Krzysztof Kamil Baczyński 1942, 1943, 1944 Cień z obozu Przychodził do niej we śnie długi cień, chłód wiał, w błękitne szkło przemieniał dłonie; słyszała co dzień kroki. Wiała mokra sień i pory roku, deszcze jak spienione konie porywały za sobą drzewa i niebiosa, pochmurne, to znów białe. Śnieżyce na włosach zostawiały jej płatki, cichym rylcem żłobiąc. Zamieniała się w pomnik powoli, nieznacznie, nocą czekając dnia, który ją rzeźbić zacznie, a dniem na noc czekając, na splątany kłąb ciemnych organów ciszy, które wiały w głąb, jak wir lodowej rzeki. I huczała trwoga. Przychodził do niej we śnie długi cień, rozchylał płatki nocy, co pod jego ręką rozwijały się, szumiąc jak spalony kwiat, i nazywał imieniem pory wszystkich lat, i zamykał skinieniem sny jak morza lęku. I przyszedł pierwszy raz, i nawiał obłok biały, a chłodne bryły lodu tej nocy — w staw przemienił, a na nim złote kręgi milczenia tak się chwiały jak motyl albo gwiazdy brzęczący, pszczeli ślad. «Matko — powiedział — powróć ze mną w daleki las, gdzie kwiaty źródeł biją, żywica dymi ciepło. Ognisty motyl żyje, dzieciństwo żyje w nas, a tylko serce twoje jak czarna kra zakrzepło». A w oknach skośny wiatr nadymał śniegu ściany, na sprzętach porastało niedźwiedzie białe futro. Więc on dotykał muru i z ciemnych pyłów smutku wywodził lip aleje i sarny, i złocienie, i objął matkę wpół, i razem szli w milczenie jak kiedyś, jak w dzieciństwie szli w nieobjęty świat. A rano świt nadymał ogromne białe niebo, na oknach szorstki puch i chłód trumienny szedł. «O synku, o mój miły — płakała — ty bez chleba drętwiejesz, o mój synku, w tobie zamarzła krew. Jakeś ty do mnie przyszedł, jakeś ty czas ubłagał? Ja wiem — to już nie kwiaty, ja widzę śnieżne pola i bat nad tobą wężem, i twoja postać naga, co biegnąc tak się z wolna zamienia w ludzki ślad…» I przyszedł drugi raz, a z nim zielony blask, a za oknami wtedy kasztany w ogniu stały. Była wiosna. On dłońmi — w których mu płomyk gasł — w powietrze światło wlewał, aż stało jak naczynie pełne żywego ognia. I matkę w górę wiódł, gdzie się przejrzyste stropy topiły niby lód. «Matko — mówił — to w tobie się tylko zebrał cień, nie płacz, matko, to źródła widzisz bijące życiem, niedostrzegalne, matko, płomienne boże wici, co są nad trwogę, matko, nad grozę i nad śmierć». I dalej szli w milczenie, w obłoków drżące lilie, w zielone zdroje światła, w drgające żyły drzew, aż tylko ptak, maleńki w fontannie bzów pozostał. «Matko — słyszała jeszcze — to ptak, co niesie śpiew dla mnie tam, kiedy czasem umieram. On na sosnach za drutem siada blisko i głos jak żywa krew spływa we mnie. Niech da ci jeszcze ostatni znak.» A rano, kiedy oczy zlepione płatkiem bólu otwarła — na kasztanie jak kryształowy flet polał się głos i zamarł. Płakała: «Synku mój, jakeś milczenie przemógł i wrócił, kiedy wiem, że krwawe sznury strzegą każdego twego snu». I przyszedł trzeci raz. I już nie czynił nic. Było lato, w powietrzu pozostał lot jaskółek, upał jak złoty miód w ziemię się wsączał czułą i parowały ciężkie z otwartych czaszek sny. Przyszedł zwykły, ucichły jak trzepot ptasich skrzydeł i dłonie wiotkie tylko na włosy matki kładł. I była ciemność. Cisza. A on jak wielki kwiat na środku się kołysał, powoli w górę szedł. «Matko — powiedział jeszcze — to nic, że ja daleko, że nas rozdarła ciemność i ból, co tkwi jak nóż. Ja w tobie, a ty we mnie płyniemy strugą, rzeką złocistą, drżącą strugą, gwiazdami lśniących róż. Bo nie ma rozerwania, choć rozerwane słowa, bo nie ma zapomnienia, choć życie nas zapomni; z brzęczących kręgów nieba ja w ciebie, a ty do mnie płyniemy». Już tryskała obłoków dłoń różowa i krzykiem świt przebudził na drzewie śpiący ptak. «O Matko, kiedy wstaniesz i wyjrzysz w dzień, to w oknie zobaczysz mój ostatni, jak światło cichy — znak». Kiedy się znów otwarła po snu oplocie ciasnym, słońce nalane w ogród jak w wielką, płaską kadź obrysowało drzewo, liście i korę jasną, a na nim pył owoców. Na czasów złych rozstaju drzewo ludzkich wyroków, dziwne drzewo rodzaju, wiśniowe drzewo rosło, a słońce w kulki wisien zamknęło krople pełne jego przelanej krwi, którą tej nocy bat rozplusnął z jego ciała, i drżały tak jak ziemi bolesne, żywe łzy nad zamyśleniem czasu, nad wirowaniem pyłu i przenikaniem kręgów, które natchnęła miłość. 17 VIII 43 r. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/baczynski-poematy-cien-z-obozu. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Krzysztof Kamil Baczyński, Poezje, wybór K. Wyka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paweł Kozioł, Maciej Rajski. Publikację wsparli i wsparły: Katarzyna Walichnowska, Tomasz Kolinko, zby, sroczka, Piotr Skirski, animal, Jan Marcinkiewicz, Sławomir Czarnecki, Joanna Stępień, Alkina, Daga, Justyna Sławik, 10, Beata i Gabrysia Wcisło, Agnieszka Bielawska.