Spis treści

      Artur BartelsPiosnki i satyrySkutki cywilizacyi

      (Gawęda)

      1
      Pan Joachim, mój sąsiad i myśliwy stary,
      A tem samem gawęda i gderacz bez miary,
      Gdyśmy raz z polowania wrócili wieczorem
      Z torbą dobrze nabitą i dobrym humorem,
      5
      Który mile przyświecał w jasnem starca oku,
      Taką do mnie miał mowę, przy szklaneczce groku:
      «Mój Boże! smutno myśleć, że przyjdą te czasy,
      Kiedy te nasze puszcze, bagna, błota, lasy,
      Tak dzikie, ale razem tak swojskie i nasze,
      10
      Czarne wioski, złe groble, po puszczach szałasze,
      Te mosty na wpół zgniłe, nieozdobne dwory,
      A w nich te wielkie gumna, niezgrabne obory,
      Skutkiem cywilizacyi dobroczynnych darów,
      Odmienią się zupełnie; że z owych obszarów,
      15
      Po których dziś bujamy lekko z strzelbą w dłoni,
      Gdzie nam nikt ziemi, nieba, powietrza nie broni,
      Porobią się maleńkie dziedzictwa, własności,
      Czyste, schludne, porządne, pełne przyjemności
      Na pozór, ale w których zawiść, chciwość, zdrada
      20
      Gnieździć się wiecznie będą, gdzie sąsiad w sąsiada
      Okna i serce ciągle wglądając ciekawie,
      Skąpić mu będzie ziemi, i powietrza prawie;
      Gdy z napływem Francuzów, Holendrów i Niemców,
      Chciwych naszego chleba zawsze cudzoziemców,
      25
      Mułem cudzoziemszczyzny zapłynie gościnność
      Święta nasza litewska, litość, dobroczynność,
      I ta, choć z wielu względów ze złej uważana
      Strony, zależność chłopa od swojego pana,
      Który pan choć nierzadko szturchnie i połaje,
      30
      Ależ zato w potrzebie zapomogę daje,
      I wskazując na obszar łąk, lasów i roli
      Mówi do włościanina: «bierz bracie do woli,
      Byleby dla mnie było». Inaczej to będzie,
      Gdy się cywilizacya porozlewa wszędzie
      35
      I wciśnie w każden kątek dzikiego dziś kraju,
      Wtedy suum cuique w chwalebnym zwyczaju
      Będzie, i każdy swoje dzierżąc w ciasnej dłoni
      Za pieniądze kup sobie, darmo, niech Bóg broni.
      Wtedy biedny Poleszuk, dziś przyzwyczajony
      40
      Dla spieczenia kawała słoniny wędzonej
      Zrąbać sosnę masztową, oj będzie niemało
      Musiał potem się zalać, by ogrzać swe ciało,
      Bo mu jednej gałązki niemiecka czereda,
      Choćby umierał z chłodu, bez opłaty nie da!
      45
      Oj te puszcze, te lasy, te wielkie obszary
      Obfite w ptactwo, zwierza, wprawdzie i w komary,
      Które nie są zabawne, — jakże mnie was szkoda,
      Kiedy wasza dziś dzika, lecz piękna przyroda
      Ręką cywilizacyi tak się przeistoczy,
      50
      Że ani nasze serce, ani nasze oczy
      Nie znajdą ani śladu tych rzadkich piękności,
      Które były rozkoszą dni naszej młodości!
      Patrz, w tem miejscu gdzie bywał sławny tok głuszcowy,
      Jakie ogrody, pola, i dwór jaki nowy,
      55
      Malowany i piękny, ogrodzony szczelnie,
      A w nim Niemców rodzina tyje najbezczelniej;
      Z tego mchu, gdzie to kiedyś z pod wyżlicy suki
      Biłem po sto sztuk naraz młode ciecieruki,
      Holender zrobił łąkę, zieloną aż miło,
      60
      A biednych ciecieruków jak nigdy nie było;
      W tym ostępie, gdzie dziki trzymały się wiecznie,
      Czterdziestu kolonistów Niemców, najbezpieczniej
      Pociąwszy piękny ostęp w drobne kawałeczki,
      Żyją sobie jak wieprze wygodnie, bez sprzeczki,
      65
      I jedząc wasserzupę na główną potrawę,
      Z żołędzi co dzik zbierał, piją teraz kawę!
      Tę puszczę, w której nieraz niedźwiedź łohwę robił,
      Patrz jak przemysł odmienił, ozdobił, przerobił,
      I w miejscu, gdzie marucha rzucał się pod psami,
      70
      Aż legł ugodzon kilku trafnemi strzałami,
      Gdzie trąby nasze grały, pito pogrzebowe,
      Dziś Francuz pozakładał fabryki cukrowe,
      I na błocie, gdzie kiedyś były wiuny, raki,
      Stoi komin parowy — i rodzą buraki!
      75
      Niedźwiedzia ani słychu, ależ za to panie
      Samolubstwo Francuza za niedźwiedzia stanie,
      Bo prędzej by cię niedźwiedź w łohwie przyjął wdzięcznie
      Niźli spekulant Francuz, lecz za to ci zręcznie
      Naplecie i nagada dziwów, gdy oceni
      80
      Zwłaszcza, że ci coś wyrwać może z twej kieszeni.
      A na tejże grobelce, gdzieśmy bili słomki,
      Patrz, dziś jakieś szwajcarskie, nieszwajcarskie domki,
      I tam gdzie człowiek z biedą po brodach i pniakach
      Przez mostek rozwalony i po okrąglakach
      85
      Godzinę wiorstę jechał, i złamał oś nową,
      Widzisz lecącą z świstem machinę parową,
      A za nią szereg długi wagonów z Niemcami,
      Towarem rozmaitym, oraz Francuzkami,
      Które jadą, bo wiedzą, że w tym kraju płacą
      90
      Nietylko za sam rozum, lecz Bóg wie nie zaco.
      Szkoda mi cię grobelko! nieraz ja w wiośniany
      Piękny wieczór majowy stojąc zadumany
      Na tobie, zanim pierwsza słomka zachrapała
      Lubiłem słuchać głosu, którym nasza cała
      95
      Piękna, dzika przyroda, tem piękniejsza może,
      Wielbiąc Twą wielką dobroć, chwaliła Cię Boże
      Tą modlitwą najszczerszą, czystą, nieudaną
      Bo z szczęścia pochodzącą — nawet niemyślaną;
      Te słowiki gdzieś w gąszczu, te na mchu żórawie,
      100
      Ten kszyk gdzieś ponad lasem, chruściel w gęstej trawie,
      Te chrząszcze i te żuki, wszystko to Ci w śpiewie
      Boże mój, wdzięczność głosi, choć o tem i nie wie!
      Jeden człowiek tę dobroć ocenić Twą może
      A jakże Ci dziękuje rzadko Wielki Boże!
      105
      Bo zajęty sam sobą nawet zapomina
      Obowiązków wdzięczności, ciążących na syna
      Tejże wielkiej przyrody — i w głupiej swej dumie
      W głupiem zarozumieniu, przy nędznym rozumie
      Wyrobiwszy teoryą ciasną i dziecinną
      110
      Dowodzi, że to tak jest — bo tak być powinno;
      I pochlebiając własnej dumie oraz złości,
      Nawet dla Boga nie chce mieć uczuć wdzięczności!
      A czegóż to jest skutkiem? także tej oświaty,
      Której kraj nasz choć biedny — lecz sercem bogaty
      115
      Nie miał jeszcze do tyla, by dla swej wygody
      Zaparł się Boga, bliźnich i wielkiej przyrody,
      Przyrody! którą codzień w wszystkich kątkach świata
      Zabija i zaciera postęp i oświata!
      Używajmyż jej darów, wdzięków i hojności,
      120
      Póki je jeszcze mamy, pókiśmy w możności
      Patrzeć na nią jak dzisiaj — i módlmy się rzewnie,
      Jak się modli natura cała nasza śpiewnie
      Dziękując Najwyższemu za tak wielkie dary.
      Bo jak zniknie nam kiedyś ten świat z oczu stary,
      125
      Jak rozmnoży się ludność i napcha się wszędzie,
      Będzie massa ludności, ale serc mniej będzie!
      I w tym napływie ludzi, wyobrażeń nowych,
      My sami zapomnimy o starych a zdrowych,
      Zasadach — a wyszedłszy z dobrego nałogu,
      130
      Gotowiśmy zapomnieć o wdzięczności Bogu!
      Lecz jeszcze to daleko, i jeszcze w tym stanie
      Póki my, Bóg pozwoli, że wszystko zostanie
      I daj to panie Boże! bo wolę głos krzyka
      Beczącego nad błotem, jak goddam Anglika,
      135
      Wolę wrzaski żurawia co jagody zbiera,
      Jak paplot francuskiego komiwojażera,
      Wolę bełkot cietrzewia, jak szwargot niemiecki,
      Milszy mi talent głuszca, jak tenor wenecki.
      A pewnie o parcyalność nikt mnie nie obwini,
      140
      Gdy powiem, że przekładam rochot dzikiej świni
      Nad głos pełen «piszności» podróżującego
      Mit groisse fanaberie żyda warszawskiego,
      Gdy z niechcenia oświadcza, że «z wizytem» jedzie
      Do księcia, co u niego «biwa» na obiedzie,
      145
      A jednak to tak będzie kiedyś, i to tylko
      Dobrze, że ani teraz, ani za lat kilka
      Ledwie za kilkanaście, a nim to nastanie,
      Już nas wtedy nie będzie — nieprawdaż Mosanie?»

      Deniskowicze 15 kwietnia 1856 r.