Adam AsnykOświadczyny
1Wziął frak na siebie, rękawiczki nowe,
Stanął przed lustrem przyjrzeć się krawatce,
Z dumą nałożył kapelusz na głowę
I rzekł: «Dziś trzeba oświadczyć się matce.
5Matka mój talent umie sobie cenić,
Panna mi sprzyja… trzeba się ożenić!»
«Nie mogę żywić najmniejszej obawy:
Mile widziany byłem od początku,
Mam przecież dużo, bardzo dużo sławy
10I wiele zalet… wprawdzie nic majątku,
Lecz czyż ten kruszec ma stać na przeszkodzie
Sercom, co biją w idealnej zgodzie?»
«O pana nawet trwożyć się nie warto,
Stracił biedaczek w domu władzę wszelką:
15Pani rzecz główna… a ta jest zażartą,
Stałą talentu mego wielbicielką.
Wszak rzekła, prac mych dokończywszy tomu:
«Jakie to szczęście miewać pana w domu!»
Skończył monolog i pobiegł ulicą,
20Pełen otuchy, nucąc jakąś śpiewkę,
I już przed znaną stanął kamienicą,
Gdy nagle dostrzegł rozdartą podszewkę…
Lecz nie chciał czasu tracić, a więc tylko
Rozdarte miejsce zręcznie zapiął szpilką.
25Zastał, jak pragnął, i córkę, i matkę,
Siedzące obie w swoim saloniku,
Panna robiła właśnie jakąś siatkę,
Pani bębniła palcem po stoliku,
Tonąc w zadumie; lecz choć zadumana,
30Spostrzegłszy gościa, rzekła: «Witam pana.»
Usiadł na krześle i zaczął rozmowę,
Lecz się zająknął zaraz na początku,
I chociaż piękną przygotował mowę,
Nie mógł odnaleść swoich myśli wątku,
35I coraz bardziej plątał się, rumieniąc,
Jakby przeczuwał: co to znaczy pieniądz.
Pani na niego patrzała z zdziwieniem
I coraz większą przybierała godność;
Panna go także mierzyła spojrzeniem,
40A choć w jej wzroku mógł dojrzeć łagodność.
Nic nie pomogło: matki dostojeństwo
Ciężyło nad nim ciągle, jak przekleństwo.
Czuł, jak pod owym wzrokiem przenikliwym
Całą swą wielkość traci poetyczną;
45Czuł, jak jest małym, nędznym, nieszczęśliwym,
A ona wielką i majestatyczną;
Więc opuściwszy wstępy i prologi,
Na oślep matce rzucił się pod nogi.
«Ja pannę Julię», szepnął, «kocham dawno,
50I chciałem właśnie prosić o jej rękę».
Mówiąc to, minę miał bardzo zabawną:
Znać na nim było, jaką przeszedł mękę.
Pani z litością odrzekła: «Ach! szkoda!
Lecz moja Julcia jest jeszcze za młoda».
55Tu panna chustkę podniosła do nosa,
Na łzy czekając, co popłynąć miały;
Lecz matka na nią spojrzała z ukosa,
Mówiąc: «Juleczko, gdzieś mi się zadziały
Moje robótki… poszukaj w sypialni,
60Pewnie gdzie leżą w mojej gotowalni».
Tak wyprawiwszy córkę, do poety
Znów się odezwie: «Niechaj mi pan wierzy,
Że umiem pańskie ocenić zalety,
I że go zawsze szacuję najszczerzej,
65Ale, Bóg widzi, pańskiej propozycyi
Odmówić muszę. Pan nie masz pozycyi»
«Jakto?» zawołał, uniesion zapałem,
«Wszak moje imię w świecie dużo znaczy;
Na stanowisko ciężko pracowałem,
70Lecz je mam wreszcie»… «Niech mi pan przebaczy»,
Przerwała matka, «takie stanowisko
Nasz świat dzisiejszy ceni bardzo nizko».
«Sam mi pan przyznasz, że ci literaci
Jest to zazwyczaj najgorsza hałastra.
75Wszak z nimi ludzie nie żyją bogaci?»
Poeta westchnął: Sic itur ad astra!
A pani, trochę łaciną zmięszana,
Rzekła: «Ja tego nie mówię do pana».
«Pan Julcię kochasz… jak człowiek szlachetny,
80Musisz ofiarę zrobić z swej miłości.
Mam właśnie dla niej marjaż bardzo świetny,
Co jej zapewni cały los w przyszłości…
Chociaż jesteśmy panu z mężem radzi,
Przez wzgląd na Julkę chciej pan bywać rzadziej…»
85Wziął za kapelusz, patetycznie, wzniośle,
Skłonił się, milcząc, i wyszedł czemprędzej;
Aż na ulicy zawołał: «O, ośle!
Pisujesz wiersze i nie masz pieniędzy,
I te śmiertelne nosząc grzechu plamy,
90Chciałeś otrzymać zezwolenie mamy?»
«Dobrze ci teraz!… Szkoda tylko panny.
Jeszcze mi w oczach stoi ten jej smutek,
I ten wzrok tęskny, łzawy, jakby szklanny;
Byłaż to miłość? czy kataru skutek?
95To wieczną dla mnie zostanie zagadką!
Katar rzecz zwykła, a miłość jest rzadką».
«Gdybym był dawno serca nie roztrwonił,
Musiałbym teraz z rozpaczy umierać.
Ale tak… będę smutkowi się bronił…
100Trzeba się jeszcze w świecie poniewierać.
Życie poety to korona z cierni!»
Westchnął i poszedł na poncz do cukierni.