha jest ponura Dla serc stroskanych cisza; tu ja czerpię Ogień i maczam w ogniu orle pióra; Tu na księżyca rumianego sierpie Piękności dawnych nieśmiertelna córa Rozwidnia oczy me, a kiedy cierpię, Przeszłości dawnej cień na szczycie skalnym Stawia i czyni przede mną widzialnym. Tak widzieliście próchnem wysrebrzone Dębów umarłych wnętrza — i kaplice, Rumaki białe w polach wystrzelone — Kozaków — księży — szlachtę i dziewice. Ariost by patrzał sam na te szalone Miłostki, boje, szturmy, nawałnice, Rycerzy przy kielichu i w podróży, Którym za cały czar — fantazja służy. Zaczarowanych palm tu nie ma wcale; Dęby i sosny i brzozy rodzime Odbite w stawów podolskich krysztale Reprezentują mi nową Solimę. Z krzyżami złotych miast i wież nie walę, Dla prawdy nagiej wielką mam estymę, Do rymu nigdy sensu nie naginam, Nie tworzę prawie nic, lecz przypominam. Więc Mnemozyno, pomóż… niech przypomnę, Gdzie mój bohater został? — Rzecz nie lada! Człowiek, co takie podróże ogromne Odbył, ten musi jeździć, jak ballada, Na upiorowym koniu: siodło skromne, Dwie kości na krzyż, a tam gdzie się siada, Mała czaszeczka ludzka, co wyszczerza Oczy błyszczące, jak żar, spod rycerza. Siodła dziś takie w modzie, oraz z czaszek Robione w modzie są dzisiaj puhary; Ja sam się złowić raz dałem jak ptaszek I piłem z trupiej głowy tokaj stary; O czem tak wiele już było baraszek, Że… dalej, pani Muzo, — okulary Tęczowe włóż mi na nos, niech wypatrzę Znów bohatera mego na teatrze Wypadków. — Szekspir mówi, że to życie Scenicznym bardzo jest podobne zmianom; Bóg, jako wielki widz, siedzi w błękicie, Suflerstwo dawnym zostawił kurhanom. Mimo to jednak jest bardzo obficie Złych dram… a pierwsze role, dane panom, Najgorsze! — smętną uderzeni stalą, Bez żadnej rzymskiej gracji z nóg się walą. I gdyby u nóg kochanek, wpatrzeni W oczy błękitne albo w czarne oczy, Rzucali duszę swą pełną płomieni Z harfy westchnieniem — Lecz nie… czerw ich toczy! Śmierć ich zastaje w szambelańskiej sieni W zielonym fraku!… czasem ich przeskoczy W biegu tańcząca królowa szkieletów, Takie zrobili niskie progi z grzbietów! Ale czas wrócić już i do porządku Przywołać rymy, chodzące samopas; Poemat mój szedł tak dobrze z początku, Kiedy był głodny — teraz, kiedy popas, Zdaje się, że mu znów zabrakło wątku. Każda z tych moich strof, jak blady topaz, Oszlifowana w różne kostki rymu… Lecz muszę z panem Beniowskim do Krymu. Gdzieżem zostawił go? — Tak! przy księżycu Ujrzał rycerzy błędnych koczowisko; Zbroja błyszczała na jednym szlachcicu — Zbyt rzadkie na ten już wiek widowisko. Beniowski z miłym uśmiechem na licu, Widząc, że kuchnia była bardzo blisko, Zsiadł z konia i rzekł: — „Czy wolno zapytać, Kogo mam honor i przyjemność witać?…” Na to pancernik gruby, lecz ostrożny Jak Litwin: — „A Wać kto sam, Mości Panie?” — „Jestem Beniowski”, rzekł, patrząc na rożny Rycerz. — Tu drugi rozpoczął śpiewanie Opowiadając, że się zwie wielmożny Borejsza, że ma wielkie zachowanie U Radziwiłła i wieś do przeżycia I bardzo grzmiącą, wielką sławę — z picia. Dodał, że posłem jest, do Krymu jedzie Zaprosić Chana w całe sto tysięcy Tatarów, wrzkomo tylko na niedźwiedzie, Tylko na białe niedźwiedzie, nic więcej. — W tym sensie książę Karol po obiedzie Ręki swej własnej mordując książęcej, Napisał list do Chana, w najdziwniejsze Essy… i z listem wyprawił Borejszę. Przydał mu także Tatara spod Waki, Syna jednego Mołły, na tłumacza; Są to od dawna zagnieżdżone ptaki W Litwie, lud prosty; lecz jeszcze oracza Pozłota wschodnia trzyma się — i znaki, Które na twarzach rycerstwo wytłacza, Widome dotąd, z wieśniaczego lica Błysną, jak krzywych mieczów błyskawica. Gdy ostrzy kosę taki Tatar stary, To nieraz stanie i w dźwięk się zasłucha; Sosny mu wtenczas szumią, jak sztandary, A chmury w oczach, jakby skrzydłem ducha Mahometańskich wojsk pędzone mary, Idą na północ; a gdy kosa krucha, Osełkiem tarta, na puszczę zabrzęczy — Ałłach! il Ałłach! z puszcz, jak echo jęczy. W Tatarze wtenczas, jak w ognistym ptaku, Palą się oczy — stepy przypomina I słone jakieś jeziora Kipczaku, O których tylko wieść z ojca do syna Przeszła po mglistym i tęczowym szlaku, Który nad głową ludu już zaczyna Gasnąć i zorzę zdejmować różaną — Aż w ciemnej nocy — bez pamiątek wstaną. To wtenczas próżno już śród mogił pola Głupim poetom budzić lutnię smętną; Zostawić lepiej ją skrzydłom Eola, Nieprzewidziane z niej dobędzie tętno; Lub skowronkowa ją przyszłości rola Zaśpiewa pieśnią dziwną, nie namiętną I tak spokojną, jak wiośniane szmery, I tak wysoką, jak grające sfery. Taką pieśń dziwnej do smutku podniety Śpiewają czarny modrzew z czarnym cisem, Tuląc skrzydłami wygnańce meczety I groby z dawnym Koranu napisem; Kamienie z ziemi tak podniosły grzbiety, Jakby wstawały na sąd przed Eblisem, Wszystkie na słońce obrócone wschodnie, O wschodzie błyszczą z trawy, jak pochodnie. W powietrzu smutny półksiężyc blaszany Do nieba zda się wznosić srebrne ręce, Za grobowcami prosząc, co spod ściany Meczetu, jako pochodnie jarzęce Palą się ogniem do Pana nad Pany, O jego życiu i ranach i męce I o tem, jako z ludzi był najkrwawszy, Pierwszy raz głucho w ziemi usłyszawszy. Każda tych liter nieznajomych zgłoska Zda się w ten kamień coraz głębiej wrywać. Jeśli to prawda, Rodzicielko Boska, Że umiesz serca zranione odkrywać: Ty na ten księżyc, który się tak troska O groby swoje, musisz przylatywać I w ogniu zorzy, jak róża Jericho, Na tym meczecie smętnym kwitnąć cicho. Z twarzą do nieba wzniesioną, śród lasu, Nad muzułmańskim cmentarzem ty stoisz I słuchasz sosen smętnego hałasu, A złotą z twych rąk rosą kwiaty poisz, Aż groby życia płaczące i czasu Ty spokojnością swoją uspokoisz, Jak smutny obóz kamiennych namiotów, Ten smutny cmentarz bez bram i bez płotów… Przy jednym z takich cmentarzy syn Mołły, Pan Abdulewicz Hamet się wychował; Potem go ojciec dał, by pańskie stoły Nakrywał, pańskie kolana całował. Młodzieniec wyszedł z Radziwiłła szkoły Jak flet przedęty; dzikie serce schował Głęboko w piersi przed szlacheckim gminem, I pierś Radzwiłła nakrył karmazynem… I myślał, że już jako kuropatwa, Gdy głowę w śniegu pochowa i oczy, Myśli, że już ją pies ani też dziatwa, Idąc z podjazdem, nie dojrzy, przeskoczy; Tymczasem w śniegu skryć się rzecz niełatwa, Ani też rybie w lodowej przezroczy Znaleść schronienie przed rybaka ością, Ni wśród pijaków ukryć się — z miłością. Łatwiej wulkanom wybuchnąć na morzu I znów się tylko kryć pod falną skałą; Łatwiej kwitnącym różom na bezdrożu Niebiosom liście i woń oddać całą, Niźli na pańskim pijackim przydworzu Przed ludźmi miłość jasną i nieśmiałą Ukryć! Tem bardziej tę strofę zaostrzę, Mówiąc, że w księcia się zakochał siostrze… Przypadkie takie są zbyt gęste: Tasso, Żukowski, ruski belfer i poeta, Który balladę odział wielką krasą — (Podług mnie jeszcze nie wielka zaleta…) W rosyjskich rymach pachnie skwierne miasso, A wiersze są — jak pasy zdarte z grzbieta Knutem… prześliczny język… ale razem Pachnie mi żywym mięsem — i Kaukazem! Lecz język piękny, pełny dyjamentów W Puszkinie… w panu Sękowskim podłości… Dziś, jak słyszałem, pisze pan Lermentów, Który pół życia na Kaukazie gości — Takich do niego car doznaje wstrętów, Do niego i do laurowej parości, Która nietknięta nożem i nożycą Może rość i być kiedyś — szubienicą… To o poetach ruskich. — Car jest wspólnik Poetów, jest Minosem, estetyką, Szleglem; na niego patrzy pan Kukulnik Tragedię jaką zamyślając dziką, Za sceną bowiem stoi karaulnik Z ogromną pałką, szablą lub motyką, Z kibitką, z wielkim budników ogonem, Jak Débats i Jules Janin z felietonem. Benkendorf-Reviev, pismo zdrowych sądów, Największy robi ruch w czasowych gwarach, I sądzę, że ta konnica z wielbłądów I z krzywych, bladych ludzi w okularach, Którą zjadł piasek nadkaspijskich lądów I ziemia w spiekłych pochłonęła szparach, Owa konnica do Chiwy dramatów Posłana, była wojskiem z literatów. Czysty Furieryzm i zastosowanie Falang do krajów nieznanych zdobycia! Szkoda, że w piasku zginęli bałwanie Ci w okularach ludzie, co odkrycia Mogli porobić ważne. — O! Słowianie! Długoż pod knutem wytrzymując bicia, Drżąc jak otruty pies, co tylko skomli, Będziecie słuchać grających na dromli Poetów!… Piszczą, jak pod korkiem szklanka, Na jakąś dziwną nutę, niby świeżą; Prawda i piękność stoi jak wygnanka, Harfa się stała skrzypka… urna — dzieżą… Tam znów uczony miły Czech, pan Hanka, Pieczętuje się… tu mi nie uwierzą Hermafrodyty, Słowiano-Polacy, Że na pieczątce Hanki są — Kozacy!… Pod Kozakami mu służy za motto Słóweczko małe, lecz bardzo dobitne: „В перед”… Nadzieja jest nadzwyczaj złotą I mędrca w sfery unosi błękitne. Chciałbym, ażeby — nim mu Parka Kloto Nić życia i badania starożytne Przetnie — ażeby mu zrobili rajem Ten świat Kozacy jego dwaj — z nahajem! Niewiele żądam… aby w jego domu Postojem tylko stanęli dwaj Dońce! Bóg widzi, złego nie życzę nikomu, I tych, co ludom zapalają słońce Laurami… rad bym ochronić od gromu; Innych, co jako piekła są obrońce, Rad bym uczynić na tym lauru drzewie Liściami… Strofę tę pisałem w gniewie — Czy zmazać? — nie! na Boga! niechaj stoi W dantejskich moich strof gryzącym tłumie! Czech, co Kozaków myślą w Renie poi, Choć Niemiec, może głos ludzki zrozumie. Ja wracam pod las, gdzie rycerze moi Jedzą — przy dębów rozwahanych szumie, Siedząc na srebrnej księżycem lewadzie Kwiatami wonnej. Już miesiąc się kładzie Do snu, a oni jeszcze zgodnie gwarzą, Jaki to będzie wiek dla Polski złoty, Gdy z niej Barszczanie całą hańbę zmażą, Wyrzucą Moskwę i króla za płoty… Tatar, na księżyc obrócony twarzą, Przemawia hymnem czarownym tęsknoty Do miesięcznego blasku, i uśmierza Serce słowami wielbłądów pasterza… O! ileż razy, ognisty proroku Boga, śród twoich wielbłądów klęczących, Z księżycem srebrnym w rozgorzałym oku, Musiałeś dumać tak, gdy z fal gorących Wychodził krwawy par na kształt obłoku I snuł po stepie… Królu konających! Wiara twa odlatuje i zostawi Hymn taki smutny, jak echo żurawi… Wkrótce Słowianin z twoich wież postrąca Śpiewaki, Boga śpiewające imię; Z wież twoich zrzuci białe półmiesiące, Na piersiach twoich odalisk zadrzymie. Na falach twoich twoja flota drżąca Stoi, jak wojsko upiorów olbrzymie; Chciałaby zakryć twoje piersi całe Spróchniałym żaglem — królestwo spróchniałe. Próżno — o próżno! rany tajemnicze Rozryły twoje nieszczęśliwe ciało; Twoje mi śmiercią już blade oblicze Umarłych moich ojców przypomniało I tę godzinę, gdy byli pod bicze Dani, jak Chrystus… i gdy w nich konało Serce… i gorszą jeszcze, niż skonanie, Tę — gdy przestali wierzyć w zmartwychwstanie. Przez podobieństwo śmierci, przez tę ciszę, Co się nad tobą teraz rozpostarła, Zabłądzonemu w twoich palm zacisze Serceś mi wzięła, moje łzy wydarła! Meczetów twoich płacz wieczorny słyszę, I po tem śpiewie wiem, żeś nie umarła, Ani się podłym uklęknieniem spodlisz, Bo patrzysz w słońce i o śmierć się modlisz! Niech ci zgon będzie słodki — a w pustyni Pod namiotami kiedyś Arab stary Powieścią swoją wielki płacz uczyni, Twe księżycowe śpiewając sztandary, Gdy z wiatrem nieśli je Salahedyni Przeciwko złotym krzyżom innej wiary. Araby ogień obsiędą stepowy I będą słuchać, smutne chyląc głowy; Lub zapatrzeni w jasnych gwiazd orszaki, Które od wieków nie zmieniły chodu I są dla ludów rodzonych, jak znaki, I takie same po zgonie narodu. Tymczasem płomyk wstający z kulbaki Palcami gasi olbrzymi król lodu — I gaśnie państwo białego księżyca, Jak w poemacie Dziadów druga świéca. Pieśń moja gaśnie także, z tej posępnej Barwy nie mogąc wyjść na blaski świtu; Smutek ma w sobie tyle siły wstępnej, Że coraz wyżej w krainy błękitu Prowadzi — a więc do pieśni następnej Odsyłam wszystkich ciekawych pobytu Ambasadorów moich śród meczetów I gór, co mają wszystkie kształt sonetów. Więc tu, kochany czytelniku, chciej się Zatrzymać… nieco odpocząć wraz ze mną… Jeśli wesoły jesteś — z ludzi śmiej się; Jeżeliś smutny, wiedz, że się daremno Smucisz… Gotuj się być na Kikinejsie I Czatyrdachu; w noc zupełnie ciemną Samego z moją Muzą cię zostawię, Jeśli przyrzeczesz, że… (żałuję prawie, Żem przyrzekł) jeśli przyrzeczesz na cienie Ojców, że… zresztą, jak chcesz… dosyć stara, I panna!… zaraz mówi o hymenie, Za gorsem kontrakt ma ślubny; Ikara Złowiłaby za skrzydła i sumnienie; Zaraz się pyta, jaki twój ród, wiara, Majątek… i wnet łączy się akordem; Mówią, że już raz była za milordem. Tak mówi Dziennik Narodowy; — przeczę! Ostrzegam wszystkich was, że jest dziewicą! Nawet zaręczam… Lecz oczyma piecze, A głowę nosi swą pod błyskawicą. Dlatego chociaż mnie przed ołtarz wlecze, Wolę w ciemności żyć, niż z taką świécą Usque ad mortem… kirielejson kirie! Nie żonę mieć przy sobie — lecz Walkirię. Pieśń VIII Jak zajechali me ambasadory Do Krymu — nie wiem… ale pan Borejsza Mówił, że spotkał na stepie upiory, Dropie, limany, a rzecz najdziwniejsza, Z bodiaków wielkich i kolących bory, Od których puszcza białowiejska mniejsza; W tej puszczy wielkie skrzydlate połosy I ludzie, którzy mają płaskie nosy. Później to… w Litwie… o swojej podróży Mówiąc, — jak Ariost jaki nie rymowy, Mówił, jak okręt pośród wielkiej burzy Płynąc podpierał i dopłynął zdrowy… Jak spotkał rybę, co łeb miała kurzy, A zresztą była kobietą prócz głowy, A ogon wielki gdyby u Sylena — Szlachta krzyknęła wnet, że to Syrena! Na co Borejsza zgodził się, u stołu To było — wtenczas wszystko prawdą zda się; Mówił, jak chciano go chmarą popiołu Zdusić na wieży, a on się na pasie Spuszczał, tnąc w górze ten pas, a u dołu Sztukując; potem napomknął w nawiasie I od niechcenia, że tej sztuki sztucznej Przyczyną — był mąż jeden trzy-buńczuczny I rogal; bowiem o jedną godzinę Spóźnił się ze swą popiołową wieżą… Tak mówiąc, wino połykał i ślinę, Mrugał oczyma: „Niechaj mię uderzą Pioruny, jeśli kłamię! — niechaj zginę!…” Zaklęcia, którym dziś nie wszyscy wierzą… Lecz w owym czasie dobre i bezpieczne Śród ludzi, którym już dziś światło wieczne Przyświeca. — Mówi wszakże pan Trentowski, Że nie należy kłamać… ja tak sądzę; I ten poemat drukuję bez troski O duszę moją, nigdy w nim nie błądzę… Wszystko jest albo prawda — lub sen Boski, Przez odemknięte słoniowe wrzeciądze, Jak mara z tęczy, z niebios wychodząca O cichej porze, przy blasku miesiąca. Zamykam oczy… i widzę… i piszę, Co widzę… W jednym zrujnowanym chanie, Przy którym smutna palma się kołysze, I źródło szmerem swym radzi na spanie… Wszystko na Wschodzie ma ogromną ciszę… Wszystko ze światła złotego ubranie, Mury ze złota zdają się, choć gliną Są oblepione — i grożą ruiną… Na murach dziwne desenie lekkości Przydają wieżom i ruinom wdzięku; Wszystkie się zdają ze słoniowej kości, Że od nimf były niesione na ręku I postawione śród palm zieloności Cudownie, śród harf aniołowych dźwięku, Jak ta w Lorecie Matki Boskiej skała, Która na skrzydłach złotych przyleciała. W chanie więc, który dawniej był moskitą, Dziś chanem (tak się zwie karczma na Wschodzie) Pod jedną wielką framugą rozbitą, Gdzie wierzchem niebo w słonecznej pogodzie, Jak turkusowy szlak, albo koryto Szklanne, zrobione wodociągów wodzie, Spokojnie płynie nad głową podróżnych, Ambasadory… w kształtach bardzo różnych Ci leżą, inni siedzą — trzech ich było, I czas spędzali swój nie najzabawniej, Serce w nich troską, utrapieniem biło, I chleb swój własny jedli najniestrawniej; Polskę czuć było już wtenczas mogiłą, Nie przyjmowano już posłów jak dawniej, Lecz jak żebraka albo jak natręta, Witały małe w ruinach ptaszęta… Wróbel wesołym witał świergotaniem, Może dlatego, że jadł kiedyś zboże Polskie; jaskółka, że pod stalowaniem Polskim rodziła się przy jakim dworze; Jeżeli żuraw — to z powinszowaniem Przyleciał, spytać na cudzym ugorze Posłów w podartym chodaku i szacie, I smutnym śpiewem wrzasnął: — jak się macie? O! miecze w ręce… jeszcze raz! i na te Krainy dajcie runąć z krzykiem Huna! Wróćcie nam, groby, husarze skrzydlate, Niech nam Czarnieckich całych odda truna! Godzinę tylko, Boże! niech brodate Z mogił powstaną dzieciny Peruna I hej! przez dawne Attyli bezdroże, — Godzinę tylko życia, wielki Boże! Za tę godzinę, ja oddam ci… Nie wiem, Co mógłbym oddać Bogu?… Anioł zgonu Przyjdzie po wszystko i pod różokrzewiem Albo pod liściem drżącego jesionu Położy żądzy spalone zarzewiem Ciało, bez żadnej myśli — i bez tonu… Serce bez bicia, oczy bez światłości, I zostawi tu nad nim… *duszę kości*. Dwie są albowiem podług Niemców; jedna Duchowa, leci od ciała daleko; Druga się błąka tu nad ciałem, biedna… Płacze, Styksową przedzielona rzeką Od siostry… aż kto pacierzem wyjedna Lub ją anieli od ciała odwleką Za włosy z cichej, różanej mogiły, Tak kocha ten dom młodości i siły… Ten wiersz z Homera kradnę, ten ostatni; Niegdyś płakałem nad nim… Zdaje mi się O Sarpedonie mówi… śpiewak bratni Mickiewiczowi — ale miał w kirysie Rycerzy, którzy byli bardzo stratni I szafowali siłą, życiem; gdy się Zmienili trochę Litwini dzisiejsi, Będąc troszeczkę lepsi — ale mniejsi! Jednak w tej cudnej epopei żyją; W ich lasach trąba gada… Boskie trąby Odzywają się wnet w sosnach i wyją, Patrzcie, jak ten żubr od pękniętej bomby Cofa się; patrzcie, jakie wianki wiją Z wiejskiego kwiatu wiejskie dziewosłęby; Słuchaj i patrzaj, bo jako zjawienie Litwa ubrana w tęczowe promienie Wychodzi z lasu. — Z taką chwałą Potrącał lutnią ten śpiewak Litwinów, Że myślisz dotąd, że to echo grało, A to anielskich był głos serafinów. Grzmotowi jego niebo odegrzmiało! Chociaż Gofredów nie miał i Baldwinów, Ani mógł morza wiosłami zamącić, Ani księżyca z wież krzyżowych strącić; Jednak się przed tym poematem wali Jakaś ogromna ciemności stolica; Coś pada… Myśmy słyszeli — słuchali: To czas się cofnął i odwrócił lica, By spojrzeć jeszcze raz na piękność w dali, Która takiemi tęczami zachwyca, Takim różanym zachodzi obłokiem… Idźmy — znów czasu Bóg postąpił krokiem. Ale ten napis łatwo startej krédy Niechaj zostanie! a ten co przeczyta, Niech sobie wspomni, żem na piramidy Wchodził i deptał to, na czym czas zgrzyta; Że nieraz końcem Pelidowej dzidy Zrobiona trumna jest — albo rozbita. Wąż Laokoński, który gryzł bez przerwy, Syty — wlazł znowu pod tarczę Minerwy. Nie budźcie, niech śpi! — Mówiłem więc w rymie, Jak moje posły w starym siedzą chanie; Borejsza w upał południowy drzymie, Hamet się w ptaszków zasłuchał śpiewanie; Beniowski wielkie zamiary, olbrzymie Buduje w myśli: — dziś ma posłuchanie U Chana Krymu, u Kierim Giraja; Gotuje się więc z mową — i zaczaja. Przypomniał wszystkie sobie z retoryki Figury; Chana chce podejść wymową — Przypominając, wyszedł na brzeg dziki, Gdzie słońce było mu nad samą głową. Z dala szum morza i żurawiów krzyki I Bakczysaraj z koroną palmową, Z minaretowym lasem, stał pod górą, Lekko gołębi migocących chmurą Owiany. — Smutno! o, smutno samemu Na morskim brzegu, gdzie się fale kładą, Śpiewając ciągły hymn Nieśmiertelnemu, Który pustynię roześwieca bladą Gorącym słońcem! smutno tam jednemu Z europejskich pamiątek gromadą Śród gorącego pustyni kobierca Błądzić z strzaskanem sercem — lub bez serca… Jednak jest jakaś duma, co podnosi Czoło północnych ludzi, gdy po świecie Wicher nieszczęścia ich jak liście nosi — Zniszczyć nie może, Pan Zbigniew był przecie Kochany; wiedział, że ktoś Boga prosi Za nim, że go wiatr pustyni nie zmiecie Bez śladu, wziąwszy pod swych skrzydeł loty, Jak zwiewa błędne w pustyni namioty. Wiedział, że w Polszcze ktoś pamiętać będzie, Błądząc nad stawem, gdzie srebrna topola Osłania groblę; że zawsze i wszędzie Dusze kochanków, jak harfy Eola Albo pod niebem gdzieś, jak dwa łabędzie, Latają razem, choć je smutna dola Rozłącza tu na ziemi i rozgania; Wiedział to i te wszystkie porównania… Pełny więc melancholii szedł po brzegu; Wtem ujrzał dziwną rzecz i zbladł na twarzy Patrząc… I mój rym także stanął w biegu, A nim opiszę tę rzecz, słowa waży. Niech mi żurawie zabrzmią hymn noclegu, Niech pełny księżyc krwawo się rozżarzy I stanie jedną czerwoną pochodnią Nad wiedźmy temi z piekła i tą zbrodnią! Arabki dwie, w koszulach czarnych, spod zasłony Patrzące na świat dziko i jaszczurczo, Siedzą na ziemi, jak dwie czarne wrony Albo jak żaby w ogniu, gdy się skurczą, Śpiewają dziwnie i dziwnemi tony Albo zaklęcia jakieś ciemne burczą, I palą dzikie bladym ogniem zielska. Pomiędzy niemi główeczka anielska, Główeczka tylko leży, ale żywa; Oczki błękitne w niej ciągle latają, Czasem się z ziemi jak gołąbek zrywa, Złote jej włoski już powietrze krają Jak dwa skrzydełka; ale rzecz straszliwa, Zlęknione złote piórka opadają, Nie mogły podnieść z ziemi białej róży, Która zasypia — i znów oczki mruży. Anioł lub jakaś nieszczęsna istota Leżała w mocy czarownic zaklęta; Rzucały ciągle na nią garście błota, Mogiła z piasku, jako bąbel wzdęta, Wstawała… z ogni piramida złota Lub jak kręcony miecz, z płomieni kręta Stała z ogromną powagą ogniową Nad Arabkami dwiema i tą głową. Pan Zbigniew dobył szabli — brzęk żelaza Spłoszył dwa widma czarne, i z wybrzeża Odlatywały żółte jak zaraza, Jakby na skrzydłach czarnych nietoperza; Na piasku żadna nie została zmaza, Tylko ten ogień, jak piekielna wieża, Tylko ta główka leżąca na ziemi Z oczkiem niebieskim i z koralowemi Ustami… Oczka otworzyła, żywa, Na Beniowskiego głos; ten leciał z krzykiem, Jak rycerz, który strasznych wież dobywa, Wołając… polskim wołając językiem: „Stójcie! to zemsta jest jakaś straszliwa! To pewnie jaki Basza z sercem dzikiem, Syryjczyk, lub Cylijczyk, lub Natolak!…” Na to krzyknęła główka: „Ach! Pan Polak?” Beniowski stanął i otworzył usta. Gdyby weń piorun uderzył, nie więcej Zląkłby się; ale trwoga była pusta, Poznał to zaraz rycerz najgoręcej Zagrzany; wnet mu stanęła Prokusta W myśli — Medea — Cyrce, jeszcze więcej Kobiet z historii dawnej, starożytnej, I na szabli się oparłszy błękitnej, Rzekł: „Polak jestem… tak, i Podolanin, A ty kto, biedna?” — „Ja także z Podola, Rzekła, targuje mnie teraz poganin, W haremie ciężka czeka mnie niewola! Obaczył mnie już także Moskal, Panin, U tutejszego na poselstwie króla. I ten mnie także kupić chce, targuje; Ale ja skonam albo się otruję. „Jestem szlachecką córką, dom nasz cały — Może słyszałeś o Gruszczyńskich dworze? Hajdamaki nas w dzień napadli biały, Ojca nie było, my same w komorze Kobiety, kiedy rznęli, my krzyczały, Matkę i babkę i maleńkich — Boże! Nie mogę o tem ja oświecić Pana, Ja patrząc, byłam sparaliżowana. „Kozak mnie jeden, jak kawałek drzewa Wyprostowaną wziął, i dał popowi; Pop kupił, teraz przedać się spodziewa, Jeśli mnie piasek ten wrący uzdrowi. Co dzień mnie błotem, jak widzisz, odziewa; Co dzień mnie straszny dreszcz przechodzi mrowi I we łzach oczy się nieszczęsne topią, Gdy mię w ten piasek włożą i zakopią. „A jednak biedna lękam się ozdrowieć, Udaję zawsze martwą i kamienną. Oto jest cała moja, Panie, spowiedź. W tym błocie skwarnym leżąc, jestem senną; Od słońca tego lękam się osowieć, Taką ma dla mnie straszną twarz płomienną, A jeszcze gorzej… gdy noc… chociaż zdrowa, Nie śpię — w mogile mnie pop na noc chowa. „Stary turecki jakiś domek trupa Na górach stoi z okrągłą kopułką, Tam jest nade mną nietoperzów kupa I gniazda z ciągle piszczącą jaskółką; Na drzewie także coś ciągle kołupa, A okno jedno nad glinianą półką, Gdzie mię położą, a drzwi zawsze strzegą, Świeci księżycem, jak twarz umarłego. „O Panie, ratuj mnie! choćby potrzeba Samej się bronić, w noc uciekać ciemną…” Beniowski przerwał: „Niech ogniste nieba! Wstawaj Acanna z ziemi i chodź ze mną, Znajdziesz schronienie i kawałek chleba, A ja przybyłem tutaj nie daremno, Jeśli Bóg przez mię sierotę wspomaga… Wstawaj!” A ona rzekła: „Jestem naga” — To rzekła cicho i głoskiem dzieciny; A rzekłszy, cała się ogniem zażegła, I krew, jak jeden za drugim rubiny, Po uszkach wstydem rozpalonych biegła; Szyja się także stała u dziewczyny Różaną — ale ziemia reszty strzegła, Ziemia ognista, a nie pokazała, Czy była cała różana, czy biała. Beniowski także spłonął, potem zbielał — Widać, że szukał w głowie prędkiej rady; Oczyma smętny w różne strony strzelał, Czuł, że rycerzem był dziwnej ballady. Czy grób rozkopać?… Jakby się ośmielał, Postąpił naprzód… wdaje się w układy Z młodzieńczym wstydem, z rozwagą człowieka; Wtem główka wrzasła: „Aj! niech Pan ucieka!” Na ten wrzask rycerz obrócił się, patrzy — Z pospólstwa chmurą leci pop na czele; Rycerz za pasem miał naboi na trzy Głowy, pomyślał sobie, że niewiele. Obejrzał szablę, jak człowiek, co patrzy Pierwej na siebie, niż nieprzyjaciele; I stanął, patrząc srogo na pohańce — Była to chmura kobiet i rzezańce. Turecki jeden święty, cały nagi I krzywy, oczów pokazywał białka, A w ręku jego była wielkiej wagi Sękata z drzewa darfurskiego pałka; Tłum cały sobie dodawał odwagi Wrzaskiem; lecz w tłumie tym nie było śmiałka: Beniowski więc stał z rycerskim wyrazem Na twarzy, gotów siec po grzbietach płazem. Wtem niespodziana rzecz! Gdzie indziej błoto Rzucają, albo kamień lub kartofel; Chmury — w krainie, gdzie między hołotą Zjawi się jaki szary Mefistofel; Na Wschodzie biała płeć, która jest złotą, Babusz (tak się zwie czerwony pantofel) Zdejmuje z pięknej nóżki i zwycięża Pantoflem… gacha, lub wroga, lub męża. Co by powiedział pan Trentowski, który W swych Aforyzmach ostrzega małżonka, Że każda piękność nowa tej struktury, Jakiej Klorynda była Amazonka, Chociażby piękną była jak Ahury, A miała tyle cnot, co Jagiellonka, Dlatego właśnie, że jest taka chrobra, Nie jest na żonę zdatna ani dobra. Co by powiedział — widząc tę gromadę Z bocianią czarną na nosie kitajką, Którą by każdą wziąć mógł za Palladę, Zwłaszcza że dzida jest u Niemców fajką! Niech mówi, co chce — a ja dalej jadę Z tym poematem, powieścią lub bajką I w miniaturze ten bój, jak Izabej, Dam — lecz z szacunkiem zawsze dla płci słabej. Więc, jak mówiłem, już chmura babuszów Czerwonych nagle zaćmiła powietrze; Świstać zaczęły smutnie koło uszów Jak afrykański tuman, gdy się zetrze Z tumanem. Na kształt pierwszych karteluszów Pantofle naprzód przyleciały leksze, Potem ze starych nóg, ciężkie, schodzone, Podbite ćwiekiem czarnym… i czerwone. Jak bomby w ogniu rozgrzane, lub w burzy Z wulkanów głazy, lub aerolity Gdyby z kochanek nóg — listkami róży Takiemi chciałbym być nawet zabity, Jeden mi taki trzewik teraz służy Za lampę; płomień wspomnień w nim ukryty Gore… w różanym ukryty atłasie, A tak maleńki jest, jako oko w asie. O! gdyby takie, z listków róż robione Sylfów trzewiczki padały mu w oczy… Pewnie by krzyknął: niech w różach utonę, Niech mię zakryją, niech mnie blask zamroczy! Ale ogromne babusze, czerwone, Jak ogień albo grad, co żyto tłoczy, Albo pioruny z alpejskich obłoków, Albo też chmura latających smoków, Z dołu i z góry krzyżują się, lecą — Świata nie widać, słońce nawet ćmi się. Próżno w nim gniewy się gorące niecą, I zęby o ząb zgrzytają tygrysie; Zamyka oczy — one ciągle miecą Ten grad, za którym wszystko w oczach mgli się; Zrazu się wahał — potem się ośmielił I z pistoletu na wiatr w górę strzelił. Wrzasnęło wojsko wiedźm, turecki święty Upadł i zaczął wić się… paralityk; Lecz pop prowadzi znów na bój zaczęty Baby — szanowny pop — jakiś polityk, Który chciał, aby pan poseł był wzięty, A stąd przed Chanem by uniknął krytyk I kar na popy we wschodnim kościele, Których oskarżą de raptu puellae. „Jaki wstyd będzie, krzyczy, gdy Giaurowi, Co widział Chana małżonkę w kąpieli, Zostaną oczy we łbie! Co Chan powie? Jak się z was będą małżonkowie śmieli! Ranioną babę święty wnet uzdrowi; Ja dam na tytuń.” — Tu blask karabeli Mignął mu w oczach; uderzony płazem Padł okręcony, jak wężem, — żelazem. Taka w niej była giętość, w owej szabli, Którą Beniowski przypasał do boku Mścić się ojczyzny… więc na kształt korabli, Łamał się rycerz śród szarego tłoku; Aż uczuł coś we włosach na kształt grabli I coś kociego razem uczuł w oku, I coś ciężkiego obciążyło łokcie — Były to ręce kobiet i paznokcie… Reszta tej walki i rycerza wzięcie Nie opisane jest w mojej kronice; Sądzę, że gdyby nie miał był na wstręcie Rąbać pałaszem takie czarownice, Byłby zwyciężył. Więc na dyjamencie Ryć tę szlachetność lwią! Jeśli krytyce Jaki bok słaby tu w tych rymach podam, To odwołuję się wnet zaraz — do dam… Niech sądzą, niech się litują, niech płaczą, Niech utyskują na los, piszą treny; Niech ten kawałek paznokciem naznaczą I odczytują w dzień słoty, migreny. A pewnie same sobie wytłumaczą, Dlaczego dał się wziąć przez te Syreny; I rzekną: „Ach nieszczęsny — to go broni, Że na tę biedną płeć nie podniósł dłoni!…” Tak, to go broni — bo ja mam ważniejsze Rzeczy i muszę rzucić bez obrony; A sam do Chana prowadzę Borejszę, Lutnię na wyższe nastroiwszy tony. Gdzie o ojczyznę chodzi, rzeczy mniejsze Muszą ustąpić — więc choć zasmucony Rycerza mego wzięciem… kropki kładę… A sam Borejszy śpiewam ambasadę. Chan krymski Kirym Giraj, jak cytryna Żółty… wąsy miał długie, jak sum, kare, Ciało na szyi jak czerwona glina, A oczu kocich, jasnych, takich parę, Jak u tygrysa — dobry starowina, Ale o buńczuk bardzo dbał i wiarę; Ministra także miał przy swoim boku, Oba siedzieli jak duchy — w obłoku. Rzekłbyś, że Pluton z brodatym Charonem Siedzą i palą tytuń — w środku sali Rozkwitła fajka wywróconym dzwonem, Jak kocioł, gdzie się dusz tysiące pali. Dwa węże w kocioł wetknięte ogonem Do ust im lazły, a oni je ssali, Smakując bardzo to, co bursztynową Szyją wziął z kotła gad i oddał głową. Oba siedzieli niby na przydworzu, Choć nad głowami wisiała framuga: Widać im było i błękit na morzu, Gdzie lekkie skiby szły od wiatru pługa; Widać meczety, kędy to dwurożu Dyjamentowe światło wiecznie mruga, Jak wiersz Bohdana, gdzie w ciągłym przymusie Pała różowy brylant — na turkusie. Jak turkus bowiem było niebo wschodnie, A turkus nawet taki bardzo rzadki. Tatary moje więc siedzą wygodnie, Nie ściany mając wkoło, ale kratki Z drzewa, przez które czasem jak pochodnie Łysnęły… oczy panny lub mężatki, Oczy gruzyjskie, pełne, skrzące, duże — I usta, czasem nie usta, lecz róże. Ciekawość taka żonom pozwolona Na Wschodzie, byle twarz zakryły samę, Pokazać czasem wolno trochę łona Przez rozciętego wskroś gorsetu bramę — Ale twarz zawsze ściśle zasłoniona, Jak miesiąc, gdy nań ziemia rzuci plamę. Szczęściem, że nawet teraz już na Wschodzie Ten obskurantyzm twarzy nie jest w modzie. U nas trwa jeszcze… nie w kobiecym stroju, Lecz w poetycznych szkołach, ale szkoda Na świegocące te wróble naboju. Niech katolicka sobie płynie woda! Niechaj używa wiersz dawnego kroju! Niech epopeją nam piszą z Heroda, Z biblii całej porobią obrazki I o potopie też napiszą… kazki! Co do mnie — wolę Rafaela loże I te sufity, gdzie nad ludzką głową Wisi w tęczowych blaskach dzieło Boże, A taką sztuką odświeżone nową, Tak nieśmiertelną, że umrzeć nie może, Lecz o Jehowie będąc — jest Jehową, Iskierką Jego treści dotykalną, Ludzkim filarem wspartą — i widzialną. Ja kiedym w górę spojrzał, to przestrachem Zdjęty myślałem, że w braku sufitów Niebiosa wiszą otwarte nad gmachem I te kolumny są bez żadnych szczytów. I chciałem myśli tytańskiej zamachem Zbić to zwierciadło czynów i błękitów, Gdzie powtórzone wisi Boskie dzieło I trwa… a nasze co chwila — zginęło. O tym to cudnie malowanym gipsie Mówił Jan święty, że będzie zwinięte — Mówiąc o kartach ksiąg w Apokalipsie, Gdy trąby zagrzmią, fale staną wzdęte, A Bóg światowi powie: w gruzy syp się! A grobom powie: stójcie odemknięte! A tym sufitom: skrzydłami się nieście W niebo, bo z myśli i z nieba jesteście! O biedny Rzymie, jak ty w Słowianina Pieśni wyglądasz niemyślący, karny! Na toż to przysłał Bóg Attyli syna, Aby gitary tam dźwięk taki marny Rzucił na wiatry?… a tam jednak glina Z Grachów… i z duchów stoi obłok czarny Na Koloseum; księżyc je upiększa, Lecz jest jak tylko jedna z tarcz, nie większa Od Brutusowej. Z taką to koroną Stoją ruiny, czarne i zębate. O! prawda, że tam ptaszków pełne łono, Że im powoje stanęły za szatę; Że tam krzyż duma — i gromnice płoną; Że tam, kędy lwom odmykano kratę, Dzisiaj (widziałem sam biedny wygnaniec) Wypada jakiś ksiądz, mnich, obłąkaniec — Rzuca się, pieni, klnie i Carbonari Krzyczy… la gente d' inferno! i zgrzyta — Sam jak hijena jest albo wilk szary, Na żar położy więźnia i wypyta; Do domu na kształt dymu albo pary Wciśnie się, zyzem tygrysim powita, Pieczenię zawsze nadybie gorącą, Spowiada panią… uwodzi służącą. I taki brudny czart czasem się chyli I z pyłu lice odsłoni pomnika; Ten pył, co leciał przed wojskiem Attyli, Przed kopytami Hunów, Alaryka I nakrył dawne miasto, nim przybyli; I jako ten grób, co się sam zamyka, Zniknęło, cudzej uchodzące właści I utonęło przed mieczem w przepaści. Dzisiaj dobyta kolumna nie cała Pyta się biedna cicho: „A co w Rzymie? Czy mi czas było, abym zmartwychwstała? Czy macie jakie na grobowcu imię, Abym go strzegła ja i nad nim stała, Ja co widziałam mogiły olbrzymie I wiem, co dola ludzi niepowrótna, I jeszcze po nich jestem dzisiaj — smutna…” Tak pyta, gdy ją podnoszą na drągi I stawią znowu czołem na gwiazd wianek. O mój Bohdanie — ja ci tam posągi Pokażę smutne piękniejszych poganek; Ja ci pokażę dawne wodociągi, Co idą, jako tłum Samarytanek, Niosąc na głowie dzbany, korowody Dzbanów! lecz wszystkie na głowach bez wody… Choćbyś był jako Chrystus upragniony, Pić ci nie dadzą, zostawią u studni; Ja ci pokażę od Tybrowej strony Rzym, co się myciem swej bielizny trudni, A nie trudni się obmyciem korony, A syczy, kiedy się dzień rozpołudni, I gdy nań blaskiem przeraźliwym pała, Jak wąż, co głowę ma na kłębku ciała… O miserere! jam go widział z góry Et de profundis — wiem, jak widać z grobu! Zielony on jest, a w płaszczu z purpury, A w ręku uschły kwiat — z świętego żłobu; Nad nim z ognistych smoków lecą chmury, A z Dantejskiego nosi płaszcz wyrobu, Dominikańskim mieniący się jadem, A każda w nim nić — czartem albo gadem. O mój Bohdanie! pod ten, co się skłębia, Płaszcz, i sam przez się jest wiecznie ruchawy, Ty lecisz z dziwną prostotą gołębia, Chciwy napoju — i blasku i strawy… I myśli się twój koń trwogą nie zdębia! Żeś jest niewinne dziecko — znać z postawy; Dlatego piecza i strach mię o ciebie, Bo ten okropny duch żegnaniem — grzebie… Ja byłem mędrszy z żurawi łańcucha, Kiedym się zerwał sam i poszedł przodem; A byłem, gdzie dwie srebrnych fontann bucha, Przed gmachem wielkim i kolumn ogrodem; Ja wtenczas silną różdżką mego ducha, Co w środku ma kwiat — choć okryta lodem, Zakląłem źródła, tak że w tej potrzebie Anioły złote mi dwa dały z siebie… Z tęczy, co wiecznie swoją wstążką pęta Skrzydła fontannom i włos im ubielą, Wyszły anioły przewodne, bliźnięta, Wyszły i wiodły w kościół Zbawiciela; I tę kopułę, która już pęknięta Jak czaszka w grobie ludzka się rozdziela, Wzięły na skrzydła złote, nad tułaczem, Abym nie zwalił jej echem i płaczem. Więc póki stałem pod ogromną banią, To ją trzymała para jasnolica; Wysokość — z piekieł równałem otchłanią, Bo ta kopuła — to Alp rówiennica! Chmury stukają w okna, idąc na nią, I do kościoła wchodzi błyskawica, Pioruny wchodzą jak nawałnic wodze, Spotkawszy kościół powietrzny — na drodze. Potem bóg Perun, wróciwszy w Łotysze, Puszczom i sosnom blady opowiada: „Na chmurach się tam las krzyżów kołysze, I kościół w chmurach stoi i nie spada — Choć ja i wichry, — moi towarzysze, Ja i me dzieci, piorunów gromada, Bierzem go w ręce, w skrzydła, z kolumn rwiemy I tu na puszcze litewskie niesiemy. Ale zwycięstwo kiedyś przy nas będzie, Tu na piorunach czerwonych przyleci; Marzanny w nim się zagnieżdżą łabędzie I orły będą w czerepie mieć dzieci… ” — Tak mówi Perun — ja wiem, że zdobędzie Błyskawicami to, co próchnem świeci; Dlategom bronił gmach od zaginienia I aniołami ubrałem sklepienia. A teraz wybacz, Cezarów mogiło, I wy, Piotrowych fontann Świtezianki, I ty, wisząca na powietrzu bryło, I wy, kolumny, jak Pelejad wianki, Stojące w chmurach… i ty, świata siło, Krzyżu pokorny! i wy, dawne szranki, Gdzie lew z Chrystusa walczył apostołem, Wybaczcie, żem się na was oparł czołem… Strudzony byłem i smętny — lecz znowu Wielkim popiołem posypawszy ciemię, Znów do mojego powrócę narodu, Do pieśni, ludzi malować i ziemię; Znów do krymskiego pójdę półostrowu, Rycerzy moich posadzić na strzemię I nieść w pożarne Ukrainy łuny Tych, którzy na mój głos powstali z truny. Pieśń IX Więc gdy Borejsza przed czerwonym Chanem Stanął: przeżegnał się naprzód dwa razy I stanął prosty jak drąg przed Dywanem Z tłumaczem, który czekał na rozkazy. Potem się ze swą godnością i mianem Zaprodukował i rzekł te wyrazy, Które w lot muza nieśmiertelna chwyta: „Daj temu psu list księcia — niech przeczyta!” To mówiąc, papier wydobył z cholewy, I podał ów list dziwny przez tłumacza; Minister, który stał jak anioł lewy, Wziął list i wejrzał weń okiem puhacza. Litery były w nim rajskiemi drzewy; Pomalowany był, jak pasmo tkacza, Gdy na czółenka różnych blasków bierze I nicią złotą przerabia szkaplerze. Diabełki miasto liter, dziwolągi, Floresy, różnym świecą atramentem; Z tych arabesków były różne ciągi, A list fantazji był dziwnym odmętem. Książę się Karol pisząc klął, że ongi Sam u Sułtana z młodu był skrybentem; Na słowo szlachta zaręczyła dziarska, Że po turecku pisze — lecz z tatarska. Ale minister Chana na kulasy Spojrzawszy i te dziwne malowidła Ujęte w różne klucze i nawiasy, Gdzie A chwytało wielkie B za skrzydła, Skręcił na palec wąsy dwa jak pasy, I twarz mu dziwnie pomarszczona zbrzydła, I ząb mu koci zaczął o ząb zgrzytać; Na co pan poseł rzekł: — „Nie umie czytać!” Ani przypuścił, by Pan na Nieświeżu Nie umiał pisać, czekał więc responsy. Wtem przyniesiono wielki pilaw ryżu; Minister kręcił papier — a Chan wąsy. W Krymie nie spieszą się tak, jak w Paryżu; Gardzą tam słowy prędkiemi i pląsy; Wypadkom Bożym otworzona brama, Rzecz każda robi się… aż zrobi sama. Tymczasem ludzie jedzą ryż, sorbety Piją i palą czarny tytoń dżebel; U pasa noszą złote amulety, Świat uważają ten za smutny szczebel Do nieba. W myślach nie grzebią jak krety, Pod katolicki też nie biorą hebel Mądrości; lubią wiersze pełne słońca I poematy trwające bez końca. Wniesiono więc ryż i przyszły śpiewaki; A pan Borejsza do Abdulewicza: „To polityki wielkie te sobaki! Nie chcą od razu nam trzasnąć, jak z bicza; Co odpowiedzieć myślą na list taki. Ja zaś z mojego pokażę oblicza, Że nie dbam o nich; lecz proszę Acana, Wyzwij ode mnie ich na próbę dzbana. „Jeśli nie szelmy i nie knują zdrady, Niech w wino zajrzy ta wąsata morda! Zwyciężonemu ja podam układy, Do mnie należeć będzie złota Orda; Ochrzcę psów, będę chrzcił całe gromady, A potem wprawię do polskiego korda, Potem i haracz na tych psów nałożę. Wyzwij — bo gotów jestem wypić morze. „A że, jak sądzę, ten pies niepozorny Nie ma u siebie takiego kielicha, Jakim jest sławny kielich mój klasztorny, Który raz tylko był przez skórkę mnicha Wypit aż do dna… łajdak był pokorny, Ale to była tylko skryta pycha, Bo zadrwił ze mnie, a z jego obrotów Widać, że wypić piwnicę był gotów — „Jeśli więc taki kielich nie istnieje W państwie, które zjeść można jak piernika, Niechaj w ten kocioł węgrzyna naleje (Wskazał na lulkę) — sądzę, że zamyka Trzy garnce… nie upoi… lecz rozgrzeje… Cóż Waćpan czekasz? czy mnie masz za ćwika? Wyzwij! — że niosę mu bój, już zobaczył, A Waćpan jesteś na to, byś tłumaczył.” Jak to wyzwanie w tatarskim języku Brzmiało, ja nie wiem; musiało nieść trwogę. Chan chwilę siedział jak na wężowniku, Gryzł wąsy — nogę założył na nogę; Potem na galiun spojrzał, jak do krzyku Otworzył usta i rzekł: — „Pić nie mogę. Samby Saladyn, Omar ni Hilderim Nie wypił takiej beczki — Ałłah Kerim! „W Koranie także stoi, że człek spity Jest jak na ludzi waląca się wieża, Albo wieprz skórą Adama przykryty, Lub miecz, co w oczy ojcowskie uderza. Więc ten pies wartby zostać wnet ubity Na miazgę w głębi wielkiego moździerza, Który w Stambule stoi — gdzie Salamon, Nasz Sułtan, tłucze Muftych jak cynamon. „Ale ja Giaurów, psów *min belud*, Lachy Oszczędzam jeszcze z wielkiej wspaniałości, I wziąłem nawet ich pod moje pachy, By nie zginęli: — więc nawet z litości Zagram z tym starym mopsem w święte szachy; Albo niechaj się tu jak pies umości I z jednej lulki piersi poi własne, A tak się spije, jak pies… nim ja zasnę.” — Tu klasnął; czarny zaraz wszedł rzezaniec I galiun szarym nasypał haszyszem. Litwin wyzwany rzekł: — „Tylko pohaniec Pies dymem poi — musi być hołyszem! Niech no przyjedzie do mnie ten za……. Ja go z ministrem jego towarzyszem Tak spoję kiedyś, krupników gorących Dawszy, że nawet tych psów ochrzcę śpiących. „A teraz będę palić, co on pali. Choćby piekielny tytuń był, nie spoi.” To mówiąc, usiadł; cybuch mu podali — W środku już szysze zapalone stoi. Tymczasem Hamet wzrok wodzi po sali, Coś mu się w oczach miga, coś się roi, Jakieś wspomnienia, których się sam wstydzi: To, o czem w Litwie roił — teraz widzi. Przez złote kratki zajrzał do ogrodu, Stamtąd go miła, cicha woń zawiewa; Kwietnego na twarz coś zachwycił chłodu, Usłyszał — coś mu jak w dzieciństwie śpiewa, Coś szumi, jak pieśń własnego narodu. Ujrzał fontanny, jak trzy srebrne drzewa Stojące cicho między zielonemi, Zda mu się, że on kiedyś spał pod niemi. Może złudzenie duszy, którą z dala Piękność ojczyzny czarodziejstwem wabi, W czar zaprowadzi i wyjść nie pozwala, Jak gąsienicę całą ojedwabi Tęczami. — Spojrzał: księżyc się zapala Na Czatyrdachu, i zrennicę słabi Ogromnym kręgiem, w których nieco róży… Jakby zjawisko nowe, taki duży. Witaj mi, gwiazdo! właśnie w tej altanie, Którą buduję z duchów i rycerzy, Twoje mi srebrne potrzebne błyskanie; Czasem twój promień jako miecz uderzy I przez zieloność do nimf się dostanie Alabastrowych; nawet do tej wieży, Gdzie śpi Danae, oczki mrużąc ładne, Nawet tam deszczem strof lunę i wpadnę. O! świeć, księżycu! bo mi czas z rycerzem Do Polski wrócić, do rycerskich szyków, I moje orle pisklę odziać pierzem. Więc wam opowiem z dawnych pamiętników, Jak mu cud przyszedł w pomoc nad wybrzeżem Euksynu, i z rąk wydobył Krymczyków. O uwolnieniu jego z rąk Tatarek Z ambony ludziom powiadał ksiądz Marek. Tej samej nocy, gdy w Borejszy głowie Kręcił diabelski haszysz bardzo mocno, Tej samej nocy jedni pastuszkowie W poleskiej puszczy swą wigilię nocną Odprawowali; — noc była w połowie, Godzina, w której bardzo jest pomocną Zdrowaś Maryja śpiewana żałośnie Za duszę w czyścu — i ogień przy sośnie. Mieli więc ogień i głośno śpiewali Pacierz — a blisko strumień mruczał srebrny, Właśnie jak dusza, co się w czyścu żali, Że tych pastuszków pacierz jest potrzebny, I wierzba srebrna kąpała na fali Złote listeczki. — O tem ksiądz wielebny Mówiąc z ambony, płakał; wierzba biała Także, choć mówić nie mogła — płakała. Konwalie białe, cicha mgła i rosa, Trawy zapachem dyszały od kwiecia, Gdy oto z wierzby trefionego włosa Wybiegły jedna, potem druga, trzecia Gwiazdy błękitne, i nie szły w niebiosa Po niebie latać i trwać przez stulecia, Ale nad wierzbą stanęły w lazurze, Dwie obok siebie stojąc — trzecia w górze. I tak w żurawi klucz uszykowane Jaśniały, aż las zajaśniał w promyki. I przyszły panie dwie w błękit ubrane, I pod wierzbami ucichły strumyki, Jak ja — gdy nagle brzmiąc na lutni stanę Słuchać, czy oklask przyjdzie albo krzyki, A potem znowu zaczynam nierychły: Tak właśnie owe strumienie ucichły. A one smutne przez ów strumień złoty Podały sobie ręce, mówiąc: Ave! A obie były tak pełne tęsknoty, Jak strumień i las; a miały postawę Lekką, jak gdyby mogły iść w poloty, Lecz oswojone były i łaskawe; Jedna twarz miała czarną, druga bladszą, Pastuszkom zdało się, że we śnie patrzą. I wszystko zdało się snem w cichym lesie Na mchach i białej konwalii, pod drzewem Płonącem w światła cudownym okresie, Gdy się witały ze łzami i śpiewem. Jedna pytała drugiej — co ją niesie? A każda rzekła: „Jestem krwi wylewem I ogniem grodów owiana gorących I drżę, królową będąc konających.” — „Królestwo moje, rzekła matka czarna, Wyniszczone jest mieczem i płomieniem; Ptaszęta małe, gdy lecą po ziarna, Znajdują pola siane kul nasieniem. Ja jestem matka ludzi gospodarna, Zbieram, co sieję, i nad pokoleniem Umarłych — moje wysłałam anioły, Męczennikami napełniać stodoły. „Przyjdzie godzina, że ich dzieci dzieci Nad plonem tego czasu wzniosą lament; Lecz teraz wszystko jak liść z drzewa leci, Kościołów krew nie broni i sakrament; Kagańcem swoim śmierć kościana świeci, A przed nią czarne dusze lecą w zamęt; I nad tem wszystkiem stoję — ja królowa, I patrzę ze skał moich z Poczajowa. „Przychodzą matki w śmiertelnej koszuli I przed ołtarzem moim klęczą krwawe; Ta krzyczy: wczoraj syn mój legł od kuli, O! wskrześ go, wskrześ go! — druga woła: ave! Płód mój nożami z żywota wypruli, Poskarż się za mnie! — trzecia mi na ławę Rzuciła parę niedoszłego płodu Prosząc: nakarm je, bo umarły z głodu… „We mgłach srebrzystych, gdy stepem przechodzę, Spotykam jakieś jęczące gromady; Ludzie okropni bez rąk są, jak wodze Tym, co na rękach pełzają jak gady; Inni umarli zostają na drodze I są zabójcom strasznym jako ślady; Inni bez twarzy wzdychają z rozpaczą, Bez ust się modlą i bez oczu płaczą. „O siostro moja! morem ja owiana I czarna dymem smętnego jałowcu, Do mego Dziecka krwawego i Pana Każę się często nieść, i na grobowcu Siedząc, mam dziatek umarłych kolana Pełne — nie mówię, na jakim manowcu Zbierałam kwiaty ludzkie nieszczęśliwe, Lecz On je widzi u nóg — te nieżywe. „I taką ma twarz, jaką w Nazarecie, Kiedy się żegnał ze mną mówiąc: Matko, Idę już umrzeć!… a mnie zorze trzecie Pod oliwami zastały i chatką, A jego już nie było… i na świecie Stał krzyż, nad uczniów płaczących gromadką, I słońca ani księżyca nie było I grób był krwawą, lecz pustą mogiłą…” Tak się skarżyła siostrze, a zadana Turecką szablą na twarzy obraza, Po której uśmiech pozostał i rana, Stała się teraz widną, jako skaza Nowo boląca. Druga zadumana I w sercu niosąc mieczów trzy żelaza, Oczu z mlecznego nie spuszczała pasa. Wtem ciche, krągłe światło wyszło z lasa. Pastuszki, patrząc niby w jasnowidzie, Rzekli do siebie, tuląc swe kożuchy: „Czy widzisz? do nich z lasu słońce idzie…” Potem zamilkli — bo przytomne duchy Głos odebrały. Więc jak na Egidzie Minerwy widać jakąś twarz i ruchy Oczu i włosa, co w stalnym błękicie Świadczą, że środek tej tarczy ma życie; Tak w słońcu owem był środek i plama Światłu owemu czyniona z człowieka. Był to ksiądz Marek — twarz jego ta sama, Jak zawsze, wielka otwarta powieka; Ale szedł we śnie — i straszliwa szrama Od dyscypliny krwią gorącą ścieka, Otwartej piersi tworząc straszny przerys W krople pół zaschłe… długie, jak berberys. Widać, że będąc na nocnej modlitwie Wpół obnażony, może na pół senny, Po jakiej rzezi widzianej lub bitwie Zasnął — a jego duch tylko promienny Wyszedł i w słońcu złotem szedł po Litwie Przez czarne, smutne lasy, do Gehenny Wędrując może — lecz to, co go niosło, Słońce, stanęło przy wierzbie i rosło. A ksiądz znalazłszy pod nogami ziemię, Na kolana się rzucił na konwalii, Tak, że pokazał już nie twarz, lecz ciemię, I krzyknął: — „Idę z rzezi i z batalii. Zwątpiłem, pierwszy raz poczuwszy brzemię Mogił na sobie — O! wołajcie z Galii, Z Rzymu i z Azji… i tych, co za morzem, Bo nas mordują, rzną mieczem i nożem! „Królowy niebios! wy nad strumieniami Cicho w lilije białe rozkwitnięte; A miecz nad nami i pożar nad nami! Dzieło upada, choć mądrze poczęte. Duma rozerwie wszystko, wszystko splami! Panięta nasze, jak pawie nadęte! Ja do pacierzy nastroiłem wargę, Lecz będąc u stóp waszych, niosę skargę. „Potocki bruździ — nic więcej nie powiem; Ale Potocki bruździ, w czarty wierzy, Regimentarzem chce być — nad pustkowiem! Będzie! bo pustka się na wszędy szerzy. Niechże upadnie przed księżyca nowiem, Na którym wasza srebrna stopa leży! Niechże się schyli duszą cichą, szczérą, Przed Bogiem — nie przed szatanem i lirą! „Ta lira… w trumien znaleziona rdzeniach! Już jej głos serce narodu osłabił, A na niej szatan czarny gra w płomieniach I luda już pół z Baru mi wywabił! Jak wąż, co błyszczy swą koroną w cieniach I blaskiem ściąga słowika, by zabił, Tak ów kozacki pół-duch na złe radzi I swoją smętną pieśnią gdzieś prowadzi „Na zaginienie! Brońcie od pożarów I od powietrza nas, ach! i od głodu! I brońcie jeszcze nas, Panny, od czarów I od tej dumy, co z Barskiego grodu Już oberwała wichrem las sztandarów, A sama chce być zbawczynią narodu. Nadłamcie dumie miecza, skruszcie rogów, Zostawcie Boga nad nami — nie bogów! „Dajcie mi jedną przynajmniej szablicę Świętą, a ja z niej wielką tęczę zrobię. Tęczę i wiecznie trwałą błyskawicę, Świecącą teraz i później na grobie, Gdy położymy w proch zmęczone lice, Nie zostawiwszy nic jak proch po sobie, I duszę w Boże oddawszy ramiona, A nasze długo słyszane imiona „Oddawszy dzieciom. — Poseł mój szwankował W Krymie, i musi… ciężkie więzy dźwiga; I tego brońcie, bom go umiłował !…” Na tym zakończył mój ksiądz pacierz wiga Papisty; potem w księżyc pocałował, Co pod nogami Matek Boskich miga, I był od swojej złoto-jasnej ściany Wzięty, weselszy już, bo wysłuchany. Nazajutrz słońce, strzałą brylantową Zajrzawszy w celę cichą Karmelity, Obudziło go z bardzo ciężką głową, A był na kwaśne jabłko cały zbity I pokapany nie berberysową Jagodą, ale własną krwią okryty, I dyscypliny także znalezione Przy nim — leżały mokre i czerwone. I zdało mu się, że śpiąc chodził lasem, A nic nie wiedział, że chodził istotnie W koronie złotej, z wielkim tęczy pasem. Wreszcie zapomniał. — Jakiś pan tnie-po-tnie Do jego celi cichej wszedł z hałasem I z wódką — było na dworze wilgotnie; Ksiądz się nie bronił, łyknął gorzałczyny I ten sen w duchów uleciał krainy. Lecz skutek? — skutek, jak się to pokaże, Był na tym nawet świecie dotykalny. Wkrótce będziemy z moją pieśnią w Barze, Wtenczas ujrzycie sami, że fatalny Był pacierz księdza. Runęły ołtarze, Kościół, i z niemi ten ksiądz runął mszalny; Lecz ksiądz przez swoje to dokazał cudy, Że regimentarz z czartem runął wprzódy… Ut videbitis. — Jak pięknie owiewa Woń cudów młodość mego bohatyra! Anieli patrzą przez palmowe drzewa, Jego więzienie w blaski się ubiéra, Hymn Betleemski nad głowami śpiewa, Z duchów się złotych wiąże jakaś lira Pod sklepieniami i blask bursztynowy, W tym blasku róże, światełka i głowy. Był to sen tylko — ale nie zepsuta, Wrąca młodości krew sny takie daje. Pan Kaźmierz leżał w jednym Marabuta Grobowcu. — Wschodnie przebiegając kraje, Kiedy mię noga wielbłądów niekuta Niosła w piekielne stepy albo raje, Stanąłem na noc raz w grobie, i dobrze Spałem na martwych pościeli i ziobrze. Była to wielka w żywocie pociecha Zasnąć, a jeszcze większa, wstać o wschodzie I otrząść włosy senne z prochu Szecha I zostawić go w mogilnej gospodzie, Nie dawszy mu za nocleg nic — prócz echa Z tej pieśni, — w obcym dalekim narodzie Śpiewanej. — Ludzie z księżycową twarzą W mogiłach swoich wschodnich gospodarzą, Przyjmują na noc smętne wędrowniki, Czasem przez wieczne nakażą zapisy Karmić ptaszęta — stąd są ciągłe krzyki Wróblów, i ciągle pełne ziarna misy I ciągle różom miłosne słowiki Na cmentarzowe latają cyprysy, I ciągle szpaki po grobach gawędzą O trupach, którzy karmią i nie spędzą… Lubiłem zwiedzać takie gospodarstwa Umarłych, szpaków podsłuchać rozmowy, I słyszeć różne ich o zmarłych łgarstwa, Bo pochlebiają; a posępne sowy, Grobów latarnie, senatory carstwa, Z grobów posępne pokazują głowy I zegarowe, wielkie, krągłe lice I oczy, co się palą, jak dwie świéce. W mogiłce Szecha — był to grób osobny Na górach, z białą kopułą glinianą — Leżał mój rycerz, nadzwyczaj podobny Do męczennika, bowiem go związano; A nad nim śpiewał nocy ptak żałobny Smutniejszy jeszcze, bo śpiewał za ścianą, Zrobiwszy wieczną z słowikami ligę, Oddawszy cyprys im — a czarną figę Wziąwszy za pałac. Jej ogromne liście Ciągle po głowie grobowca łopocą; Ptak umiłował ją sercem ogniście I nie opuszczał nigdy, nawet nocą. W grobie podwójne także było wniście I dwie izdebki; w jednej się szamocą Owe Tatarki strzegące dziewczyny, W drugiej Beniowski — skrępowany, siny, Sam jeden leży na glinie i wzdycha, Któż mu w nieszczęściu srogim dopomoże? Nad nim okropna zemsta, zemsta mnicha! Pod nim umarły! Wspomniał o upiorze, Potem (weselszą myślą myśl odpycha) I tej dziewczynie, co w drugiej komorze Leży i rączki może białe poda, Lecz ma rumatyzm w rączkach — jaka szkoda! W kamień członeczki białe Bóg zastudził; Chociażby chciała wstać i przyjść — nie wstanie, Chociażby wstała, toby się obudził Pop lub Tatarki wiedmy. Chryste Panie! Także Cię rycerz mej powieści znudził, Żeś mu dał rozpacz, grobowe posłanie, Więzy na rękach, łzę, co się nie leje, I odebrałeś w grobowcu nadzieję? A jeszcze gorzej: jakiś gorączkowy Sen przyszedł, zamknął gorące zrennice; Czarne Arabki postawił u głowy, Ubrał je w brody jako czarownice, Zamiast warkocza z włosów dał wężowy, Zamiast paznokci ubrał tygrysice W ohydne i krwią kapiące pazury, Zęby przemienił w kły, zawoje w chmury. Stanęły nad nim, pierś mu obnażyły; Chce krzyczyć… głos mu w gardle stanął kołem; Chciał westchnąć — w sercu pękły wszystkie żyły, Chciał zgrzytnąć — usta nawiane popiołem; Wszystkie uczucia ludzkie ma — prócz siły… Leży, z widmami strasznemi nad czołem. Gdyby już uczuł wreszcie ból serdeczny — Lecz nie — strach tylko ma — i zda się wieczny… Do omdlałości przychodzi — a owe Wiedmy do siebie szeptają — on słyszy… „Odrąbmy jemu, rzekły, mieczem głowę I posłuchajmy, jak krew pluska w ciszy.” A druga rzekła: „Mam krupy perłowe I dorzucimy nieco szarych myszy, I masła nam da jaki kat przekupnik I da nam sadła z psów — zrobimy krupnik…” Beniowski słyszał, czarne gospodynie Jak naradzały się, i uczuł zimno W kościach. Wtem jedna rzekła: „Mam naczynie, Ale jak zrobię tę rzecz… mury hrymną! Czekaj; czoło mu językiem poślinię I zrobię nasz znak nad nim samym i mną…” W Beniowskim serce aż przez sen zakrzepło, Uczuł przy twarzy bowiem twarz i ciepło, Nareszcie usta — ale o! dziwaczne Sny… usta były świeże, miłe, młode, Jako dwie wisznie, co się zdają smaczne, Choć okiem tylko rubinową wodę Pijesz. — O ustach więc tych śpiewać zacznę I wejdę z niemi poeta w ugodę, Aby za wiersz mój lotny bezrozumnie Tak obudziły mnie tu — albo w trumnie. Panny Gruszczyńskiej były to usteczka!… Ona — w grobowcu leżąc z drugiej strony — Biedna, w Tatarek rękach jak owieczka, Która na wełnie ma już krzyż czerwony; A często jednak zachodziła sprzeczka Między leśnemi Idyll Korydony, Na której owcy były śmierci krzyże — Bo matka często je całując — zliże, I sama nie wie, że swem pocałunkiem Od śmierci małe dziecko obroniła. Tak właśnie dziwnym to było trefunkiem, A pewnie temu winna ta mogiła, Że się przed Matki Boskiej wizerunkiem, Przed tęczą swojej myśli pomodliła Panna Gruszczyńska, idąc na spoczynek; Wtem ją obudził wiatr — z niezapominek, Z róż, z tulipanów, z lilii i z bratków, I otworzyła na pół senne oczy I ujrzała się w zawierusze z kwiatków, Które latały w błękitnej przezroczy. Środek powietrza tego był z bławatków, W bławatkach był blask od czarnych warkoczy, Które przechodząc z jaśni do ciemnoty, Brały blask dziwny — rubinowo-złoty… Twarz także była tej przecudnej bieli, Co od błękitu także coś pożycza; Pod pachą byli skrzydlaci anieli, A co dziwniejsza, szata tajemnicza Z aniołów tkana — a na karabeli Trzymała stopy ta postać dziewicza — Stopki tak małe, że z tamtego świata Idąc, zapewne nie chodzi — lecz lata. Przed nią — na ziemi niemocą złożona Panna Gruszczyńska smętne oczki mruży, Jak alabaster, w którym zapalona Lampa rzuciła coś blasku i róży; Wtem święta rzekła do niej: Wstań! — a ona Uczuła, że jej ruch i życie służy, I wnet rączkami, które już nie słabną, Zebrała na pierś koszulę jedwabną, Potem usiadła, a potem uklękła, A potem płakać zaczęła w tym grobie. I wnet ta jasność przecudowna pękła I znikła sennej podobna osobie. Ciemność dzieweczkę klęczącą przelękła, Nie prędko światło ujrzała przy sobie — Był to kagańczyk, który tam szczęśliwie Płonął w żelaznej czarce — knot w oliwie. Wziąwszy więc lampę, wyszła; księżyc w górze Świecił, lecz zdało się małej dziewczynce, Że księżyc ćmiły fijołki i róże, Rzucając nań blask i pył albo sińce; W powietrzu czuła dziwną kwiatów burzę, Widziała różne tęczowe gościńce, Po których odszedł pewnie — anioł biały… Potem ujrzała dwie Arabki — spały! Ohydna ich twarz — bowiem te upiorki Miały zasłonę na czole i brodzie, A po nosach szły z koralów paciorki I dwie zasłony te trzymały w zgodzie. Musiały pływać po wierzchu jak korki Te czarownice, pławione na wodzie; Musiały latać jako nietopyrze, Wziąwszy pod siodło łopaty lub krzyże. Lecz teraz spały, chrapiąc głośno obie, A tak ohydnie chrapią i śmiertelnie, Tak się pazurem jedna w udo skrobie, A druga przez sen tak szczeka piekielnie, Że panna, światło trzymając przy sobie, Paluszkami je osłoniła szczelnie I stała — srebrna dziewczyna w lazurze, Już nie kaganiec niosąc, ale róże. Nagle ją strach wziął, obróciła twarzy I do grobowca szła nazad powoli, Jak smętna dusza, co się na to skarzy, Że wrócić musi do smętnej topoli I grobowcowi ciała być na straży, Aż ją pokuta albo czas wyzwoli I znów odeszle w światy przedstworzenia, Gdzie wyrastają znów dusze z płomienia. Szła więc pod swoje sklepione framugi I schyliwszy się weszła. Już mówiłem, Że w tym grobowcu był katakumb drugi, Gdzie krwią okryty i potem i pyłem Mój rycerz leżał na ziemi, jak długi. Szczęściem, że lampy mojej nie zgasiłem, Prowadząc moje biedne dziewczę ciche Do tego grobu po nocy, jak Psyche. Od lampy płomyk tak się nad nią schyla, Tak się od knotu w powietrze odrywa, Jak duch miłości na skrzydłach motyla, Piękniejszy wtenczas, kiedy dogorywa, Kiedy ostatnia w nim zachwytu chwila Płomieniem buchnie — piękna i straszliwa I nad kochanki czołem się rozwinie Jak płomyk — potem uleci — i zginie… Tak weszła, światło w zmierzch ulatujące Niosąc nad głową — potem go spostrzegła… O! jakie wtenczas jej modły gorące! Jak krew po żyłkach szafirowych biegła! Chciała go zbudzić… więc usta gorące Na czole jemu kładąc, sama legła I jęła więzy rozwiązywać duszkiem, Ustami mówiąc mu: cyt! — i paluszkiem… On też obudził się — lecz patrzcie chłopca! Zaraz zrozumiał, że to nie z jasełek Jaki aniołek, ani z mogił kopca Duch, chociaż stała z koroną światełek. Twarz ta i postać nie była mu obca; Leżał więc cicho, a ona perełek Ząbków bielutkich jak szczurek używa I przegryzione na pół więzy zrywa. Już wolny!… wstaje, otrząsa się z prochu, Ona z kagańcem złotym naprzód leci; Oboje wyszli z grobowego lochu. Tatarki chrapią — księżyc srebrny świeci… O! pomóż ty mi, Dante, i ty, Włochu Z Sorrentu… dwoje tych różanych dzieci Przez te parowy wieść okropnie, sine, Tam, na błękitną jak niebo dolinę… Olbrzymie skały zastępują drogę, Tam nagle potok jęknie i zaszczeka; Świat taki dziki naprzód wziął pod nogę Jehowa, — wprzód nim postawił człowieka, Dawszy stworzonym skałom na załogę Węże, co lały się ze skał, jak rzeka, I po dolinach, gdzie szła noga Boża, Ze swych błękitnych ciał czyniły morza. Wystawcie sobie w tym świecie połosów Duszki dwie, które czekały na ciało, A jeszcze słońca się trzymały włosów, Aby nie upaść na świat, co był skałą, Węży królestwem i bezładem ciosów, Gdzie od świstania wielkich gadzin grzmiało, Wystawcie sobie, że nad tym odłogiem Te duszki drżące dwie idą — za Bogiem… A obaczycie moją smętną parę Po skałach wianą wietrznemi poloty. Wszystko lub białe jak kość, albo szare; Z daleka wiszą czarne wielkie groty, Gdzie pastuch Tatar śpiewa pieśni stare, I trzody beczą, i na księżyc złoty Szczekają głucho psy, — potoków fale Huczą — i płaczą w dolinach szakale, Jak zarzynane dzieci przez Heroda, Szakale płaczą — a psom jak na sprzeczkę. Beniowski zbiega z gór, jak srebrna woda, Na ręce już wziął zmęczoną dzieweczkę; Czasem mu powój kwietny ręce poda, Czasem i ona pomoże troszeczkę, Oczkami skalne przeszywszy obłędy I mówiąc jemu cicho: „Idź Pan tędy. „Tę skałę się Pan, mówi, obejść staraj — Tu mnie puść — sama ten potok przeskoczę — Ostrożnie, mówi, tu mi nie rozparaj Koszulki o cierń (było to przezrocze Jedwabne).” Nagle wrzasła: „Bakczysaraj! Puść mię!” — Zwinęła na czoło warkocze, Koszulę także poprawiła z letka — Jeszcze dziewczyna mała — już kokietka… Do miasta wchodząc, myślała o stroju; Przyszły jej na myśl jakieś myśli grzeczne, Miejskie — a miasto było w świateł roju, I różne wieńce nad nim jak słoneczne Wisiały — różne z tatarskiego łoju Ramazanowe lampy i świąteczne, Z różnych szkieł różnie na niebie świecące, Jak wieńce z kwiatów na szafiru łące. Bo minarety, co je w niebo niosły, Tak były lekkie, jakby owe kwiaty Bez żadnych łodyg i pni same rosły Albo latały; a tak był bogaty Niemi horyzont, że oczy nie zniosły I odwracały się na bledsze światy, Na morze, co swój włos jak owca wełni I srebrem błyska, lub na księżyc w pełni. Czasem piękniejszy tem, że stał na stronie, Minaret, jakby jaki anioł smętny, Stał w swej ognistej z różnych gwiazd koronie, Tem milszy oczom, że nie był natrętny. Beniowski widząc, jak powietrze płonie, Jak miasto gwary różnemi i tętny Spokojność nocy lazurowej miesza, Jak motyl nocny, w blask i brzęk pospiesza, Wpada w ulice gliną i rogożą Sklepione. Pełno świecących sklepików; Osiołki gości po ulicach wożą, Radosnych pełno tłumów i okrzyków; Strzeż się! bo zdepcą i w błocie położą, Gdzie pełno leży zgubionych trzewików… Rzekłbyś, że pod tą żydowską hołotą Drogim krwawnikiem brukowane błoto. Rycerz z dzieweczką ani się ogląda, Leci a dziewczę swe zasłania młode; Niekiedy spotka wielkiego wielbłąda, Wschodnich ubogich krajów woziwodę, Okręt pustyni — jako struś wygląda, Skrzydła ma z worków, a gdy przed gospodę Przyjdzie i stanie, to skórzane boki Leją fontanny dwie i dwa rynsztoki… Czasami wielkim robrontemskrzydlata (Bowiem kobiety wschodnie chcą być grube) Leci ogromna czarna trumna, chata, Jak okręt, co ma parę albo śrubę Schowaną wewnątrz i blisko przelata; Ujrzałeś tylko widmo, czarną szubę, Oczy świecące przez dwa białe kołka, Na dole głowę i ogon… osiołka… Z jedwabnym ciebie minęła szelestem, Oczyma tylko łysnęła — lecz okiem Już myślisz, że cię spytała: kto jestem? Już myślisz, że to Wenus pod obłokiem, Że to jest ogień, który pod azbestem, Pod niespaloną szubą i szlafrokiem Płonie i z drogi cię cnoty oddali, A jeśli dotkniesz go — na popiół spali… Jednak… częstokroć tak nie jest! Rendez-vous Gdzieś na cmentarzu dane — diable myli; Cyprysowemu ją zostawiasz drzewu Cieszyć… i klniesz wiatr, co szubę odchyli. Lecz wtenczas tyle jest wschodniego gniewu, Taki jest wybuch, że dla krotochwili Wrócisz i ogień hamujesz powoli. Dalibóg, Muza moja znów swawoli!… Gawędzi — a wiem, żeście już ciekawi, Dlaczego miasto iluminowane I co mój rycerz, lecąc gniewny, sprawi? Więc tu, ponieważ ta pieśń długa, stanę… A gdy Apollo mi pobłogosławi, Znów nowe laury zasadzę różane, Których mi powieść dostarczy szlachetna. Dosyć — bo strofa to już blisko setna. Pieśń X Kto widział tylko swój dach i swój kurnik I swoje grzędy i swoją parafią, Ten nie wie, co czuć może awanturnik, Kiedy go różne losu gromy trafią; Kiedy poduszkę czasem ma jaszczurnik — Dziś wodę pije, a jutro ratafią. Ta strofa bardzo szanowna i prosta, Przetłumaczona dosłownie z Ariosta. Dant także, drugi poeta epiczny, Mówi: O! szczęsny, szczęsny, co się rodzi I nigdy w życiu za obręb graniczny Swoich zegarów miejskich nie wychodzi! W tym wierszu słychać dźwięk melancholiczny Rodzinnej wieży, który starce wodzi Wokoło domu… piastunki sposobem I nie pozwala oddalić się — grobem. Ale kto zawsze chodził tak, zda mi się Na starca dobry, lecz na czytelnika Zły bardzo; w oczach mu książeczka ćmi się, Nie doczytawszy strof, często zamyka. O różach jemu mówisz i cyprysie — Woli w drużbarta zagrać albo w ćwika. Patrz, jaki los był biednego Torkwata, Ledwo gdzie o nim wie dom, albo chata. Dziś jeszcze jego głos harmonią szklaną Ślizga się, jako Syrena tęczowa, Po złotym płacząc kanale Orfano W ciemnym szpitalu wyjęczane słowa. Lecz moje… i tych dźwięków nie dostaną, I czas je w długim grobowcu pochowa… Więc — a więc piszmy, niech rym będzie świeży! Reszta od Boga i ludzi zależy. Beniowski więc mój, przebiwszy się w tłumie, Dopadł pałacu, drzwi stały otworem; Wschód się w pałacach zamykać nie umie, Lecz dwór jest karczmą — a karczma jest dworem. Więc obłąkany trochę na rozumie Nocną przeprawą i sennym upiorem Zmęczony, pełny rozpaczy i troski — Wpadł do pałacu Chana pan Beniowski. Za rękę trzymał dziewczynę oblaną Wstydu rumieńcem, lecz nadzwyczaj ładną; Spojrzał — Chan siedział na sofie pod ścianą, Przy nim ministry, co lud drą i kradną, A czasem z brody gęstej coś dostaną I wcale tego na paznokć nie kładną, Ale puszczają wolno i z uśmiechem, Bowiem zabijać rzecz żywą — jest grzechem. Ministry stali w kaftanach z czerwieni, Na wszystkich twarzach była dziwna radość; Świateł tysiące, woń drogich korzeni, I wszystkim ludzkim zmysłom było zadość. Almeje także, te córki płomieni, W szat przezroczystych osłonięte bladość, Tańczą przy fontann lazurowych chłodzie Blisko — a drugie daleko w ogrodzie. Zda się, że ciągle się roją i rodzą Z krzewów, z jaśminów, z róż, i znowu nowe Przez rozwidnione aleje przechodzą, Lecąc przez słońca różnokolorowe. W tych słońcach giną smętne, z tych się płodzą I szybkim tańcem zawracają głowę; Królowa tańcu, młodziutka dziewczyna, Płeć miała żółto-ciemną, jak cytryna, Oczy jak węgiel czarne, Indyjanka! Oczy jak dwoje czarnej kawy ziarek, Na głowie na kształt kręconego wianka Koronę, z chińskich jajek i latarek; Zmęczona, tańcu szybkiego sułtanka, Siadła na czarnym Chanie, jak kanarek, A Chan maleńkie złote brał chiryje, Na twarz przylepiał spotniałą i szyję. Muzyka także grała; muzykanty Na różnokwietnej siedzieli rogoży U drzwi, i grali okropne drabanty, Zachowując się z taktem jak najgorzej — Piekielne jakieś muzykalne Danty, Na których ucho się dziś moje sroży; Pomiędzy niemi siedział muzyk dworu, Który w urzędzie był — turbator choru. Więc śpiewał — przy nim siedział cymbalista, Przy cymbaliście siedział bardzo blisko Skrzypak, a raczej Orfeusz lutnista Z wielką glinianą ostrunioną miską, Na której szczypał struny na kształt Lista, Wysoko biorąc ton, a potem nisko; Trzeci — co bardzo mały efekt czyni Na smyczku smyczkiem grał, jak Paganini… Wszyscy z ogromną artystów powagą, Jak gdyby czuli, że świat dzisiaj cały Muzykami jest, jak Mojżesza plagą, Skarany. — Włochy od rulad zgłupiały, Europa także z polityczną wagą Rusza się na głos lutni, na kształt skały — Po bizantyńsku swoje ciało kruszy I serca więdną w niej — a kwitną uszy. Ten wziąwszy opium zapału — dopóki Włoch kastrat — krzyczy: o patria! w ruladach — Czuje się w sercu bohatyrem sztuki, Rad by w podziemnych zaraz być naradach I wnet jak wulkan rzucić w górę bruki, I z mieczem jasnym w ręce iść po gadach, Strawiony takim serdecznym pożarem, Jutro znów głupcem jest… nie karbonarem. Zwłaszcza jeżeli na świecie pochmurno, Klnie świat… i nerwy! O! o! z krakowiaka Zróbcie mi jakie posępne notturno, Z notturna zróbcie coś alla polacca, Bo mi na świecie tem nadzwyczaj *durno*! Przyszła mi także z poczty cała paka Lirycznych wierszy — O! Orędowniczko Polski! Najświętsza Panno! o! kantyczko! Zmiłuj się, proszę, proszę — nie nade mną, Ale nad Polską miej ty zmiłowanie! Więcej nie mówię, bo mi od łez ciemno, I pod oknami także mam płakanie Drzew, które słońca wołają daremno I mają z liścia złotego ubranie… Jesień z liryzmem smutnym przyszli w parze Na moją duszę, jako dwaj grabarze. Chciałbym coś pisać z tym niby zachwytem, Co niby z Boga jest — lecz nie pozwala Ta pieśń, która jest koroną i szczytem Awantur krymskich. Potem przyjdzie fala Nowym czerwonym ozłocona świtem, Szumiąca krzykiem, czarna krwią Moskala. Lecz teraz wiersze są śmiechem przesute, Albowiem śpiewam tatarską redutę. Mimo całego blasku na tym dworze, Gdzie wzlatywały tancerki motyle, Czuć było jakąś dzikość straszną; może Mleko i świeże kotlety kobyle… Mleko to stało w ogromnej amforze, Gdzie ametysty, szmaragdy, beryle Migały w różne ogniste kolory, Ale kwas było gorzki czuć z amfory. Dym także z lulek w kształty się olbrzymie Mięszał; Beniowski więc wpadłszy do sali, Jak olimpijski bóg, w błękitnym dymie Krył się. Wtem ujrzał w rogu kawał stali… O bogi! poznał, pan Borejsza drzymie! Jak dąb litewski, kiedy się powali, Leżał i w tłumie małych charcic krył się, Które lizały mu twarz — poseł spił się. Charciczki małe Chana stoją wkoło, Każda ma pyszczek długi jak gadzinka; Ta liże uszy posła, druga czoło — W mrowisku się zda, uwędzon jak szynka W dymie. W ręku ma jeszcze szablę gołą, Spostrzegł się widać, że to była drwinka — Ów haszysz; nie chciał więc odwlekać, Wydobył krzywą szablę i chciał siekać. Ale sen — śmierci brat… kochanek maku, Ujął go w swoje ramiona. Charcice Uczuły także coś na twarzy smaku, Więc mu lizały, jak mówiłem, lice. Beniowski, widząc go w takim orszaku, Wziął go i wstrząsnął, jak siana kopicę, Potem o ziemię nim jak beczką trzasnął, Lecz pan Borejsza chrapnął — i znów zasnął… Wtenczas Beniowski do Chana — po włosku: „Także to posłów przyjmujesz, Giraju?” Krzyknął: „Nad nami śmierć jest jak na włosku! Przylatujemy tu z krwawego kraju! A ty…” Chan siedział z cybuchem, jak z wosku, I pół spity był w zachwycenia raju; Więc bełknął tylko, zawróciwszy białka W oczach: „Il Ałłach! stłuc w mozdzierzu śmiałka!” Rzekł; i wnet cały tatarski paszalik Wydobył noży, szable, jatagany, A Chan odwrócił oczy, gdzie Moskalik Mały, od Kassi ruskiej darowany, Kozaczka trzepał i na kształt się kalek W powietrzu rzucał, cały połamany, Zda się, że osa lub torban ruchawy, Mający czapkę, buty i rękawy… W Chana się oczach spitych zdaje czasem, Że torban skacze sam — w różne prysiudy, Że czworo goleń ludzkich ma za pasem, A wszystkie w torban chowa, jak do budy; Raz piątką się zda, i znów zda się asem; Kiwa więc tylko głową na te cudy I potakuje; czasem jak z butelki Huknie mu z gardła czkawką: Bóg jest wielki! Tak, Ałłach kerim! Musi być nie mniejszy Od tatarskiego — możny Bóg Moskali! Beniowski szablę chwycił, z rąk Borejszy Wydarł ją, potem zaczął taniec w sali Od kozackiego tancerza skoczniejszy; Rąbie na oślep i po karkach wali — Podłoga już krwią gorącą spluskana, Wszyscy go czują i słyszą — prócz Chana. Ten, ciągle małym Kozaczkiem zajęty, Oczy zamruża i takt ręką bije; Kozaczek czasem mu pokaże pięty, A czasem nogi zarzuci na szyje; Chan myśli, że to ruski derwisz święty, Który tym tańcem swoje grzechy zmyje, Tańcem, co z serca idąc, zda się szczerym; Po raz więc setny huknął: Ałłach kerim! Jest to tatarskie brawo. Pan Beniowski Myślał, że jemu należy wykrzyknik. Z Tatarów robił już makaron włoski, Tak że rozchodził się już bal lub piknik Przez drzwi i okna; miecz się zdawał boski, A gdzie uderzył skrami, cały szyk nikł. Ten wiersz ostatni zły, lecz go podeprze To, że w następnej strofie będą lepsze. Śród gorącego po komnatach boju Beniowski mieczem robi peryferium, Tego po plecach, tego po zawoju Siecze, a naprzód wpadł na ministerium, I tego, co miał departament łoju, Ministra oświecenia, Achmet Derium, Po garbie mieczem zsiekł, tak że minister Utracił cały swój garb, jak tornister. Lecz guz strącony zmienił tylko pana, I wziął go zaraz na czoło koniuszy, Wielki statystyk także Giraj Chana, Który obliczał ścięte Giaurom uszy, Potem na sznurki nizał — dla Sułtana, Który je marynuje albo suszy, Właśnie jak w Litwie grzyby borowiki — A czasem żonom daje na kolczyki. Po takiej sprawie ministerium całe Cofaniem się podało do dymisji, Wymowie szabli przypisać tę chwałę, Że z rządu ludzie ustąpili łysi; A łatwiej zmusić do odwrotu skałę, Kaskadzie kazać — niech stanie i wisi! Powstanie całe kraju przysposobić, Nawet wybuchnąć łatwiej — niż to zrobić. Ministerium więc całe już w odwrocie I muzykanci wszyscy, pole czyste! Mój rycerz chwilę stanął cały w pocie, Wtem ujrzał szabel girlandę — O Chryste! Już na jednego człeka idą krocie, Ponad głowami niosą szable szkliste W rząd ułożone, razem w tył zagięte, Jak fale upaść gotowe i wzdęte. Rząd jeden żółtych twarzy, płaskich nosów, Rząd jeden szabel; idą krągłe koła, Jakby rząd jeden wielkich srebrnych włosów, Które lwom żółtym wyrastają z czoła. W tej błyskawicy podniesionych ciosów Beniowski śmierci zobaczył anioła, Który się zdawał strasznym i wspaniałym, — I stał w tych mieczach, jak w zwierciadle białym. Już idą! rycerz w poprzek się nad głową Mieczem zasłonił i czekał z powagą; Już idą — prędzej, niż wymówisz słowo, Śmierć spadnie; jednak i tu jest odwagą Mieć podniesione czoło, twarz surową, Błyszczące oczy i pierś wzdętą, nagą. Beniowski takim był pod tą framugą, Gdy ktoś mu nakrył głowę — szablą drugą. Spojrzał, lecz nie mógł widzieć dobrze twarzy, Bo ten, kto zakrył go, stał odwrócony; Na turbanie się drogim kita waży, Którą wziął brylant wielki wschodni w szpony; Kaftan miał drogi — i rzekł coś do straży, A nad Beniowskim trzymał miecz obrony, Tak, że dwie szable razem miały włosy I klingi dwie samotne, jak dwa kłosy. Wahała się straż — wtem ów rycerz nowy Do Beniowskiego rzekł: „Potrzeba zdać się!” Po polsku to rzekł, lecz odwracał głowy, Jak gdyby jego oczów musiał bać się; A potem dodał cicho: „będziesz zdrowy I wolny — teraz to nie może stać się; Wyrok na ciebie jest srogi wydany I nie odwoła go wnet Giraj pijany; „Ale się poddaj!” — Tu ręką łagodnie Z rąk mu wyjmował szablę, ale zawsze Twarz swą zakrywał, a mógł to wygodnie Zrobić, bo pan Beniowski widział krwawsze Grożące sobie oczy, wielkie, wschodnie — I damasceńskie i nienajłaskawsze Szable stojących wokoło Janczarów, I do ostatka chciał się bić przez narów. Ciągle więc groził; gdy mu tamten drugi Szalem tureckim nagle nakrył czoło; Chciał się szamotać rycerz, ale sługi Pomogły temu panu z szablą gołą… Wydarto mu miecz; potem legł jak długi, I słyszał cichy gwar tatarski wkoło, Potem go niosły z lekka owe straże Długo przez długie, kręte korytarze. Są chwile w życiu, w których człowiek zda się Samemu sobie bardzo poetycznym: Na skały igle, na ruin terasie, W usposobieniu umysłu wehmicznym; Gdy wołasz szczęścia, stojąc na Parnasie, A echo głosem ci melancholicznym Ze wszystkich skalnych kątów odpowiada Trzykrotnym głosem: biada! biada! biada! Gdy skończysz wszystkie szkoły i nauki I za rękę cię uściśnie sam rektor; Gdy jesteś wybran posłem, gdy cię wnuki Obsiada, gdy kraj obronisz jak Hektor; Gdy depcesz dawne Herkulanum bruki; Gdy twój poemat czyta dobry lektor; Gdy sam rozmyślasz o zbawieniu Lachów; Gdy wygrasz partią bilardu lub szachów; Gdy cię zapyta kto — jaka grafini, Czyś był w Paryżu; gdy patrząc w obłoki, Kochanka tobie wyznanie uczyni, Że kocha… albo rzuci się w potoki Jaka dziewczyna, która ciebie wini O zapomnienie, potem ją w głęboki Dół kładą, sadzą na grobie kamelie I pokrywają piaskiem, jak Ofelię. Gdy w tańcu jesteś pierwszym koryfantem I kręcisz kołem młode pokolenie; Albo gdy ciebie nazwą obskurantem, To jest, że możesz zgasić oświecenie; Albo gdy jesteś dział asekurantem I w Napoliońskie wierząc przeznaczenie, Słuchasz z powagą kul lecących świstu; Gdy *Comte* przeczytasz na kopercie listu… Z tych i podobnych wrażeń pono żadne Nie urodziło się w duszy rycerza; Utracił swoją piękną Aryjadnę — Wzięty, więzieniem jego była wieża, Co zewnątrz miała desenie tak ładne, Jak rozkwiecona palma śród wybrzeża, Wieża ceglana, o wysokim piętrze, Lecz wewnątrz… bardzo miała smutne wnętrze. Okna okrągłe bez szyb, gdzie czerwone Lub srebrne światła upadały snopy; Z jaskółczych gniazdek uwitą koronę, A w suchym piasku ponadmorskim stopy. Huczał w niej sufit, gdy morze szalone Rzucało wrące na piasek ukropy. W takiej to wieży smutnej przebył trzy dni, Czwartego… tu się poemat rozwidni, — Czwartego ranka skrzypnęły zawiasy, A jeszcze ranna panowała szarza, Dopiero morza srebrzyły się pasy W srebro przed wschodem, gdy ktoś z korytarza Wszedł — cały strojny w dywdyk i w atłasy, Ktoś niepodobny wcale do grabarza Ani do kata — miał z baraniej skóry Kołpak, przyłbicę takąż, w niej dwie dziury. Z kołpakiem razem ta maska futrzana Kryła mu lice i twarz, oprócz oczu. Beniowski poznał w nim wschodniego pana, Choć ze snu oczy odemknął w przymroczu; Poznał, że ten sam, który go u Chana Bronił i był mu z szablą na przyboczu, A potem zdradził, niby wróg ukryty, A mówił jako Polak rodowity. Porwawszy się więc z ziemi, głosu grzmotem Zawołał: „Zdrajco, czego chcesz? i po co Przychodzisz do mnie? czy z moskiewskim złotem? Czy chcesz mnie kupić? czyli wziąć przemocą? Nie dam się ja krwią zalać ani błotem! Nim szable twoich katów zamigocą, Samego ciebie do walki przymuszę; Chociaż bezbronny… zwalę i uduszę!…” To mówiąc, stanął w szermierza postawie; A drugi… nie rzekł nic, ani się ruszył, I nie wydawał się wcale w obawie, Choć go Beniowski mową już ogłuszył. Więc rycerz znowu: „Strojnyś jest, jak pawie! Aleś tu próżno w ogon się napuszył. Jak mi Bóg miły, jak słońce na niebie, Walcz — bo sam pierwszy porwę się na ciebie!” Na to tatarski rycerz rzekł: „Przychodzę Uwolnić ciebie; poznasz za godzinę, Ze jestem tobie bratem i nie szkodzę, Owszem za ciebie i za kraj wasz zginę. A teraz zdaj się ty na moją wodzę! Oto masz ubiór — lubisz barwy sine, Oto masz kaftan, pistoletów dwoje, I strzelbę oraz pałasz — wszystko twoje. „Zwrot to jest tylko, a nie podarunek — Więc weź i za mną chodź, bo jesteś wolny”. — Beniowski kaftan wdział i wziął rynsztunek, Z gniewnego stał się jak owca powolny, Gniew mu wywietrzał wnet, jak lekki trunek, Dziw tylko został. Więc jak młokos szkolny, Ciesząc się w kaftan błękitny ubierał, Potem próbował broni — i obzierał. Broń była cudna: rubinów płomienie Po pistoletach szły jak iskier sznurek; Rura u strzelby z drutów, a w desenie Kuta, i bardzo fantastyczny kurek; Nie był to Lepaż, lecz taką na ścienie Wolałbym wieszać dziś, — niż sto dwururek Paryskich… Szabla także była krzywa, A tak się zdała żądać krwi, jak żywa. Pod wieżą stały dwa piękne rumaki; Do Beniowskiego znowu rzekł przewodnik: — „Wybierz! obadwa latają jak ptaki, Obadwa z Neżdów, i mają swój rodnik W złotym woreczku na przodzie kulbaki; Jeden drugiemu są jak współzawodnik Równi: więc wybór zostawuję Waści — Weź, który lepiej się podoba z maści”. Czarnego wybrał Beniowski i skoczył Na siodło drogim sadzone kamieniem; Potem na piasku koło nim zatoczył — Koń szedł jak fala lekko pod siedzeniem I piasku wcale morskiego nie tłoczył, Dumny szlachetnym swoim urodzeniem I tą metryką, co go z Neżdów wiodła, W złotym woreczku wisząca u siodła. Tatarzyn — zawsze pod szarą przyłbicą, Szary był bowiem na masce baranek —- Pospieszył przodem; za nim błyskawicą Jechał pan Kaźmierz wesół, a już ranek Palił się w ogniach nad krymską stolicą, Którą mijali. Cmentarz i palm wianek Minęli także — oba stepem lecą Tam, gdzie nad Polską smutne gwiazdy świecą. A jedna większa, smutniejsza nad inne, To się błękitem, to się krwią zalewa, Jakby złociła jakie czoło, winne Przed Panem Bogiem — bo ciągle omdlewa I ciągle oczy zamyślone, gminne W daleki Sybir prowadzi, jak mewa Białemi skrzydły lecąca i przodem Przed nieszczęśliwym już dawno narodem. Mimo galopu i drogich jedwabi I broni, wtenczas nawet rycerz młody, Patrząc w tę gwiazdę, myślał, że go wabi, Jak smętny anioł, gdzieś na jakieś lody, Gdzie umierają prędko ludzie słabi, A mocni stoją długo — jak śród wody Utopionego okrętu iglice, I długo widzi lud ich smętne lice We mgłach; więc nawet gdy się cały skarli I życia szczęście bierze, jak się zdarza: O tamtych jeszcze wie, że nie umarli, Że jeszcze cierpią; i to go przeraża, Że się już w wichrach ciągłych nie podarli I nie spróchnieli, jak krzyże cmentarza, I nie opadli, jak dawne sztandary Ci ludzie — w lodach gdzieś błądzące mary. Taka jest piękność, taka posągowość Niedoli, ona jest naszym marmurem! Motyle tylko wabi każda nowość I łudzi każdy krzyk śpiewany chórem. Twarz większa, w ogień i w twardą surowość Ubrana… z kluczem żurawi i sznurem Nie chodzi, ale na ustroniu błyska, A czasem śmiechem z ust, jak krwią, wytryska. O Dante! czy ty marzyłeś te kręgi, Gdzie człowiek dobry chciałby ludzkich twarzy, A wkoło takie figury, ciemięgi, Taka gromada szara gospodarzy?… Tak w sznury wzięta dobrze i w popręgi, Na takie głupstwa się wierszami skarzy, Tak porobiła gdzieś w niebie otwory I takie do nich mosty ma — z pokory, Że człowiek, choćby chciał… by nie być z niemi, Musi się oddać diabłu — eheu, smutno!… Ale już słońce włosami złotemi Rzuca na białe mych namiotów płótno. Beniowski ujrzał siedzący na ziemi Obóz. — Tu muza nie chce być okrutną I zaraz (bowiem już do końca dążę) Wschodni poemat mój cały rozwiąże. Na złotym stepie — był to niby parów Pomiędzy dwoma piaszczystemi góry — Ujrzał Beniowski dwa sotka Tatarów Nie bardzo pięknej tuszy i struktury; Przypominali coś dawnych Chazarów Lub Hunów: kość im przyrosła do skóry, Mięsa nie mieli wcale, tylko żyły — Namioty z czarnej skóry, jak mogiły. Kociołki mieli czarne przy ognisku, Wielbłądów chudych i starych z dziesiątek; Chudzi rycerze, w oczach pełni błysku — Poszliby nawet na rzeź niewiniątek. Stanąwszy przy tem dzikiem koczowisku, Rzekł nieznajomy rycerz: „Na początek, Panie Beniowski, oczu nie otwiéraj!… Daje ci dwieście Tatarów Chan Giraj. „Weź ich! Ten obóz zaraz z tobą ruszy; Wódz jego El Dżin… patrz, ten Tatar stary, To wąż; do jego ciała, kości, duszy Masz prawo. Końskie im zostaw sztandary, Pozwól obcinać wszystkim trupom uszy, A służyć będą lepiej niż huzary; Kosztu ci także wiele nie przyczynią, Zdechliną ich karm wszystkich — lecz nie świnią”. Potem arabskim coś mówił językiem; Ałłach! wrzasnęli mu, gdy skończył mowę. Beniowski wielkim ogłuszony krzykiem Stał, a zaś wojsko stanęło w podkowę I ogłosiło go wraz pułkownikiem; A El Dżin, sam wódz, pokazał na głowę I szyję, mówiąc mu jak najszlachetniéj: — „Jeśli nie będę słuchał — to mnie zetnij!”… Potem Tatarzyn ów i dobroczyńca Wiódł Beniowskiego, gdzie stał wóz z namiotem, Wóz jakby wielka maża Ukraińca Wokoło wielkim ogrodzona płotem — I rzekł: — „Chan Giraj daje ci gościńca, Ten wóz; a nie sądź, że napełnił złotem Skórzane łono owczego namiotu: Jest to wóz pełny trudu — i kłopotu. „Podnieś to czarne skrzydło owczej skóry, A sam hojności Chana będziesz skarzył.” — Radością pan Beniowski aż ponury — Wahał się chwilę, potem się odważył I podniósł skrzydło namiotu do góry; Potem się cały w ciemny namiot wtwarzył, I powtórzyło łono tajemnicze Namiotu — dwoje „Ach!…” jedno dziewicze… I długo głowa mojego młokosa W namiocie owym była na gościnie. Ani z garełka uczonego kosa Taki dźwięk słychać po ciemnej kalinie, Choć kos — to lutnia ptaszków różnogłosa, A w przedrzeźnianiu żadnego nie minie, Lecz wszystkie tony w swym głosie zamyka, Wszystkie — i nawet śpiewanie słowika; Ani więc w drzewie, kędy on zasiądzie, Tak wszystkie listki świszczą i szczebiocą, Jako te skóry wydęte wielbłądzie, Na których gałki się mosiężne złocą. Lecz co w nim było… to chyba na sądzie Wydam i wielką przymuszony mocą; Bo mnie obchodzi los dawnych pamiątek, Aniela… oraz dalszych pieśni wątek. Gdy więc Beniowski stał jak kuropatwa, Co głowę swoją pochowała w śniegu… Jak widzę, rzecz się znowu trochę gmatwa, A pisząc stanąć znów nie mogę w biegu. Sztuka rozwiązań jest bardzo nie łatwa, Przede mną nie mam ubitego ściegu, Bo nikt nie śpiewał z nas na taki temat, Ażeby musiał rozwiązać poemat. Gdy więc Beniowski, pogwarzywszy długo Z namiotem, oczy wydobył nareście, Spotkał się nagle ze starą kolczugą Pana Borejszy: ten był widać w mieście I teraz przybył z Perkunasem sługą; Bowiem usłyszał, że Tatarów dwieście, Których ojciec czart i Tatarka rodzi, Z jednym Polakiem do Polski wychodzi. Zabrawszy więc manatki, pełny troski, Że nic u Chana nie sprawił, Krym rzucał. — „Jak to?! więc to jest — krzyknął — pan Beniowski, Którego mię los smętny tak zasmucał? A to prawdziwy, widzę, wyrok Boski! A! dajże mi twarz, dajże, niechaj ucał…” Zamiast sylaby ustami go w usta Cmoknął, że jękło, tak jak beczka pusta, Gdy z niej wystrzeli czop. A potem wkoło Obejrzawszy się: „Cóż to za wędzonki? — Spytał — ubrani wszyscy prawie goło, Których by można wszystkich na postronki; Złodzieje jacyś?” —- Na to mu wesoło Rzekł rycerz: „Są to rycerze i członki Konfederacji Barskiej, moi ludzie — Ci, co na koniach są, i ci, co w budzie. „Poprowadzimy ich w ogień, Mospanie! — El Dżin, każ, niechaj wskakują na juki!” — Kazał i wnet się surm zaczęło granie, Namioty nikły — błysły szable, łuki, Wielbłądy wstały na panów chrapanie: Krz! krz! — za starym ojcem idą wnuki; Obdarty, stary jakiś Abdel-Kader? Prowadzi, wielbłąd dziś — dawniej dromader… Beniowski widząc, że już w pogotowiu, Rzekł, obróciwszy się do Tatarzyna, Który go przywiódł, a był w złotogłowiu Strojny jako gil, a wiotki jak trzcina: — „Bądźże mi, jasny panie, w dobrym zdrowiu! Szlachecka dusza łask nie zapomina; Tyś mi tak serce swą dobrocią spętał, Że póki będę żył — będę pamiętał”. — Nic nie rzekł Tatar; z głową pochyloną Stał albo w błękit ku Polsce spozierał… Widać pod szatą, że pracuje łono, Że się płacz w sercu zatrzymany zbierał. Więc pan Borejsza: — „Cóż to jest za ono Stworzenie? cóż to za krymski jenerał? Jam go nie widział wprzód, czy z niebios spada? Czy nasz przyjaciel? czy po polsku gada? „Jeżeli gada, powiedz mu, że w Krymie Został się jeden Tatarzyn spod Waki, Pan Abdulewicz; niech się o to imię Rozpyta! poszedł gdzieś, jak zając w krzaki; Może gdzie spity od haszyszu drzymie, Może nas przedał za szczyptę tabaki, Przed posłem Moskwy na łapkach, jak pieski, Może zapomniał, że jadł chleb litewski. „Porzucać tak się wcale nie godziło Braci w nieszczęściu i zostawiać w trosce; Z jednej się razem szklanki nieraz piło, W jednej się prawie wychowało wiosce… Myślałem, że mój grób z jego mogiłą Będą się widzieć, choć on miał dwurożce Postawić sobie w straż u śpiącej głowy, A ja oblany krwią krzyż Chrystusowy. „Ale tak nie jest! odbiegł nas, jak trądem Okrytych, widząc, że Chan patrzy krzywo. Sumnienie własne niech mu będzie sądem; Nie będę o nim gadał — bo to dziwo, Że Tatar zdradził. Niechże się z wielbłądem Błąka po stepach i ma starość siwą. Lecz kiedyś, kiedyś… oj! westchnie on z cicha Do litewskiego stołu — i kielicha!…” Podczas tej mowy nieraz na rumaku Wzdrygnął się Tatar. Raz już podniósł dłoni I miał ją prawie na swoim kołpaku; Myślał Borejsza, że mu się ukłoni, Lecz nie zdjął czapki. Potem jak na ptaku, Na koniu swoim, który rżał do koni, Na bliskie piasku odleciał pogórze I stanął w pyłu złocistego chmurze. Tak uleciawszy od rycerzy kawał, Pyłem omglony złocistego blasku, Znak pożegnania wzniosłą ręką dawał; Kiedy się wojsko już grzebało w piasku, Widział, jak z wału wychodzili na wał; Słuchał dzikiego hord niknących wrzasku — Znikli, on słyszał jeszcze, jak anieli Niebios, gdy w stepach Ałła hu! krzyknęli. Ałła hu! miłej krzyknęli ojczyźnie, Idą na boje, gdzie los pędzi ślepy; Może niejedna głowa się rozbryźnie I koń powróci sam na złote stepy, Gdzie go źrebięta powitają bliźnie I palmy, niebios trzymające sklepy, A pan zostanie pod brzozą wieśniaczką, Która umarłych jest nimfą i płaczką. Tymczasem Kaźmierz za wojskiem ostatni Gonił, obzierał się często za siebie I często patrzał, gdzie ów rycerz bratni Stał, jako mara tęczowa na niebie, A potem mniejszy, jak sztandar bławatni; I słychać było pod nim rżące źrebię… Spojrzał ostatni raz pod słońca blaski, A już ów rycerz jasny stał bez maski. Lecz taka była czerwień i płomyki W powietrzu, które z ziemi idąc parzy, A tak daleko ze swymi łuczniki Już był Beniowski, że nie dojrzał twarzy Więc dogoniwszy swoje tylne szyki, Spytał jednego z namiotowej straży, Kto był ów rycerz pożegnany z rana? Ten odpowiedział: „Syn Gireja-Chana.” Pieśń XI I Liro żebracka! słyszałem i słyszę Twój głos, przez lasy lecący brzozowe; I robię w moich myślach dziwną ciszę, Aby cię słyszeć… Ty miałaś perłowe I wydeptane palcami klawisze, Po których pieśni chodziły stepowe I w twoje łono — pochylając czoła — Szły smętne, jak do starego kościoła. Nie palce ciebie, liro, wydeptały, Ale te pieśni ciężką nogą ducha, Który wywraca zbrojne zamki, skały, I naród gotów oderwać z łańcucha; Taki jest silny i taki wspaniały, Gdy się obudzi z grobu i wybucha! On stare czasy żebrakowi szeptał, Żył z nim i srebrne klawisze wydeptał. Rozłamać nie mógł liry starzec siwy I rzekł: „Oj bat'ko pane — tak nazywał Suchodolskiego — wielkie będą dziwy… Kto inny będzie na tej lirze grywał… Kto inny będzie u tej szarej śliwy Grał tobie pieśni złote… i używał Twojej przyjaźni… ja już idu spaty, Kto inszyj tobi bude, pane, hraty… „Koń suchą nogą zatętni po Rosi, Zarży, a lira w trumnie mu odpowie; Stamtąd koń…..” Widząc, że proroctwo głosi, Pan Suchodolski oczy wylśnił sowie; Lecz starzec zamilkł… i ta śmierć, co kosi, Ścięła go; ale zjeżone na głowie Włosy — powieki, które się otwarły, Świadczą, że na coś się patrzał — umarły. Nazajutrz piątek był — szare kolumny Żebractwa snuły się po zwykłe grosze; W dziedzińcu starca włożono do trumny, Trumnę na czarne postawiono nosze. Pan Suchodolski sam — choć starzec dumny, Czarny wdział żupan i czarną wołoszę… Wyszedł pogrzebów smętny regimentarz, Diak — cały pogrzeb stepem wiódł na cmentarz. W stepie jęczały głosy niezbyt śpiewne, A jednak piękne harmonią płaczliwą; Jasną girlandą chorągwie cerkiewne Szły — burcząc z wiatrem; świece nieśli krzywo Chłopięta… Nieraz widziałem te rzewne Pogrzeby, stepem idące i niwą… Dawno już świata ogłuszony zgrają, A jeszcze teraz słyszę — jak śpiewają… O Hamletowe życie! — raz przez kładkę, Pod którą wrzała czarna Alpów woda, Widziałem taką żałobną gromadkę. Szli — a pod niemi most, rzucona kłoda, Drzała… Słyszałem cmentarza sąsiadkę, Kaskadę — księdza głos głuszącą… Szkoda Pacierzy, skalnej porzuconych ścianie I na szalonych kaskad urąganie! Myślałem sobie, że ten człowiek młody Ten most, co wiedzie smutek z łąk na łąki, Wyrwał z korzenia i rzucił przez wody, Ścigając dzikie po górach jelonki, Lub do dziewczyny trzód pędzając trzody I dzwoniąc miłą piosnkę jak skowronki, Wtenczas mu drżała pod stopami giętka, Teraz — pod trupem drzy… Brała mnie chętka Apostrofować ją, jak prorok stary Zebrane kości umarłych na polu… Ale powróćmy na stepowe jary, Błękitne od bławatków i kąkolu. Stał na cmentarzu pogrzeb, a sztandary Stały tak dumnie, jak na Kapitolu, W małe i w groby żebrackie wetknione, Błękitne, białe, żółte i zielone, Na kijach czarnych rozpięte, a gałki Błyszczały w słońcu. Cmentarz stał przy Rosi; Rzekłbyś, że wodą pluskały rusałki — Tak w takt opada, tak się w takt podnosi, I na czerwony brzeg swe srebrne wałki Kładzie i groby brylantami rosi, Za Rosią był las z brzozowego drzewa, Który gdy szumi — zdaje się, że śpiewa. Lirnika jeszcze raz w trumnie odkryto — Spał… lecz otwarte oczy na blask trzyma. Jak z porcelaną na polu rozbitą Słońce igrało z martwemi oczyma. Obejrzano go i w trumnie zabito Z lirą… Niech w grobie śnieg i mróz wytrzyma! Niech także trzyma dawnej pieśni stroje, Aż ze śpiewakiem spróchnieją oboje. Pierwsze już garście w dół rzucali diaki, Gdy z lasu człowiek wyleciał nieznany; Koń pod nim biały, jak śnieg, bez kulbaki, Bez uzdy; — dziwnie w oczach obłąkany… Przeleciał rzekę — ale lot miał taki, Że się — jak mówi lud — nie tykał piany, I tylko pod nim wody srebrne biły… Przybiegł i jeźdźca zrzucił u mogiły. Zrzucił… i znowu w las poleciał rumak, Zniknął — a dziś się lud w powieści dzieli: Ci mówią, że koń — a drudzy, że sumak, A inni, którzy tętna nie słyszeli, Że koń-duch. — O tem każdy dziś wie czumak, Że Wernyhorę ten koń w światłej bieli Przyniósł, zostawił; lecz ma z nim przymierze, Że znów przed śmiercią przyjdzie i zabierze. Na grobie usiadł Wernyhora… pana Znać na nim było: buty srebrem szyte, Srebrne guziki błyszczą u żupana, Złoty pas… czoło na wiatry odkryte. Siadł i rzekł: — „Ludzie! wy lirę Bojana Schowali w grobie! Liry rozmaite Brzęczą po świecie, tam gdzie żal doskwiéra — Lecz nie ma drugiej liry, jak ta lira… „Przyjechał ja tu po lirę Zaboja Na białym koniu, hej — i nie odjadę. Oj, śpisz ty w grobie, córko, liro moja, To ja się także w dół przy tobie kładę. Albo ty zabrzęcz tak, jak stara zbroja, Albo ty jęknij… ja dam tobie radę… Wyciągnę z grobu…” Wstał i spojrzał dumnie: Lira zaczęła grać pod piaskiem — w trumnie, Na jakąś starą nutę, niesłyszaną Odezwała się w grobie, jak anioły. Gdy ją wyjęto i z trumny dostano, Brzęczała jeszcze w ręku na kształt pszczoły. Potem głos ustał; a tę rozpłakaną Na łańcuchu swym uwiesił wesoły Pan Wernyhora. — I wnet gadek mnóstwo Po kraju szare rozniosło ubóstwo. Mówiono, że król dum jest pochowany, A jego wielki syn w Korsuniu siedzi; Że wkoło grają nocami kurhany — Co wszystko ucho stroiło gawiedzi Do większych cudów… lot był raz nadany. Do Korsunia się zjeżdżali sąsiedzi Z wielką pociechą dla bab i karczmarzy — Każdy poetę poznał zaraz — z twarzy. Milczący bowiem był pan Wernyhora, Pił — tak jak drudzy… jadł — i do księżyca Nie wzdychał, ani chodził tak jak zmora. Owszem, był często wesołego lica, Aż się zbliżyła rzeź — owa potwora W skrwawionym płaszczu, z krążkiem półksiężyca Na głowie — w wichrze sinym od miesiąca, Zakrwawionemi nożami kręcąca… Nie jest to wcale figuryczność mowy, Która mi tego ducha nastręczyła. Przed rzezią zjawił się upiór stepowy, Jakaś kobieta, która się krwawiła Idąc; a często szła wcale bez głowy, a głowa przed nią jak wężowa bryła Szła świszcząc — oczy mająca z krwawnika, A dziwnie biały nóż zamiast języka… I raz, jak mówią, krwawa upiorzyca O samej przyszła północy… z hukami, W których i piorun był i nawałnica, I przed Korsunia stanęła wrotami. W zamku płonęła jedna tylko świéca U Wernyhory. Wiedzą tylko sami Szatani, którzy bańkę ze krwi wydmą, A potem puszczą na świat krwawe widmo, Szatani, mówię, tylko wiedzą o tej Nocnej rozmowie wieszcza oraz ducha. Powietrze było błyskawicy złotej Podobne; słychać było szczęk łańcucha — Potem tętnienie konia śród ciemnoty — Potem głos liry — potem cisza głucha I przez ściemniałe niebieskie szafiry Czasem głos jeszcze piorunu — lub liry… To tylko pewna, że nazajutrz rankiem Pan Suchodolski pana Wernyhory Nie znalazł w domu — choć szukał z kagankiem; Obejrzał wszystkie drzwi, wszystkie zapory, Przeliczył konie pasące się wiankiem W dziedzińcu, zaszedł nawet do obory: — Nie brakło nigdzie nic… i to przeraża, Że diabeł cicho tak porwał dumkarza. Słowem, bez śladu zniknął… Wtem mogiły Zaczęły gadać ludowi czerwono; I wieść wyrosła, że gdzieś koło Smiły, Gdzie noże w leśnej kaplicy święcono, A te sypiąc się z worków, szeleściły Jak węże, nim swój cały jad wyzioną, A księżyc patrzał się przez dach rozbity Na trumny — świece — popy — i kobiéty. Mówią, że w owej kaplicy zjawiony Pan Wernyhora zaczął kląć rzezunie; A potem gniewny — jak Lear szalony, Na ołowianej podskoczywszy trunie, Słysząc wokoło przekleństwa i dzwony I krzyki — starzec o jednym piorunie — (Bo śpiewak jeden piorun ma zamknięty W lirze) — tam rzucił lirę, gdzie był klęty. Nagle usłyszał szmer okropny gniewu: „Mat' swoju zabyw bat'ko Wernyhora!…” Zrazu nie pojął okropności czynu I stał — na licu blady, gdyby zmora, Wtem głos kobiecy: „Zabyw mene, synu,” Krzyknął — a krzyk był matki… O nieskora Pamięci! ten głos, na tej samej wardze — Śpiewak go w klątwie nie poznał, a w skardze Zna dobrze!… Jakby anioł go zatrwożył, Stał nieruchomy i spozierał słupem; Wtem lud się szary na dwoje roztworzył I zrobił drogę między nim a trupem; Lud ją na workach skrwawioną położył, A kruki, świeżym przywabione łupem, Stukały w szyby… Krew się w żyłach ścina! Gromnice gasną — pop klnie — las odklina… ……………………………………………….. ……………………………………………….. ……………………………………………….. II ……………………………………………….. „Starzec odgonił konia upiornika W mgłę… i klnąc chodził… depcąc białe grzbiety Mogił… Ja cały drzał… na kształt czyżyka W liściach… i w ziemię rad bym wszedł jak krety… A starzec chodził pośród mogilnika I pytał… „Córko! łyra moja, hde ty?” A wtenczas serce grać zaczęło u mnie Strachem… bo lira ta zagrała w trumnie. „Na jakąś dziwną nutę niesłyszaną Odezwała się w grobie, jak anioły. Starzec… zasłuchał się… padł na kolana I z płotu stare wyłamawszy koły Grób rozkopywał… i tę rozpłakaną, Brzęczącą jemu w rękach na kształt pszczoły, Lirę ja widział… z mogił zmartwychwstałą I dotąd nie wiem, Lachu, co w niej grało. „Duch jakiś starej matki Ukrainy, Co jeszcze nie chciał spać pod mogiłami, Hetmańska dusza… i hetmańskie czyny, Groby, kraczące we mgle sokołami, Dawność stepowa… pomrok mgłami siny Za…stał w strunach… i szedł klawiszami Jakby dziecinna rączka nieuważna… A czasem starca dłoń ciężka i ważna… „Wy teraz tego nie pojmiecie, Lachy, Jak to dawnemi czasy, w wasze dwory Wchodziły stepów pieśni, czarów strachy I siwe często z lirami znachory Siadali w progu, a wam lip zapachy W dom zalatały, i pieśń i wieczory Mieliście ciche na gankach drewnianych, I myśl o rzeczach dawno zapomnianych. „Potem wy dziada lirnika prosili W dom, lub dzieciątko swoje wysyłali Z groszem, i zdrowie wy hetmanów pili — I z pieśnią ludu mogilną płakali, I sami jakby na pieśń robiąc żyli, Na koniach waszych po stepie latali I powracali o smętnych wieczorach Do domów — w krwawych wozach i taborach. „A dziady znowu z lirami srebrnemi Na ucztę lub na pogrzeb, jak sproszeni, Ciągnęli stepem, siadali na ziemi Albo pod lipą, albo w waszej sieni, W płaszczach, co były od słońca złotemi, A od łat — niby królewskiej czerwieni, A od błękitnych łat — jeszcze innemu Podobne były płaszczowi — Bożemu. „Teraz już nie ma tej z pieśnią przyjaźni, Ze starym ludem nie ma zażyłości ! Jesteście jeszcze wy do korda raźni, Jesteście jeszcze wesołej starości, Jesteście jeszcze w ubiorach pokaźni, Są jeszcze u was ludzie sercem prości: Ale już nie ma u waszego proga Ludu, co wnosi pieśń i imię Boga!” — Tu się Beniowski porwał: „Kozaczyno! Przysięgam tobie, że gdy kasztelanem Zostanę, a mieć będę stare wino W lochu, nareszcie kiedy będę panem, A ty zostaniesz dziadem starowiną I przyjdziesz szarym okryty łachmanem, A wspomnisz nasze dzisiejsze wędrówki: Nie pożałuję białej sorokówki. „Nawet pić będę z tobą, i odprawię Nie wprzód, aż twoje rubinowe lice Podobne będzie piwonii, a w stawie Moim zobaczysz całe trzy księżyce.” Ledwo to wyrzekł, uczuł na rękawie Ręce tnące mu żupan, jak nożyce; I ktoś nań krzyknął po chłopsku: — „Oj panku! Nie tobie słuchać lirników na ganku „Przy kasztelańskiej szabli, w siwych włosach, W złotym żupanie, śród maleńkich wnuków. Trzy zorze świecą na twoich niebiosach I trzy tęczowych jest nad tobą łuków, I żywot słychać twój w trzech różnych głosach, Podobnych głosach do kościelnych stuków, Gdy przy grającym na chórze organie. Słychać podziemne trumien zabijanie!… „Nie tobie zorza u grobowca złota Przez szablę twoją i konia zdobyta; Nie tobie przyjdą przed zamknięte wrota Żniwiarki w wieńcach łanowego żyta! Starość — to twoja za krajem tęsknota, Starość — to chmura piorunami ryta, Starość — to czeluść nędzy otworzona, Wygnanie, srebrne morze i… korona.” Gdy to usłyszał pan Beniowski, wcale Nie zatrwożył się, bowiem ruskiej mowy Nie znał, albo ją znał niedoskonale; Więc nie rozumiał proroctwa połowy. Ale mu starzec stojący na skale Przedstawiał wtenczas typ zupełnie nowy Chłopa, co nie był chłopem ani szlagą, A waryjował z wdziękiem i powagą. Przypomniał sobie stare pasieczniki, Co przy dębowych lasach na lewadach Jak pszczół pasterze siedzą, i kwiat dziki Znają i znani są w całych gromadach Jako lekarze, albo czarowniki, Dobrzy i bardzo potrzebni w osadach. Takim się właśnie Beniowskiemu zdawał Ów dziad stepowy, waryjata kawał, Śledziennik, żółcią złoty, krwią nalany W oczach; a jednak postać ta lirnika I różno-farbne te na nim łachmany, I but czerwony, spłowiały — i dzika Postać, i ten włos srebrny, często rwany W żałości, i te zrennice z krwawnika, Patrzące prosto w słońce, w błyskawicy Ducha i złości, jak oczy orlicy, I ten głos, który gdzieś zaskalne głosy Wyrwał i kazał wkoło gadać skałom, I ta wyryta na nim wiara w losy, I te oddanie siebie wszystkim szałom, I okolica, gdzie stał, i brzóz włosy Odszeptujące lirniczym zapałom Piosenką cichą, słodką, a wiosnianą, Jakoby kobiet płacz za skalną ścianą. To wszystko dziwnie na mego szlachcica Działało; strachu jednak nie pokazał I rzekł: — „Mój ojcze, przyszłość — tajemnica! Bylem się żadną podłością nie zmazał, Bylem miał serce, co jest jak kaplica Święte, a czynił to, co Bóg rozkazał, Nie dbam, co ze mną na starość się stanie, Czy w senat poszle, czyli na wygnanie.” — A lirnik: „Śpiąc ja dziś na mojej lirze, Obaczył ciebie we śnie za mgłą krwawą; Ludzie wbijali ciebie na trzy krzyże, A ty się cały opromieniał sławą; A potem brzoza na nocy szafirze Zgięła się niby nad twoją postawą, U twojej niby nachylona truny, Gałązki lejąc w dół, jak z ognia struny. „A duch wychodził z jednego krawędzią I miał otwarte usta, pełne blasku… Takiego jeszcze ja nie znał narzędzia, Ani na żadnym go widział obrazku. Widział ja lirę zmienioną w łabędzia, Widział ja w cerkwi, przy piorunnym trzasku, Grający organ na pół roztrzaskany; Ale tej brzozy sen, o tobie grany, „Straszniejszy, niż to cerkiewne śród burzy Granie organów piorunem łamanych; Dlatego ja klnę, bo mój duch ci służy, Jak gdyby jeden z szlacheckich poddanych; Bo mniejszym jest ten, co drugiemu wróży, Niż ten, o którym w snach ogniem pisanych Widać; i dosyć blasków sny nie mają, Gdy o nim we śnie lirnikom gadają.” Tu się nachylił dziad, i pod kolana Dawnym zwyczajem szlachcica uścisnął A ten zdziwiony: „W imię Ojca Pana! Dopieroś co klął, ojcze, gniewem błysnął, Jak chmura ogniem wrącym szpikowana: Teraz gniew twój tak na niczem sprysnął! Nechaj mię diabli!… lecz w tobie być musi Szlachecka także nasza krew, z krwią Rusi „Zmięszana…” Starzec nic nie odpowiedział, Lecz zdjąwszy czapki baraniej, zaprosił Do groty; w grocie jakiś szlachcic siedział Chudy i oczu wcale nie podnosił; Pisał proroctwa, których się dowiedział, Abych ich nigdy drukiem nie ogłosił, Jak dawniej czynił każdy szlachcic polski: Był to starosta zamku, Suchodolski. Lecz gdy mu słońce odjęły trzy cienie W grotę wchodzących, wziął pióro za ucho I spojrzał prosto w przyćmione promienie Słońca, a twarz miał Chrystusową, suchą — Na twarzy wielkie bardzo zamyślenie — Włosy zwichrzone myśli zawieruchą; Słowem, poeta to był, ale o tem Nie wiedział wcale wtenczas — ani potem. A jednak wojna mu się ta zaczęta W dziwacznych bardzo kształtach malowała, Jak jakaś cudna krucyjata święta, Która pod tęczą Bożą szła i stała W niej jako w bramie. Znał polskie panięta; Ale im większe dał dusze i ciała, I większą cnotę śnił obywateli, I większą w sercach odwagę… niż mieli. Lirnik mu także zdawał się figurą Podobną do tych dawnych czarodziei, Których Tassowe malowało pióro W Jerozolimie… Pełny był nadziei Jasnych. I gdyby swą twarzą ponurą Nie straszył szlachty, to z jego idei Może by wówczas wykwitnęła nowa Polska, jak chcemy dziś, święta-duchowa… On to był panem groty, i swe dziwne Manuskrypta w niej chował pod kamieniem. Było to w lecie mięszkanie przedziwne, Zakryte z góry lecącym strumieniem. Stamtąd był widok na wzgórza przeciwne, Na płachty lasów, pól obłękitnieniem Dalekim oczy smętniący, tą siną I pełną mogił dawnych Ukrainą. Stamtąd, piszący swoje pamiętniki Szlachcic, gdy wdumał się i wpatrzył w pola, Dzwoniły mu gdzieś hufce i lirniki, Choć ich nie było; a dalej Podola Domy i gaje, pasieki, słowiki Grały, jak harfa przez starca Eola Na to zrobiona, aby wichru szały Znalazły sobie mowę — i śpiewały. Stamtąd on wszystkie duchowe męczeństwa Ukraińskiego ducha widział w pyłach Kurzu złotego, i słyszał przekleństwa Dawne, i skargę będącą w mogiłach. Nie był historyk ten bez nabożeństwa Dla dawnej szlachty i czuł, że w jej siłach, Dopóki z ludu nie wytrysną nowe, Leżało całe życie narodowe. Znał ją więc, i wnet w Beniowskim wyczytał Szczery szlachecki typ, szczery, wesoły; Zaraz więc go tam na wstępie zapytał, Z jakiej jest partii? jakiej pańskiej poły Trzyma się? to jest, kto go pierwszy schwytał Na krupnik i na upieczone woły? Na to z szczerotą wielką rzekł Beniowski, Że dotąd, jak wie, jest Radziwiłłowski. „Spotkałem, rzecze, tego wojewodę, Błędnego, jak ja, odartego prawie, Jak ja, stepową pijącego wodę I cierpiącego nędzę i bezprawie. Lux jego dawniej moje myśli młode Nęcił i bawił, jako tęcze pawie, Pokazujące się z litewskich lasów; Teraz męczennik to jest naszych czasów. „Z temi więc, którzy dziś niesprawiedliwość Cierpią, ja jestem, szlachcic podupadły!…” Kiedy to mówił, w słowach była żywość, Lecz z oczu jakieś duże łzy upadły, Perłowe, jasne; a jakaś straszliwość, Rycerska wzrok mu zrobiła zajadły; Widać, że nagle na kształt słońca wschodu Obaczył krzywdę całego narodu. I krzyknął: „Radzwiłł czy nie Radzwiłł, ja się Ojczyzny mojej pomszczę pohańbienia, Dziś nawet biedny jeden szlachcic zda się, Gdy przeciw wrogom stanie jak z kamienia.” To rzekł… a lirnik popchnął na zawiasie Drzwi i w dalsze go groty wygłębienia Zawiodł… gdzie dziwne rzeczy wyszły z cieni, O których inna moja pieśń nadmieni. III „Gdzieś przez burzany i gdzieś przez mogiły I gdzieś w półjasne zorza pidu, pane, I już nie umrę ani zmartwychwstanę, Lecz mi krew zmarznie i zastygną żyły, I różne słońca będą w oczy biły I różne pieśni w słuchu martwym grały, I różne węże w koronach śpiewały I różne koń mój będzie deptał groby, I różne we mgle spotkają osoby. „Bo ja nie Kozak — jeno duch piekielny, Bo ja nie sługa, lecz brat jestem panów, A sam nie hetman, ale duch hetmanów, Bo ja nie smertny — ale nieśmiertelny.” „Tak mówi ten dziad, w dumie swej bezczelny, Gdy wpadnie we sny swoje zwykłe, dziwne, Co sądom Boskim zdają się przeciwne, A jednak często, choć się zdają płone, Przeczuciem śnione, wypadkiem stwierdzone. „Otóż król taki był zapowiedziany Przez tego, co tu w zamku siedział dziada. Na pogrzeb jego zeszła się gromada I długi bardzo poczet chorągwiany. Pogrzeb szedł cicho, smętnie, przez burzany, Żurawie snuły się po nieba sklepach, I różne cerkwie dzwoniły po stepach — Rozsiane w jarach i po okolicach — Każda w trzech wieżach, jakby w trzech księżycach. „Pod wieczór Anioł Pański zaśpiewawszy Nad starcem owym, a z tęsknotą szczérą, Zakopaliśmy go do grobu z lirą; I tę posługę nad grobem oddawszy, Szliśmy do domu; a miesiąc był krwawszy I okrąglejszy i większego łona, I ziemia cała pod zachód czerwona, W rozpłomienione ubrana obłoki, Jak w nietoperze ogniste i smoki. „Oddzieliłem się nieco od gromady, Wtem drogę Kozak mi zaszedł ogromny, W słowach nadzwyczaj dziwny, nieprzytomny, Ubrany dosyć nędznie, bardzo blady; Ten mnie zapytał: „Skąd wracają dziady? Gdzie pochowano starego lirnika?” Potem sam cicho szedł do mogilnika, Ja za nim, dziwną ciekawością zdjęty, Strach nawet jakiś czując niepojęty. „Za płotem skryty i poza różaną Mogiłą jedną, za kalin bukiety, Słyszę — on pyta chodząc: „Łyra, hde ty?” A ta — pod grobem będąc zakopaną — Na jakąś dziwną nutę niesłyszaną Odezwała się… by dziecina mała; I tak śród nocy na cmentarzu grała, Że płacz mój razem z piosenką wybuchał, A Kozak siedział na grobie i słuchał… „Potem wstał i wziął dwa od płota koły I sam robocie tej grabarskiej sprostał, I śpiewającej liry z grobu dostał; A gdy ją w ręce wziął, w oczach wesoły, Jeszcze brzęczała w rękach na kształt pszczoły, Brzęczące mając i drzewo i struny, A ten, co dostał ją z grobu i z truny, Zaraz pomiędzy ludem stanął — nowy Pan i ostatni, mówią, król lirowy! „I wnet rozeszły się po Ukrainie Wieści, jak ze mgły wstające upiory; Szeptano cicho imię Wernyhory, A teraz wszędy już ten starzec słynie — I kupił sobie gdzieś w ciemnej dolinie Futor z ogromnym sadem, i tam mieszka. Lecz do Korsunia mu wiadoma ścieżka I miód mój stary, bursztynowy, gęsty; Więc mi tu w zamku bywa jak gość częsty. „I jednej nocy — gdy wiatr kręcił wiry, A do mnie on miał przyjechać w gościnę, Słyszałem dziwną głosów mięszaninę; I przez ściemniałe niebieskie szafiry Czasem głos leciał piorunu i liry, Ciągły i coraz niby doskonalszy, Pieśń coraz bliższa — piorun coraz dalszy, Jakby toczyły gdzieś na stepach boje… Nagle — wszedł blady starzec na pokoje.” — Tu otarł wielkim potem zlane czoło, I rzekł: „Jeżeli kończyć pozwolicie, To Wernyhory opowiem przybycie, Choć powieść nie jest piękną ni wesołą.” Przy starcu większe zebrało się koło; Czuć bowiem było, że sam silnie wierzy, A miał szacunek wielki u rycerzy, I był staruszek obyczajów świętych, Lecz szukał skarbów na stepie zaklętych. A więc słuchaczy otoczony wiankiem, Rzecz tak prowadził gubernator siwy: — „Mój starzec czując bliski brak oliwy I żywot czując gasnącym kagankiem, Raz mnie zawołać kazał przed porankiem I na chorobę się już bardzo żalił; A potem prosił, abym lirę spalił I do mogiły wsypał mu popioły; Inaczej — straszne ją wezmą Anioły… „Mówił o swoim następcy lirniku I o tajemnym tego króla znaku, I o zaklętym, o białym rumaku, Który się zjawił kiedyś w Kahorliku; I że po tego króla z mogilniku, Kiedy już wszyscy wyginą rycerze, Po króla tutaj przyleci, zabierze, I gdzieś daleko wzniesie pod księżyce Na jakieś dziwne duchów wieczornice. „O znakach tajnych gadać wam nie mogę, Bo je słyszałem pod straszną przysięgą. Mówię o koniu z ognistą popręgą, Bo o tem już wieść chodzi, siejąc trwogę. Mój druh się często kładzie na podłogę, A wtenczas widzę, że pobladłszy słucha, Czy już nie słychać gdzie tętentu ducha; A czasem krwawą powiada powieką, Że już go słyszał — tętni, lecz daleko… „Klnę się na Boga, że on nie dziwaczy, Ani też kłamie, co ma z Wernyhory; Myśl jego w dziwne ubrana kolory Jak kontusz króla, chociaż um prostaczy. Czasem na stepach stanie, myślą znaczy Mogiły w blaskach wieczora różanych, I słucha dzikich szmerów żurawianych, I ręką w stepy pokazując, bladnie, Mówi, że mu tam gdzieś droga wypadnie…” ………………………………………….. ………………………………………….. ………………………………………….. IV A Suchodolski na to: — „Jasny Panie, Nie zawsze ten dziad był taki odarty! Nie zawsze jako zasmolone karty Wyglądał — ja go widziałem w żupanie Jasnym, silnego jak dąb, a mospanie, Kiedy wziął w rękę puhar, to go zginał Jak ołów; a gdy pieśni rozpoczynał, Dreszcz szedł — taki miał w sobie głos ogromny… A teraz blady, często nieprzytomny, Z duchami gada lub wątpi o sobie. Trzeba wam wiedzieć o dziwnym sposobie, W jakim się pierwszy raz……. ………………………………………….. ………………………………………….. Płaszcz miał podarty, włosy rozczochrane — W oczach krew — dziwnie jasną, różnotęczną, Zrennicę wielką, błyszczącą, miesięczną — Rękami blady oparł się o ścianę I oczy we mnie topiąc zwierciadlane, Szepnął mi: „Czarty były Wernyhoru, Nadybaw mater — hdeś koło futoru, Taj byw — taj łyru tyskaw w hrud' kobity — Taj na smert' matku byw — ne moh zabyty!” I dodał z wielkim strachem: „Piszła żywa!” Nie mogłem pojąć zrazu, o czem gada, I miodem słodkim upoiłem dziada, Chcąc w nim strach zabić mocą tego piwa. Dowiedziałem się potem, że straszliwa Mara — dziwnego ubioru i ciała Różnym się we wsi chłopom pokazała. A jeśli powieść was nieco obeszła, Powiem… — Chciał mówić: wtem ktoś — mara weszła. ………………………………………….. ………………………………………….. ………………………………………….. V Oj! powiedział ja ci, panie Regimentarz, Że ty przegrasz walkę na kurhanach. Oj! prowadził ty szlachtę korsuniecką na cmentarz I z mieczami i w złotych żupanach! „Oj! powiedział ja tobie, mości panie Gruszczyński, Że ci błysną śmiertelni hułani. W step poleci, jak burza, twój rumak ukraiński I na koniu cię strach otumani. „Oj! powiedział ja tobie, mój synaczku Sawyna, Że ty stracisz białego rumaka. Oj! powiedział ja tobie, że to śmierci dolina I dolina martwego Kozaka. Wyszły pany z mgłą białą, jak łabędzie przed ranem I stanęli na polu przy Rosi. Między jednym kurhanem, między drugim kurhanem Szlachta flinty nabite podnosi. „Oj ! strzelili wy tylko raz tym ogniem czerwonym I uciekli, Wielmożni Panowie, I ruszył pan Gruszczyński i biegł na koniu wronym, Z wielką szablą do cięcia na głowie. „Oj! hułaniż to byli, co mu drogę zabiegli, Oj hułaniż to byli boleśni; Kiedy pana starego na rumaku spostrzegli, Drogę jemu na polu dwaj hułani zabiegli Między dwiema mogiłami na cieśni. „Chorągiewkiż to były u hułanów straszliwe, Co się w słońca złociły promykach, Dwie główeczki dzieciątek, dwie główeczki nieżywe Nieśli oni hułani na pikach. „Dwie główeczki, główeczki, jak paciorki na prątkach Nanizane, nieszczęsne i święte! I poznał pan Gruszczyński krew swoję na dzieciątkach, Poznał swoje dzieciątka zarżnięte. „I usta swe otworzył i w krzyż ręce otworzył I stał stary ojciec na strzemionach — Aż go szablą ciął Kozak — i na ziemi położył I krew jemu ciekła po ramionach. „I żywcem go chwycili i na step ukraiński Płaczącego ponieśli na żłobie. Oj! powiedział ja tobie, mości panie Gruszczyński, Lecz wszystkiego nie powiedział ja tobie!” — Tu zamilkł starzec; a pan Suchodolski Rymy śpiewane z uwagą spisywał, Których nie może wcale język polski Wydać ……………………………. ………………………………………….. ………………………………………….. ………………………………………….. VI Lirnik, jak zwykle, sam do siebie gadał, Potem na księżyc spojrzał — ruszył głową: „0j!… jutro będzie deszcz skrwawiony padał! Pomyśl ty, synu, na walkę stepową… Bo jutro będziesz ty w krzyże układał Trupy na trupach. Krwawe moje słowo, Ale i krwawy dzień jutro zaświeci… Oj! żurawiany to klucz małych dzieci „Przyleciał tobie… Wróżę, czy nie wróżę, A ty się gotój w bój!… idzie godzina — Ciemne ja w uchu mam dzwony i stróże I dusza we mnie dla ciebie ojczyna. Wozy na wozach postaw — koła w górze, Tak jak dom, co się podnosić zaczyna; A z kawaleryi zrób szpichlerz sieni A tak do Baru pidem, śród płomieni. „Każy Tatarom wstać, ty budowniczy, Póki spokojna noc… taj dom stawity, Bo jutro cały step ludem zakrzyczy, A ty ze swego domu budesz byty Jak pan starosta… słuchaj… ja Sławny na stepy. — Teraz …. Czerwone w oczach łyskają ….. Śpiewają we mnie srebrne …….. ………………………………………….. ………………………………………….. ………………………………………….. VII Potem głos dźwięczny — nie drzący i młody, Głos Beniowskiego wyszedł z głuchej ciszy; — „Od harmat lękam się w taborze szkody, Na ochotnika kto mi towarzyszy? Nim dzień zabłyśnie, wrócim do gospody, Wpadłszy na wroga prędzej, niż usłyszy; A jeśli śpiące porozstawiał czaty: Zaszpuntujemy złapawszy harmaty. „Harmaty bowiem słyszę; z harmat będzie Obrona memu drewnianemu miastu. Panowie szlachta, kto szkapy dosiędzie, Za mną!” — Stanęło szlachty stu trzynastu; Ci w niedobranym wystąpili rzędzie; Reszta została niby dla balastu W taborze szarym, jak na dnie okrętu Fuzje bez kurka, szable bez pendentu… ………………………………………….. ………………………………………….. ………………………………………….. ………………………………………….. Potem ze złotych słonecznych promieni Rycerze jacyś konni i wysoko, Jakby w powietrznym blasku zawieszeni, Schodzili na dół; oblani posoką Husarzów zdają się lecących cieni. Ale już widać — szlachta działa wloką Za nimi leksza druga złota chmura, A nad nią szable — jak kłosy i pióra, Lekkie i krzywe. Za tą znów gromadą Widma czarniejsze, na zwinnych rumakach Spisy i ciała swe na spisach kładą, I tak schyleni leżą na kulbakach; Czasem Tatarów na stepach dojadą — Strzelą… i pierzchną — wiją się po krzakach — Znowu się łączą… Ałłach dają nowy, W którym sam El Dżin szablą ściął dwie głowy. Tymczasem wozy Borejsza odmyka, Na szlachtę czeka, rozsuwa kolaski; Rzekłbyś, że widzisz dobrego ptasznika, Który otworzył swoje samotrzaski. Leci szarego chmura wojownika, Turkocą działa, idą z szabel blaski, Wpadają w tabor… Wódz nie przewodniczy; Stanął przy bramie i rycerzy liczy. Jak pasterz stary, gdy pastuszki wiodą Bydło, nie idzie spocząć do piekarni, Lecz przy oborze rozlicza się z trzodą; Tak i wodzowie — gdy są gospodarni, Wyżsi od ludu sercem i urodą, A jako żołnierz krwią i prochem czarni — Nim pójdą w namiot, to wiedzą najpierwsi, Ile kul padło w sztandar — ile w piersi. Przed wodzem szlachta przepędza zwycięska, El Dżin przeleciał, jak wiatr, z Tatarami; W Beniowskim twarz się stała prawie męska, A krew mu szablę po rękojeść plami; Tabor jak harfa szumów czarnoksięska Wre pieśnią — działa czyszczą żupanami, Bowiem je wzięto ze krwią bombardierów, Rozciąwszy wiele czaszek i giwerów. Pułkownik także Salmur w piersi ranny Wzięty w niewolę; Szwed posępnej twarzy, Piękny jak młody kochanek Dyjanny, Który przy działach właśnie stał na straży, Na Zygmuntówce miecz strzaskał, jak szklanny, I już mu głowę mieli ściąć Tatarzy — Beniowski strasznym przywiedziony krzykiem Wziął go, gdy z lontem już stał nad jaszczykiem. Takie dnia tego było powodzenie; Cokolwiek także wzięto karabinów, Prochu, kul — ważne dla taboru mienie, Droższe niż beczki pereł i rubinów. I tak Barowi stepem szło zbawienie I stepem szła wieść Beniowskiego czynów. Dalsze taboru walki i turnieje Następna wam pieśń powie i opieje. VIII Wystawcie sobie nową Salaminę, Drewnianym murem wkoło opasaną; Wystawcie sobie idącą mieścinę, Wystawcie sobie fortecę drewnianą; Wystawcie sobie tę smutną równinę, Gdzie mogiłami o wiekach pisano, Jako na karcie najpiękniejszej świata Najcudowniejsze dawne poemata, Które dziś śpiewa wiatr, gadają krzyże, Kraczą sokoły, w szumach niosą chmury… Dziś tabor koła posuwa niechyże Po wielkiej trawie, a strzelb wytknął rury, A ma na nogach swoich złote spiże — Jak ćma, gdy złoty wąs niesie do góry, Albo jak ślimak, co z domem się toczy, Wysuwa rogi, na rogach ma oczy… Wystawcie sobie, że się tak posuwa Stepem; a wkoło są moskiewskie szyki. Moskal — wokoło rozwinięty czuwa, Kozackie błyszczą kulbaki i piki; W środku głód wszczął się i męstwo zatruwa; Jedzą kobyły, skóry i trzewiki, Skra gorączkowa głodu w oczach stoi; Nie atakuje wróg — lecz niepokoi… Zaledwie cztery mil na dzień uchodzą — Do Baru jeszcze takiej drogi trzy dni, Moskale ciągle lub ranią lub głodzą; Tatarzy stali się jak psy ohydni — Chcą zacząć trupy jeść. — Węże się rodzą W sercach — krew harda oczy im rozwidni; Patrzą po sobie — i milczą głęboko, Lecz jak szakale mają twarz i oko. Zda się, że szczęki wzięły kształt zwierzęcy I wyciągnęły się, zbielały zęby. Słońce szło wyżej i piekło goręcej, A par wychodził czerwonemi kłęby; I nawet wróble, co w kilka tysięcy, Licząc w to szczygły, czyżyki i zięby, Żyły w taborze — ze strasznego grodu Wygnała je dziś czarownica głodu. I poleciały chmurą do Moskali Ptaszęta owe, jako zdrajce kraju; Głód został — i gry, w karty zawsze grali, Brzęk złota, jak brzęk trupiego ruczaju, Mięszał się z brzękiem rozpłakanym stali; A głód, jak Mojżesz straszny na Synaju, Siadł na wysokim wozie, w ognia chmurze, Czarny, jak szabla schowana w jaszczurze — I patrzał na tę ćmę, co stawia złoto Na karty, i tem wnętrzności ucisza… Beniowski jeden nad szarą hołotą Został bez druha i bez towarzysza; Sposępniał — smutek zrobił go istotą Wyższą, na głód ma cierpliwość Derwisza, Na skargi szlachty, wymówki okrutne — Czoło spokojne, blade — ale smutne… Jeszcze dziś odparł szturm i na temlaku Ma lewą rękę — noc spokojną zyska; Postawił straże i sam na rumaku Obejrzał tabor, wrogów stanowiska; Pewnie noc cała przejdzie bez ataku, Moskal zapalił czerwone ogniska, Leży po bitwie; pora jest dogodna Natrzeć, lecz konie chude — szlachta głodna. Tatarzy także przy wielbłądach siedli I patrzą w ogień straszni, zadumani… Skra się w zrennicy suchej tak zwierciedli, Jakby krew ludzka z ogniem były na niej; Coś grzybów czarnych zebrali i jedli — Może to z worków swoich ci szatani Dobyli, aby głód umorzyć krwawy, Straszniejszy jeszcze, niż szatańskie strawy… Koło ich kwater przeszedł — nie zagląda W usta, nie patrzy, co pod jataganem; Śród klęczącego zostawił wielbłąda Te straszne sfinksy, będące kurhanem; Bóg od nich jak od grobowców zażąda, Aby krew cudzą ust wylali dzbanem, I z prochu swego proch oddadzą cudzy I z potępionych ludzi — wyjdą drudzy… Beniowski przeszedł mimo. Noc gorąca, Step parzy; niebo — choć noc — czerwienieje; Nie było ani gwiazd, ani miesiąca, Ani tej rosy, co po stepach sieje Narcyzy, ani wiatru; — pieśń płacząca, Co w ukraińską noc po kwiatach wieje, Odezwała się; — wszystko pokój wróży, Jednak powietrze gęste — pełne burzy… Beniowski straże postawiwszy wkoło, Wszedł do namiotu; tam po jednej stronie Lirnik, na lirze położywszy czoło, Leżał, w przegrodzie drugiej stały konie. Namiot wyglądał odarto i goło, Ze skór był owczych; kaganiec w nim płonie, O szable różne i o bronie trąca Blady, jak złota gwiazda czuwająca… Lirnik w postawie lwa, na wilczej skórze Leży na ziemi — włos ma pełny prochu, Zwinięty, srebrny — jak gniazdo jaszczurze, Które wylęgła krew i wilgoć lochu. Blisko przy drugim i skórzanym murze Siedział pułkownik; garść suchego grochu Od Perkunasa kupił: — dał zegarek, I ma to jeszcze prawie za podarek…… ………………………………………….. ………………………………………….. Pieśń XII Gdy więc zabrano podstępem Ladawę, Zamek się ten stał jak główna kwatera, Obaczono tam orła, pana Sawę, Pułaskich obu i Dumuriera, Wiele szlachcianek, które przez obawę Kozaków, jako w powieści Homera Strwożone nimfy przed młotem Cyklopów, Zbiegły się, woląc tę szlachtę, niż chłopów. Była tam księżna Elżbieta, co ongi Z książęciem saskim w wiejskim pałacyku Widywała się… i przez swe pociągi, Perły łez, tęcze uśmiechów — bez liku Serc zdobywała. Inne dziwolągi W kornetach, z kwiatem nawet na trzewiku Jako w Noego zeszły się korabie W tym zamku — wojny zaczynając babie. Jedna żądała Sasa… i fontazie Robiła z wstążek żółtych saskiej maści I przypinała je, żółtej zarazie Podobna. — Druga miała do napaści Szkaplerze, tarte przy świętym obrazie Loyoli. — Trzecia, podobna przepaści Robiła vacuum wielkie, jako sfera, Sama rządzona przez słońce Woltera. Przy niej Wybicki pisał pamiętniki, Nauce baby dziwiąc się… w rozpaczy, Że się nie uczył w szkołach botaniki… (Nie takiej, która mówi, co kwiat znaczy, Ale tej, która każdy listek dziki Zwie po łacinie). Przez co się tłumaczy Cała ówczesna Polska za nauką Lecąca, jak dziś pan Hugo — za sztuką; Jak Wagner, sługa Fausta, gap uczony, Któremu zda się, że już wiele umie, A jeszcze słów są ogromne szwadrony, Których rozumem swoim nie rozumie… Słowem, zamek był szlachtą przepełniony. Potrzeba było jak przy morskim szumie Używać trąby akustycznej — aby Powiedzieć jedną prawdę, że kraj słaby. Szlachta uczona była na Alwarze Przypadkowania i strachu herezji — Przez ludzi, którzy nie patrzali w twarze, Ale na nogi; a zaś dla poezji Pisali złote i srebrne ołtarze, Podobne pięknym balladom Świtezi Lub Dziadów… w których spotykał wyrostka Nie Gustaw — lecz Jan Kapistran lub Kostka, Z kobiet zaś święta Tima lub Agnieszka Z kleszczami, które rwą zęby. — Do róży Poezji trudna bardzo była ścieżka; Dlatego nikt nie przedsiębrał podróży. Szlachcic, co w domku pod lipami mieszka I Panu Bogu czasem szablą służy, A czasem rąbał łeb przy trybunale — Że poetycznym był… nie wiedział wcale. Pułaski, który w szarej się czamarce Po salach włóczył — a czasem przez wonny Kłąb lip wyprawiał na swym koniu harce, Jakoby młody, srebrny anioł konny, Gdy pod lipami stali chłopy starce Kiwając łbami — że był jednotonny W rozmowie, śród bab stał zawsze z daleka I nie uchodził za orła człowieka. Za to był pewien książę Lubor, młody, Rumiany, pięknej postaci topornej, Który z Warszawy właśnie przywiózł mody, Z Warszawy wówczas jeszcze bardzo wolnej. Ten był brylantem najpiękniejszej wody U pań, w dowcipie na kształt żupy solnej Niewyczerpany, pełny zawsze szeptów; Bo tyle miał par butów — co konceptów… Z nim zwykle pani Dafnicka Sybilla, Która umiała już język francuski, Gadając piekła raka albo gila, Choć mówią, że ją król szanował pruski Z dowcipu. Jakoż raz (o! krotochwila) Książę dowodził jej, że polskie kluski Zowią się wszędzie z drugiej Renu strony Po towarzystwach wyższych: *pedenony*. Z czego ją wtrącił w taki gniew, że z miny Piorunem była, a ze wzroku furią; Bo to już wzięła za wyraźne drwiny — Nie za dowcipu różę, lecz nasturią. Kluski nazwała *larmami z faryny*, A księcia błaznem… bo sprowadził z gór ją Wyższego tonu, i tonem Polaka Przymusił zawsze bladą — upiec raka. Tę panią zawsze wielkie myśli pasły I książkowe ją napełniały strawy. Ksiądz ją spowiadał chudy, mąż opasły Nie miał z nią bardzo dawno żadnej sprawy; Zwykle chodziła jak wulkan zagasły, Mając na głowie wielkie sople z lawy, Których dostarczał ognisty Wezuwiusz; Synka jednego mając, zwała… Fulwiusz. Wystawcie więc sobie moją Anielę W takim żałosnym gronie ze swym tatkiem, W którym się nagle, jak w starym kościele, Duch jakiś rzymski pokazał przypadkiem; Mowy miał od tych słów: — „Obywatele! Upadających mocarstw byłem świadkiem: Nie siarka niszczy je, ani saletra, Ale niezgoda… pijaństwo… et cetra!” Takiemi mowy, sądził, że pomaga Nadzwyczaj panom Pułaskim w robocie. Słowem — że stał się mówcą stary szlaga I wszystkich bardzo zachęcał ku cnocie; A choć słów była bardzo mała waga, Takie dziesiątki wyrzucił i krocie I tyle skrytych ku Moskwie przyczepnin, Że się dowiedział o tem… tutor: Repnin. A że ze słuchu tego buntowszczyka Znał tylko, myślał, że to Galeador Lub Artur, który dom szlachcie odmyka I dla wolności ludu wpada w ador; Porwawszy więc wprzód biskupa Sołtyka I Rzewuskiego, mądry ambasador, Który przedsiębrał zawsze drogi proste, Posłał kibitkę po pana starostę… Pierwsza kibitko ruska! gdy w okręcie Polskim już zamach strupiały poczuto, Ty pokazałaś się w śniegu zamęcie Jako ludożer pierwszy, za tą szkutą Płynący… Inne ryby mają cięcie, Lub paszczę na miecz srebrzysty przekutą, I pod wodami są okrętom piłą, A potem — ludzi pożartych mogiłą. Spod głębi morza nigdy nie wychodzą, Ale chowają tam okropne głody; Jako robaki spodom trumien szkodzą I połykają okręt paszczą wody, I tam w ciemnościach za trupami chodzą; Gdy morze pełne zdaje się pogody, Błękitne, to się w morzu gonią one Przez głębie, mordem podziemnym czerwone. Takie się ryby chowające w ciemni Zowią…… nie powiem słowa, bo jest trudne, Bo i dziś są ci morderce podziemni, Ubrani w blaski Boże, lecz obłudne; Bo mi jest nawet milej i przyjemniej Patrzeć na pola Sybiru bezludne, Na cień kibitki, która w śniegu goni, A tak, jako ksiądz z Panem Bogiem, dzwoni. Gdy leci, jakiś smutek goni za nią I jakaś dziwna świętość wyprowadza Za pola; drogi całe się tumanią, Lasowi, zda się, że szumieć przeszkadza; Kiedy gdzie trzodę rozbije baranią Jak bomba, która cały szyk rozsadza, Matki trzód, zdjęte boleścią człowieczą, Jak za swojemi jagniętami beczą I długo patrzą; a gdzieś potem morze Śniegowe, słońca u wołżańskiej wody, I czerwone ją nadsybirskie zorze, I gdzieś, jak gromy, pękające lody, Jakoby wielkie jakieś salwy Boże, Ostrzeliwają… bo ziarno swobody Wniosła na ziemię tę martwą i siną, Którą zwie Tacyt ludów oficyną. Taka kibitka po pana Starostę Wysłana, biegła z Warszawy. Kibitka Jest tu figurą; bo rzeczy są proste, Że trakt, ta srebrna Aryjadny nitka, Szkapy — na orły zmienione przez chłostę, Poczta, ta nowa karczma neofitka Autokratyzmu, pisarze i szczoty Nie były znane w Polszcze… wiek był złoty! Złoty był to wiek: bo niewinność raju I nieświadomość u kobiet… Ewiana! Nie piły jeszcze kawy, ani czaju, Lecz proste piwo grzane jadły z rana; Rzadko się która kochała w lokaju …………………………………… …………………………………… …………………………………… Cybernetyka!… Zda się dla ochłody Ksantypa, która czysto dom umiata, Na Sokratesa leje ceber wody A potem mydli tę pochodnię świata, Łeb inclusive z nosem, aż do brody. Dobra Niemkini! ale nie skrzydlata Jak Psyche — a swe dziatki pół-niemczyki Sadząca często do cybernetyki. Za to mąż kąpie Poznań — a ten z wanny Wychodząc, strząsa warkocz uperlony, A uczesany już podług Chowanny Na kraj, który jak kania dżdżu spragniony… Lecz wróćmy do Ladawy! — Czas był ranny, Ogród srebrnemi perły uiskrzony; Każdy kwiat, każde drzewko w perłach było, Coś w mgłach śpiewało smętnie — i myśliło. Powietrzna jakaś myśl i śpiew, podobny Do requiem… bowiem przez duchy śpiewany; A że wiedzący przyszłość — już żałobny, Jakby z aniołów który obłąkany Śpiewał w szpitalu. Nie był to śpiew drobny, Perłowy, jak dziś dzwonią fortepiany; Lecz coś, jakoby w dalekim klasztorze Śpiewano z wielkim płaczem „Święty Boże!” Dawnom takiego śpiewu tajemnicy Śledził i wyznam, żem śledził daremnie; Czasem go słychać w letniej błyskawicy, Czasem w błękitach gra — a czasem we mnie, A czasem w całej wiejskiej okolicy Słychać go — czasem zaś słychać podziemnie Grający, z brzękiem pomieszanej stali, Jakby w kurhanach umarli śpiewali. Czasem nim buchnie wiatr, a czasem kłosy, A czasem pies go usłyszy i stanie, Nastawi uszy i najeży włosy I warczy głucho. Czasem to śpiewanie Usłyszy w stepach idąc żebrak bosy I myśli, że to zebrana na łanie Wróbli gromada śpiewa, harfa szara Ptaszków — albo szum gruszy — albo mara… Owiana takim śpiewem, słuchająca, Patrz, bieży panna Aniela ogrodem, A każdy z głosów ją aż w serce trąca, Choć gorset, stanik złoty ma pod spodem, Gorset ze złotej lamy, w pół miesiąca Pod samą szyją cięty; rannym chłodem Mrozi ją nieco wiatr, ale jej nie czuć Zimna, bo pełna pamiątek i przeczuć. Pamiątki smutkiem są i łzami wiszą Na rzęsach, i są ciężarem i cieniem, I są na twarzy jakąś wielką ciszą, I są jakoby jej czoła uśpieniem, Gdy usta niby przeczuciami dyszą I oświecają koralem, płomieniem Jej twarz, i czasem biegają po licach, Czyniąc widniejszy smutek — w błyskawicach. Za nią na zamku wszystkie okna gorą, Jak rząd płonących jasno meteorów. Tam kląby, brzozy z osrebrzoną korą Różane teraz słońcem; tam z kolorów Malw — niby tęcz się zapala siedmioro Około różnych posągów, upiorów Dawnego świata, tam pomiędzy róże Stoją rzezane marmurowe kruże. Dalej staw; i tam zaczyna się miła Zieleń drzew, głębsze, wilgotniejsze cienie, I Anielinek chatka, jak mogiła Pamiątek, i te pod chatką siedzenie, I ta gołębi chmura, w którą biła Jutrzenka jak w mgłę białą; i wspomnienie Siedziało przed tą chatką, jak Noemi Lub Ruth, spuściwszy włosy aż do ziemi… Dziwnie, że czasem cały duch obrazu Wymaluje się nam jako cherubin I stanie w myśli widzącej od razu, W oczach szmaragdy mając, w ustach rubin I gwiazdę na kształt bladego topazu Ponad warkoczem! Jest to duch zaślubin Z naturą, który nad Dźwiną i Preglem Chodzi w surducie i zowie się Heglem. Ale Aniela — do Heglistki wcale Nie dorośnięta, bliższa Afrodyty Pięknością — taka święta, że na fale Stawu wejść mogła, i staw nie rozbity Nosiłby nóżki jej… Jestem w zapale! I oto mówię, że piękność kobiety Nie jest, jak mówi ksiądz, czartów ułuda, Lecz może — w duchu będąc, robić cuda! Aniela była taką duszą; ona Z Beniowskim tworzy jednego rycerza I bohatyra. Polska przez nią śniona Świętą jest, wielką; z góry już uderza Duchem na wszystkie słowiańskie plemiona I do żywota budzi i przymierza; Wielka i silnym podniesiona lotem Nad ludy, w ludach żywot budzi grzmotem. Co piorunami ognistemi lunie, To coraz jeden grób oddaje ducha! Zagotował się żywot w każdej trunie, Zniedokwasiła się zgnilizna, słucha I wstaje… Kiedyż, o Boży zwiastunie, Gołębiu, który szepcesz mi do ucha Te straszne rzeczy, zrobisz taką ciszę, Że Polska to usłyszy, co ja słyszę? Nad morza teraz uciekam, i blade Tęczą nadmorskich kwiatów, wietrzne pola Depcę, a wielkich duchów o poradę Pytam; i często piorunowa wola Ściąga mi taką moc, że ręce kładę Na wiatrach, jako na harfy Eola Strunach, i gra mi wiatr jak najboleśniej, A ja posyłam na północ te pieśni. Na północ je posyłam — miejcie czucie! Bo kiedy głuchy grzmot bez żadnej chmury Słychać — i kiedy słychać jakieś kucie Jakby podziemnych zbrój, i kiedy z góry Słychać jakoby sztandarów rozprucie I szelest, niby orzeł je w pazury Chwytał i ciągle darł, jak stare szatry — Słuchajcie! to ja błogosławię wiatry. I gdy na sennych was uderzą strachy, I gdy zbudzicie się w łożu spotniali I usłyszycie, że drżą wasze dachy I tak trzaskają, jak kość, gdy się pali; Kiedy was weźmie zimna śmierć pod pachy, Boga pokaże i przed Nim powali, A będzie ziemia cicha jak mogiła: — Słuchajcie! — bo ten strach, to moja siła!… Kiedy nie wiedzieć skąd, dziecko się małe Rozpłacze, rączki założy na głowie, Wpatrzy się w ciemność i stanie się białe, Jak próchniejąca wilcza kość w parowie; Gdy włoski staną mu jak zmartwychwstałe I przedrzy wielki strach, i nic nie powie, A co innego wam w uśmiechach skłamie: — To mój go porwał wiatr i moje ramię… Kiedy wyjdziecie na ziemię różaną Rankiem, a o mym duchu śnić będziecie: — Trzody leżące na kurhanach wstaną, Owce się ruszą, perły łąk — znajdziecie Tę okolicę całą zasłuchaną W powietrze, w dźwięki, w smutek. Jeśli w lecie Żeńce na polach żną, to przy kopicy Siądą, jak dawni rzymscy niewolnicy Smętni i groźni: to moja daleka Moc i pieśń, która serca przeobraża I niewolnika przedzierzga w człowieka. Ale cóż znaczy moc i pieśń harfiarza? Na powieść moją smętną człowiek czeka, A mnie odleciał anioł, który stwarza; I muszę przestać strofy, która ludzi Łamaną sztuką bawi — a mnie nudzi. Pieśń XIII Był nad Anielinkami jakiś śpiew aniołowy Nad chatą… — Może to brzóz rozczesane warkocze Bijąc o ściany białe, lekko wschodem różowe, Sprawowały te szmery bolesne i prorocze… A chata świeciła się na kształt złotej pochodni, Właśnie jak gdyby zleciał jaki anioł przedwschodni I stanął na zieleni. A dalej mgłami siny Gaik, który otaczał szmaragdową lewadę; A około gaika malwy i georginy, Jakbyś gwiazd aniołowych zapaloną gromadę Widział w cieniu — tęczami gaj opasywały, Ptactwo dzwoniło w lutnie — i kaskady grały. Panna Aniela, widać, że listownie wezwana, Biegła i otworzyła chatkę swoją zamkniętą. Ta była cała cicha, także wschodem rumiana, A pachnąca rezedą wskroś obsianą i miętą, I ściany z cedrowiny dyszały mocną wonią, A cichość była taka, że słyszałeś jak ronią Za oknami Najady swe łzy, perła po perle, I po skałach rzucają przeczyste diamenty ………………………………………….. ………………………………………….. ………………………………………….. ………………………………………….. Beniowski stanął przed panną Anielą; Lecz jak zmieniony — ach, w jakim żupanie! Jak żebrak — łokcie podarte się bielą, Guziki wiszą, buty… Boże Panie, Jak wieloryby, kiedy się ośmielą Wyjrzeć nad morza błękitne otchłanie I westchnąć — Taki… ach! czy moje usta Wymówią — stanął na kształt drapichrusta. Aniela zlękła się; bo nigdy w życiu Nie wystawiała sobie bohatéra Kochanka w takim okropnym rozbiciu Majątku. A on, żałosny kostyra, Stał przed nią… w strasznym bardzo nieutyciu — Pół Don-Kichota, a pół króla Lira; Bowiem zupełnie był bez przytomności, Jak Lir; a skórę miał tylko i kości, Jak Don-Kichote. O! jeśli myślicie Z Heglem, że czysta idea, na świecie Zjawiona, wszędy w swoim innobycie Żyje, to w całym Ladawy powiecie Nigdzie w smutniejszym ona wołokicie, Nigdzie na gorszej nie była dyjecie, Jak w tym człowieku, ta idea czysta, Z którą on cały wyglądał — jak glista, I może nawet skutkiem tej idei Czystej wychudł tak nieszczęsny nieborak, Jako poeta, który wiersze klei, A nie jest ani sektarz ani dworak. A może też był w krainach nadziei, Gdzie go zaniosła chuda klacz Elborak, Mahometanka, którą dla igraszki Borejko Litwin wprzągł do kałamaszki, Spotkawszy ją gdzieś koło Bałty. — Nie wiem… Ale to tylko wiem, że pan Beniowski, Nie goniąc wcale pod żadnym modrzewiem Za Świtezianką, miał butów podnoski Podarte, albo spalone zarzewiem, Jako u Danta, gdy ten śpiewak Boski, Emigrant jak ja, wpadł między straszydła, Co z kości miały pierś, a z ognia skrzydła. Beniowski w krótkiej nadzwyczaj włóczędze Poznał tajemnych rzeczy bardzo wiele. Mówią, że spotkał jak Makbet trzy jędze Na pustym stepie; że w starym kościele (Wszystko znalazłem w jednej dawnej księdze, Którą na półkach mam oprawną w cielę) Że w starym, mówię, kościele raz zasnął, A w kościół lunął deszcz i piorun trzasnął. I bohatera mego jasne oczy, Błękitne, wielkim swoim płomieniskiem Oćmił; ślepego chwycił duch proroczy I zrobił widzeń złocistych igrzyskiem. Chan Giraj chciał mu dać dziesiątek koczy I zrobić wodzem nad tym koczowiskiem; Ale odłożył to na czasy drugie, Krótki w nim widząc wzrok — a myśli długie. Borejsza Litwin potem go kaptował Dla Radziwiłła; lecz mój Węgro-Słowak Proroczym duchem Litwina zgruntował I odpowiedział ni tak ani owak. Litwin jak ślimak zaraz rogi schował I jak za węży Coopera Pothowak Utonął w gęstych traw stepowych wniki I ponurtował w swój las — w mateczniki. Lecz pierwej ostrzegł Chana, a prywatnie, Po przyjacielsku, usta w same ucho Włożywszy, że się Beniowski w ostatnie Zgrał i przed sądów ludzkich zawieruchą Uciekł; dlatego na strzały harmatnie Szedł tak odważnie i z taką otuchą, Jak Achill, bo też spod prawa wyjęty, Nie mógł być ranny nigdzie, tylko w pięty. Dodał, że to jest duch francuski, z duchów W Polszcze najgorzej uważany… nawet Wyklęty; że jest takich wiele zuchów, Więcej niż harmat w Nieświeżu bez lawet, Więcej niż w Chana wojsku jest kożuchów, Więcej niż w kłótni gorzkich słów wet za wet (Przedrabowawszy wprzód Lindego słownik) Tygodnikowi oddał Orędownik. Dodał, że każdy taki duch francuski Jest pod klątwami wielkiemi kościoła; Że jeden się udławił, jedząc kluski, A inni, chociaż wesołego czoła, Schną wewnątrz, jakby je kwas palił pruski Albo Cyrcejskie zaraziły zioła Świniną. — Nie mógł dociąć niczem lepszem, Bo Chan Beniowskim wnet zbrzydził, jak wieprzem. I gdy mój rycerz po spaleniu Bałty, Na co Chan patrzał z wieży, klaszcząc w dłonie, Myślał i roił — (o jak piękne kształty Imaginacja ma, kiedy rozpłonie I rozumowi zadająca gwałty Gmachy buduje na tęczy ogonie!) Gdy rycerz, mówię, mój już roi bosko Z Tatarów — legią niby jakąś włoską Po jasnych polskich polach latającą, Dębowych ciemnych lasów oboźnicę, Chmurę, w której się blaski mieczów mącą, Tak, że ją bierze chłop za błyskawicę, A w nocy widząc, za chmurę idącą, Co wszystkie niebios zabrała księżyce, Zwinęła w jeden kłąb i mgławo płonie, Miesiące w srebrne zamieniając konie… Gdy marzył, mówię, że taką wiatrówkę Z szarych złodziei i cichą harmatę Będzie miał wkrótce na komenderówkę, Gdzie zechce, całą narazi na stratę, Zgubi w stepowym tańcu jak podkówkę, Razem z nią legie burłaków brodate Zgubiwszy, tak że (przechodzi mnie mrowie) Ruski historyk, o niej… nic nie powie!… Gdy marzył, mówię, tak i rósł w niebiosa Nadzieją przyszłej sławy, — aniołowie Ugwiazdzonego nad nim stali włosa I owej myślą stawianej budowie Runąć kazali, strzeliwszy z ukosa Słońcem po kolumn fantastycznych głowie. Tak, że z rubinów wzięły blask niezwykły I szmaragdami stały się — nim znikły. Spyta mię teraz kto: czyliż nie lepiej, Aby ci zacni aniołowie Bozi Pomogli byli ręce, która szczepi Strach i śmierć, — szabli, która wroga mrozi I często krzyżem płomiennym oślepi, Zrobiwszy z siebie krzyż i wiatr?… Ambrozji Gdyby naleli byli w życia czarę, Nim usta stracą smak i w ten smak wiarę? Czyliż nie lepiej, aby w trochę ciała Oblekli byli marzenia młodości?… O Trojo! jeszczebyś aż dotąd stała Pełna cnót dawnych, starych, — i miłości… Jak dawny kościół cedrowy — spróchniała, Gdzie jednak Boża woń aż dotąd gości, A często belka stara w oczach ludu Rozkwitnie różą lub narcyzem cudu. Bo i z tych starych łbów szablą naciętych Mogłaby jeszcze wykwitnąć myśl duża, Piękniej niż dzisiaj; bo jak z ducha świętych, Większy by wyszedł kwiat, pełniejsza róża! I na turkusie skrzydeł rozciągniętych Mogliby swój duch za anioła stróża Postawić światu, gdybyś ty był, Panie, Aniołom twoim kazał mieć staranie O tych dzieciątkach starych! A to oni Nie pożegnawszy nas nawet, i woli Nie zostawiwszy względem starej broni I względem swojej puścizny i roli, Odeszli… Ucho jeszcze nasze dzwoni Brzękiem ich szabel, serce jeszcze boli Bolem ich serca; lecz pełna zamętu Myśl, bo odeszli nas — bez testamentu. Któż słyszał jakie tajemnicze słowo, Na którem stanąć mogliby synowie? Wszystko śpi głucho pod deską grobową! Kto co od trumien zasłyszał — niech powie, A odbudujem całą Polskę nową Na tym jedynym, tajemniczym słowie!… Na tę myśl anioł się we mnie uśmiecha A razem pełny łez… Cóż? nigdzie echa! Nigdzie!! Tylko ten rym tętniący bieży, Jakoby w rzymskiej ruinie kaskada, Co skrzy i błyska i dymi i śnieży, I płacze i grzmi i jęczy i gada — I swój nimfowy włos tęczami jeży, A spodem głazy powoli wyjada I tak przy słońcu i tak w blask miesiąca, Jak Chrystus… ciągle w sobie pracująca. Więc pod tym grzmotem, pod temi kolory Jest dziwna, smętna praca; bo to nie to, Że z myśli różne leją się upiory, Że z pełną jestem wymyśleń kaletą; Ale wierzajcie… żem rymu podpory Podłożył sercem — i to moje veto Przeciw fałszowi kiedy duch mój rzuca, To więcej mię to kosztuje — niż płuca… Otóż Beniowski mój powrócił z Wschodu Właśnie jak veto żywe, lecz obdarte I biedne; doznał pierwszego zawodu, Przewrócił tego świata pierwszą kartę I przyszedł jako nędzarz do ogrodu Pokazać serce, które więcej warte, Niż to, co za nie dawali na świecie Ci, co kupują serca na tandecie. Mroczny, wstydliwy, z pochyloną głową, Po przywitaniach pierwszych rzekł: — „Hrabianko! Przyszedłem wrócić tobie twoje słowo, Oddać pierścionek; żadną odtąd wzmianką Nie będę trudził twych myśli — grobową Ziemią zasypię oczy… Podolanko, O! Podolanko piękna, bądź mi zdrowa! Daruj, że w takim stroju, takie słowa…” Tu zaczął jąkać się, bo kawalerstwo Żywe lękało się w nim jakiej wzgardy; „Daruj, rzekł, dawne z twym sercem braterstwo, Dawne twe łaski — a teraz los twardy I moje, patrzaj, żebrackie żołnierstwo I różne życia mojego azardy, Szczęście wczorajsze i ta, co mię pędza Po czarnym świecie, ta dzisiejsza nędza, „Gdy porównane w twojej myśli staną, Może wycisną łzę, o moja pani! Bądź mi na wieki teraz pożegnaną, A nie idź za mną, bo ja do otchłani Idę.” — To mówiąc, twarz swą obłąkaną Obracał wszędy, jakby go szatani Ścigali, nawet nie dając pokoju U stóp kochanki, przy brzęczącym zdroju, W pasiece leśnej. A do niego ona, Z oczu zdziwionych czyniąc słoneczniki, Bo słońcem była zrennica zatlona, A rzęsy pełne pereł, jak promyki Świeciły wkoło; a głos z głębi łona Wychodził cichy, lecz straszny i dziki — „Co? rzekła, po toś przybył i mnie z domu Kazał dziś witać siebie po kryjomu, „Abym słyszała, ja, która tak wiszę W powietrzu, jako ta smętna kaskada, Abym słyszała to, co teraz słyszę, Że skała, z której ja lecę — upada? Ty, coś mi sercem Czarnego Zawiszę Przypomniał — ty wódz tego ludzi stada, Ty, przez tę szlachtę z wszystkiego odarty, Sam drzesz ostatek szczęścia? Cóż ty warty? „Powiedz! Więc i ty na sercu kaleka? Nie mogłeś wiary zrodzić w serce moje? O, trup ty! stójże ode mnie z daleka, Bo ja się próchna i robaków boję. Cóż ja kochałam, kochając człowieka? W cóż ja wierzyłam, wierząc w serce? Stoję Jak nad przepaścią jaką — sama jedna I opuszczona wiecznie — o ja biedna! „Gdy patrzę w oczy twoje, widzę jasno, Że ty naprawdę żegnasz… Wieki miną, Te gwiazdy, które dziś świecą, zagasną, A nie odmieni się sercom, co giną, Nic a nic! Lecz ty nie przez duszę własną Tak postępujesz ze mną, z tą jedyną Duszą, co tobie spadła jak z miesiąca — Siostra i matka razem — i służąca. „Musi być jakaś okropna przyczyna Tego rozdziału, tej bolesnej rany, Którą mi dajesz w serce; bo ta sina, Bo ta wychudła twarz i te łachmany, Na które patrząc, strach mi głos ucina, Są przecież ludzkie; a ty jak szatany Zimny, choć oczy twoje łzą zabiegą, Masz w skrzących oczach coś nieczłowieczego! „Powiedz mi, skąd ten blask i takiej dumy Rys na twym czole? Co? tyś przeciw Boga Wstał… Co? nie prawda? Słyszę jakieś szumy W tym lasku, tam na step wychodzi droga… Choćbyś ty wodzem był upiorów dżumy, Choćby na twoich piersiach była sroga Śmierć, jako piorun przychodząca Boży Głowie, co na twej piersi się położy; „Ja… kiedy patrzę na świata pustkowie, Kiedy… a wszystko obejrzałam wzrokiem, To czuję, że to jedyne węzgłowie, Ta pierś oblana moich łez potokiem… Tu na kamieniu tym żałośnej głowie Pozwól poleżyć — reszta jest obłokiem, Reszta jest niczem — ten świat, ziemia cała…” Jękła, przegięła się w pół — i omdlała. Beniowski w trudnej bardzo pozyturze Stał, bo ją trzymał w pół upadającą. I razem słyszał, jak się leśne róże Ruszyły, uczuł i mróz i gorąco — Usłyszał bowiem szelest, i na wzgórze Podniosłszy oczy, spojrzał — na patrzącą Parę schowaną w kaskadowym pyle I w różach… ujrzał Dafnicką Sybillę Z księciem Luborem! Wnet poszedł do głowy Po rozum i choć, zda się, nie wart grosza, Żebrak — postąpił jak hetman niżowy, Ludzi dobywszy sobie zaraz z kosza; Wystrzelił, a na strzał pistoletowy Zbiegła się jakaś okropna wołosza Różnego stroju, barwy, różnej broni, Ludzie, od których człek uczciwy stroni. Ci wszyscy, słuchać nauczeni giestu, Poszli na wzgórze; i po krótkiej chwili Brzęku, bo książę bronił się — szelestu, Bo się trzepała leksza od motyli Pani Dafnicka, dawszy we czterdziestu Radę i księciu i pani Sybilli, Jako rycerskie pozwalały czasy, Z parą tych jeńców żywych — poszli w lasy. Za niemi poszedł Beniowski, a krzywa Zda mi się bardzo teraz jego ścieżka! A przy Anieli sennej niańka Diwa Płakała. — Taka w tym kraju zamieszka I taka była wtenczas nieszczęśliwa Krwią zamieszona różnych żądz lemieszka, I taki rycerz mój, co po buzdygan Idąc, zaczynać musiał jako cygan. Pieśń XIV I W złotej Ladawie dopiero wieczorem Spostrzegła szlachta, że pani Sybilla Z księciem, którego nazwano Luborem, Zniknęła. Oknem patrzano co chwila, Czy gdzie nie widać ich zajętych sporem O wiersz Homera, Danta lub Delilla; Ale nie, nigdzie o nich ani słychu… Liście w ogrodzie szeptały po cichu. Ale w tych szeptach, co się anielskiemi Wydają, kiedy brzoza z brzozą gada, Żaden szept głośny dźwięki francuskiemi Nie szepnął. Więc żart powiedział nie lada Kaźmierz Pułaski, że ucho do ziemi Po wojskowemu przyłożyć wypada I słuchać. Na to księżna rzekła sucho, Aby przyłożył do księżyca ucho — Bo pewnie na nim są. Więc Amfitryjon Starosta bardzo przytoczył ciekawie To, co o żonach rzekł filozof Bijon, Że jeśli piękną weźmiesz, toś w obawie; A jeśli brzydką, toś unieszczęśliwion… Dylemma, które w wielkiej było sławie Za Jezuitów, w filozofii klasach, Bo myśl w nim chodzi tak, jak na zawiasach. Jednak zaczęto się lękać, gdy stary Zegar już dzwonił dwunastą godzinę, A szlachta wina dolawszy do miary Była w fantazji… zdjąć pozłotowinę Z księżyca lub wsiąść zaraz na bajdary I przez Dniepr płynąć albo też przez Dźwinę Po szóstą świata część, której odkrycie Przeczuła — łowiąc muchy po suficie. I nie dziw, bo świat ich już był opalem I tęczą, i gwiazd pełną i promieni, Za którą złota stała Jeruzalem Drzew szmaragdowych pełna i kamieni, Z których jeden jest męczeńskim koralem I ciągle od krwi polskiej się czerwieni; A bramy, co się przed polskiemi berły Odemkną, z łzy są jednej, z jednej perły. Takie się miasto z nich każdemu śniło, A każdy widział podobnie, jak drugi. Najbliżej bram był szlachcic Poletyło, Który pod stołem już leżał jak długi. Od lotu, widać, nazwisko mu było, I dotąd, widać, pradziada zasługi Lotne działały w synie, że uderzał Skrzydłami o strop — gdy pod stołem leżał… ……………………………………….. ……………………………………….. ……………………………………….. ……………………………………….. II „Podobnie owo oczu się zamknięcie Zdarza Homerom… Więc bądźmyż my ślepi Na to, co nasze wielkie przedsięwzięcie Na przyszłość może tutaj nędzy szczepi; Puściliśmy się już na tym okręcie, A więc nikt nie mów, że byłoby lepiéj, Gdybyśmy byli nie rzucali brzega. Kto z nami umrzeć chce — ten nasz kolega. „Wszyscy my bracia!” — Tutaj go powoli Serce wynosić jęło z retoryki. — „Wszyscy my bracia! bo równo nas boli Serce, i równe mamy pamiętniki W duszach ojczystej sławy i niedoli; Król narzucony, obce rozbójniki W kraju, francuskie duchy obok tronu, My jedni, jakby wodze Askalonu Z krzyżem na naszych piersiach i sztandarach, Z łachmanem niby ostatnim bławatu, Na ukraińskich gołych wichrach, jarach, Przeciwko wrogu… ba i przeciw światu.” To mówiąc, w takich był Potocki żarach, Takiego dostał na policzkach kwiatu, Jak Achill, kiedy mieczem chce ciąć głosy, A duch Minerwa chwyta go za włosy. Wtem jeden szlachcic krzyknął: „O głos proszę!” Szlachta zwróciła nań oczy ciekawie; A on z powagą wielką: — „Oto wnoszę, Abyśmy pana Podczaszego sławie Wznieśli kolumnę.” — Ja, co kwiaty koszę W nezabudkowej przeszłości murawie, Musiałem i tę wspomnieć mowę walną Szlachcica — co miał myśl monumentalną. Wniosek ten jednak znikąd nie podparty Upadł, lecz pana Podczaszego zmieszał. Obaczył, że to lwy są i lamparty, Że ten, co go czci, jutro będzie wieszał; W górę więc swój łeb trzymając zadarty Rzekł: „Kolumnami Waść nie będziesz wskrzeszał Ojczyzny ducha… Pierwej trzeba było Nad Sobieszczyków je wznosić mogiłą! „Toby Waść, w szkołach będąc małym żakiem, Napoił się był tej kolumny wonią I wiedział, jakim trzeba być Polakiem, Aby kolumna ze złocistą skronią, Z ogromnym białych posągów orszakiem Szła na grobowiec, i nad czasu tonią Na kształt świętego pozostała drzewa, Co, zda się, oczy ma, a sercem śpiewa. „My ledwie warci… o jak serce boli, Że może i to nam wzbronione, Chryste! My ledwie warci, że pacierz sokoli Będzie po krzyżach szedł w powietrze mgliste, Że wróbel, który po śliwach swawoli, Słysząc… a światło niech im wiekuiste.” ……………………………………….. ……………………………………….. ……………………………………….. ……………………………………….. III „Ale w nas obu jakiś nieśmiertelny Grzmot słychać, duszę jakąś doskonałą, Która jak rycerz występuje dzielny, Gdzie trzeba, i wnet ubiera się w ciało. A że my straszni, to Bóg wie piekielny, Bo zawsze na wspak stawia swoje działo I wichrem strasznym obu nas rozdziela I w oczy garścią nam piorunów strzela, „Gdy chcemy naprzód.” — Rzekł; a w całym gieście Był taki straszny, że szlachta struchlała Mówi: — „Chorobę ma wielką… boleście Rumatyczne mu nadłamały ciała; O wiecznym jakimś mówił manifeście, O włóczni — widać, że w boku została Włócznia kozacka, którą pod Winnicą Dostał w bok…'' Szepcą z wielką tajemnicą, Ażeby Żyda powiesić felczera, Co nie namacał jej, a rzekł, że trzyma. O! jakże trudno służyć za Homera Szlachcie i ciągle za nią iść oczyma! Pułaski na nich plany swe opiera; Jemu już w oczach gdzieś karpacka zima Srebrna, bez dachu i nawet bez płota, Jednemi tylko sztandarami złota I ukwiecona świeci się a oni O powieszeniu Żyda radzą z boku!… Rzekniesz o wiośnie — to zaraz Fawoni Z trawkami igra nad brzegiem potoku; Z tej legii, która po husarsku dzwoni I w historycznym gdzieś dawnym obłoku Podnosi miecze ogromne jak młoty I rząd łabędzich skrzydeł zorzą złoty Rozwija… z tego dawnego husarza, Co za Krzyżakiem pędzi się śród błonia, W kark dzidę swoją mu zabójczą wraża, Hełm na hełm, konia mu wsadza na konia I z trupem lecąc, szeregi przeraża, Bo zda się, paszczę trupa w siebie wchłania I w strzał srebrzystych mogilnej zamieci Do piekła, jak coś skrzydlatego, leci… Zamiast straszydła tego, co na sztabę Człowieczą wskoczył, zgniótł w skrzydłach i w rękach A potem rzucił ścierwo w kruki rabe I dalej leciał, słyszany po jękach, A potem w domu ściskał swoją babę I o Chrystusa czerwonego mękach Śpiewał żałosne godzinki… mam oto Na Boga! salę mam ogromną, złotą, Wielką figurę, w szarym szarafanie, W amarantowej czapce aksamitnej, Na szabli; i mam drugiego, mospanie, Rycerza wielkiej zrennicy błękitnej, I mam ogromną wojnę. Bożą w planie, Podobną wojnie jakiej starożytnej, I mam podolskich tyle wonnych kwiatów, I mam ten miesiąc biały — hostię światów. ……………………………………….. ……………………………………….. ……………………………………….. ……………………………………….. ……………………………………….. ……………………………………….. IV Czuje już szlachta, że nie o to chodzi, Aby wypędzić króla i Moskali; Tu duch powstaje, a Pan Bóg dowodzi, A zaś szaleństwa pełna druga szala… Gdy mówił, drugi chwiał się na kształt łodzi Gdy przywiązaną ciągle chwyta fala; Potem rozpłakał się i na kolana Padłszy, rzekł: — „Imię przenajświętsze Pana!” I omdlał; potem przyszedłszy do siebie, Rzekł: — „Więc ty wszystko wiesz, i tę decyzję, Która już teraz zatrzymana w niebie, O którem miałem taką straszną wizję, Żem stracił rozum” …….. …………………………………………………………… …………………………………………………………… …………………………………………………………… V A w grotach były światła zapalone, Tak, że się z każdej lała jasność żywa Wodzie, i słupy rzucała czerwone Po stawie, co się wahał jak oliwa. W jednej z grot, jako Walkirie szalone Stały trzy wiedźmy i staruszka Diwa, Natknąwszy szarej do włosa szałwii, Z wielkim pieniądzem na czerwonej szyi. Ta coś wróżyła — a szlachcice starzy, Siedząc przy dzbanach cynowych, słuchali; Panna Aniela, widząc tych husarzy, Ten ogień, wiedźmy — a wszystko to w dali Jeszcze straszniejszej nabierało twarzy — W podskalnej, drzewy ocienionej sali Zlękła się; dziewczę drzącą wzięła ręką I całą grotę obeszła z Helenką. I tak obiedwie strwożone dzieweczki, Obiegłszy grotę, zbliżyły się do niéj Przez inne kręte i ciemne ścieżeczki, Brnąc po pas w różach, lilijach, lewkonii, I pod most weszły bardzo małej rzeczki, I tam w lilijach podobna Dziewonii Hrabianka rzekła: — „Tu nam doskonale, Ale co dalej robić, nie wiem wcale.” Na to Helenka: — „Ja tam, panno droga, Muszę pod sosną być, gdzie pan nadjedzie. Wielka to bardzo dla mnie biednej trwoga, Bo może kogo on z sobą przywiedzie. Wtenczas nie ujdzie ani jedna noga, Będą strzelali… a ja tam na przedzie W mojej błyszczącej zaścierce stojąca Kulom jaśniejszą będę od miesiąca… „Ot serce mi tak przewidując puka, Jakby mnie oni mieli trafić kulą. Myśl we mnie dawnych smętnych piosnek szuka, Które ja w chacie śpiewała z matulą, Oj! jeśli mnie ta wróżba nie oszuka, Każ mię panienka śmiertelną koszulą Okryć i grzebać ze świecami jasno, Jakby ja była ptaszką twoją własną. „Każ mię tam, panno, pogrzebać pod gajem, Gdzie my chodziły często po czernice; Bo już nie przyjdę więcej z korowajem, Nie ustrzygą mi włosów mołodyce…” Na to Anielka: — „Więc tu nad ruczajem Zostań, ja pójdę tam, zakrywszy lice; A ty idź, powiedz, niech piastunka Diwa Wcześnie z tą szlachtą ratować przybywa.” „Nie! tak nie można, rzekła tamta druga, On pozna pannę po jedwabnym stroju; Niech już ja na to odważę się, sługa, W białej koszuli, w malinowym zwoju. Panienka nie wiesz, jaka męka długa, Jak to nie można twarzy obmyć w zdroju, Jak to wstyd długo rumieńcem maluje, Gdy pan obejmie stan — i pocałuje!” „Dlaczegoż ty masz…? krzyknęła Aniela, A potem rzekła: Co? czy nie masz noża? Ja ci przysięgam w imię Zbawiciela, Że gdybym sama była śród rozdroża, A była za mną przepaść i topiela Pełna gdzieś na dnie ognistego morza, Skoczyłabym w nią prędzej, niżby kto mię — Nie, nie — nie można żyć po takim sromie! „Nie idź tam, ja ci zakazuję, proszę, Helenko moja, nie idź!” — Na to ona: „Z konia nie zsiądzie to złote panosze, Szabli nie rzuci i szlachtę pokona. Niech już ja, panno, mój wstyd sama noszę, Złoto ja wzięła — ot mi z pokołona Brzęczą pieniądze jego; ja bogata, Złotem i wstydem wykupiła brata…” Na to Aniela: — „W imię Pana Boga, Ja mu to złoto czarne oddam sama! Panie Branecki, — wykrzyknęła sroga, — Otworzy ci się nasza dworska brama! Przysięgam, wyjdziesz, i więcej twa noga Tu nie postanie! to twój ślad — to plama — Helenko, razem pójdziem pod sosenkę…” To mówiąc, już szła i wlokła Helenkę. Było maleńkie w Anielinkach wzgórze, Gdzie jedna sosna między inne drzewka Złocistsze, między kaliny i róże Weszła i stała, jak smutna Litewka… Tam było miejsce pod drzewem nieduże, Strumień i jego szemrająca śpiewka, Dobrze obrane miejsce na dziewiczą Schadzkę, z Egerią jaką tajemniczą. Gdy się zbliżyły, ujrzały z daleka Dwóch konnych; był to pan Branecki w burce I przy sobie miał drugiego człowieka, Z którym rozmawiał o starosty córce. Ona słyszała, jak ją on wywleka Z komnat dziewiczych; jak myśli jaszczurce Pozwala łazić po niej; jak ją plami, Mówiąc o wdziękach brudnemi ustami. „Co myślisz, mój ty Dzierzanowski? rzecze, Czy w Indiach, twoje musztrując Cypaje, Widziałeś jakie oko, co tak piecze I tyle ognia pod spojrzeniem daje? Jeśli tu z naszych kto szponów uciecze, Król powie, żeśmy obadwa mazgaje, Żeśmy tu poszli szukać tylko sińca, A nie przywieźli żadnego gościńca.” — Na to pan Dzierzwa–noski… kłamca wielki, Lecz człowiek tylko zepsuty w połowie: „Ja trzymam tylko się każdej butelki, Bom w Indyach stracił tę rzecz, co się zowie Miłością. Miałem harem i ród wszelki, I przynieśli mi syrenę Bonzowie, Co miała ogon rybi i dwie twarze, A sam uczyłem ją grać na gitarze. „Otóż kiedy mię raz uśpiła śpiewem, Śpiewając jako maleńkie słowiczki — Było to, pomnę, pod korkowym drzewem, A nauczyłem ją jednej kantyczki — Otóż widząc mię, że śpię, w ręku lewem Mając gitarę, a w prawym nożyczki…” Branecki przerwał: — „Podcięła jak szczygła! Czemuż języka tobie nie ustrzygła? „Ja ci o ważnych rzeczach, mój Dzierzasiu, Gadam, a ty mi znów kłamiesz bezczelnie, Jak tam się w jakimś kochałeś karasiu; Gdy strzelasz, strzelajże przynajmniej celnie… Lecz co to widzę? tam na pozalasiu Jakieś światełka. Cóż to mojej Elnie, Że nie przychodzi? Czy bierze z migdałów Wannę?… Słyszałeś? co to? kilka strzałów!… „Zda się, że gdzieś tam we dworze strzelono. Czy nie słyszałeś nic? Dali-Bóg, bójka! Ty jedź do zamku, a ja inną stroną. Każ, niechaj w bryczce będzie moja trójka… Patrz, patrz, patrz! brzozy poza nami płoną! Dobrze, że drutem podszyta ta czujka! Jedź! lepiej, że dwie obierzemy drogi — Strzelają — słyszysz, mój Dzierzasiu? w nogi!” To rzekł, i rzucił się na bok w gęstwinę, Gdzie mu gałęzie od drzew zawadzały. Wtem… pannę spotkał i białą dziewczynę I cofnął od nich konia, choć był śmiały. Myślał, że duchy po księżycu sine Na drodze jemu zachodzą od skały; A one obie także, jak łabędzie, Śród brzóz czekały strwożone, co będzie. Wreszcie Aniela, już strzelaniem bliskim, Bliskiemi także ośmielona groty I władzą, którą ma nad duchem niskim Duch wielkiej Bożej miłości i cnoty, Rzekła: — „Z anioły ja jestem — a ty z kim, Wodzu Moskali i podłej hołoty? Dlaczego na mnie za drzewami szczekasz, A gdy ja stanę w oczy, to uciekasz? „Panie Branecki! słyszałam i sądzę Tak, jak są warte, twe brudne obmowy. Helenko, rzuć mu w oczy te pieniądze!” Na to on, wcale nie straciwszy głowy: „Gdzież to hrabianka błądzi?” — „Ja nie błądzę, Rzekła, lecz przyszłam ci mój próg domowy Pokazać palcem, byś szedł precz z dziedzińca Do twego króla pana — bez gościńca!” Branecki zaśmiał się: — „Hrabianko moja, Dali-Bóg, gdyby spokojniejszą chwilą, Przylgnąłbym tutaj, jak pasterz u zdroja, I pasł twe trzody. Teraz wdzięków tylą Strwożony więcej, niż napadem zbója, Drzę.” — Tutaj ujrzał, że się drzewa chylą, Że wypadają ludzie… porwał w rękę Szablę, a drugą porwawszy Helenkę, Bo była bliżej, posadził na siodle Przed sobą, i z nią cofał się w gęstwiny; Tak zasłoniwszy się od strzałów podle, I mając puklerz z krzyczącej dziewczyny, Jak rycerz, który ma na tarczy godle Pannę — w rumiane konia pchał kaliny; Zawsze ku ludziom zwracając jej łono, Miał znikać w gęstych krzewach… wtem strzelono! Kto strzelił, pewnie teraz tego dzieła Żałuje! bo po strasznym, głuchym strzale Nie on… lecz ona na koniu krzyknęła, I głos jęczący jej odjęknął w skale… Potem gąszcz wszystko liściem owinęła: Rycerz, dziewczyna, koń w kwiatowe fale I w gęstwę wpadli, a księżyc za niemi Bił w czarne drzewa mieczami srebrnemi. Nie człowiek, zda się, lecz wielka jaszczurka W srebrzoną falę mórz zielonych wpadła, Potem tam szlachta dała za nią nurka I krzewy na bok rozdzielając kładła; A gdy zniknęli — to starosty córka W ciszy, na mszonym kamieniu usiadła I przerywała czasem swe korunki Nabożne, głośno wołając piastunki. Wtem wyszła z gęstwin tych zabójczych Diwa, Niosąc na ręku Helenkę bez ducha, W drugiej garść wielką smolnego łuczywa, Z której dym czarny i ogień wybucha… Aniela wstała: — „Co? czy jeszcze żywa? O! niech mię Pan Bóg na niebie wysłucha! Niech ona żyje!” — dotknęła ją ręką, Leżącej u nóg — „Helenko! Helenko! Helenko!” rzekła, budząc ją — nie wstała Dziewczyna na to serdeczne wołanie. Więc panna widząc, że dzieweczka spała I tak anielskie miała ciche spanie, Ust przybliżyła i pocałowała; I rzekła potem cicho: — „Chryste Panie, Jakże ją do mnie tu śmierć przybliżyła; Zda mi się, że to moja siostra miła…” A Diwa: — „Tobie ta śmierć przeznaczona Była! taj dobrze, że ją wzięła sługa. Od rana ja dziś chodzę, jak szalona, Taj siekierycha w chacie jest, i druga; Izba jałowcem stoi wykadzona, Mój mąż do trumny deski, kołki struga, Pogrzeb gotowy od ranka białego, A Bóg, co dał sen, dał i umarłego… „Idy do zamku, panienko! tam stary Nie wie, co robić, i pieniędzmi dzwoni… Oj! miałaby ty w zamku srebrne mary, Gdyby nie ten duch biały, co cię broni. Idy, panienko, a tu jak świt szary Przyjdź, mając kwiaty zaszeptane w dłoni I przynieś jaką tam starą sukienkę, Co tobie krótka, zda się na Helenkę.” Rzekła i wzięła znów z jasnej murawy Ciało, które się łamało na dwoje. A panna poszła do dworu Ladawy I zaraz weszła na wielkie pokoje. Ojciec jej siedział śród ciemnej kurzawy I zaraz do niej — „Miłe dziecko moje, Prezentuję ci bohatyry młode — Ci, którzy tu nam wracają swobodę… „Oto jest sławny już dawno z imienia Pan Kosakowski — podobno, żeś rodem Z Litwy? — to wcale, wierz mi, nie odmienia Mojego serca; przyjmę ciebie miodem Litewskim. Dojdziesz pewnie do znaczenia, Świecąc jak słońce Litwie takim wschodem! Dusza Waćpana moją duszę zgadła. — Córko! każ zmienić w izbach prześcieradła…” ……………………………………………………….. ……………………………………………………….. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/beniowski-dalsze-piesni. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Juliusz Słowacki, Dzieła Juliusza Słowackiego, pierwsze krytyczne wydanie zbiorowe, T. 3, powieści poetyckie, wyd. dr Bronisław Gubrynowicz, nakł. księgarni W. Gubrynowicza, Lwów 1901 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Dorota Kowalska, Marta Niedziałkowska, Alicja Snarska, Weronika Trzeciak.