Adam Mickiewicz Ballady i romanse Świteź ISBN 978-83-288-7255-4 Do Michała Wereszczaki Ktokolwiek będziesz w Nowogródzkiej stronie, Do Płużyn ciemnego boru Wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie, By się przypatrzyć jezioru. Świteź tam jasne rozprzestrzenia łona, W wielkiego kształcie obwodu, Gęstą po bokach puszczą oczerniona, A gładka jak szyba lodu. Jeżeli nocną przybliżysz się dobą I zwrócisz ku wodom lice: Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą I dwa obaczysz księżyce. Niepewny, czyli szklanna spod twej stopy Pod niebo idzie równina, Czyli też niebo swoje szklanne stropy Aż do nóg twoich ugina; Gdy oko brzegów przeciwnych nie sięga, Dna nie odróżnia od szczytu: Zdajesz się wisieć w środku niebokręga, W jakiejś otchłani błękitu. Tak w noc, pogodna jeśli służy pora, Wzrok się przyjemnie ułudzi… Lecz, żeby w nocy jechać do jeziora, Trzeba być najśmielszym z ludzi. Bo jakie szatan wyprawia tam harce! Jakie się larwy szamocą! Drżę cały, kiedy bają o tém starce, I strach wspominać przed nocą. Nieraz śród wody gwar jakoby w mieście, Ogień i dym bucha gęsty, I zgiełk walczących i wrzaski niewieście I dzwonów gwałt i zbrój chrzęsty. Nagle dym spada, hałas się uśmierza, Na brzegach tylko szum jodły, W wodach gadanie cichego pacierza, I dziewic żałośne modły. Co to ma znaczyć? różni różnie plotą: Cóż, kiedy nie był nikt na dnie; Biegają wieści pomiędzy prostotą, Lecz któż z nich prawdę odgadnie? Pan na Płużynach, którego pradziady Były Świtezi dziedzice, Z dawna przemyślał i zasięgał rady, Jak te zbadać tajemnice. Kazał przybory w bliskiem robić mieście, I wielkie sypał wydatki: Związano niewód, głęboki stóp dwieście, Budują czółny i statki. Ja ostrzegałem: że w tak wielkiem dziele Dobrze, kto z Bogiem poczyna; Dano więc na mszę w niejednym kościele, I ksiądz przyjechał z Cyryna. Stanął na brzegu, ubrał się w ornaty, Przeżegnał, pracę pokropił; Pan daje hasło: odbijają baty, Niewód się z szumem zatopił. Topi się, pławki na dół z sobą spycha, Tak przepaść wody głęboka; Prężą się liny, niewód idzie z cicha, Pewnie nie złowią ni oka. Na brzeg oboje wyjęto już skrzydło, Ciągną ostatek więcierzy: Powiemże jakie złowiono straszydło? Choć powiem, nikt nie uwierzy. Powiem jednakże. Nie straszydło wcale, Żywa kobieta w niewodzie, Twarz miała jasną, usta jak korale, Włos biały skąpany w wodzie. Do brzegu dąży. A gdy jedni z trwogi Na miejscu stanęli głazem, Drudzy zwracają ku ucieczce nogi, Łagodnym rzecze wyrazem: „Młodzieńcy! wiecie, że tutaj bezkarnie Dotąd nikt statku nie spuści: Każdego śmiałka jezioro zagarnie Do nieprzebrnionych czeluści. I ty, zuchwały, i twoja gromada Wraz byście poszli w głębinie: Lecz, że to kraj był twojego pradziada, Że w tobie nasza krew płynie; Choć godna kary jest ciekawość pusta, Lecz, żeście z Bogiem poczęli, Bóg wam przez moje opowiada usta, Dzieje tej cudnej topieli. Na miejscach, które dziś piaskiem zaniosło, Gdzie car i trzcina zarasta, Po których teraz wasze biega wiosło, Stał okrąg pięknego miasta. Świteź, i w sławne orężem ramiona I w kraśne twarze bogata, Niegdyś od książąt Tuhanów rządzona, Kwitnęła przez długie lata. Nie ćmił widoku ten ostęp ponury: Przez żyzne wskroś okolice Widać stąd było Nowogródzkie mury, Litwy naówczas stolicę. Raz niespodzianie obiegł tam Mendoga Potężnem wojskiem car z Rusi; Na całą Litwę wielka padła trwoga, Że Mendog poddać się musi. Nim ściągnął wojsko z odległej granicy, Do ojca mego napisze: — »Tuhanie! w tobie obrona stolicy, Śpiesz, zwołaj twe towarzysze«. — Skoro przeczytał Tuhan list książęcy I wydał rozkaz do wojny, Stanęło zaraz mężów pięć tysięcy, A każdy konny i zbrojny. Uderzą w trąby, rusza młódź, już w bramie Błyska Tuhana proporzec, Lecz Tuhan stanie i ręce załamie, I znowu jedzie na dworzec. I mówi do mnie: — »Jaż własnych mieszkańców Dla obcej zgubię odsieczy? Wszak wiesz, że Świteź nie ma innych szańców, Prócz naszych piersi i mieczy. Jeśli rozdzielę szczupłe wojsko moje, Krewnemu nie dam obrony; A jeśli wszyscy pociągniem na boje, Jak będą córy i żony?« — Ojcze, odpowiem, lękasz się niewcześnie, Idź, kędy sława cię woła, Bóg nas obroni: dziś nad miastem we śnie, Widziałam jego anioła. Okrążył Świteź miecza błyskawicą, I nakrył złotemi pióry, I rzekł mi: póki męże za granicą, Ja bronię żony i córy. — Usłuchał Tuhan, i za wojskiem goni; Lecz gdy noc spada ponura, Słychać gwar z dala, szczęk i tętent koni, I zewsząd straszny wrzask: ura! Zagrzmią tarany, padły bram ostatki, Zewsząd pocisków grad leci, Biegą na dworzec starce, nędzne matki, Dziewice i drobne dzieci. »Gwałtu! wołają, zamykajcie bramę, Tuż, tuż, za nami Ruś wali. Ach! zgińmy lepiej, zabijmy się same, Śmierć nas od hańby ocali«. Natychmiast wściekłość bierze miejsce strachu; Miecą bogactwa na stosy, Przynoszą żagwie i płomień do gmachu, I krzyczą strasznemi głosy: »Przeklęty będzie, kto się nie dobije!« Broniłam, lecz próżny opór: Klęczą, na progach wyciągają szyje, A drugie przynoszą topór. Gotowa zbrodnia… Czyli wezwać hordy I podłe przyjąć kajdany, Czy bezbożnemi wytępić się mordy?… Panie, zawołam, nad pany: Jeśli nie możem ujść nieprzyjaciela, O śmierć błagamy u Ciebie, Niechaj nas lepiej Twój piorun wystrzela, Lub żywych ziemia pogrzebie! Wtem, jakaś białość nagle mnie otoczy, Dzień zda się spędzać noc ciemną: Spuszczam ku ziemi przerażone oczy… Już ziemi nie ma pode mną!… Takeśmy uszły zhańbienia i rzezi. Widzisz to ziele dokoła, To są małżonki i córki Świtezi, Które Bóg przemienił w zioła. Białawem kwieciem, jak białe motylki, Unoszą się nad topielą; List ich zielony, jak jodłowe szpilki, Kiedy je śniegi pobielą. Za życia cnoty niewinnej obrazy, Jej barwę mają po zgonie, W ukryciu żyją i nie cierpią skazy, Śmiertelne nie tkną ich dłonie. Doświadczył tego car i ruska zgraja, Gdy piękne ujrzawszy kwiecie, Ten rwie i szyszak stalony umaja, Ten wianki na skronie plecie: Kto tylko ściągnął do głębini ramie, Tak straszna jest kwiatów władza, Że go natychmiast choroba wyłamie, I śmierć gwałtowna ugadza. Choć czas te dzieje wymazał z pamięci, Pozostał sam odgłos kary, Dotąd w swych baśniach prostota go święci, I kwiaty nazywa Cary”. — To mówiąc, pani z wolna się oddala, Topią się statki i sieci, Szum słychać w puszczy, poburzona fala Z łoskotem na brzegi leci. Jezioro do dna pękło na kształt rowu, Lecz próżno za nią wzrok goni, Wpadła i falą nakryła się znowu, I więcej nie słychać o niéj. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/ballady-i-romanse-switez. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Adam Mickiewicz, Poezje, tom 1 (Wiersze młodzieńcze - Ballady i romanse - Wiersze do r. 1824), wyd. 2 zwiększone, Krakowska Spółdzielnia Wydawnicza, Kraków 1922 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Józef Kallenbach, Aleksandra Sekuła, Olga Sutkowska. ISBN-978-83-288-7255-4