Aleksander Dumas (ojciec) Trzej muszkieterowie tłum. nieznany ISBN 978-83-288-2542-0 Tom drugi Rozdział I. Powrót Zwierzenia Atosa oszołomiły d'Artagnana. Ale w tym połowicznym odkryciu pozostało dużo niejasnych stron. Po pierwsze, pochodziło ono z ust pijanego, a uczynione zostało człowiekowi, któremu nieźle zakręciło się w głowie, a jednak, pomimo wspomnień zmąconych wyziewami paru butelek burgunda, d'Artagnan, przebudziwszy się nazajutrz rano, miał każde słowo Atosa w pamięci, jak gdyby wyryło mu się w umyśle. Te wątpliwości pobudziły w nim tym większe pragnienie zdobycia jakiejś pewności, poszedł do przyjaciela z zamiarem rozpoczęcia wczorajszej rozmowy. Zastał Atosa zupełnie trzeźwego, co znaczy najprzebieglejszego i najbardziej nieprzeniknionego z ludzi. Atos nawet, uścisnąwszy mu rękę, sam uprzedził jego myśl. — Byłem wczoraj okrutnie pijany, drogi d'Artagnanie — rzekł — czuję to jeszcze dziś po kołowatym języku i przyśpieszonym pulsie. Założyłbym się, że powiedziałem tysiące niedorzeczności. To mówiąc, spojrzał bystro na przyjaciela, co tegoż mocno zmieszało. — Gdzież tam — odparł d'Artagnan — o ile przypominam sobie, nic nadzwyczajnego nie mówiłeś. — Zadziwiasz mnie! Zdawało mi się, żem najsmutniejszą historię opowiadał. I patrzył na młodzieńca, jak gdyby pragnął mu zajrzeć na dno serca. — Na honor!… — odparł d'Artagnan. — Byłem widocznie pijany bardziej niż ty, skoro nic sobie nie przypominam. Atos nie zadowolił się tym i kontynuował: — Uważałeś zapewne, mój drogi, że ilu jest ludzi, tyle rodzajów pijaństwa, smutnego lub pełnego wesołości. Mnie upojenie doprowadza do smutku i niech mi tylko raz zakręci się w głowie, napada mnie mania opowiadania ponurych bajek, którą moja głupia mamka wraziła mi w pamięć. To moja wada, wada główna, wyznaję… lecz pominąwszy ją, dobry ze mnie pijak. Atos mówił to w sposób tak naturalny, że d'Artagnan poczuł się zachwiany w swoim przekonaniu. — A!… Rzeczywiście było tak — począł młodzieniec, usiłując pochwycić prawdę — przypominam sobie, jakby sen jaki, że mówiliśmy o wisielcach. — A widzisz! — rzekł Atos, siląc się na śmiech pomimo bladości, jaka pokrywała jego twarz. — Byłem tego pewny, wisielcy to moja zmora. — Tak, tak, przypominam sobie teraz. Tak, była mowa… zaczekaj… była mowa o kobiecie. — Patrzaj — odrzekł Atos, zieleniejąc prawie — to moja zwykła bajka o blondynce, a kiedy ją opowiadam, jestem pijany jak bela. — Tak, tak samo — ciągnął d'Artagnan — historia o blondynce, wysokiej, pięknej, z niebieskimi oczami. — I powieszonej. — Przez jakiegoś wielkiego pana, którego znasz — ciągnął d'Artagnan, bystro patrząc na Atosa. — Jakże to łatwo skompromitować człowieka, gdy nie zdajemy sobie sprawy z tego, co mówimy — odrzekł Atos, wznosząc ramiona jakby z politowaniem nad samym sobą. — Nie chcę więcej zaprószać sobie głowy, d'Artagnanie, to nader brzydkie przyzwyczajenie. D'Artagnan milczał. Nareszcie Atos, nagle zmieniając tok rozmowy, wyrzekł: — Ale dziękuję ci za konia, którego przyprowadziłeś dla mnie. — Podoba ci się? — zapytał d'Artagnan. — Podoba, lecz nie jest to koń do ciężkich trudów. — Mylisz się. Ujechałem na nim sześć mil w niespełna półtorej godziny, a wyglądał tak, jak gdyby tylko obiegł plac Saint-Sulpice. — Otóż masz! Gotowym żałować. — Żałować?… — A tak, bo się go pozbyłem. — Jak to? — Wstałem dziś o szóstej, ty spałeś jak zabity, a ja nie miałem co robić. Czułem się całkiem przytępiony wczorajszą pijatyką; udałem się do sali i spostrzegłem jednego z naszych Anglików targujących się z handlarzami koni, ponieważ jego wierzchowiec zdechł wczoraj. Podszedłem do niego, a widząc, że daje sto pistoli za przepalonego bułanka, na Boga, mój panie, mówię do niego: „Ja mam także konia na sprzedanie”. „I bardzo ładnego nawet — rzekł — widziałem go wczoraj, trzymał go pachołek pańskiego przyjaciela”. „Czy pan sądzisz, że wart jest sto pistoli?” „O!… Tak, ale czy pan się zgodzisz oddać mi go w tej cenie?” „Nie, lecz mogę postawić go na stawkę”. „Na stawkę do mnie?” „Tak”. „A w co będziemy grali?” „W kości”. Stało się, jak się rzekło, i przegrałem konia. Ale i to dobre — ciągnął dalej Atos — że odegrałem czaprak. D'Artagnan spochmurniał. — Przykrość ci to sprawia? — Rozumie się, że jeżeli mam ci powiedzieć prawdę — odparł d'Artagnan — koń ten miał służyć do wyróżnienia nas kiedyś w bitwie; był to dar, pamiątka. Źle zrobiłeś, Atosie. — E!… Mój drogi, postaw się w moim miejscu; nudziłem się śmiertelnie. A zresztą, na honor, nie lubię koni angielskich. Słuchaj!… Jeżeli chodzi tylko o to, aby przez kogoś zostać poznanym, w takim razie siodło wystarczy; jest ono niepospolite. A co do konia, znajdzie się jakaś wymówka na usprawiedliwienie jego zniknięcia. Cóż, u diabła! Koń także jest śmiertelny; dajmy na to, był nosaty albo parszywy. D'Artagnan nie rozpogodził się bynajmniej. — Przykro mi mocno, że tak bardzo ci chodzi o te bydlęta, gdyż to jeszcze nie koniec mego opowiadania. — Cóżeś tam jeszcze zrobił? — Przegrawszy mojego konia, dziewięć przeciw dziesięciu, patrz, co za los! przyszła mi myśl postawić twojego. — Spodziewam się jednak, że poprzestałeś na tej myśli? — Wcale nie, wprowadziłem ją w czyn natychmiast. — Otóż masz!… — zawołał przestraszony d'Artagnan. — Grałem i przegrałem. — Mojego konia? — Twojego; siedem przeciw ośmiu, o jeden punkt, znasz przysłowie. — Atosie, tyś nie przy zdrowych zmysłach, przysięgam! — Mój drogi, wczoraj trzeba mi było to mówić, kiedy opowiadałem głupie historie, a nie dziś. Przegrałem go więc z całym rynsztunkiem. — To okropne! — Posłuchaj, ty nic nie wiesz, ze mnie gracz byłby znakomity, gdybym nie był uparty. Zapędzam się tak samo jak przy piciu, zapędziłem się, więc… — Lecz o cóż już grać mogłeś, skoro nic ci nie pozostało? — O!… Mój przyjacielu, pozostawał nam jeszcze diament, migocący na twoim palcu, zauważyłem go wczoraj. — Ten diament? — zawołał d'Artagnan, z żywością dotykając pierścienia. — A jako znawca, ponieważ miałem podobne w domu, oceniłem go na tysiąc pistoli. — Spodziewam się — rzekł d'Artagnan poważnie, ledwie żywy z przerażenia — iż nie wspomniałeś o nim. — Przeciwnie, mój drogi. Ten diament pozostał naszą ostatnią ucieczką. Dzięki diamentowi mogłem odegrać uprząż i nasze konie, a nadto pieniądze na drogę. — Atosie, przerażasz mnie! — wykrzyknął d'Artagnan. — Wspomniałem więc o tym diamencie mojemu partnerowi, który i jego uwagę zwrócił. Co, u diabła, znowu, mój drogi, nosisz na palcu gwiazdę niebieską i chcesz, żeby jej nikt nie widział! Czyste niepodobieństwo! — Kończ, mój drogi, kończ! — przerwał mu d'Artagnan. — Bo, daję słowo, twój spokój o śmierć mnie przyprawi. — Podzieliliśmy więc ten klejnot na dziesięć części, po sto pistoli każda. — A! Drwisz sobie, aby mnie wypróbować? — odezwał się d'Artagnan, którego gniew poczynał chwytać za czuprynę jak Minerwa Achillesa w Iliadzie. — Ja wcale nie żartuję, do licha! Chciałbym cię na moim miejscu widzieć! Dwa tygodnie już jak nie oglądałem ludzkiej twarzy i zbydlęciałem w zetknięciu z butelkami. — To wcale nie powód, żeby przegrywać mój diament! — odpowiedział d'Artagnan, zaciskając pięść kurczowo. — Posłuchajże do końca. Dziesięć części po sto pistoli każda w dziesięciu stawkach bez rewanżu. Przegrałem wszystko w trzynastu pociągnięciach, w trzynastu: liczba trzynaście była mi zawsze fatalna, było to 13 lipca, kiedy… — Do wszystkich diabłów! — krzyknął d'Artagnan, zrywając się od stołu. Historia dzisiejsza zatarła wczorajszą w jego pamięci. — Cierpliwości — przemówił Atos — jeszcze nie koniec. Anglik jest dziwak, widziałem go rozmawiającego z Grimaudem, a Grimaud mnie ostrzegł, że robił mu propozycję przyjęcia służby u niego. Daję Grimauda na stawkę, milczącego Grimauda, podzielonego na dziesięć części. — Na dobitek!… — rzekł d'Artagnan, mimowolnie wybuchając śmiechem. — Grimauda we własnej jego osobie, rozumiesz! I dziesięcioma częściami Grimauda, który niewart oberżniętego dukata, odgrywam diament. Powiedz teraz, że upór nie jest cnotą. — To pocieszne, na honor! — zawołał d'Artagnan, trzymając się za boki ze śmiechu. — Pojmujesz, że gram, dopóki czuję wenę. Zaczynam na nowo grać o diament! — Idź do diabła! — odezwał się d'Artagnan, na nowo się zachmurzając. — Odegrałem już twoją uprząż, potem konia twego, następnie mojego i znowu przegrałem. Potem znowu odbiłem twoją uprząż i moją. Na tym stanęliśmy. Pysznie się udało, toteż nie puszczałem się dalej. D'Artagnan odetchnął, jakby mu ratusz zdjęto z piersi. — Więc diament pozostaje przy mnie? — zapytał nieśmiało. — Nietknięty! A w dodatku uprzęże naszych bucefałów. — Lecz na cóż nam się przydadzą bez koni?… — Mam ja na nie pewne zamiary. — Atosie, ty mnie przerażasz. — Słuchaj, ty nie grałeś już od dawna? — I nie mam najmniejszej chęci. — Nie należy się niczego wyrzekać. Nie grałeś od dawna, jak mówiłem, to musisz mieć szczęśliwą rękę. — Cóż stąd? — Otóż Anglik z towarzyszem są tutaj jeszcze. Zauważyłem, że żal im bardzo uprzęży. Tobie widocznie zależy na koniu. Na twoim miejscu stawiłbym uprząż o niego. — Nie będzie chciał tak małej stawki jak jedna uprząż. — Stawiaj dwie! Ja nie jestem taki jak ty samolub. — Doprawdy?… — zapytał zachwiany d'Artagnan. Tak dalece pewność Atosa poczęła się bezwiednie i jemu udzielać. — Wygrasz od razu, daję słowo uczciwości. — Bo widzisz, skoro straciliśmy konie, chciałbym niezmiernie utrzymać się choć przy uprzęży. — W takim razie postaw diament. — O! To zupełnie co innego; nigdy, przenigdy. — Diabli nadali! Zaproponowałbym ci dać Plancheta na stawkę. — Ja wolę stanowczo nic już nie ryzykować. — Szkoda… — rzekł ozięble Atos. — Ten Anglik jest wypchany pistolami. E! Co tam!… Raz jeden spróbuj, jeden raz, to niedługo potrwa. — A jeżeli przegram? — Wygrasz. — Ale jeżeli przegram? — No, to oddasz uprząż. — Niech będzie jeden raz — przystał d'Artagnan. Atos puścił się na poszukiwanie Anglika i zastał go w stajni, przyglądającego się uprzęży okiem pożądliwości. Dobrze się trafiło. Postawił mu swoje warunki: dwa rzędy przeciw jednemu koniowi albo sto pistoli, do wyboru. Anglik namyślił się szybko: rzędy mogły być warte trzysta pistoli, przyjął stawkę. D'Artagnan z drżeniem rzucił kości — padły na trójkę; jego bladość przeraziła Atosa, ale powiedział tylko: — Nietęgi rzut, towarzyszu mój; będziesz pan miał konie z pełnym rzędem. Triumfujący Anglik nie troszczył się nawet, by zamieszać kości, tak pewny był zwycięstwa. D'Artagnan odwrócił się, chcąc ukryć zły humor. — No, no, patrzcie — odezwał się Atos z właściwym sobie spokojem — niezwykły rzut, w moim życiu tylko cztery takie widziałem… dwa asy! Anglik spojrzał i zdziwił się, d'Artagnan spojrzał i uniósł się radością. — Tak — ciągnął dalej Atos — tylko cztery razy: jeden u pana de Créquy; drugi u mnie, na wsi, w moim zamku… kiedy jeszcze miałem zamek; a trzeci u pana de Tréville, czym w podziw nas wprawił; czwarty raz, nareszcie, padł na mnie w szynkowni i przegrałem sto luidorów i kolację. — Pan zatem odbiera swojego konia? — odezwał się Anglik. — Tak — rzekł d'Artagnan. — Bez rewanżu?… — Nasze warunki tak opiewały, zechciej pan sobie przypomnieć. — Prawda. Koń będzie zwrócony pańskiemu służącemu. — Chwilkę, panowie — odezwał się Atos — za pozwoleniem, mam słówko do powiedzenia mojemu przyjacielowi. — Proszę. Atos pociągnął d'Artagnana na stronę. — Czego chcesz ode mnie, kusicielu?! — przemówił d'Artagnan. — Każesz mi grać jeszcze, wszak tak? — Nie, chcę tylko, abyś się zastanowił. — Nad czym? — Odbierasz konia, prawda? — Rozumie się. — To źle, ja wziąłbym sto pistoli. Wiesz przecie, że postawiłeś rzędy przeciw koniowi lub sto pistoli, do wyboru. — No, tak. — Ja wziąłbym sto pistoli. — Otóż ja biorę konia. — Źle robisz, mówię ci. Co po koniu na nas dwóch, nie mogę przecież usiąść za tobą, wyglądalibyśmy jak dwaj synowie Aymona po stracie swego brata. Nie możesz także poniżać mnie, paradując konno, gdy ja będę dreptał pieszo. Ja bym nie wahał się ani chwilki i wziąłbym sto pistoli. I potrzebujemy pieniędzy na powrót do Paryża. — Mnie o konia chodzi, Atosie. — Źle robisz, bracie. Koń może się poślizgnąć, zakuleć, zbić kolana, jeść u żłobu, gdzie jadły konie nosate, i już po koniu, czyli po stu pistolach; konia żywić musi właściciel, gdy tymczasem pieniądze właściciela żywią. — Lecz jak będziemy powracać? — Na koniach naszych pachołków, do kata! Z miny i czupryny każdy pozna, że jesteśmy ludzie znakomici. — Piękna mi mina na podjezdkach, gdy Aramis i Portos będą się pysznić swoimi rumakami. — Aramis!… Portos!… — zawołał Atos i począł się śmiać okropnie. — Co takiego? — zapytał d'Artagnan, nie mogąc zdać sobie sprawy z tej wesołości. — No, no, skończymy już raz — rzekł Atos. — Więc zdaniem twoim?… — Moim zdaniem należy wziąć sto pistoli, d'Artagnanie, z tą setką będziemy ucztować do końca miesiąca. Bo widzisz, jesteśmy strudzeni, dobrze będzie trochę wypocząć. — Ja mam wypoczywać?!… Nie, Atosie, jak tylko stanę w Paryżu, puszczam się na poszukiwanie tej nieszczęśliwej kobiety. — Słuchaj! Czy sądzisz, że koń tak dalece ci się przyda, jak brzęczące luidory w ręku?! Bierz sto pistoli, bracie, bierz. D'Artagnan czekał tylko okazji, ażeby się dać nakłonić. Ostatnia była wystarczająca. Zresztą, opierając się dłużej, mógł być posądzony przez Atosa o samolubstwo. Zgodził się więc i wziął sto pistoli, które mu Anglik wyliczył natychmiast. Zabrano się do odjazdu. Podpisanie ugody pokojowej kosztowało sześć pistoli, nie licząc w to starego konia Atosa. Panowie wsiedli na podjezdki pachołków, zaś Planchet i Grimaud puścili się pieszo z siodłami na głowach. Jakkolwiek nietęgie konie mieli nasi kawalerzyści, wyprzedzili jednak swą służbę i stanęli w Crèvecoeur. Z daleka spostrzegli Aramisa w melancholijnej pozie, wspartego na oknie i zapatrzonego w mgliste widnokręgi. — Hola! Aramis!… Co tam robisz, u diabła? — zawołali na niego dwaj przyjaciele. — A! To wy!… — odpowiedział, jak ze snu zbudzony, młodzieniec. — Dumałem właśnie nad znikomością dóbr tego świata, a mój koń angielski, oddalający się i niknący w obłoku pyłu, był mi żywym obrazem nietrwałości rzeczy ziemskich. Życie samo da się streścić w tych trzech słowach: *Erat, est, fuit*. — Cóż to ma znaczyć? — zapytał d'Artagnan, poczynając domyślać się prawdy. — To ma znaczyć, że dałem się w targu oszwabić: sześćdziesiąt luidorów za konia, który tak chodzi, że truchtem może zrobić trzy mile na godzinę. D'Artagnan i Atos wybuchnęli śmiechem. — Drogi d'Artagnanie — rzekł Aramis — nie miej do mnie urazy, proszę, potrzeba mi pieniędzy; wreszcie ja pierwszy ponoszę karę, ten handlarz infamis obdarł mnie najmniej na pięćdziesiąt luidorów. Wy, co innego, dobrze się rządzicie! Jedziecie na podjezdkach waszych pachołków, a luzem prowadzić każecie wasze paradne konie, powolutku, z odpoczynkami. Jednocześnie wóz towarowy, który zarysowywał się od pewnego czasu na drodze z Amiens, zatrzymał się, a Grimaud i Planchet wygramolili się z niego z siodłami na głowach. Wóz powracał do Paryża próżny, a dwaj pachołkowie w zamian za gaszenie pragnienia, na które cierpiał woźnica, zostali przez niego podwiezieni. — A to znowu co?… — odezwał się Aramis, widząc, co się święci. — Siodła tylko?… — Zrozumiałeś teraz?… Co? — podchwycił Atos. — Moi drodzy, to słowo w słowo jak ja. Przeczuciem tylko zachowałem uprząż. Hola, Bazin! Połóż tu mój nowy rząd z siodłem razem z siodłami panów. — Cóżeś zrobił ze swoimi klechami? — zagadnął d'Artagnan. — Zaprosiłem ich na obiad; mają tu wyborne wina, mówiąc nawiasem. Spoiłem ich należycie; proboszcz zabronił mi zrzucenia munduru, a jezuita prosił mnie na wszystko, żeby ułatwić mu wstąpienie do muszkieterów. — Bez napisania rozprawy! — zawołał d'Artagnan. — Od tego czasu — ciągnął Aramis — życie mi błogo upływa. Zacząłem pisać poemat wierszem jednosylabowym; dosyć to trudne, lecz na trudnościach polega zasługa wszelkiej rzeczy. Treść jest światowa; przeczytam wam pieśń pierwszą, składa się ona z czterystu wierszy, a czytanie trwa zaledwie minutę. — Słowo ci daję, Aramisie — odezwał się d'Artagnan, który na równi z łaciną nienawidził wierszy — połącz krótkość z trudnością, a możesz być pewny, że twój poemat będzie posiadać dwie zasługi. — Przy tym — prawił dalej Aramis — zobaczycie, ile w nim szlachetnej namiętności. Hejże! Przyjaciele, powracamy do Paryża. Brawo! Jadę, zobaczymy naszego Portosa, wybornie. Nie uwierzycie, jak mi tego olbrzymiego głuptasa brakowało! On by za królestwo nie sprzedał swego konia. Chciałbym go już na nim widzieć. Pewny jestem, że będzie wyglądał na Wielkiego Mogoła. Dali koniom wytchnąć przez godzinę; Aramis zapłacił rachunki, Bazina wpakował na wóz z jego towarzyszami i wyruszyli, aby się połączyć z Portosem. Zastali go na nogach, nie tak bladego jak za pierwszymi odwiedzinami d'Artagnana, i stół zastawiony na czterech, chociaż on sam jeden był tylko; na stole nęciły mięsiwa ponętnie przyprawione, wina wyborne i pyszne owoce. — A! Towarzysze mili — zawołał, biegnąc na ich spotkanie — przybywacie w porę, siadałem właśnie do zupy, proszę was na obiad, panowie. — Oho! — odezwał się d'Artagnan. — Tych butelek Mousqueton nie chwytał na lasso, przy tym cielęcina szpikowana, polędwica wołowa… — Odżywiam się, odżywiam — odparł Portos — nic tak nie osłabia jak te diabelskie zwichnięcia. Czyś ty zwichnął sobie kiedyś cokolwiek, Atosie? — Nigdy. Przypominam sobie tylko, że w owej utarczce przy ulicy Férou takie cięcie dostałem, że po przeszło dwóch tygodniach czułem je jak świeże. — Czyż podobna, aby ten obiad był tylko dla ciebie, Portosie? — rzekł Aramis. — Nie — odparł tenże — oczekiwałem pewnych panów z sąsiedztwa, którzy kazali mi oznajmić przed chwilą, że nie przybędą. Zastąpicie ich, a ja nic na zamianie nie stracę. Hola! Mousqueton! Podaj stołki i drugie tyle butelek. — Czy wiecie, co my tu jemy?… — zagadnął Atos po upływie kilku minut. — Do licha! — odparł d'Artagnan. — Cielęcinę nadziewaną karczochami. — A ja comber z jagnięcia — rzekł Portos. — A ja potrawę z drobiu — odezwał się Aramis. — Mylicie się, panowie — odrzekł poważnie Atos — jecie koninę. — Co mówisz?! — zawołał d'Artagnan. — Koninę — odezwał się Aramis z obrzydzeniem. Portos tylko milczał. — Tak, koninę!… Nieprawdaż Portosie, że jemy koninę? I nawet może z czaprakiem! — Nie, panowie, czaprak zachowałem — rzekł Portos. — Na uczciwość, wszyscyśmy siebie warci — rzekł Aramis — ktoś by myślał, że się umówiliśmy. — Cóż chcecie — ozwał się Portos — ten koń zawstydzał moich gości, nie chciałem więc ich poniżać! — Zresztą, twoja księżna nie powraca z wód, wszak się nie mylę? — odparł d'Artagnan. — Nie powraca — rzekł Portos. — Daję wam słowo, gubernator tutejszy, szlachcic dostojny, który miał być dzisiaj u mnie na obiedzie, tak pragnął tego konia, że mu go nareszcie dałem. — Dałeś? — zawołał d'Artagnan. — O! Boże! Dałem! Tak się to mówi! — rzekł Portos. — Wart był z pewnością sto pięćdziesiąt luidorów, a ten kutwa nie chciał dać więcej ponad osiemdziesiąt. — Bez siodła? — pytał Aramis. — Tak, bez siodła. — Zauważcie, panowie — ozwał się Atos — że jeden Portos z nas wszystkich zrobił najlepszy interes. Wtedy dopiero nastąpiły wybuchy śmiechu, które zmieszały biednego Portosa, lecz wkrótce wytłumaczono mu przyczynę tej wesołości, którą według zwyczaju podzielił bardzo głośno. — W ten sposób wszyscy jesteśmy przy groszu. — Tylko nie ja — ozwał się Atos — wino hiszpańskie Aramisa tak mi przypadło do smaku, że kazałem wpakować sześćdziesiąt butelek razem ze sługami do furgonu; wysupłałem się więc do szczętu. — A ja — rzekł Aramis — wyobraźcie sobie, do ostatniego grosza wydałem na kościoły w Montdidier i jezuitów w Amiens. Miałem wreszcie pewne zobowiązania, których musiałem dotrzymać; msze zamówione za was, panowie, i za mnie, które, gdy zostaną odprawione, bez wątpienia bardzo nam pomogą. — Czy myślicie, panowie, że moje zwichnięcie nic mnie nie kosztowało? Nie licząc już rany Mousquetona, dla której zmuszony byłem dwa razy dziennie sprowadzać chirurga, a ten kazał sobie płacić podwójnie za każdą wizytę pod pozorem, że ten błazen Mousqueton pozwolił wpakować sobie kulę w takie miejsce, które aptekarzom tylko pokazywać można. Zapowiedziałem mu też srogo, aby odtąd nie ważył się ranić w takie części ciała. — No, no — rzekł Atos, zamieniając uśmiech porozumienia z d'Artagnanem i Aramisem — widzę, że postępowałeś z biedakiem arcywspaniale, tak jak na dobrego pana przystoi. — Krótko mówiąc — ciągnął dalej Portos — po zapłaceniu kosztów pozostanie mi jeszcze jakieś trzydzieści talarów. — A mnie dziesięć pistoli — dorzucił Aramis. — Ho! Ho! — odezwał się Atos. — Zdaje się, że jesteśmy krezusami. A tobie, d'Artagnanie, co tam pozostało ze stu pistoli? — Z moich stu pistoli? Najpierw pięćdziesiąt z nich dałem tobie. — Tak sądzisz? — Co, u kaduka?! — A! Prawda, przypominam sobie. — Następnie sześć zapłaciłem w oberży. — Co za bydlę z tego oberżysty! Po co było mu płacić? — Kazałeś mi to zrobić. — Zanadto jestem dobry, co prawda. Zatem po zamknięciu rachunku?… — Pozostaje mi dwadzieścia pięć pistoli. — A ja — dodał Atos, wyciągając garstkę drobnych z kieszeni — ja… — Ty nie masz nic… — Lub tak niewiele, na uczciwość, że nie warto tego liczyć. — A teraz obliczmy, co mamy razem. Portos? — Trzydzieści talarów. — Aramis? — Dziesięć pistoli. — Ty, d'Artagnanie? — Dwadzieścia pięć. — To czyni razem? — zagadnął Atos. — Czterysta siedemdziesiąt pięć liwrów! — rzekł d'Artagnan, mocny w arytmetyce jak drugi Archimedes. — Po przybyciu do Paryża pozostanie nam jeszcze całe czterysta — odezwał się Portos — nie licząc rzędów na konie. — A skąd wziąć konie do szeregu? — wtrącił Aramis. — Wielka rzecz!… Z czterech podjezdków pachołków naszych zrobimy dwa pańskie wierzchowce, które ciągnąć będziemy na losy; czterysta liwrów wystarczy na połowę konia dla jednego z tych, co pozostaną pieszo; nareszcie, wyskrobki ze wszystkich kieszeni złożymy d'Artagnanowi, on ma szczęśliwszą rękę, pójdzie grać do pierwszej lepszej szulerni i sprawa skończona!… — Jedzmy, bo stygnie — zawołał Portos. Przyjaciele, spokojni o przyszłość, oddali hołd posiłkowi, którego resztki pozostawili Mousquetonowi, Bazinowi, Planchetowi i Grimaudowi. Stanąwszy w Paryżu, d'Artagnan zastał u siebie list od pana de Tréville oznajmiający, iż zgodnie z jego żądaniem król udziela mu łaskawego zezwolenia na wstąpienie do muszkieterów. Ponieważ było to najgorętszym pragnieniem d'Artagnana, rozumie się, poza odnalezieniem pani Bonacieux, rozradowany pobiegł do kolegów, z którymi rozstał się przed półgodziną, i zastał ich smutnych i wielce roztargnionych. Zgromadzili się u Atosa dla narady, co oznaczało jakieś nader ważne okoliczności. Pan de Tréville kazał ich zawiadomić, że niezłomnym zamiarem Jego Królewskiej Mości jest rozpoczęcie kroków wojennych 1 maja; należało więc niezwłocznie się umundurować. Czterech filozofów patrzyło na siebie w osłupieniu; pod względem karności wojskowej nie było żartów z panem de Tréville. — A ile na to potrzeba? — odezwał się d'Artagnan. — O!… Nie ma co gadać — zabrał głos Aramis — obliczyliśmy już ze sknerstwem iście spartańskim, a każdemu z nas potrzeba tysiąc pięćset liwrów. — Cztery razy po tysiąc pięćset czyni sześć tysięcy — rzekł Atos. — Mnie się zdaje — rzekł d'Artagnan — że wystarczy po tysiącu na każdego; co prawda, mówię nie jak Spartanin, lecz jak notariusz… Słowo „notariusz” ocknęło Portosa. — Czekajcie, przychodzi mi pomysł do głowy — zawołał. — I to coś znaczy; ja nie mam go ani cienia — odezwał się Atos ozięble — a d'Artagnan oszalał ze szczęścia, że przynależy do nas. Tysiąc liwrów!… Oświadczam, że na mnie samego potrzeba dwóch tysięcy. — Cztery razy dwa jest osiem — odezwał się Aramis. — Musimy więc mieć osiem tysięcy liwrów na nasze przybory, wprawdzie siodła już mamy. — A nadto — rzekł Atos, czekając, aż d'Artagnan idący do pana de Tréville z podziękowaniem zamknie drzwi za sobą — a nadto pyszny diament, który świeci u naszego druha. Co, u diabła! Jest nazbyt dobrym kolegą, aby swoich braci opuścił w potrzebie, kiedy sam nosi na środkowym palcu okup królewski. Rozdział II. Poszukiwanie środków na wyprawę Najbardziej ze wszystkich zajęty był bez wątpienia d'Artagnan, chociaż jemu jako gwardziście wszystko łatwiej by przyszło niż panom muszkieterom, którzy byli wielkimi panami. Ale nasz Gaskończyk, choć z młodszej linii, był z usposobienia przewidujący i chciwy, a nawet tak próżny jak sam nieledwie Portos. Prócz tej myśli, wyłącznej na pozór, niemniej go trapił niepokój nie tyle egoistycznej natury. Daremnie bowiem wywiadywał się o panią Bonacieux; znikąd żadnej nowiny. Pan de Tréville mówił o niej z królową; ta, nie wiedząc, co się z nią dzieje, obiecała kazać jej szukać. Obietnica ta jednak była zbyt nieokreślona, aby zaspokoić d'Artagnana. Atos nie wychodził z pokoju. — Mamy tylko dwa tygodnie przed sobą — mówił do swoich towarzyszy — mniejsza o to!… Jeżeli nic nie znajdę przed upływem tego czasu, to jest, jeżeli nic do mnie nie przyjdzie, a nadto dobrym katolikiem jestem, aby roztrzaskać sobie głowę strzałem pistoletu, zadrę należycie z czterema gwardzistami Jego Eminencji albo z sześcioma Anglikami i dopóty będę się bił, dopóki się który nie znajdzie, kto mnie ubije, co prędzej czy później musi mnie spotkać. Powiedzą wtedy, że poległem w sprawie królewskiej, spełnię więc obowiązek służby i uniknę potrzeby ekwipowania. Portos wciąż się przechadzał z rękami założonymi w tył, kiwając głową i mówiąc: — Spróbuję, może mi się uda. Aramis, stroskany, nieufryzowany, milczał. Te nieszczęsne szczegóły dają nam miarę rozdrażnienia, jakie zapanowało w zgromadzeniu. Trzej przyjaciele — gdyż, jak się rzekło, Atos poprzysiągł, że nawet palcem nie kiwnie dla umundurowania się — skoro świt wychodzili z domu i powracali późną nocą. Włóczyli się po ulicach, szukając na bruku, czy jakiś przechodzień nie upuścił sakiewki. Rzec by można, że tropią czyjeś ślady, tak wytrwale i z uwagą przyglądali się każdej piędzi ziemi. Spotkawszy się, patrzyli na siebie z rozpaczą, jakby chcąc zapytać: znalazłeś coś? Jednakże Portos jako pierwszy, któremu jakiś pomysł przyszedł do głowy, trzymał się go wytrwale i wziął się do dzieła. Czcigodny Portos był człowiekiem czynu. Pewnego dnia d'Artagnan spostrzegł go, jak szedł w kierunku kościoła Saint-Leu, i udał się za nim bez namysłu. Wstąpił on w progi przybytku, podkręciwszy wprzód wąsa i musnąwszy śpiczastą bródkę, co zwykle oznaczało u niego silny zamiar podboju. Ponieważ d'Artagnan postępował za nim nieznacznie, Portos nie przypuszczał, że jest widziany. D'Artagnan wszedł za nim. Portos oparł się z jednej strony filaru, on zaś uczynił to samo z drugiej. Z kazalnicy ksiądz prawił kazanie i z tego powodu kościół był przepełniony. Portos zawzięcie przyglądał się kobietom, a dzięki troskliwym staraniom Mousquetona jego powierzchowność nie zdradzała bynajmniej wewnętrznej niedoli. Kapelusz miał mocno sfatygowany, pióro spłowiałe fatalnie, hafty zaśniedziałe, a koronki nie trzymały się kupy; jednak w półcieniu te drobnostki nikły i Portos zawsze był pięknym Portosem. D'Artagnan spostrzegł na ławce najbliżej filaru, o który obydwaj byli oparci, jakąś piękność przejrzałą, przyżółkłą i zasuszoną, lecz wyprostowaną i sztywną za czarnym kwefem. Oczy Portosa spoczęły przelotnie i na tej damie, następnie począł strzelać wzdłuż całej nawy. Dama znów, płoniąc się co chwila, zerkała ukradkiem na płochego Portosa, ten zaś, dostrzegłszy to, coraz zapalczywiej rzucał na wszystkie strony strzeliste spojrzenia. Widocznie tym postępowaniem musiał do żywego dotknąć zekwefioną damę, gdyż gryzła wargi do krwi, drapała się po nosie i jak opętana kręciła się na siedzeniu. Portos, zauważywszy to, znowu podkręcił wąsa, musnął śpiczastą bródkę i zaczął mrugać na piękną damę siedzącą w pobliżu chóru, widocznie jakąś wielką damę, bo Murzynek przyniósł poduszkę, na której klęczała, a za nią stała służebna z herbowym futerałem od książki do nabożeństwa w ręce. Czarno zakwefiona dama śledząc spojrzenia Portosa, poznała, że spoczęły one na damie z aksamitną poduszką, Murzynkiem i służebną. A Portos wciąż przypuszczał szturm: to mrugając, to kładąc palec na ustach, to przesyłając zabójcze uśmiechy, które naprawdę rozjątrzyły przekwitłą piękność. Ona też, bijąc się niby w piersi, chrząknęła tak groźnie, że wszyscy, nie wyjąwszy damy na czerwonej poduszce, zwrócili się w jej stronę, Portos jednak nie zmienił wcale swej taktyki, zrozumiał dobrze, o co chodzi, lecz udał głuchego. Dama z czerwoną poduszką jako piękność niezwykła sprawiła wrażenie na damie w czarnym kwefie, która widziała, że ma niebezpieczną rywalkę; ale też nie mniejsze wrażenie wywarła na Portosie, który uznał, że była piękniejsza od damy w czarnym kwefie. Najbardziej wszakże wzruszony był d'Artagnan. Poznał on w niej damę z Meung, Calais i Dover, którą mężczyzna z blizną na twarzy, jego prześladowca, powitał tytułem „milady”. D'Artagnan, nie tracąc jej z oczu, w dalszym ciągu śledził grę Portosa, która go mocno bawiła; domyślał się, że dama w czarnym kwefie jest prokuratorową z ulicy aux Ours, tym więcej, że kościół Saint-Leu był niezbyt odległy od jej mieszkania. Wywnioskował więc z tego, że Portos szukał zemsty za swój zawód w Chantilly, kiedy prokuratorowa okazała się tak zacięta, że poskąpiła swojej sakiewki. Jednakże pośród tego wszystkiego zauważył i to także, iż ładna twarzyczka nie odpowiadała na zalecanki Portosa. Wszystko więc było złudzeniem; lecz dla istotnej miłości i zazdrości prawdziwej ponad rzeczywistością górują złudzenia i mrzonki. Po skończonym kazaniu prokuratorowa podeszła do kropielnicy; Portos wyprzedził ją i zamiast jednego palca zanurzył całą rękę. Prokuratorowa uśmiechnęła się, sądząc, że zdobył się na to dla niej, lecz rychło i okrutnie się zawiodła. Gdy była już o trzy kroki od niego, odwrócił głowę, uporczywie wpatrując się w damę, która powstawszy, zbliżała się z Murzynkiem i służebną. Kiedy znalazła się tuż przy nim, Portos wyjął z kropielnicy rękę pełną wody. Piękna nabożnisia dotknęła drobnymi paluszkami jego grubej dłoni, przeżegnała się z uśmiechem i wyszła z kościoła. Tego już było nadto dla prokuratorowej, nie miała już żadnej wątpliwości, że owa dama i Portos zalecają się do siebie. Gdyby była wielką panią, zemdlałaby niezawodnie; lecz jako zwyczajna prokuratorowa poprzestała na odezwaniu się do muszkietera z wściekłością źle pohamowaną: — Cóż to! Panie Portosie, nie podajesz mi wody święconej? Na dźwięk jej głosu Portos drgnął jak człowiek zbudzony ze stuletniego snu. — Pa… Pani!… — wykrzyknął. — To pani? Jakże mąż jej się miewa, kochany pan Coquenard? Czy nadal jest takim sknerą, jakim był? Gdzież ja miałem oczy, żeby nie spostrzec pani w ciągu dwugodzinnego kazania? — Znajdowałam się o dwa kroki od pana — odparła prokuratorowa. — Lecz nie widziałeś mnie, mając oczy jedynie dla pięknej damy, której podałeś święconą wodę. Portos udał zakłopotanie. — A! Pani zauważyłaś… — Trzeba być ślepą, żeby tego nie widzieć. — Tak — rzekł od niechcenia — jest to księżna, moja przyjaciółka, z którą bardzo rzadko mogę się spotkać z powodu zazdrości jej męża. Zawiadomiła mnie też, że aby się ze mną zobaczyć, będzie w tym skromnym kościołku w tak oddalonej dzielnicy. — Panie Portosie — odrzekła prokuratorowa — czy będziesz na tyle łaskaw podać mi na pięć minut ramię? Chętnie bym pomówiła z panem. — A jakże i owszem, pani — podchwycił Portos, mrugnąwszy do siebie samego jak szuler drwiący z partnera, którego udało mu się oszukać. W tej chwili właśnie przechodził d'Artagnan, goniąc milady; spojrzał ukosem na Portosa i zobaczył odbłysk triumfu w jego oczach. — E! E! — rzekł do siebie, rozumując w duchu moralności niezwykle luźnej, właściwej tej miłej epoce. — Ten będzie miał wyekwipowanie na termin. Portos, ulegając ciśnieniu prokuratorowej jak łódź pod naciskiem steru, doszedł do klasztoru Saint-Magloire — miejsca mało uczęszczanego, z obu stron zamkniętego kołowrotem. We dnie można tam było spotkać żebraków jedzących i dziatwę igrającą. — A! Panie Portosie!… — wykrzyknęła prokuratorowa, upewniwszy się wpierw, że nikogo prócz zwykłej ludności tam nie było. — A! Panie Portosie! Jak widzę, wielki z pana zdobywca! — Ja?… Pani!… — przemówił Portos, nadymając się. — Dlaczego? — A te znaki porozumienia, a woda święcona? Ależ to co najmniej księżniczka krwi, owa dama z Murzynkiem i pokojową! — Mylisz się pani… mój Boże — odpowiedział Portos — jest to zwyczajna księżna. — A ten laufer oczekujący przy drzwiach? A kareta ze stangretem w liberii? Portos nie widział tego wszystkiego, lecz zazdrosne oko pani Coquenard niczego nie przepuściło. Żal mu się też zrobiło, iż od razu nie podniósł do rzędu księżniczek krwi damy z czerwoną poduszką. — A! Pieszczoch pięknych pań z ciebie, panie Portosie — mówiła prokuratorowa z westchnieniem. — Pojmuje pani, iż przy tej urodzie, w jaką uposażyła mnie natura, nie zbywa mi na powodzeniu. — Mój Boże! Jak ci mężczyźni zapominają prędko! — zawołała dama, wznosząc ku niebu oczy. — Nie tak jednak jak kobiety, o ile mi się zdaje — odparł Portos — gdyż mogę powiedzieć, iż stałem się pani ofiarą, kiedy ranny, umierający widziałem się opuszczony przez chirurgów; ja, potomek znakomitego rodu, który polegałem na twojej przyjaźni, o mało nie umarłem z ran, a następnie z głodu w podłej oberży w Chantilly, i to bez słówka odpowiedzi na moje palące listy… — Ależ panie Portosie… — szepnęła prokuratorowa, czując się winna według wielkoświatowych pojęć z owego czasu. — Który poświęciłem dla ciebie baronową… — Wiem o tym. — Hrabinę… — Panie Portosie! — Księżną… — Panie Portosie, bądź wspaniałomyślny! — Masz pani słuszność, nie będę już kończył… — To mój mąż ani chciał słyszeć o pożyczce… — Pani Coquenard… przypomnij sobie twój pierwszy list, który zachowałem wyryty w pamięci. Prokuratorowa jęknęła głucho. — Bo też za wielka była suma, której żądałeś. — Pani Coquenard, dałem ci pierwszeństwo. Gdybym był napisał do księżnej… Nazwiska jej nie wymienię, bo dobrze wiem, co to jest kompromitować kobietę; lecz i to wiem także, iż mogłem był napisać tylko do niej, a przysłałaby mi tysiące. Dama uroniła łzę. — Panie Portosie, przysięgam, że ukarałeś mnie straszliwie i jeżeli w przyszłości znajdziesz się w podobnym wypadku, udaj się tylko do mnie. — Fe!… Pani!… — odezwał się Portos, niby obrażony. — Nie mówmy o pieniądzach, proszę, to poniżające. — Więc już mnie nie kochasz! — wymówiła prokuratorowa z wolna i smutno. Portos milczał wyniośle. — Tak mi odpowiadasz? Rozumiem, niestety! — Pomyśl, pani, jaką wyrządziłaś mi obelgę; tkwi ona tu — rzekł Portos, kładąc rękę na sercu i przyciskając je silnie. — Załagodzę ją, cóż?… Zgoda?… Portosie drogi? — Wreszcie, cóżem ja żądał od ciebie — ciągnął dalej Portos, dobrodusznie wzruszając ramionami — tylko pożyczki. Ostatecznie nie jestem człowiekiem bez rozumu. Wiem dobrze, że pani nie jesteś bogata, a twój mąż musi dobrze wysysać krew ze swoich klientów dla wyciągnięcia kilku nędznych talarów! O! Gdybyś była hrabiną, margrabiną lub księżną, to co innego, nigdy bym ci tego nie przebaczył. Prokuratorowa czuła się urażona. — Dowiedz się, panie Portosie, że moja kasa, jakkolwiek prokuratorska, jest może lepiej zaopatrzona niż tych twoich arystokratycznych brunetek. — Wyrządzasz mi podwójną obelgę — rzekł Portos, puszczając jej ramię — bo skoro jesteś bogata, twoja odmowa nie ma usprawiedliwienia. — Gdy mówię, żem bogata — podjęła żywo prokuratorowa, widząc, że zapędziła się zbytecznie — nie należy brać tego dosłownie. Właściwie nie jestem bogata, ale mam się dobrze. — Pani, posłuchaj mnie! — rzekł Portos. — Nie mówmy o tym, proszę! Nie poznałaś się na mnie… Wszelkie uczucie między nami wygasło. — Niewdzięcznik!… — A! Uskarżaj się, radzę ci! — Wynoś się razem ze swoją piękną księżniczką! Nie zatrzymuję. — E! Nie jest ona bynajmniej szpetna! — Panie Portosie, raz jeszcze mnie wysłuchaj, ostatni raz!… Kochasz mnie jeszcze? — Niestety! Pani — ozwał się ciężko melancholijnym głosem — gdy wybieramy się na wojnę, na której przeczucie mi mówi, że zostanę zabity… — O! Nie mów tak! — krzyknęła dama, wybuchając łkaniem. — Coś mi tak mówi!… — ciągnął Portos coraz bardziej ponurym głosem. — Powiedz lepiej, że znowu się zakochałeś! — Wcale nie, mówię szczerze. Nic nowego mnie nie wzrusza, a nawet czuję tam, w głębi serca mego, coś, co za tobą przemawia. Lecz, jak wiesz, a może i nie wiesz, za dwa tygodnie zaczyna się wojna złowieszcza; strasznie będę zajęty wyekwipowaniem się moim. Potem czeka mnie podróż do Bretanii dla odwiedzenia rodziny i zrealizowania sumy potrzebnej na wyjazd. Dostrzegł ostatnią walkę, jaką staczała miłość ze skąpstwem. — A ponieważ księżna, którą widziałaś w kościele, ma dobra przylegające do moich, razem puścimy się w drogę. Wiesz dobrze, iż podróż tak się nie przykrzy, kiedy się ją odbywa we dwoje. — Czy nie masz przyjaciół w Paryżu? — zagadnęła prokuratorowa. — Sądziłem, iż mam ich — rzekł Portos, przybierając na nowo wyraz melancholijny — przekonałem się jednak, iż jestem w błędzie. — Masz ich, masz, panie Portosie — odparła prokuratorowa w uniesieniu, które zdziwiło ją samą. — Przyjdź jutro do nas. Jesteś synem mojej ciotki, a zatem bratem ciotecznym; przybywasz z Noyon w Pikardii, masz kilka spraw w Paryżu, a nie znasz żadnego adwokata. Będziesz pamiętał? — Jak najwyborniej. — Przyjdź w godzinie obiadowej. — I owszem. — A z moim mężem trzymaj się ostro, bo to stary, przebiegły lis, pomimo siedemdziesięciu sześciu lat. — Siedemdziesiąt sześć lat! Piękny wiek!… — Późny wiek, powiedz lepiej, panie Portosie, toteż biedaczysko drogie może zostawić mnie lada chwila wdową — ciągnęła prokuratorowa, rzucając na Portosa znaczące spojrzenie. — Na szczęście, zgodnie z intercyzą ślubną, cały majątek przechodzi na żyjącego małżonka. — Cały majątek? — zagadnął Portos. — Cały. — Przewidująca z ciebie kobieta, droga pani Coquenard — rzekł Portos, czule ściskając jej rękę. — A zatem, zgoda między nami, drogi panie Portosie? — zapytała, wdzięcząc się. — Na całe życie — podobnież odpowiedział Portos. — Do zobaczenia więc, mój zdrajco. — Do widzenia, zapominajko moja. — Do jutra, aniele mój. — Do jutra, światło mego życia. Rozdział III. Milady D'Artagnan szedł za milady niepostrzeżenie. Widział, jak wsiadała do karety i słyszał, jak wydała woźnicy rozkaz, ażeby jechał do Saint-Germain. Niepodobna było gonić piechotą za powozem, który unosiła pędem para dzielnych koni. Powrócił więc do mieszkania Atosa. Na ulicy de Seine spotkał Plancheta stojącego przed sklepem z ciastkami, w zachwycie nad brioszką o smakowitym wyglądzie. Rozkazał mu osiodłać dwa konie w stajni pana de Tréville, jednego dla siebie, drugiego dla Plancheta, i przyprowadzić je przed mieszkanie Atosa; pan de Tréville oddał bowiem raz na zawsze swoje stajnie na usługi d'Artagnana. Pan i sługa rozeszli się, każdy w swoją stronę. Atos był w domu, smutnie wypróżniając jedną z owych butelek hiszpańskiego wina, które wywiózł z Pikardii. Dał znak Grimaudowi, aby przyniósł drugi kieliszek, co ten spełnił w milczeniu, jak zawsze. D'Artagnan opowiedział Atosowi, co zaszło w kościele pomiędzy Portosem i prokuratorową i jak ich towarzysz, według wszelkiego prawdopodobieństwa, był już na drodze do wyekwipowania. — Co do mnie — rzekł Atos w odpowiedzi na to sprawozdanie — jestem spokojny, że moje uzbrojenie nie odbędzie się kosztem płci pięknej. — A jednak taki z ciebie piękny, gładki mężczyzna i wielki pan, drogi Atosie! Zaręczam, iż nie ma księżniczek ani królowych, których by nie dotknęły twoje miłosne pociski. — Jakiś ty młody!… — rzekł Atos, wzruszając ramionami. I kiwnął na Grimauda, aby podał drugą butelkę. Tymczasem w uchylonych drzwiach ukazała się nieśmiało głowa Plancheta z oznajmieniem, że konie gotowe. — Co za konie? — zapytał Atos. — Pożyczone mi przez pana de Tréville dla przejażdżki do Saint-Germain. — A ty tam po co? — zapytał jeszcze Atos. D'Artagnan opowiedział mu wtedy o swoim spotkaniu w kościele, że odnalazł kobietę, która wraz z mężczyzną w czarnym płaszczu i z blizną na skroni była jego ustawicznym niepokojem. — To znaczy, żeś zakochany w niej jak wpierw w pani Bonacieux — rzekł Atos, wznosząc z pogardą ramiona, jak gdyby się litował nad ułomnością ludzką. — Ja?… Wcale nie! — zawołał d'Artagnan. — Ciekawy jestem tylko wyjaśnienia tajemnicy, jaką się ona otacza. Nie wiem dlaczego, ale mi się zdaje, że ta kobieta, jakkolwiek nieznani sobie jesteśmy, wywiera jakiś wpływ na moje życie. — Rzeczywiście, masz słuszność — ciągnął Atos. — Nie znam kobiety, której warto byłoby szukać, gdy zginie. Pani Bonacieux zginęła, tym gorzej dla niej, niech się sama odnajdzie. — Nie!… Mylisz się, Atosie — rzekł d'Artagnan. — Kocham moją biedną Konstancję bardziej niż kiedykolwiek i gdybym wiedział, gdzie się znajduje, choćby to było na końcu świata, poszedłbym wyzwolić ją z rąk nieprzyjacielskich. Lecz nie wiem nic zgoła, a dotąd moje poszukiwania pozostały bez skutku. Cóż chcesz, trzeba się trochę rozerwać. — Rozrywaj się z milady, drogi d'Artagnanie, życzę ci z całego serca, jeżeli cię to jeszcze bawi. — Słuchaj, Atosie, zamiast siedzieć w zamknięciu jak skazany na kozę, siadaj na konia i jedź ze mną do Saint-Germain. — Mój drogi, na konia siadam, gdy go mam, a gdy nie mam, idę piechotą. — Otóż! Ja siadam, na co się przytrafi — rzekł d'Artagnan, uśmiechając się z mizantropii Atosa, która w kimś innym niż on nie podobałaby mu się z pewnością. — Zatem do widzenia, drogi Atosie. — Do widzenia — odparł muszkieter, dając znak Grimaudowi, aby odkorkował przyniesioną butelkę. D'Artagnan z Planchetem siedli na konie i ruszyli drogą do Saint‑Germain. Przez drogę nasz młodzieniec myślał o tym, co Atos powiedział o pani Bonacieux. Jakkolwiek nie był zbyt uczuciowy, piękna kramarzowa wpiła mu się głęboko w serce. Gotów był iść na koniec świata, ażeby ją odnaleźć. Lecz świat ma dużo końców, przez to samo, że jest okrągły; nie wiedział więc, w którą stronę się obrócić. Tymczasem chciał się dowiedzieć, kim była ta milady. Rozmawiała z mężczyzną w czarnym płaszczu, a więc go znała. Zaś mężczyzna ten, według niego, po raz drugi porwał panią Bonacieux, tak samo jak po raz pierwszy. D'Artagnan skłamał więc tylko w połowie, co prawie przestaje być kłamstwem, bo poszukując milady, tym samym szukał Konstancji. Tak zadumany, od czasu do czasu dając koniowi ostrogę, przybył do Saint-Germain. Minął wzdłuż pawilon, w którym dziesięć lat później miał przyjść na świat Ludwik XIV. Wjechał w pustą ulicę, rozglądając się na prawo i lewo, czy nie ujrzy śladu pięknej Angielki, gdy wtem na parterze ładnego domku ukazała się jakaś znajoma postać. Postać ta przechadzała się na tarasie przybranym w kwiaty. Pierwszy poznał ją Planchet. — E! Panie — rzekł, zwracając się do d'Artagnana — czy nie przypomina pan sobie tej twarzy, która się tam gapi na wrony? — Nie — odrzekł d'Artagnan — a jednak przekonany jestem, że nie po raz pierwszy ją widzę. — Wierzę bardzo. To Lubin, lokaj hrabiego de Wardes, tego samego, co go pan tak dobrze urządził miesiąc temu w Calais, na drodze do letniego mieszkania gubernatora. — A! Prawda!… Poznaję go teraz. Sądzisz, że i on ciebie poznał? — Wątpię, zanadto był zmieszany owego czasu. — Kiedy tak, to idź i wciągnij go w gawędkę. A postaraj się dowiedzieć, czy jego pan umarł. Planchet zsiadł z konia i poszedł prosto do Lubina, który go rzeczywiście nie poznał, poczęli więc jak najprzyjaźniej rozmawiać, a d'Artagnan tymczasem pociągnął konie w wąski przesmyk i okrążywszy dom, zawrócił, aby wysłuchać narady spoza szpaleru leszczyny. Po niedługim czasie usłyszał turkot powozu, następnie ujrzał karetę milady. Nie było najmniejszej wątpliwości — ona w niej siedziała. D'Artagnan położył się na szyi konia, aby wszystko widzieć, nie będąc widzianym. Milady wychyliła spoza portiery uroczą główkę, otoczoną zwojami złocistych włosów, i dała jakiś rozkaz pokojowej. Ta rześka i ładna dziewczyna, mogąca mieć dwadzieścia parę lat, prawdziwa subretka wielkiej damy, zeskoczyła i podążyła prosto na taras, gdzie stał poprzednio Lubin. Tego jednak przed chwilą odwołano do wnętrza domu, tak że Planchet pozostał sam, rozglądając się dokoła, gdzie mu się pan jego podział. Pokojowa, biorąc go za Lubina, podeszła doń i oddając mu bilecik, rzekła: — To do waszego pana. — Do mojego pana? — odparł zdziwiony Planchet. — Tak, i bardzo pilny. Bierzcie prędko. To mówiąc, co tchu zawróciła do karety, wskoczyła na kozioł, a konie popędziły z powrotem. Planchet obracał list w ręce; wreszcie, przywykły do biernego posłuszeństwa, zbiegł z tarasu, puścił się w przesmyk i spotkał d'Artagnana, który wypatrzywszy, co zaszło, podążył naprzeciw niego. — Do pana — rzekł Planchet, podając mu bilecik. — Do mnie?… Czyś tego pewny? — Jak to, czy jestem pewny? Subretka powiedziała: „do waszego pana”. Ja nie mam innego, a zatem… O! Ładna bestyjka ta subretka!… D'Artagnan otworzył liścik i odczytał te wyrazy: Osoba, którą obchodzisz więcej, niż wyznać jest w stanie, pragnie dowiedzieć się, kiedy będziesz mógł przechadzać się w lesie. Jutro w hotelu du Champ du Drap d'Or odpowiedzi oczekiwać będzie służący w czarno-czerwonej liberii. — Ho! Ho!… — rzekł d'Artagnan. — To dosyć nieźle. Widocznie milady i ja troszczymy się zarówno o zdrowie jednej i tej samej osoby. A co! Planchecie, jakże pan de Wardes się miewa? Czy żyje? — Żyje, panie, i ma się tak, jak można się mieć z czterema pchnięciami szpadą w skórę, bo, nie wymawiając, pan mu ich tyle wpakował. Teraz jest mocno osłabiony, gdyż utracił wszystką krew. Jak panu powiedziałem, Lubin mnie wcale nie poznał i opowiedział naszą całą historię od początku do końca. — Bardzo dobrze, Planchetku, jesteś królem lokajów. Siadaj teraz na konia i dopędzimy karetę. Na to niedużo potrzeba było czasu, w pięć minut niespełna ujrzano ją, jak zatrzymała się na zakręcie drogi; bogato ubrany jeździec stał u drzwiczek. Jego rozmowa z milady była tak ożywiona, że d'Artagnan zatrzymał się po drugiej stronie i nikt prócz subretki nie zauważył jego obecności. Mówiono po angielsku — językiem, którego d'Artagnan nie rozumiał, lecz po tonie mógł się domyśleć, że piękna Angielka była mocno zagniewana. Wreszcie zakończyła gestem niepozostawiającym wątpliwości co do natury tej rozmowy; było nim uderzenie wachlarzem wymierzone z taką siłą, że ten piękny kobiecy sprzęcik rozprysł się w drobne kawałki. Jeździec wybuchnął śmiechem, który widocznie doprowadził milady do ostateczności. Wtedy d'Artagnan osądził, że chwila jest stosowna dla wdania się w tę sprawę, podsunął się do samych drzwiczek i w postawie pełnej szacunku, uchylając kapelusza, rzekł: — Pani, czy pozwolisz ofiarować ci moje usługi?… Zdaje mi się bowiem, że rycerz tu obecny pobudził cię do gniewu. Jedno słowo twoje, pani, a biorę na siebie ukaranie go za przekroczenie wymagań grzeczności. Przy pierwszych słowach milady obróciła główkę, patrząc zdziwiona na młodzieńca, gdy zaś skończył, odparła poprawną francuszczyzną: — Z miłą chęcią uciekłabym się pod pańską opiekę, gdyby ten, który się sprzecza ze mną, nie był moim bratem. — A! Proszę mi zatem darować — odezwał się d'Artagnan. — Pojmuje pani, że nic o tym nie wiedziałem. — Co temu szpakowi do tego, czemu on się tu wtrąca? — wrzasnął jeździec nazwany przez milady bratem, schylając się do okna drzwiczek. — Czemu sobie nie jedzie z Bogiem? — Ty sam szpak jesteś, mój panie — rzekł d'Artagnan, skłaniając głowę do grzywy swego wierzchowca, aby tak samo przez okno drzwiczek rzucić jeźdźcowi odpowiedź. — Nie jadę dalej, bo mi się tak podoba. Jeździec przemówił kilka słów po angielsku do siostry. — Ja po francusku mówię do pana — przerwał mu d'Artagnan — odpowiedz mi tak samo, proszę. Jesteś pan bratem tej pani, zgoda, lecz, na szczęście, moim nie jesteś. Sądzić byłoby można, iż milady, lękliwa jak każda kobieta, zechce pośredniczyć w sprzeczce zakrawającej na wyzwanie, aby nie dopuścić wybuchu. Ona zaś wprost przeciwnie, rozparła się w karecie i z całym spokojem zawołała na woźnicę: — Ruszaj do pałacu! Ładna pokojóweczka rzuciła zaniepokojone spojrzenie na d'Artagnana, który wywarł na niej wrażenie piękną powierzchownością. Kareta pomknęła, a dwaj mężczyźni pozostali, patrząc sobie oko w oko, bowiem już żadna dotykalna zapora nie stała pomiędzy nimi. Jeździec cmoknął na konia, aby podążyć za powozem, lecz wrzący już gniewem d'Artagnan zakipiał, poznawszy w nim Anglika, który w Amiens wygrał jego konia i o mały włos nie pozbawił go, dzięki Atosowi, pierścienia z diamentem. — E! Panie — zawołał — wydajesz mi się większym niż ja szpakiem, bo wyglądasz, jakbyś zapomniał, że mamy z sobą na pieńku. — A! A! — odezwał się Anglik. — To pan, panie graczu. Jak widzę, nie obejdzie się nigdzie bez ciebie. — Tak, to ja, a przypomina mi to, że mam rachunek do załatwienia z panem. Zobaczymy, drogi panie, czy równie zręcznie władasz rapierem jak kubkiem od kości. — Widzisz przecie, mój panie, iż nie jestem przy szpadzie — odparł Anglik — czy chcesz udawać mężnego z człowiekiem bezbronnym? — Spodziewam się, że w domu nie brak ci szpady, mój panie — odpowiedział Gaskończyk. — A na wszelki przypadek ja mam ich dwie i, jeżeli zechcesz, użyczę ci jednej. — Nie potrzeba — rzekł Anglik — ja jestem dostatecznie zaopatrzony w narzędzia tego rodzaju. — Tym lepiej! Zacny mój panie, wybierz więc najdłuższą szpadę i pokaż mi ją dzisiejszego wieczora. — A gdzież to, jeżeli łaska? — Poza Luksemburgiem jest urocza miejscowość na podobne schadzki. — Bardzo dobrze, stawię się. — O godzinie? — Szóstej. — Ale, ale, masz pan zapewne paru przyjaciół? — Trzech nawet, którzy będą mocno zaszczyceni, dzieląc ze mną tę partię. — Trzech?… Wybornie się składa — rzekł d'Artagnan — będzie tylu, ilu potrzeba. — A teraz, kto pan jesteś? — zapytał Anglik. — Jestem d'Artagnan, szlachcic gaskoński, gwardzista z oddziału pana des Essarts. A pan? — Ja jestem lord Winter, baron de Scheffield. — Jestem więc na usługi, panie baronie — rzekł d'Artagnan — jakkolwiek pańskie nazwisko diablo trudno zapamiętać. I dając koniowi ostrogę, puścił się galopem drogą do Paryża. Jak zwykle przy podobnych zdarzeniach zajechał prosto do Atosa. Opowiedział Atosowi wszystko z wyjątkiem listu pana de Wardes. Atos był zachwycony na myśl, że d'Artagnan miał bić się z Anglikiem. Było to jego marzeniem, jak wiemy. Natychmiast posłano po Portosa i Aramisa i opowiedziano im, co zaszło. Portos dobył szpady i zaczął wymachiwać nią do ściany, przysiadując do ziemi jak tancerz. Aramis, zajęty tworzeniem poematu, zamknął się w gabinecie Atosa, prosząc, aby mu nie przerywano aż do chwili wzięcia za szpady. Atos pokazał Grimaudowi na migi, aby przyniósł mu butelkę. D'Artagnan zaś układał w duchu plan, którego wykonanie poznamy z czasem. Za domem obiecywał sobie milutką przygodę, co zdradzały uśmiechy, które przelatując mu po licach, jakby wtórowały marzeniom. Rozdział IV. Anglicy i Francuzi O umówionej porze udano się wraz z czterema pachołkami poza Luksemburg na pole, gdzie zwykle pasły się kozy. Atos dał pastuchowi sztukę złota, byle się oddalił. Pachołkom rozkazano trzymać straż dokoła. Niebawem gromadka ludzi zbliżyła się w milczeniu do tegoż pola. Przeszli je wzdłuż i połączyli się z naszymi muszkieterami. Następnie, według obyczaju zza morza, przedstawili się sobie wzajemnie. Anglicy byli wszyscy ludźmi na wysokich stanowiskach, zatem dziwaczne imiona swoich przeciwników wzięli za jakiś niesmaczny żart, a nawet ich to trochę zaniepokoiło. — Z tym wszystkim — odezwał się lord Winter, usłyszawszy nazwiska trzech przyjaciół — nic a nic jeszcze nie wiemy, coście wy za jedni, i ani myślimy bić się z podobnymi indywiduami. To jakieś cudaczne imiona… — Nie mylisz się, milordzie — rzekł Atos — są to imiona przybrane. — Dlatego właśnie mamy ochotę poznania prawdziwych — odparł Anglik. — Graliście z nami w kości, nie dowiadując się wcale, kogo ogrywacie — mówił Atos — i nie przeszkodziło to wam w dodatku zabrać nasze konie? — To prawda, ale ryzykowaliśmy jedynie pieniądze, tu zaś ryzykujemy naszą krew. Można grać w kości z pierwszym lepszym, a bić się tylko z równym sobie. — Sprawiedliwie mówisz, milordzie — rzekł Atos. Wziął na bok jednego z czterech Anglików, tego właśnie, z którym sam miał się potykać, i szepnął mu do ucha swe nazwisko. Portos i Aramis poszli za jego przykładem. — No, czy panu to wystarcza? — rzekł Atos do swego przeciwnika. — Czy uważasz mnie za godnego do skrzyżowania szpady? — O! Tak, panie — odparł Anglik, pochylając głowę. — A teraz, mój panie, może masz ochotę usłyszeć coś jeszcze bardziej interesującego? — Mianowicie? — Ja, milordzie, uchodzę za umarłego i mam bardzo ważne powody, aby nie domyślano się, że żyję. Teraz zaś zmuszony będę zabić pana, aby tajemnica moja nie wyszła na jaw. Anglik patrzył się na Atosa, sądząc, że mówi przechwałki, lecz Atos bynajmniej nie żartował. — Panowie — rzekł, zwracając się do towarzyszy, jak i do przeciwników — czyście już gotowi? — Tak — odpowiedzieli Francuzi i Anglicy. — A więc baczność! — rzekł Atos. W tej chwili osiem szpad błysnęło w promieniach zachodzącego słońca i walka wszczęła się z zajadłością łatwą do zrozumienia pomiędzy nieprzyjaciółmi z krwi i obrazy. Atos z przeciwnikiem mierzył się z całą zimną krwią, zachowując wszystkie reguły, jak gdyby się znajdował na lekcji ćwiczeń w sali fechtunkowej. Portos, pomny na zbytnią ufność w siebie przy awanturze w Chantilly, wysilał się na możliwe podejścia i przezorność. Aramis zaś, śpiesząc dokończyć trzeciej pieśni swojego poematu, nacierał gwałtownie jak człowiek niemający czasu do stracenia. Atos najpierwszy zabił przeciwnika — jedno jedyne pchnięcie i już było po wszystkim. Jak go uprzedził, tak się też i stało; szpada przeszyła mu serce. Portos z kolei swojego rywala ściął z nóg — przekłuł mu łydkę na wylot. A że Anglik nie stawiał oporu, tylko oddał szpadę, Portos wziął go na ręce i odniósł do karety. Aramis napadł na swojego tak gwałtownie, że ten, nie mogąc dotrzymać placu, cofał się z jakieś pięćdziesiąt kroków. Na koniec widząc, że nie podoła, odwrócił się i zaczął uciekać, ścigany szyderczymi okrzykami pachołków. D'Artagnan stosował inną metodę; bronił się tylko i zasłaniał. Na koniec, gdy zmordował już przeciwnika, silnym i zręcznym ruchem wytrącił mu broń z ręki. Baron widząc, że jest rozbrojony, postąpił w tył kilka kroków, lecz noga mu się poślizgnęła i padł na wznak jak długi. D'Artagnan poskoczył i przyłożył mu szpadę do gardła. — Mógłbym cię zabić, mój panie — rzekł do Anglika — lecz daruję ci życie, dla miłości twojej siostry. Anglik ze swej strony był zachwycony, mając do czynienia ze szlachcicem wyższej natury, uścisnął go też serdecznie, nagadał komplementów muszkieterom, a ponieważ przeciwnik Portosa był już umieszczony w karecie, a przeciwnik Aramisa stchórzył i zemknął, zajęto się jedynie nieboszczykiem. A gdy Portos i Aramis ściągali z niego ubranie w nadziei, że rana nie okaże się śmiertelna, wypchany złotem worek wypadł mu zza pasa. D'Artagnan podniósł go i podał lordowi Winterowi. — Cóż, u diabła, mam z tym robić? — rzekł Anglik. — Oddasz pan jego rodzinie — odpowiedział d'Artagnan. — Oho! Jego rodzina nie dba o taką bagatelę! Odziedziczy ona po nim coś lepszego: piętnaście tysięcy luidorów dochodu rocznego. Schowaj pan ten woreczek dla swoich lokajów. — D'Artagnan schował worek do kieszeni. — A teraz, mój młody przyjacielu, mam bowiem nadzieję, iż pozwolisz mi się tak nazywać — rzekł lord Winter — dziś wieczorem, jeżeli tylko pragniesz, przedstawię cię mojej siostrze, lady Clarick. Chcę koniecznie, aby i ona cię polubiła, a ponieważ ma niejakie wpływy na dworze, może w przyszłości dorzucić słówko za tobą. D'Artagnan zaczerwienił się z radości i skłonił głową na znak zgody. Tymczasem zbliżył się doń Atos. — Co myślisz robić z tymi pieniądzmi? — powiedział mu do ucha. — Myślę oddać je tobie, kochany Atosie. — A mnie one na co? — Przecież go zabiłeś, zatem do ciebie należą te pośmiertne łupy. — Jak to?!… Ja miałbym dziedziczyć po wrogu?… — odrzekł Atos. — Za kogóż mnie masz? — Jest to zwyczajem na wojnie, dlaczegóż miałoby być niewłaściwe w pojedynku? — Nawet na polu bitwy nigdy nic podobnego nie robiłem… Portos wzruszył ramionami. Aramis poruszył ustami, przytakując Atosowi. — Kiedy tak, dajże te pieniądze lokajom, jak to proponował lord Winter. — Tak, tak — potwierdził Atos — ale zamiast naszym dajmy ten woreczek lokajom Anglików. Wziął woreczek i cisnął w ręce stangretowi. — Masz, trzymaj, to dla ciebie i twoich kolegów. Ten wybryk hojności u człowieka zupełnie bez grosza uderzył nawet Portosa, a wspaniałość Francuza, rozgłoszona przez lorda Wintera i jego przyjaciela, miała powszechnie wielkie uznanie, wyjąwszy u panów Grimauda, Mousquetona, Plancheta i Bazina. Lord Winter żegnając d'Artagnana, zostawił mu adres siostry: mieszkała na Place Royale pod numerem sześć. Dzielnica ta była naówczas w modzie. Lord obiecał nawet wstąpić, zabrać go i sam osobiście przedstawić. D'Artagnan oznaczył godzinę ósmą wieczorem w mieszkaniu Atosa. Nasz Gaskończyk marzył obecnie już tylko o milady. Przypominał sobie, jakim szczególnym dotąd trafem kobieta ta zawsze spotykała się z nim i miała wpływ na jego losy. Przeświadczony był, że jest ona kreaturą kardynała, a pomimo to czuł do niej nieprzezwyciężony pociąg. Nie umiał wszakże określić uczucia, jakie nim owładnęło. Miał tylko jedną obawę, aby milady nie przypomniała sobie Meung i Dover i nie poznała go. Domyśliłaby się natychmiast, że należy do stronników pana de Tréville, a więc jest oddany królowi duszą i ciałem, i z niczym by się przed nim nie zdradziła. Intryga miłosna pomiędzy nią i hrabią de Wardes nie obchodziła naszego zarozumiałego młodzieńca, chociaż hrabia był młody, piękny, bogaty i w wielkich łaskach u kardynała. Nie darmo ma się lat dwadzieścia pięć i jest się urodzonym w Tarbes! D'Artagnan zaczął od tego, że poszedł do siebie i ubrał się w co tylko posiadał najjaskrawszego, następnie wrócił do Atosa i według zwyczaju opowiedział mu wszystko. Atos wysłuchał cierpliwie projektów przyjaciela, pokiwał głową i z niejaką goryczą w głosie zalecił mu ostrożność i przezorność. — Jakże to — powiedział doń — tylko co postradałeś kobietę, jak sam mówiłeś: dobrą, śliczną, bez zarzutu, i już chcesz lecieć do drugiej? D'Artagnan czuł, że przyjaciel ma słuszność. — Kochałem panią Bonacieux sercem, a milady głowę mi zawróciła — rzekł — chcę ją poznać jedynie po to, aby raz wiedzieć naprawdę, jaką rolę odgrywa na dworze. — Nietrudno odgadnąć jej rolę z tego, coś mi powiedział. To jakaś wysłanniczka kardynała; kobieta niebezpieczna, wciągnie cię w zasadzkę, którą co najmniej głową przypłacisz. — E! Do diabła, Atosie, zdaje mi się, że zanadto w czarnych kolorach widzisz wszystko! — Mój kochany, nie ufam kobietom, cóż chcesz? Byłem już zdradzony, nie wierzę już, a nade wszystko blondynkom… Mówiłeś, że milady ma jasne włosy? — Jest najcudniejszą blondynką pod słońcem. — O! Biedny d'Artagnanie, żałuję cię serdecznie — rzekł Atos. — Słuchaj, ja chcę tylko zwąchać, co się święci, a jak już będę wiedział, to się usunę. — Ha! Przewąchuj, skoro chcesz koniecznie — rzekł Atos flegmatycznie. Lord Winter stawił się o umówionej godzinie, lecz Atos przedtem usunął się. Lord zastał więc d'Artagnana samego, a że była już ósma, zabrał go ze sobą. Elegancka kareta czekała przed bramą, a dzielne rumaki dostawiły ich za chwilę na Place Royale. Lady Clarick przyjęła d'Artagnana uroczyście. Jej mieszkanie odznaczało się przepychem i chociaż wielu Anglików z powodu wojny musiało wyjeżdżać z Francji, milady, zamiast ich naśladować, kazała odświeżyć swój pałac, co dowodziło, że reskrypt ogólny wydalający Anglików jej wcale nie dotyczył. — Widzisz przed sobą — rzekł lord Winter, przedstawiając siostrze d'Artagnana — młodego szlachcica, od którego zależało moje życie, a który nie skorzystał z przewagi, chociaż byliśmy wrogami podwójnie, bo znieważyłem go, a po wtóre jestem Anglikiem. Podziękuj mu, pani, jeżeli masz choć trochę przyjaźni dla mnie. Milady zmarszczyła lekko brwi; chmurka przeszła jej po czole i uśmiech tak dziwny zaigrał na ustach, że młodzieniec spostrzegłszy te niezrozumiałe oznaki, uczuł coś na kształt dreszczu. Brat nic nie dostrzegł; bawił się z małpką, faworytką milady, ciągnąc ją za kurtkę. — Witam pana u siebie — odezwała się milady głosem słodziutkim, w sprzeczności z oznakami złego humoru, jaki zauważył d'Artagnan. — Zdobyłeś pan dzisiaj prawo do mej wdzięczności. Wtedy Anglik zbliżył się i opowiedział milady całe zajście, nie opuszczając najmniejszego szczegółu. Milady słuchała z wielką uwagą, lecz pomimo widocznego wysiłku woli nie była w stanie ukryć, że opowiadanie to wcale nie jest jej miłe. Krew uderzyła jej do twarzy, a mała nóżka niecierpliwie poruszała się pod fałdami sukni. Lord Winter i tego nie zauważył. Po skończonym opowiadaniu podszedł do stolika, gdzie stała na tacy butelka wina hiszpańskiego, napełnił dwie szklanki i skinął na d'Artagnana, aby przyszedł się napić. D'Artagnan wiedział, że nie może odmówić, bo obraziłby Anglika. Przystąpił do stołu, wziął szklankę, mimo to jednak nie spuszczał z oczu milady i dostrzegł w naprzeciw wiszącym zwierciadle rażącą zmianę jej fizjonomii. Myśląc, że nikt na nią nie patrzy, nie ukrywała wewnętrznych uczuć i jej rysy oszpecił wyraz okrucieństwa. Ze złości gryzła chusteczkę białymi ząbkami. Ładna subretka, którą już zauważył d'Artagnan, weszła do salonu i powiedziała kilka słów po angielsku lordowi Winterowi, on zaś natychmiast przeprosił d'Artagnana, tłumacząc się, że musi odejść z powodu bardzo ważnej sprawy, a siostrze polecił bawić gościa. D'Artagnan uścisnął rękę lorda i powrócił do milady. Jej twarz z zadziwiającą szybkością przybrała znów łagodny i miły wyraz, jedynie czerwone plamki na chusteczce zdradzały, że usta pogryzła aż do krwi. A prześliczne były te usteczka, rzekłbyś — z najpiękniejszego koralu. Zaczęła się ożywiona rozmowa. Milady uspokoiła się na pozór zupełnie. Opowiadała, że lord Winter nie jest jej bratem rodzonym, lecz tylko szwagrem, że ona sama wyszła za mąż za jego młodszego brata, który zostawił ją wdową z maleńkim dzieckiem. To dziecko było jedynym spadkobiercą lorda Wintera, gdyby się nie ożenił. Wszystko, co mu opowiadała piękna pani, wydało się młodzieńcowi niejasne; nie mógł jednak domyślić się, o co jej mianowicie chodzi. Na koniec, po półgodzinnej rozmowie, d'Artagnan nabrał przekonania, iż milady nie jest Angielką, mówiła bowiem po francusku tak poprawnie, że co do tego upewnił się zupełnie. D'Artagnan nie szczędził komplementów i plótł bajdy niestworzone. Na wszystkie niedorzeczności, jakie prawił nasz Gaskończyk, milady uśmiechała się dobrotliwie. Zauważył nareszcie, że wypada pożegnać miłą gospodynię; wstał, ukłonił się zamaszyście i wyszedł z salonu, uszczęśliwiony przyjęciem. Na schodach spotkał piękną subretkę, która przechodząc, potrąciła go lekko i rumieniąc się, zaczęła przepraszać głosikiem tak słodkim, że przebaczył jej z łatwością. Nazajutrz d'Artagnan znów przyszedł z wizytą i przyjęty zostałe jeszcze lepiej niż poprzedniego dnia. Lord Winter był nieobecny, więc milady sama bawiła gościa przez cały wieczór. Wypytywała go o stosunki, o przyjaciół, skąd pochodzi i czy nie zamyśla czasem wejść w służbę kardynała. D'Artagnan, jak wiadomo, pomimo młodego wieku odznaczał się rozsądkiem i chytrością; przypomniał sobie zaraz podejrzenia, jakie miał względem milady. Zaczął więc wychwalać Jego Eminencję i zapewniał, że bezwarunkowo wstąpiłby do straży przybocznej kardynała, a nie do królewskiej, gdyby znał tak dobrze pana de Cavois, jak znał pana de Tréville. Milady zmieniła rozmowę i jak najnaturalniej w świecie zapytała d'Artagnana, czy był kiedyś w Anglii. D'Artagnan odpowiedział, że był rzeczywiście wysłany dla zakupu koni, których cztery sztuki przyprowadził na próbę. Milady podczas całej tej rozmowy kilka razy aż do krwi przygryzała usta, miała bowiem do czynienia z Gaskończykiem, którego podejść było trudno. O tej samej porze, co dnia poprzedniego, d'Artagnan wyszedł od milady. W korytarzu spotkał znów ładną Ketty. Spojrzała ona takimi oczkami, że trudno się było omylić, co znaczy to spojrzenie. Ale d'Artagnan zanadto był zajęty milady, aby na cośkolwiek innego zwrócić uwagę. Nasz Gaskończyk nazajutrz znowu poszedł do lady Clarick i tak chodził co dzień, a ona przyjmowała go z wzrastającą wciąż czułością. Każdego też wieczora wychodząc, spotykał na schodach lub w korytarzu piękną subretkę o zalotnym spojrzeniu. Lecz, jak już powiedzieliśmy, d'Artagnan nie zwracał wcale uwagi na natarczywość czułej Ketty. Rozdział V. Obiad u prokuratora Jakkolwiek świetną rolę Portos odegrał w pojedynku, nie zapomniał jednak o zaproszeniu na obiad do pani prokuratorowej. Nazajutrz około godziny pierwszej, starannie odświeżony, w ubraniu najparadniejszym, doprowadzonym do możliwego porządku przez Mousquetona, udał się na ulicę aux Ours z miną człowieka podwójnie szczęśliwego. Wzruszony, z bijącym sercem zbliżał się do celu, lecz nie było to takie uczucie, jakie opanowało d'Artagnana, nie była to niecierpliwość młodzieńczej miłości. Czysto materialny interes burzył jego krew… Nareszcie miał nadzieję przekroczyć tajemniczy próg, wstąpić na nieznane schody, po których jeden za drugim odbyły pielgrzymkę stare dukaty pana Coquenarda. Ujrzy nareszcie własnymi oczami skrzynię, której obraz widział tyle razy w swych snach; skrzynię długą, głęboką, z kłódkami, zamkami, a w dodatku przytwierdzoną do podłogi śrubami, o której nasłuchał się tyle opowiadań i którą rączki prokuratorowej, wprawdzie trochę chude i suche, lecz niepozbawione wdzięku i elegancji, otworzą nareszcie i ukażą jego zachwyconym oczom jej cudowne wnętrze. Następnie on, tułacz bez grosza przy duszy, bez domu, żołnierz pędzący życie w oberżach i karczmach, znający się na dobrym jedzeniu i lubiący spijać doskonałe wina, a zmuszony kontentować się cienkuszem, zasiądzie nareszcie do stołu zastawionego obficie, użyje rozkoszy życia rodzinnego i pozwoli otoczyć się wygodami i staraniami, które posiadają wielki urok dla ludzi zmuszonych obywać się bez nich; tak przynajmniej utrzymują starzy wojskowi. Jako krewny siadać co dzień przy stole do smacznego obiadku, rozchmurzyć żółte i pomarszczone czoło starego prokuratora, podskubać od czasu do czasu jego młodych kancelistów, wykładając im tajemnice gry w basseta, passe-dix i tym podobne i w przeciągu godziny zabrać, jako honorarium przynależne za naukę, ich oszczędności uzbierane z całomiesięcznej pensji — to niesłychanie uśmiechało się Portosowi. Nasz muszkieter przywodził sobie wprawdzie na pamięć przeróżne plotki, jakie obiegały w owym czasie o notariuszach w ogóle, o ich sknerstwie, odgrzewaniu resztek jedzenia i ściśle zachowywanych postach; ponieważ jednak, pomimo pewnej oszczędności, którą Portos zauważył i która wcale mu się nie podobała, widział prokuratorową dość hojną niekiedy (jak na prokuratorową, ma się rozumieć), spodziewał się zatem zastać dom na przyzwoitej stopie. Zbliżywszy się jednak do bramy posiadłości pana Coquenarda, nasz muszkieter zaczął trochę powątpiewać. Dostęp do mieszkania nie był wcale zachęcający: ulica cuchnąca i brudna, schody ciemne, bowiem światło wpadało przez okienko zakratowane, wychodzące na mur sąsiedniego domostwa. Na pierwszym piętrze drzwi czarne i niskie, nabijane gwoździami jakby drzwi więzienia. Portos zapukał, po chwili otworzył mu jeden z dependentów: blady, wychudzony, z rozczochraną głową, i przywitał ukłonem wyrażającym cześć potrójną: dla wysokiej postaci muszkietera znamionującej siłę, dla stroju wojskowego i dla twarzy różowej, cechującej człowieka lubiącego dobrze jeść i pić. Za dependentem stał drugi, mniejszy, za nim znów trochę większy, a dalej jeszcze wyrostek dwunastoletni. Było zatem półczwarta dependenta, co na owe czasy oznaczało biuro prokuratora używającego wielkiej wziętości. Portos miał przyjść o godzinie pierwszej, jednak pani prokuratorowa wyglądała go już od dwunastej, licząc na to, że kochające serce, a może i pusty żołądek kochanka przyprowadzą go wcześniej. Pani Coquenard ukazała się w drzwiach od pokoju w chwili, gdy jej gość wchodził drzwiami od schodów, i to wybawiło muszkietera z wielkiego ambarasu. Aplikanci bowiem mierzyli go oczami z impertynencką ciekawością, a on nie wiedział na razie, co im powiedzieć, i stał niemy jak pień. — To mój krewny — zawołała pani prokuratorowa — chodźże, chodź prędzej, panie Portosie. Nazwisko kuzyna podziałało na dependentów i zaczęli chichotać w najlepsze; Portos odwrócił się, spojrzał groźnie i jak za dotknięciem czarnoksięskiej różdżki twarze wszystkich przybrały obojętny wyraz. Nareszcie dotarł wraz z panią domu do gabinetu prokuratora, minąwszy przedpokój z dependentami i biuro, w którym właściwie powinni byli siedzieć; pokój ten był brudny, ciemny i zawalony starymi papierami. Przeszli biuro, skąd na prawo prowadziły drzwi do kuchni, i na koniec znaleźli się w bawialnym pokoju. Te wszystkie pokoje wcale nie zachwyciły Portosa. Rozmowa prowadzona w jednym z nich mogła być słyszana we wszystkich przez poroztwierane drzwi. Przechodząc, zapuścił badawczy wzrok do kuchni i był zmuszony przyznać, ze wstydem dla pani prokuratorowej, a z żalem dla siebie, że nie dostrzegł tam ani ognia na kominie, ani ruchu i krzątaniny, jakie panują zwykle w tej świątyni obżarstwa podczas szykowania smacznego obiadu. Pan prokurator, przygotowany zapewne przez żonę do wizyty, nie okazał najmniejszego zdziwienia na widok Portosa, który podszedł rezolutnie i ukłonił się z galanterią. — Podobno jesteśmy spokrewnieni, panie Portosie — rzekł prokurator, unosząc się z trudnością z trzcinowego fotela, na którym siedział. Starzec był owinięty w obszerny, czerwony kaftan, pod którym ginęła jego sucha i koścista postać; małe, siwe oczka błyszczały jak robaczki świętojańskie i wraz z wargami poruszającymi się bezustannie skupiały w sobie całe życie obumarłej twarzy. Na nieszczęście nogi poczynały mu odmawiać posłuszeństwa i nie chciały już nosić starego grata. Zatem od pół roku, gdy i ta dolegliwość przyłączyła się do wielu innych, szanowny prokurator dostał się zupełnie pod władzę małżonki. Przystał z rezygnacją na kuzynostwo z muszkieterem, bo nie mógł zrobić inaczej. Pan Coquenard, gdyby był młody i rześki, z pewnością uchyliłby się od jakiegokolwiek pokrewieństwa z Portosem. — Tak, panie, jesteśmy kuzynami — odparł Portos śmiało, choć, co prawda, nie liczył nigdy na entuzjastyczne przyjęcie ze strony męża swej bogdanki. — Przez kobiety, zdaje mi się?… — rzekł prokurator złośliwie. Portos nie zrozumiał przycinka i wziął to za naiwność staruszka, z której śmiał się pod wąsem. Pani Coquenard dobrze wiedziała, że prokurator naiwnością bynajmniej nie grzeszy i dlatego roześmiała się przymuszenie, a zaczerwieniła się ogromnie. Odkąd Portos wszedł, stary Coquenard co jakiś czas spoglądał niespokojnie na wielką szafę stojącą naprzeciw dębowego biurka, przed którym siedział. Portos domyślił się, że szafa, choć nie odpowiadała kształtem tej, którą oglądał w swoich snach, musi być jednak błogosławionym naczyniem zawierającym skarby, i winszował sobie, że rzeczywistość okazała się wyższa i obszerniejsza niż jego marzenie. Pan Coquenard nie dochodził już bliższego pokrewieństwa z muszkieterem, tylko przenosząc niespokojny wzrok z szafy na Portosa, zapytał: — Zapewne kochany kuzynek przed wyjazdem na wojnę będzie łaskaw zjeść choć jeden obiadek, wszak prawda, pani Coquenard? Teraz Portos uczuł się dotknięty… w sam żołądek. Widać, że i pani Coquenard ze swej strony także się obruszyła, bo zaraz dodała: — Mój krewny nie przyszedłby więcej do nas, gdybyśmy go źle przyjęli. A rzeczywiście już tak niedługo będzie w Paryżu i tak mało czasu mu zostaje, aby się z nami nacieszyć, iż musimy go prosić, by wszystkie wolne chwile, jakimi aż do wyjazdu może rozporządzać, zechciał nam łaskawie poświęcić. — O! Moje nogi! Moje biedne nogi!… Czemuż mnie słuchać nie chcecie?… — mruczał Coquenard, usiłując się uśmiechnąć. Pomoc, z jaką pośpieszyła Portosowi w chwili, gdy został zaatakowany w nadziei spożywania smacznych obiadów, przepełniła serce muszkietera szczerą wdzięcznością dla dobrej prokuratorowej. Niedługo nadeszła godzina obiadowa. Przeniesiono się do sali jadalnej, którą stanowiła duża izba, ciemna i brudna, dotykająca kuchni. Dependenci czuli z pewnością niezwykłą woń potraw rozchodzącą się po całym domu, ponieważ stawili się z wojskową akuratnością i każdy z nich, trzymając w ręku stołek, gotów był usiąść za danym znakiem, a poruszanie szczękami i wciąganie zapachów nosami zwiastowało straszliwe zamiary żarłoctwa. „Do licha! — pomyślał Portos, patrząc na tych trzech wygłodzonych młokosów, bo wyrostek nie był dopuszczony do honorowego stołu. — Do licha! Ja, na miejscu szanownego kuzynka, nie trzymałbym w domu takich obżartuchów. Wyglądają oni na rozbitków, którzy od sześciu tygodni nic w gębie nie mieli…”. Coquenard, wtoczony z fotelem przez żonę z pomocą muszkietera, zaczął poruszać nosem i szczękami tak samo jak dependenci. — Ho! Ho! — zawołał. — Pyszna zupa, już sam jej zapach nęci! „Co, u diabła, czuje on w tej zupie tak zachwycającego?” — myślał Portos, ujrzawszy obfitość bladego i chudego rosołu, po którym gdzieniegdzie pływały grzanki jak wyspy na archipelagu. Na znak dany przez panią Coquenard wszyscy z pośpiechem zajęli miejsca. Pan Coquenard dostał zupę najpierwszy, następnie Portos. Potem pani Coquenard nalała sobie na talerz i rozdzieliła grzanki bez bulionu pomiędzy dependentów. Nagle otworzyły się drzwi sali jadalnej i Portos zobaczył przez nie małego smyka, który nie mogąc należeć do uczty, pożerał suchy chleb, zaprawiając go zapachem idącym z kuchni i sali stołowej. Po rosole służąca podała kurę gotowaną — zbytek, na którego widok współbiesiadnikom oczy na wierzch powyłaziły. — Znać zaraz, że moja pani bardzo kocha swoją familię — odezwał się prokurator z tragicznym uśmiechem — z pewnością to na cześć kuzynka zdobyła się na taką znakomitą potrawę. Biedna kura była chuda i pokryta grubą i twardą skórą, której nie mogły przebić nawet spiczaste kości. Musiano jej zapewne dobrze się naszukać, zanim znaleziono w kącie na grzędzie, gdzie się skryła, aby w spokoju zakończyć mizerny i długi żywot. „Do diabła! — pomyślał Portos. — To wcale nie jest wesołe, szanuję ja starość niezmiernie, lecz znacznie mniej ją cenię, gdy jest gotowana lub pieczona”. Obejrzał się dokoła, ażeby zobaczyć, czy wszyscy podzielają jego opinię, lecz zawiódł się zupełnie. Ujrzał bowiem oczy płomienne, którymi pożerano już naprzód tę wspaniałą kurę — przedmiot jego pogardy. Pani Coquenard przysunęła półmisek do siebie, oderwała zręcznie dwie wielkie, czarne łapy i położyła na talerzu mężowskim, odcięła szyję z głową i odsunęła na bok dla siebie, odjęła skrzydełko dla Portosa i służącej — tej samej, która przyniosła półmisek — oddała kurę prawie nienapoczętą. Kura powróciła, skąd przyszła tak szybko, że Portos nie zdążył nawet pochwycić wrażenia, jakie zawód ten wywołał na obliczach głodnych dependentów. W miejsce kury ukazał się ogromny półmisek pełen fasoli; sterczało w niej kilka kostek baranich, które z daleka można było wziąć za pokryte mięsem. Doświadczeni dependenci nie dali się uwieść tym pozorom i ich fizjonomie ze smutnych zamieniły się w zrezygnowane. Pani Coquenard obdzieliła młodych ludzi tą wspaniałą potrawą z umiarkowaniem godnym dobrej gospodyni. Przyszła kolej na wino. Z butelki, nader szczupłych rozmiarów, sam prokurator nalał po trochu w szklanki dependentom, sobie nalał niewiele więcej i posunął wino w stronę Portosa i pani Coquenard. Młodzi ludzie dopełnili szklanki wodą, a upiwszy trochę, znów dolali wody i tak powtarzali ciągle, a przy końcu obiadu zamiast napoju koloru rubinowego mieli coś na kształt bladego topazu. Portos obgryzał delikatnie skrzydełko kurze i od czasu do czasu uczuwał rozkoszny dreszcz, czując pod stołem lekkie dotknięcie nóżki prokuratorowej. Wypił jednym haustem wino, skromnie mu nalane, i poznał po smaku, że jest to zieleniaczek z Montreuil, którym właśnie pogardzają tacy wytrawni znawcy jak on. Pan Coquenard patrzył ze zgrozą, jak prędko nasz muszkieter połknął to wino, według niego doskonałe. — Czy będziesz jadł jeszcze fasolę, kochany kuzynku? — zapytała pani Coquenard takim tonem, jakby chciała powiedzieć: wierz mi szczerze, nie jedz już… „Zjem diabła, jeżeli choć skosztuję” — pomyślał Portos. A głośno dodał: — Dziękuję, kochana kuzynko, nie jestem już głodny. Zapanowała ogólna cisza. Portos czuł się nieswój i nie wiedział, jaką zrobić minę. Prokurator odezwał się pierwszy, powtarzając kilkakrotnie: — Winszuję ci szczerze, pani Coquenard. Obiad twój dzisiejszy to uczta prawdziwa; Boże wielki, jakżeż ja się najadłem! Pan Coquenard zjadł talerz chudego rosołu, dwie łapki kurze i obgryzł kostkę baranią, jedyną, na której była odrobinka mięsa. Portos przypuszczał, że z niego żartują, pokręcił zatem wąsa i zmarszczył czoło, lecz nóżka gosposi leciuchnym dotknięciem dała mu znak, aby był cierpliwy. Ta cisza, ten niby koniec obiadu, niezrozumiały dla Portosa, miał jednak okrutne znaczenie dla biednych dependentów; spostrzegli oni surowy wzrok prokuratora i słodki uśmiech jego połowicy, a wiedząc doskonale, co to znaczy, powstali, ociągając się, złożyli powolutku serwety, nareszcie ukłonili się i wyszli. — Idźcie, chłopcy, wynoście się, a pamiętajcie, że praca najpilniej pomaga trawieniu — rzekł prokurator poważnie. Wtedy pani Coquenard wstała od stołu i wyjęła z bufetu kawałek sera, maleńki talerzyk konfitur z dyni i placek z miodem i migdałami, który sama upiekła. Prokurator zmarszczył brwi na widok takiej obfitości. Portos przygryzł usta, zobaczywszy, że to, co jest na stole, nie zastąpi obiadu. Obejrzał się za półmiskiem z fasolą, lecz półmisek także się ulotnił. — Stanowczo dzisiaj uczta u nas — wykrzyknął Coquenard — uczta prawdziwa, epulae epularum; Lukullus przyjmowany przez Lukullusa. Portos spojrzał na butelkę i projektował sobie najeść się chleba, sera i popić winem, lecz i tu zawód go spotkał, butelka była już pusta, a państwo Coquenard udawali, że tego nie spostrzegają. „Masz tobie, a tom się złapał — myślał Portos — lecz dotrwajmy do końca”. Oblizał z rezygnacją łyżeczkę od konfitur i ugryzł kawałek placka, arcydzieła pani Coquenard. „No — rzekł w duchu — teraz już ofiara spełniona… O! Gdybym nie miał nadziei zajrzeć razem z panią Coquenard do starej szafy jej mężulka…”. Pan prokurator po delicjach wspaniałego obiadu, którego nie przestawał nazywać nadzwyczajnym zbytkiem, uczuł potrzebę spoczynku. Portos miał nadzieję, że drzemka odbędzie się przy stole w tym samym pokoju, lecz przeklęty prokurator postanowił inaczej — kazał się zaprowadzić do swego gabinetu i tam póty krzyczał i zrzędził, aż go posadzono naprzeciw szafy, na której podstawach, dla większej pewności, oparł schorzałe nogi. Prokuratorowa zaprowadziła Portosa do sąsiedniego pokoju i zaczęli tam jakoś dochodzić do porozumienia w wielu kwestiach. — Mógłbyś przychodzić do nas na obiad przynajmniej trzy razy w tygodniu — mówiła pani Coquenard. — Dziękuję serdecznie — rzekł Portos — nie lubię nadużywać gościnności. A przy tym wiesz przecież, iż muszę pomyśleć o umundurowaniu. — To prawda — rzekła czuła dama, wzdychając. — A! To nieszczęśliwe umundurowanie!… — Niestety, tak jest — rzekł Portos. — To mnie jedynie od ciebie oddala. — Czegóż więc potrzebujesz do kompletnego umundurowania, panie Portosie? — O! Bardzo dużo różnych rzeczy; muszkieterowie, jak pani wiadomo, są żołnierzami wyborowymi i potrzebują wielu przedmiotów, o których wyobrażenia nie mają tacy gwardziści na przykład albo straż pałacowa. — Ale mniej więcej oznacz mi wiele… — Wszystko to może kosztować około… Portos urwał, wolał bowiem oznaczyć ogólną sumę niż targować się po szczególe. Prokuratorowa słuchała, drżąc cała. — Ileż to wyniesie? — zaczęła. — Spodziewam się, że nie więcej… Zatrzymała się; głosu jej zabrakło. — O! Nie — rzekł Portos — nie przekroczy wcale dwóch tysięcy pięciuset liwrów. Sądzę nawet, iż licząc się dobrze, obszedłbym się dwoma tysiącami. — Boże wielki! Aż dwa tysiące liwrów — wykrzyknęła — ależ to majątek! Portos skrzywił się znacząco. Pani Coquenard domyśliła się, co to znaczy. — Pytałam o szczegóły — odezwała się — dlatego jedynie, że mając dużo krewnych i znajomych pomiędzy kupcami, pewna jestem, iż o sto procent taniej wszystkiego dostanę, niż ty zapłacisz, gdybyś sam kupował. — Aha! O to ci chodziło! — Tak, najdroższy panie Portosie! Wszak potrzebujesz najpierw konia? — Tak jest, konia najpierw. — Otóż ja mam już wierzchowca dla ciebie… — Naprawdę? — rzekł Portos uradowany. — To już spokojny jestem przynajmniej o konia; potrzeba mi następnie ubrać tego konia, a uprząż wierzchowca składa się z takich przedmiotów, które jedynie muszkieter sam osobiście może kupić; lecz to wszystko będzie kosztowało najwyżej trzysta liwrów. — Trzysta liwrów?… Zresztą przypuśćmy już, że trzysta liwrów — powiedziała prokuratorowa, wzdychając. Portos uśmiechnął się. Trzeba pamiętać, że posiadał pyszne siodło, pochodzące od Buckinghama, zatem trzysta liwrów chciał zdrajca schować do kieszeni. — Potrzebuję jeszcze — ciągnął dalej — wierzchowca dla lokaja i tłumoka dla siebie. Co się tyczy uzbrojenia, możesz nie myśleć o tym wcale, mam wszystko, co mi potrzeba. — Chcesz konia jeszcze i dla lokaja? — podjęła wahająco pani Coquenard. — Lecz to zanadto po pańsku, drogi przyjacielu. — O! Moja pani — rzekł Portos wyzywająco — czy masz mnie za żebraka? — Nie, kochany panie Portosie, chciałam tylko powiedzieć, że ładny muł wygląda niekiedy zupełnie jak koń i zdaje mi się, że jak ci dostarczę ładniutkiego muła dla Mousquetona… — Niech będzie muł, kiedy tak chcesz, byleby był tylko dobry — odrzekł Portos. — Co prawda, widziałem ja magnatów hiszpańskich, których całe świty na mułach siedziały… Ale, droga pani Coquenard, rozumiesz to dobrze: muł potrzebuje czapraka, dzwonków… — Nie martw się o to. — No, zostaje nam jeszcze waliza. — O! To najmniejsza, nie kłopocz się tym wcale — zawołała dama — mąż mój posiada pięć czy sześć waliz rozmaitych, wybierzesz sobie najlepszą. Jest tam jedna mianowicie, którą szczególniej lubił brać do podróży i która jest tak ogromna, że świat by w nią można zapakować cały. — Więc ta waliza jest obecnie pusta? — zapytał Portos naiwnie. — Bez wątpienia, że pusta — odrzekła prokuratorowa również naiwnie. — A, moja najdroższa — zawołał Portos — ja potrzebuję walizy dobrze naładowanej! Pani Coquenard zaczęła znów wzdychać. Molière nie napisał jeszcze wówczas swego sławnego Skąpca. Pani Coquenard zatem uprzedziła Harpagona. Na koniec całe umundurowanie zostało omówione w sposób jak wyżej i wypadło, że zacna prokuratorowa przyrzekła dać osiemset liwrów gotówką i dostarczyć konia i muła w dodatku, ażeby miały zaszczyt służyć Portosowi i Mousquetonowi i pomagać im w zdobyciu bogactw i sławy. Po skończonej umowie Portos pożegnał panią Coquenard. Miała ona wprawdzie ochotę zatrzymać go jeszcze, lecz nie pomogły ani spojrzenia czułe, ani słówka słodkie, Portos wymówił się obowiązkami służby; prokuratorowa zatem była zmuszona ustąpić pierwszeństwa królowi. Nasz muszkieter powrócił do siebie głodny i okrutnie zły. Rozdział VI. Subretka i pani Pomimo wyrzutów sumienia, jak o tym nadmienialiśmy, i mądrych rad Atosa, d'Artagnan z każdą chwilą był bardziej zakochany w milady; odwiedzał ją co dzień i nie ustawał w wynurzaniu uczuć miłosnych. Zarozumiały Gaskończyk był pewny, że prędzej czy później stałością i bezwarunkowym oddaniem się na usługi zdobędzie serce surowej piękności. Pewnego wieczora, gdy przybywał z podniesioną głową, lekki i szczęśliwy jak człowiek spodziewający się co najmniej złotego deszczu, spotkał niespodzianie pokojówkę milady oczekującą na niego przy bramie. Ładna Ketty tym razem jednak nie poprzestała na czułym spojrzeniu, bo ujęła go delikatnie za rękę. „Domyślam się — rzekł w duchu d'Artagnan — ma ona zapewne powiedzieć mi coś od swojej pani; może przez nią oznacza mi rendez-vous… bo sama milady osobiście nie śmiałaby, naturalnie, tego uczynić…”. I patrzył wyzywająco na ładną dziewczynę, z miną zdobywcy serc niewieścich. — Chciałabym powiedzieć panu parę słówek, panie oficerze… — wyszeptała subretka. — Mów, moje dziecię, mów śmiało — odezwał się d'Artagnan — słucham cię z uwagą. — Nie mogę w tym miejscu, bo to, co mam panu powiedzieć, jest bardzo ważne i niesłychanie tajemnicze. — Więc cóż na to poradzić? — Gdyby pan zechciał pójść ze mną — rzekła Ketty nieśmiało. — Pójdę, dokąd zechcesz, piękna panienko. — To chodźmy, proszę pana. Ketty, która wciąż trzymała d'Artagnana za rękę, poprowadziła go poprzez ciemne i kręte schodki i przebywszy kilkanaście stopni, otworzyła małe drzwiczki. — Wejdź śmiało, panie oficerze — rzekła — tutaj będziemy sami, będziemy mogli rozmawiać swobodnie; tu nikt nas nie podsłucha. — Czyjże to pokoik, kochane dziecko? — To mój własny, proszę pana, a oto drzwi do pokoju mojej pani. Lecz bądź pan spokojny, nie usłyszy ona rozmowy, nigdy wcześniej niż o północy nie kładzie się do łóżka i wtedy dopiero potrzebuje mojej pomocy. D'Artagnan rozglądał się dokoła. Pokoik subretki odznaczał się gustownym umeblowaniem i czystością, pomimo to młodzieniec patrzył zawzięcie na drzwi, które mu wskazała Ketty jako prowadzące do apartamentów milady. Ketty odgadła, o czym myśli młodzieniec, spuściła więc główkę i westchnęła. — Kochasz pan bardzo moją panią? — zapytała. — Kocham więcej, niż mogę wypowiedzieć. O! Ketty, ja po prostu szaleję za nią! Pokojówka westchnęła znowu i rzekła: — Niestety!… Panie, szkoda miłości pańskiej… — Cóż, u diabła, widzisz w tym złego? — zapytał d'Artagnan. — A to, proszę pana — odparła Ketty — że moja pani nie kocha pana ani odrobinki… — Jak to? — przerwał d'Artagnan. — Czyżby ci poleciła zawiadomić mnie o tym? — O nie! Broń Boże; to ja sama przez przyjaźń dla pana postanowiłam odkryć panu prawdę. — Dziękuję, kochana Ketty, lecz tylko za dobre serce, bo to, coś mi powiedziała, przyznaj sama, nie jest wcale przyjemne. — To znaczy, że pan nie wierzy, wszak prawda?… — Trudno uwierzyć, moja panienko, miłość własna nie pozwala… — Zatem nie wierzysz pan stanowczo? — Wyznaję, że nie uwierzę, chyba że dasz mi jakiś dowód. — Cóż byś pan powiedział na ten oto dowód?… Ketty wyjęła zza gorsu mały bilecik. — Czy to dla mnie? — zapytał d'Artagnan, chwytając papier. — Nie, to dla innego!… — Dla innego?… — Tak, panie. — Nazwisko jego!… Nazwisko!… Powiedz mi natychmiast!… Jak się nazywa? — krzyczał d'Artagnan. — Przeczytaj pan adres. — Hrabia de Wardes… D'Artagnanowi stanęło przed oczyma zdarzenie w Saint-Germain. Krew w nim zakipiała i zarozumiały Gaskończyk ruchem szybkim jak myśl rozdarł kopertę pomimo krzyku Ketty. — O mój Boże!… Co pan robisz najlepszego? — wołała. — Ja?… Nic nadzwyczajnego, jak widzisz. I zaczął czytać: Nie odpowiedziałeś na mój pierwszy list, co to znaczy?… Czyś chory jeszcze?… Albo może zapomniałeś, jakim wzrokiem patrzyłeś na mnie na owym pamiętnym balu u pani de Guise? Teraz zdarza się dobra sposobność, hrabio!… Skorzystaj z niej koniecznie. D'Artagnan zbladł śmiertelnie; jego próżność otrzymała niespodziany cios i w nieświadomości młodzieńczej wziął to za zawód w prawdziwej miłości. — Biedny, kochany panie d'Artagnanie — odezwała się Ketty pocieszająco, ściskając rękę młodzieńca. — Więc mnie żałujesz, poczciwa dziewczyno? — rzekł d'Artagnan. — O tak, żałuję z całego serca! Bo ja wiem niestety, co to jest miłość. — Ty znasz miłość? — zapytał d'Artagnan, przypatrując się pierwszy raz ładnej dziewczynie z niejaką uwagą. — O! Znam, na moje nieszczęście! — Otóż, zamiast ubolewać nade mną, pomóż mi lepiej z zemstą na swojej pani… — Jakiej pan zemsty pragniesz? — Pragnę ją zwyciężyć, pragnę zastąpić mojego rywala. — O! Nie myślę panu do tego wcale dopomagać, panie oficerze — odrzekła Ketty pośpiesznie. — A to dlaczego? — zapytał d'Artagnan. — Dla dwóch powodów. — Dla jakich? — Najprzód, moja pani nie kocha pana wcale… — Skąd o tym wiesz? — Pan ją obraziłeś śmiertelnie. — Ja?… A czymże mógłbym ją obrazić?… Ja, który od chwili poznania leżę u jej nóg niby jakiś niewolnik? Powiedz, proszę cię, powiedz wszystko, co wiesz… — Jeżeli zdecyduję się wyznać… to jedynie mężczyźnie, który zajrzy do głębi duszy mojej!… D'Artagnan po raz drugi spojrzał na Ketty badawczo. Dziewczyna była świeża i piękna; niejedna księżna lub królowa oddałaby koronę za podobną urodę. — Ketty — odezwał się — będę czytał w twej duszy, kiedy tylko zechcesz i jak długo zechcesz… bądź pewna, drogie dziecko. I pocałował ją na początek, a biedna dziewczyna spłonęła jak wisienka. — O! Nie — zawołała — pan mnie nie kocha, moją panią pan uwielbia… Powiedziałeś mi to przed chwilą. — I to dlatego nie chcesz mi odkryć drugiego powodu? — Drugi powód, proszę pana — zaczęła Ketty ośmielona pocałunkiem, a także wyrazem oczu młodzieńca — drugi powód… że w miłości każdy myśli o sobie… Teraz dopiero d'Artagnan przypomniał sobie powłóczyste spojrzenia, jakie rzucała mu Ketty przy owych niby przypadkowych spotkaniach w przedpokoju, na schodach, w korytarzu, dotknięcia rączki za każdym spotkaniem i westchnienia tłumione; a on niebaczny, pożerany chęcią przypodobania się wielkiej pani, nie zwrócił uwagi na pokojówkę. Tak to zwykle bywa, kto na orła poluje, nie dba o szarego wróbelka. Lecz tym razem nasz Gaskończyk pojął od razu wszystkie korzyści, jakie może osiągnąć, wyzyskując przywiązanie Ketty wyznane tak naiwnie, a zarazem tak śmiało. Przez nią miałby listy przeznaczone dla hrabiego de Wardes; przez nią wiadomości, co się dzieje w domu milady, i swobodne wejście o każdej godzinie dnia i nocy do pokoiku Ketty, przyległego do sypialni milady. Zdrajca wiarołomny! Poświęcał już w myśli, jak widzimy, biedną dziewczynę, aby posiąść milady, choćby podstępem, a nawet przemocą. — A więc — odezwał się do dziewczyny — czy chcesz, kochana Ketty, abym dał ci dowód miłości, o której jakbyś jeszcze powątpiewała? — Jakiej miłości? — Tej, którą zaczynam dla ciebie uczuwać… — Ciekawa jestem tego dowodu. — Czy pozwolisz, abym spędzał z tobą cały ten czas, jaki poświęcałem twojej pani? — O!… Pozwolę — odrzekła Ketty, klaszcząc rączkami z zadowoleniem — pozwolę z największą chęcią! — Dziękuję ci, drogie dziecko — rzekł d'Artagnan, sadowiąc się w fotelu. — A teraz chodź tu do mnie, ponieważ chcę ci powiedzieć, iż jesteś najpiękniejszą z subretek, jakie widziałem kiedykolwiek! Zbliżyła się nieśmiało, on zaś długo i tak przekonywająco dowodził swojej miłości, że dziewczynę, która w duszy pragnęła uwierzyć… przekonał nareszcie. Dziwiło to jednak bardzo d'Artagnana, że Ketty broniła się zawzięcie! Czas prędko mija na takim zajęciu, gdy jedna strona atakuje, a druga się broni, zwłaszcza kiedy przeciwnikami są młodzi i czują, że ulegną sobie w końcu… Północ wybiła; zaraz też ozwał się dzwonek w pokoju milady. — Wielki Boże! — zawołała Ketty. — Moja pani mnie woła. Wychodź pan, wychodź co prędzej! D'Artagnan podniósł się, udając posłuszeństwo, i zamiast drzwi od schodów otworzył drzwi od wielkiej szafy, i wsunął się pomiędzy suknie i peniuary milady. — Co pan robisz, na miłość boską? — zawołała Ketty. D'Artagnan, który już przedtem zaopatrzył się w klucz, zamknął się w szafie, nic nie odpowiedziawszy. — Co to jest?… — krzyczała milady głosem cierpkim. — Czy śpisz już i nie słyszysz, że dzwonię? D'Artagnan usłyszał, jak drzwi od pokoju milady otworzono z hałasem. — Jestem już, jestem, proszę pani — odezwała się Ketty, biegnąc na spotkanie rozgniewanej milady. Weszły obydwie do pokoju sypialnego, a ponieważ drzwi pozostały otworem, d'Artagnan słyszał jakiś czas łajanie; na koniec pani się uspokoiła i rozmowa zeszła na niego właśnie, gdy Ketty rozbierała kapryśną damę. — Co to znaczy? — mówiła milady. — Nasz Gaskończyk dziś się nie pokazał. — Jak to, proszę pani — odrzekła Ketty — nie przyszedł?… Czyżby się sprzeniewierzył, zanim jeszcze otrzymał nagrodę za swoją miłość? — O! Nie! Przeszkodził mu zapewne pan de Tréville albo pan des Essarts. Znam ja się na tym, moja Ketty, pewna jestem tego młokosa i trzymam go dobrze. — Co pani myśli z nim zrobić? — Co ja z nim zrobię?… O, Ketty, bądź spokojna, popamięta on mnie. Jest między nami sprawa, której się nie domyśla nawet… On mnie o mało nie pozbawił zaufania i łaski kardynała… O! Ja się zemszczę. — Byłam pewna, że pani go kocha. — Że ja go kocham? Ależ ja go nienawidzę!… Głupi młokos!… Miał w ręku życie lorda Wintera i nie zabił go… pozbawił mnie szlachetnością niedorzeczną trzystu tysięcy liwrów dochodu rocznego! — To prawda — odezwała się Ketty — pani syn jest jedynym spadkobiercą wuja, a do pełnoletniości syna służy pani prawo używania majątku. D'Artagnan zadrżał, słysząc tę idealną istotę wyrzucającą mu głosem cierpkim, który w rozmowie z nim starała się uczynić łagodnym i czułym, że nie zabił człowieka otaczającego ją przyjaźnią i dostatkiem. — Już bym się była dawno zemściła bez niczyjej pomocy, gdyby kardynał, nie wiem w jakim celu, nie zalecił mi dać jeszcze spokój… — O tak! Ale pani za to nie oszczędziła młodej kobiety, którą tak kochał. — Tej kupcowej z ulicy des Fossoyeurs? Czyż on pamięta o niej jeszcze? Ręczę ci, że przy mnie zapomniał o tamtej… Śliczna zemsta, nie ma co mówić! Zimny pot oblał skronie d'Artagnana. Więc to był potwór, nie kobieta. Chciał dalej słuchać, lecz milady położyła się do łóżka i rozmowa ustała. — Możesz odejść — odezwała się — postaraj się tylko, ażebym miała jutro odpowiedź na list, który ci powierzyłam. — Do pana de Wardes? — rzekła Ketty. — Ma się rozumieć, że do niego. — O! — podchwyciła Ketty. — Jego pani zupełnie inaczej traktuje niż biednego pana d'Artagnana. — Odejdź już — rzekła milady niecierpliwie — wiesz, że nie lubię komentarzy. D'Artagnan usłyszał zamykanie drzwi i odgłos klucza w zamku, bowiem milady zawsze zamykała się na noc. Ketty też cichuteńko zamknęła na klucz swoje drzwi. D'Artagnan wyszedł nareszcie z ukrycia. — O mój Boże — szepnęła Ketty. — Co się panu stało? Czegoś pan tak zbladł okropnie? — Obrzydliwe, wstrętne stworzenie! — mruczał d'Artagnan. — Cicho! Cicho! Na miłość boską — prosiła Ketty — wyjdź pan, tylko cienka ściana oddziela mój pokój od milady, słychać u niej wszystko, co mówimy! — Dlatego właśnie ani myślę ruszyć się stąd — odpowiedział d'Artagnan. — Co pan mówi? — rzekła Ketty, czerwieniąc się gwałtownie. — Albo, jeżeli wyjdę… to trochę później… Przyciągnął Ketty do siebie; nie było sposobu opierać się dłużej, a zresztą opór sprawiłby hałas, a potrzeba było zachować się cicho! Więc też Ketty uległa… Mścił się w ten sposób za obojętność i niegodziwość tych słów, że zemsta jest rozkoszą bogów… Gdyby d'Artagnan miał choć odrobinę uczucia, byłby się zadowolił tą nową zdobyczą, lecz d'Artagnan był ambitny i marzył jedynie o wywyższeniu. Należy jednak przyznać na pochwałę młodzieńca, że korzystając z przewagi zdobytej nad Ketty, starał się najpierw dowiedzieć o losie pani Bonacieux; biedna dziewczyna przysięgła na krucyfiks, że nic nie wie, że jej pani nigdy nie odkryła całej prawdy, że może tylko zaręczyć, iż, o ile przypuszcza, pani Bonacieux nie została zamordowana. Ketty nie wiedziała także, dlaczego milady o mało nie straciła zaufania kardynała, ale d'Artagnan wiedział więcej. Widział on milady na statku zatrzymanym w porcie z rozkazu ministra w chwili, gdy opuszczał Anglię, i domyślał się, że chodzi o brylantowe zapinki. Lecz cała nienawiść milady do niego widocznie miała w tym głównie źródło, że nie zabił jej szwagra i nie przyśpieszył w ten sposób chwili objęcia po nim spadku. Nazajutrz d'Artagnan stawił się u milady o zwykłej porze. Zastał ją w okropnym humorze, widocznie brak odpowiedzi od hrabiego de Wardes tak ją usposobił. Ketty weszła do salonu, lecz milady nie dała jej się odezwać i odprawiła ją ostro. Pokojówka rzuciła spojrzenie młodzieńcowi, które mówiło: widzisz, co cierpię dla ciebie. Na schyłku wieczora piękna lwica jednak złagodniała, słuchała uprzejmie wylewu czułości d'Artagnana, a nawet pozwoliła ucałować śliczną rączkę. D'Artagnan wyszedł miotany sprzecznymi uczuciami. Ponieważ jednak był to chłopak niełatwo dający się w pole wyprowadzić, więc też, umizgając się do milady, ułożył sobie jednocześnie pewien planik. Przy drzwiach oczekiwała go Ketty i tak samo jak wczoraj pociągnęła do siebie. Ketty wytrzymała srogie wyrzuty milady za opieszałość i nieakuratne wykonywanie poleceń. Piękna pani nie mogła zrozumieć milczenia hrabiego de Wardes i rozkazała pokojówce stawić się u siebie o dziewiątej z rana po list, już trzeci z rzędu. D'Artagnan wymógł na Ketty obietnicę, że doręczy mu jutro ten list. Biedna dziewczyna przyrzekła kochankowi; szalona miłość nią owładnęła, nie była w stanie odmówić… Wszystko odbyło się tak samo jak poprzedniego dnia. D'Artagnan wlazł do szafy, milady zadzwoniła, rozebrała się, odprawiła Ketty i zamknęła się na dwa zamki. D'Artagnan zaś, tak jak przeszłej nocy, powrócił do siebie o piątej nad ranem. O jedenastej przyszła Ketty z listem milady do hrabiego. Tym razem biedne dziecię oddało bilet z własnej woli. Nie próbowała nawet perswazji, należała już duszą i ciałem do swojego pięknego żołnierza. D'Artagnan otworzył list i czytał, co następuje: Piszę już trzeci raz, aby powiedzieć, że cię kocham. Strzeż się, abym nie była zmuszona napisać po raz czwarty, że cię nienawidzę! Jeżeli żałujesz swego postępowania ze mną, to dziewczyna, która ci wręczy mój list, powie, w jaki sposób mężczyzna dobrze wychowany może prosić i otrzymać przebaczenie. D'Artagnan czytając, bladł i czerwieniał na przemian. — O! Ty ją kochasz zawsze! — rzekła Ketty, która nie spuszczała oczu z twarzy młodzieńca. — Nie, Ketty, mylisz się, już jej nie kocham, pragnę jedynie zemsty za pogardę, jakiej doznałem. — Tak, tak, znam ja twoją zemstę, jużeś mi o niej wspominał. — Cóż ci to szkodzi, droga Ketty! Wiesz przecież, że ciebie jedną tylko kocham. — A ja skąd mogę o tym wiedzieć? — Zobaczysz, jaką jej sztuczkę wypłatam. Ketty westchnęła. D'Artagnan usiadł i napisał: Pani! Wątpiłem do tej chwili, że twoje dwa listy były dla mnie przeznaczone, czułem się bowiem niegodny tak ogromnego zaszczytu. Nadto byłem mocno cierpiący, a w każdym razie wahałem się zaraz odpowiedzieć. Dziś zmuszony jestem uwierzyć mojemu szczęściu i łasce Twej nieporównanej, ponieważ nie tylko drogocenny bilecik, lecz i służąca Twoja zaręcza, iż posiadam miłość twoją, o Pani! Nie potrzebuję, aby mnie uczono, w jaki sposób otrzymać mogę przebaczenie. Stawię się dziś wieczór o jedenastej i mam nadzieję zasłużyć na rozgrzeszenie. Nie spóźnię się ani o minutę, aby na nowo nie obrazić pani. Ten, którego uczyniłaś najszczęśliwszym z ludzi. Hrabia de Wardes List ten był fałszem i uchybiał czci niewieściej, a nawet w pojęciu naszym i w świetle obyczajów współczesnych był po prostu haniebny; lecz w owej epoce rządzono się innymi prawami, gdy szło o dopięcie celu. D'Artagnan zresztą z własnych opowiadań milady wiedział, że jest zdolna do zdrady i różnych brudnych postępków, miał też dla niej bardzo mało szacunku. Nienawidził, pogardzał nią prawie, a pomimo to czuł do niej szalony pociąg… Czy opanowała go namiętność, połączona z pogardą… czy żądza tylko, nie umiał sam z tego zdać sobie sprawy, dość, że pragnął tej kobiety. Plan d'Artagnana był więc prosty: przez pokój Ketty wejdzie do sypialni jej pani, skorzysta z pierwszej chwili zdziwienia, wstydu, przestrachu… i odniesie zwycięstwo; może mu się nie powiedzie, lecz trzeba też liczyć i na szczęśliwy traf. — Weź to… — rzekł młodzieniec, oddając Ketty zapieczętowany bilecik — wręcz to milady jako odpowiedź hrabiego de Wardes. Biedna Ketty zbladła śmiertelnie; domyślała się, co zawiera bilet. — Posłuchaj, drogie dziecię — rzekł d'Artagnan — rozumiesz przecież, że to musi się raz już skończyć w ten lub inny sposób; milady może odkryć, żeś pierwszy bilecik oddała mojemu lokajowi zamiast służącemu hrabiego, że następnie ja listy odpieczętowałem i przeczytałem, a nie hrabia de Wardes, dla którego były przeznaczone; wtedy co będzie? Milady cię wypędzi, a znasz ją przecież doskonale, że na tym nie poprzestanie i będzie się chciała dalej mścić na tobie. — O Boże! Mój Boże… — biadała Ketty. — I dla kogo ja się na to wszystko naraziłam? — Dla mnie, moja najpiękniejsza — odrzekł młodzieniec — toteż przysięgam ci wdzięczność nieskończoną. — Powiedz mi przynajmniej, co zawiera ten bilet… — Milady ci powie… — O! Ty mnie nie kochasz! — wykrzyknęła Ketty. — O! Ja nieszczęśliwa! Na taki zarzut jest tylko jedna odpowiedź, na którą… wszystkie kobiety i po wsze czasy zawsze się łapią. D'Artagnan odpowiedział w taki sposób, że biedna Ketty uwierzyła. Pomimo to zalewała się łzami, zanim zdecydowała się oddać liścik do rąk milady. Na koniec przyrzekła, a jedynie tego pragnął d'Artagnan. Obiecał jej w nagrodę niedługo zabawić wieczorem u milady, a po wyjściu przyjść prosto do niej. Obietnica ta osuszyła łzy Ketty i pocieszyła ją ostatecznie. Rozdział VII. Umundurowanie Aramisa i Portosa Od chwili, gdy czterech przyjaciół szukało sposobu należytego wyekwipowania się do zapowiedzianej kampanii, zaprzestali oni bywać u siebie w umówionych dniach jak dotychczas. Jadali samotnie tam, gdzie ich zastała godzina obiadowa lub gdzie im się udało zjeść darmo. Słudzy, za przykładem panów, wałęsali się po mieście i każdy zdobywał sobie pożywienie, jak mógł. Umówiono się jedynie, aby raz na tydzień schodzić się u Atosa około godziny pierwszej, gdyż Atos według przysięgi, jaką sam sobie złożył, nie wychylał się za próg mieszkania. Dzień, w którym Ketty była u d'Artagnana, był właśnie przeznaczony na takie zebranie i zaledwie dziewczyna opuściła mieszkanie, młodzieniec udał się zaraz na ulicę Férou. Atosa zastał filozofującego z Aramisem. Aramis objawiał niejakie chęci powrotu do sutanny. Atos według raz przyjętego zwyczaju ani namawiał, ani mu odradzał. Nie lubił udzielać rad, nie będąc proszony, a nawet zapytany ociągał się z odpowiedzią. — Ludzie w ogóle pytają o radę — mawiał — aby potem robić według swego widzimisię; a jeżeli przypadkiem zastosują się do czyjegoś zdania, to jedynie dlatego, aby potem mieć na kogo narzekać. Portos stawił się prawie razem z d'Artagnanem; czterech przyjaciół znalazło się więc w komplecie. Fizjonomia każdego wyrażała odmienne uczucie: Portosa — spokój i zadowolenie wewnętrzne; d'Artagnana — nadzieję; Aramisa — niepokój; Atosa zaś — obojętność. Ogólna rozmowa toczyła się już od chwili. Portos dawał właśnie do zrozumienia przyjaciołom, że wysoko położona osoba zajęła się jego umundurowaniem, gdy wtem wszedł Mousqueton. Przyszedł on prosić Portosa, aby natychmiast wracał do domu, gdzie, jak powiadał z miną strasznie skruszoną, jego obecność jest gwałtownie potrzebna. — Czy przyniesiono moje umundurowanie? — zapytał Portos. — Tak i… nie — odrzekł Mousqueton. — Powiedzże, co się stało?… — Chodźmy co prędzej, błagam pana. Portos wstał, pożegnał przyjaciół i udał się za Mousquetonem. Za chwilę Bazin ukazał się na progu. — Czego chcesz, mój przyjacielu?… — zapytał Aramis głosem słodkim, jaki zawsze przybierał, gdy go opanowywała myśl powrotu do stanu duchownego. — Jakiś nieznajomy oczekuje na pana w domu — odpowiedział Bazin. — Nieznajomy?… Co to może być za człowiek? — Żebrak, proszę pana. — Daj mu jałmużnę, kochany Bazinie, i proś go o modlitwę w intencji biednego grzesznika. — Kiedy żebrak ten chce koniecznie z panem pomówić i utrzymuje, że pan będzie bardzo kontent z jego przybycia. — Może ma do mnie interes osobisty? — Tak, tak panie. Jeżeli pan Aramis (to są jego słowa) będzie się ociągał z powrotem, powiesz mu, że przychodzę z Tours. — Z Tours?… — zawołał Aramis. — Panowie, wybaczcie, muszę was pożegnać, bo człowiek ten z pewnością przynosi mi wieści, jakich oczekuję od dawna. Zerwał się i wyszedł pośpiesznie. Zostali tylko Atos i d'Artagnan. — Sądzę, że nasze zuchy znalazły nareszcie, czego szukały. Jak ci się zdaje, d'Artagnanie? — odezwał się Atos. — Wiem na pewno, że Portos jest na dobrej drodze… — rzekł d'Artagnan. — A co się tyczy Aramisa, o niego byłem spokojny zawsze. Lecz ty, kochany Atosie, rozdałeś z taką hojnością złoto Anglika, które było twoją prawą własnością, a sam co poczniesz obecnie? — Cieszę się bardzo, żem zabił tego głupca, tym więcej, że jest zasługą przed Bogiem zgładzić ze świata Anglika. Lecz gdybym był schował do kieszeni jego pieniądze, ciążyłyby mi one jak wyrzut sumienia. — Daj spokój, Atosie, mój drogi! Masz, doprawdy, dziwne uprzedzenia… — Dosyć już o tym, mówmy o czym innym… Ale, ale, pan de Tréville powiedział mi, gdy był łaskaw odwiedzić mnie wczoraj, że utrzymujesz obecnie stosunki z jakimiś podejrzanymi Anglikami, z protegowanymi kardynała. — To chyba mówił o Angielce, tej właśnie, o której ci wspomniałem. — A tak! Przypominam sobie, blondynka, z której powodu tyle ci dobrych rad udzieliłem, a ty, ma się rozumieć, nie słuchałeś ich wcale. — Powiedziałem ci przecież dlaczego… — Tak, zapewne widzisz w niej jedyną ucieczkę dla pozbycia się kłopotu, jaki masz z umundurowaniem. — O!… Wcale nie! Ale przekonałem się, że za sprawą tej kobiety pani Bonacieux została porwana i ukryta. — Rozumiem, mój drogi: chcąc odnaleźć jedną kobietkę, umizgujesz się do drugiej. Masz rację, kochanku, jest to droga najdłuższa, ale za to najprzyjemniejsza. Widzieliśmy już, z jakim pośpiechem młody muszkieter wybiegł za Bazinem, a raczej go wyprzedził; jednym skokiem znalazł się na ulicy Vaugirard. Wpadł do siebie i rzeczywiście zastał w pokoju mężczyznę małego wzrostu, o spojrzeniu roztropnym, lecz ubranego w łachmany. — To pan mnie potrzebujesz?… — zapytał muszkieter. — Pragnę widzieć się z panem Aramisem. Czy takie jest pańskie nazwisko?… — Tak, panie, ja nim jestem. Czy masz mi pan coś oddać? — Tak, jeżeli mi pan pokażesz pewną chusteczkę haftowaną. — Oto jest — rzekł Aramis, wyjmując z zanadrza kluczyk i otwierając szkatułkę hebanową, wysadzaną konchą perłową — oto jest, widzisz ją pan. — Dobrze — rzekł żebrak — a teraz odpraw pan lokaja. Bazin bowiem, ciekawy dowiedzieć się, czego chce żebrak od jego pana, prawie jednocześnie wszedł do pokoju. Lecz pośpiech ten nie na wiele mu się przydał; na żądanie żebraka pan skinął, aby się usunął, i musiał usłuchać. Po wyjściu Bazina żebrak obejrzał się szybko dokoła dla pewności, czy ktoś nie patrzy lub nie podsłuchuje. Następnie rozpiął podartą kamizelkę i stary pas skórzany, rozpruł bok kaftana i wyjął zapieczętowany list. Aramis wydał okrzyk radości na widok herbu na pieczątce, ucałował podpis i z niemal religijną czcią rozłożył ćwiartkę papieru zawierającą, co następuje: Przyjacielu! Przeznaczenie chce, abyśmy byli rozłączeni jeszcze czas jakiś, lecz piękne dni młodości nie są dla nas stracone bezpowrotnie! Spełń powinność swoją na polu walki; ja spełniam swoją tam, gdzie mnie los postawił. Przyjmij to, co ci oddawca listu doręczy, bądź podczas wojny pięknym i dobrym szlachcicem, jakim zawsze byłeś; kochaj mnie i myśl o mnie… o mnie, która całuje twoje śliczne oczy! Żegnam cię… Do widzenia! Żebrak pruł ciągle kaftan i wyciągał sztuki złota zza podszewki, aż wyjął sto pięćdziesiąt podwójnych liwrów hiszpańskich i ułożył je na stoliku. To uczyniwszy, otworzył drzwi, skłonił się i wyszedł, zanim osłupiały ze zdziwienia młodzieniec odważył się do niego przemówić. Aramis odczytał list po raz drugi i spostrzegł, że było i postscriptum. P.S. Możesz śmiało przyjąć z uszanowaniem oddawcę listu, ponieważ jest on hrabią i grandem hiszpańskim. — O sny moje złote! — zawołał Aramis. — Jakież to życie jest piękne! Tak, jesteśmy jeszcze młodzi! I dla nas jeszcze nastaną dni szczęścia!… O! Twój jestem, twój jedynie, miłość moja, krew, życie moje!… Wszystko, wszystko do ciebie należy! Moja najpiękniejsza! Moja ukochana! Całował list namiętnie, nie patrząc nawet na złoto błyszczące na stoliku. Bazin zapukał do drzwi; Aramis nie miał już powodu ukrywać się, pozwolił mu zatem wejść. Lokaj oniemiał na widok złota i zapomniał, że przyszedł oznajmić d'Artagnana, który, zaciekawiony, co to za żebrak zjawił się z interesem tak pilnym, wstąpił po drodze od Atosa do Aramisa. A że nie miał zwyczaju robić ceremonii z przyjacielem i widział, że Bazin go nie anonsuje, wszedł, nie czekając oznajmienia. — A! Do wszystkich diabłów! Kochany Aramisie, jeżeli to są owoce, jakie ci z Tours przysyłają, powinszuj ode mnie ogrodnikowi, który je hoduje. — Mylisz się, mój drogi — odrzekł Aramis zawsze dyskretny — to właśnie wydawca mój odesłał mi należność za poemat, który, jak wiesz, napisałem. — O! O! — rzekł d'Artagnan. — To twój wydawca musi być nadzwyczajnie hojny, mój kochany Aramisie. — Jak to, proszę pana?! — wykrzyknął Bazin. — Więc za poemat tak drogo płacą? To pan możesz stać się równy panu de Voiture i panu de Benserade. Dumny jestem z mego pana. Poeta to prawie ksiądz. O! Panie Aramisie, zostań jedynie poetą, błagam cię! — Bazinie, mój przyjacielu — odrzekł Aramis — niech cię Bóg ma w swojej opiece, lecz, zdaje mi się, że mieszasz się do naszej rozmowy! Bazin zrozumiał, że odezwał się niewłaściwie, spuścił więc głowę i wyszedł skonfundowany. — A! — odezwał się d'Artagnan z uśmiechem. — Doprawdy, na wagę złota sprzedajesz swoje utwory. Szczęście ci służy, mój przyjacielu, ale uważaj dobrze, bo zgubisz list, który wygląda ci zza kaftana, a który pochodzi zapewne także od wydawcy. Aramis zaczerwienił się aż do białek oczu, wsunął bilecik i zapiął kaftan pod samą szyję. — Posłuchaj, kochany d'Artagnanie — odezwał się — jeśli pozwolisz, pójdziemy teraz poszukać naszych przyjaciół, a ponieważ jestem obecnie bogaty, od dziś dnia będziemy mieć obiady wspólne aż do chwili, kiedy któryś z was też się dorobi pieniędzy… — Na honor! Masz słuszność — rzekł d'Artagnan — służę ci z wielką przyjemnością. Nie jedliśmy już od dawna porządnego obiadu, a ponieważ ja osobiście szykuję się dziś wieczorem na trochę ryzykowną wyprawę, przyznaję, że nie od rzeczy będzie, gdy dodam sobie odwagi kilkoma butelkami starego burgunda. — Niech będzie burgund; nie czuję wcale do niego odrazy — rzekł Aramis, któremu widok złota rozwiał gdzieś myśli o stanie duchownym. Włożył do kieszeni kilka podwójnych pistoli na bieżące potrzeby, schował resztę do szkatułki hebanowej, inkrustowanej konchą perłową, gdzie znajdowała się już chusteczka batystowa — talizman szczęścia i wszelkiej pomyślności. Dwaj przyjaciele udali się najpierw do Atosa, który wierny przysiędze niewychodzenia z domu podjął się sprowadzić obiad do swego mieszkania, a ponieważ odznaczał się znajomością urządzania wykwintnych uczt, d'Artagnan i Aramis z wielką chęcią powierzyli mu starania i kłopot o wybór potraw. Następnie poszli do Portosa, w drodze rozmawiali wesoło i układali najrozmaitsze projekty, gdy na skręcie ulicy du Bac spotkali Mousquetona, który z miną strasznie żałosną pędził przed sobą muła i konia. D'Artagnan wydał okrzyk zdziwienia pomieszanego z uczuciem niejakiego ukontentowania. — O! Na Boga, toż to mój konik żółty — zawołał. — Aramisie, spójrz na tego człapaka. — O fe! Co za obrzydliwa szkapa! — rzekł Aramis. — Otóż, mój kochany — odparł d'Artagnan — na tym koniu przybyłem do Paryża. — Więc pan zna tego konia? — podchwycił Mousqueton. — Szczególny kolor — dodał Aramis — nie widziałem nigdy w życiu podobnej maści. — Wierzę bardzo — podjął d'Artagnan — dlatego też sprzedałem go za trzy talary i z pewnością zapłacono mi jedynie za skórę, bo jego wewnętrzne zalety nie są warte i osiemnastu liwrów. Jakim jednak sposobem koń ten znalazł się w ręku Mousquetona? — O! — zawołał lokaj. — Niech pan o tym lepiej nie wspomina, bo to, proszę pana, jest figiel męża naszej księżnej. — Co za figiel? Opowiedz, Mousquetonie! — A to, proszę pana, jesteśmy w wielkich łaskach u pewnej wielkiej damy, księżnej de… przepraszam! Mój pan nakazał mi tajemnicę, nie mogę zatem nazwisk powiedzieć; pani owa zmusiła nas, abyśmy przyjęli na pamiątkę od niej wspaniałego rumaka hiszpańskiego i takiegoż muła. Doprawdy, że chciało się patrzeć bez końca na te cudowne stworzenia! Wtem mąż zazdrosny dowiedział się o wszystkim, przejął w drodze wierzchowce znakomite i zastąpił je tymi oto bydlętami! — Które odprowadzasz mu z powrotem? — zapytał d'Artagnan. — A, naturalnie — odrzekł Mousqueton. — Pojmujesz pan, iż nie możemy przyjąć nędznych szkap zamiast wierzchowców, jakie nam przyobiecano. — Ma się rozumieć, że nie wypada, choć pragnąłbym nieskończenie widzieć Portosa na moim koniu; miałbym przynajmniej wyobrażenie, jak sam wyglądałem, przybywając do Paryża… Nie zatrzymujemy cię, Mousquetonie, ruszaj dalej spełnić rozkaz twego pana. A czy jest on u siebie? — Jest, proszę pana, lecz w bardzo złym humorze. Lokaj skierował się w stronę bulwaru Grands-Augustins, a dwaj przyjaciele udali się do nieszczęśliwego Portosa i dzwonili do jego drzwi zawzięcie. Na próżno jednak — Portos widział, jak przechodzili przez podwórze i nie myślał wcale otwierać. Mousqueton szedł coraz dalej, przebył Pont Neuf, pędząc ciągle przed sobą obrzydłe wywłoki, i dotarł nareszcie do ulicy aux Ours. Tam zaś, według polecenia swego pana, przywiązał konia i muła do młotka przy drzwiach prokuratora i nie troszcząc się o ich przyszły los, powrócił do Portosa z wiadomością, że jego rozkazy spełnił wiernie. Po niejakim czasie nieszczęśliwe zwierzęta, które od rana nic nie jadły, narobiły takiego piekielnego hałasu, szarpiąc i stukając młotkiem u drzwi, że prokurator wysłał z kancelarii swego wyrostka, aby dowiedział się od sąsiadów, do kogo należą ten koń i muł czyniący taką wrzawę. Pani Coquenard poznała od razu swój prezent, tylko nie mogła pojąć, dlaczego go zwrócono z drogi. Niedługo jednak czekała na rozwiązanie zagadki, przybycie Portosa ją oświeciło… Gniew i obraza, błyszczące w oczach muszkietera, pomimo że usiłował hamować się, przejęły śmiertelną trwogą czułą dulcyneę. Mousqueton opowiedział swemu panu, iż spotkał Aramisa i d'Artagnana i że ostatni poznał podjezdka, który go przyniósł do Paryża i którego sprzedał za trzy talary. Portos niedługo zabawił u swej oblubienicy, wyszedł rozsierdzony, wyznaczając jej spotkanie przy klasztorze Saint-Magloire. Pani Coquenard, drżąc cała, pośpieszyła do klasztoru Saint-Magloire. Przeczuwała biedaczka, co ją czekało, i przygotowana była na wymówki straszne. Portos tak jej imponował pańskim ułożeniem! Wszystko, co człowiek zraniony w miłości własnej jest zdolny wypowiedzieć: srogie wyrzuty, wymówki i przekleństwa, wszystko to spadło na kornie pochyloną głowę pani prokuratorowej. — Niestety!… — odezwała się. — Starałam się zrobić jak najlepiej… Jeden z naszych klientów jest handlarzem koni. Zadłużył się on bardzo w kancelarii męża i nie chciał w żaden sposób zapłacić. Wzięłam w długu konia i muła. Przyrzekł mi niegodziwiec dostarczyć wierzchowce królewskie… — Otóż, moja pani — rzekł Portos — jeżeli był winien więcej niż pięć talarów, to ten twój handlarz oszukał cię diabelnie. — Przecie każdemu wolno starać się o tanie kupno — odparła prokuratorowa, starając się usprawiedliwić. — O! Niezupełnie, szanowna pani. Ci, co szukają taniego towaru, winni pozwolić innym poszukać sobie hojniejszych przyjaciół. Po tych słowach Portos wykręcił się na pięcie i zamierzał odejść. — Panie Portosie!… Panie Portosie! — zawołała prokuratorowa. — Moja wina, przyznaję, nie powinnam była się targować, gdy chodziło o wyekwipowanie tak znakomitego kawalera! Portos milczał i odsuwał się coraz dalej. Prokuratorowa widziała go już oczami wyobraźni niknącego niby w obłoku świetlnym, otoczonego księżnymi, margrabinami, które rzucały mu pod nogi pełne wory złota… — Stój!… Zatrzymaj się, na miłość boską — zawołała. — Poczekaj! Pogadajmy trochę!… — Rozmowa z panią przynosi mi nieszczęście — odparł Portos. — Powiedz nareszcie, czego żądasz? — Nic nie chcę, moja pani, bo z tobą to na jedno wychodzi… Prokuratorowa zawisła na ramieniu Portosa i w uniesieniu bolesnym zawołała: — Panie Portosie! Wybacz, ja nie znam się na niczym… Skąd mogę wiedzieć, jaki koń powinien być? Czy ja wiem, co to jest uprząż na konia? — Trzeba było mnie to polecić, mnie, bo przecież ja znam się na tym doskonale, moja pani; lecz chciałaś robić oszczędności, pieniądze pożyczać na procent lichwiarski… — Nie miałam racji, panie Portosie, wyznaję. Teraz naprawię mój błąd, zaręczam słowem honoru! — W jaki sposób? — zapytał muszkieter. — Posłuchaj! Dziś wieczorem pan Coquenard udaje się do księcia de Chaulnes na naradę, która potrwa ze dwie godziny co najmniej. Przyjdź zatem do mnie, będziemy sami i wszystko się dobrze ułoży… — Tak, to lubię! To się nazywa mówić rozumnie, moja droga… — Przebaczasz mi nareszcie? — Zobaczymy — odrzekł Portos majestatycznie. Rozłączyli się, mówiąc: — Do widzenia wieczorem. „Do kaduka! — pomyślał Portos, odchodząc w swoją stronę. — Zdaje mi się, iż na koniec zbliżam się przecież do szkatuły starego Coquenarda”. Rozdział VIII. W nocy wszystkie koty są szare Jakkolwiek dzień jest długi, nadszedł nareszcie wieczór oczekiwany tak niecierpliwie przez Portosa i d'Artagnana. D'Artagnan, według zwyczaju, stawił się u milady około dziewiątej. Znalazł ją w humorze wyśmienitym; nigdy jeszcze nie był przyjęty tak mile. Nasz Gaskończyk poznał od pierwszego wejrzenia, że musiała otrzymać jego bilecik i że wpłynął on na jej usposobienie. Ketty podała sorbety. Milady i dla niej była uprzejma; uśmiechała się do pokojowej słodziutko. Lecz niestety! Biedna dziewczyna tak była zatopiona w smutku, że nawet nie spostrzegła dobrotliwości swej pani. D'Artagnan spoglądał na obydwie kobiety, porównywał je w myśli i przyznać musiał, że natura, stwarzając je, pomyliła się okrutnie; wielka pani otrzymała w udziale duszę sprzedajną i podłą, subretka zaś serce i charakter godne księżnej krwi królewskiej. O dziesiątej milady zaczęła okazywać niepokój i rozdrażnienie. D'Artagnan wiedział dobrze, z jakiego powodu; spoglądała na zegar, podnosiła się, siadała znów, uśmiechała się do gościa i patrzyła na niego wzrokiem, który mówił wyraźnie: „Jesteś bardzo przyjemny, bez wątpienia, lecz byłbyś daleko milszy, gdybyś się już wyniósł”. D'Artagnan wstał z krzesła i wziął kapelusz. Milady podała mu rączkę do ucałowania; młodzieniec poczuł lekkie uściśnięcie i domyślił się, że pochodzi nie z kokieterii, lecz z wdzięczności za to, że odchodził. — Ona musi go słuchać diabelnie — zamruczał i wyszedł. Nie spotkał tym razem Ketty ani w przedpokoju, ani na korytarzu, ani nawet w bramie. Sam musiał szukać schodków prowadzących do pokoiku subretki. Ketty siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach i gorzko płakała. Słyszała, jak wszedł d'Artagnan, lecz nie podniosła głowy; młodzieniec zbliżył się i ujął ją za ręce. Wtedy, nie mogąc dłużej panować nad sobą, wybuchnęła głośnym płaczem. Jak to przeczuwał d'Artagnan, milady po odebraniu listu z wielkiej radości opowiedziała wszystko pokojówce, a chcąc ją wynagrodzić za spełnienie polecenia tym razem wiernie i pomyślnie, obdarzyła pieniędzmi. Wróciwszy do swojej izdebki, Ketty cisnęła woreczek na ziemię, a złoto rozsypało się po kątach. Strapiona dziewczyna za dotknięciem d'Artagnana podniosła głowę. Aż przeląkł się zmiany, jaka w niej zaszła: twarz, łzami zalana, była trupio blada; załamała rączki błagalnie, nie śmiąc wymówić słowa. D'Artagnan nie odznaczał się czułością serca, a jednak poruszył go widok niemej boleści, lecz zanadto stały i uparty był w swoich zamiarach i zbyt chodziło mu o dopięcie tego, co przedsięwziął dzisiejszej nocy, aby chciał choć na jotę zmienić postanowienie. Nie pozostawił też Ketty najmniejszej nadziei, aby go czymkolwiek mogła zmiękczyć, wytłumaczył jej tylko, że to, co zamierza uczynić, jest po prostu jego zemstą. Wszystko tak się składało, aby ułatwić ten akt zemsty. Milady, zapewne w celu ukrycia wstydu przed kochankiem, rozkazała Ketty pogasić światła w apartamentach, a nawet w jej własnym pokoiku. Hrabia de Wardes miał wyjść od niej przede dniem, jednak nie chciała, aby się światło paliło. Po niedługiej chwili usłyszano milady wchodzącą do sypialni. D'Artagnan wskoczył do szafy natychmiast i zaledwie miał czas się zamknąć, gdy dzwonek się odezwał. Ketty udała się na wezwanie, lecz tym razem zamknęła drzwi za sobą. Pomimo to było słychać prawie wszystko, co mówiono w sypialni, gdyż ściana była cienka. Milady, upojona radością, kazała powtórzyć Ketty wszystkie szczegóły jej mniemanego widzenia się z hrabią de Wardes: jaką miał minę, gdy odebrał list, jak odpisywał, co wyrażała jego twarz, czy wydawał się bardzo zakochany… Na wszystkie te pytania biedna Ketty, zmuszona udawać, odpowiadała głosem przytłumionym, na co jej pani nie zwróciła wcale uwagi; szczęście zwykle robi ludzi egoistami. Gdy wreszcie nadeszła godzina przybycia hrabiego, milady kazała ostatecznie pogasić świece i wprowadzić hrabiego de Wardes, gdy tylko się zjawi. Ketty nie potrzebowała długo czekać. Zaledwie d'Artagnan ujrzał przez dziurkę od klucza, że już wszystko pogrążone w ciemnościach, wyskoczył z szafy, wprzód nim pokojówka zdążyła zamknąć drzwi. — Co to za hałas? — zapytała milady. — To ja jestem — rzekł d'Artagnan półgłosem — ja, hrabia de Wardes. — O Boże! Mój Boże! — szeptała Ketty. — Nie mógł nawet doczekać się godziny, którą sam oznaczył! — To on? — odezwała się milady. — Dlaczego nie wchodzi? Hrabio, drogi hrabio, wiesz przecież, że czekam na ciebie! Na takie wezwanie d'Artagnan odsunął z lekka Ketty i pośpieszył do sypialni. Jeżeli wściekłość i boleść może wystawić na męki jakąś duszę, to tym bardziej duszę zakochanego, który pod nie swoim imieniem odbiera przysięgi miłości przeznaczone dla rywala. D'Artagnan znalazł się w położeniu, jakiego nie przewidywał. Zazdrość szarpała mu serce i cierpiał prawie na równi z nieszczęsną Ketty płaczącą gorzko w sąsiednim pokoju. — O tak, hrabio — mówiła milady najsłodszym głosem, ściskając go czule za ręce. — O! Tak, szczęśliwa jestem nad wyraz miłością, którą widzę w twoich oczach i słyszę w słowach, ile razy się spotykamy. Ja także kocham cię gorąco. Pragnę, abyś pamiętał o mnie, boję się zapomnienia i dlatego proszę cię, weź to, niech ci mówi o mnie bezustannie. Zdjęła pierścień z palca i podała d'Artagnanowi. Przypomniał sobie, że widział u milady ten klejnot; był to wspaniały szafir otoczony brylantami. D'Artagnan wzbraniał się go przyjąć, lecz milady rzekła: — Zachowaj ten pierścień przez miłość dla mnie… Przyjmując go — dodała głosem wzruszonym — wyświadczasz mi większą przysługę, niż sobie możesz wyobrazić. „Ta kobieta jest pełna tajemnic” — myślał d'Artagnan i gotów był wyjawić jej wszystko. Otworzył już usta, aby wyznać milady, kim był i że przyszedł jedynie dla dogodzenia uczuciu zemsty, lecz ona zaczęła: — Biedny, drogi aniele, którego ten potwór Gaskończyk o mało nie zamordował! Potwór to był właśnie on. — O! Najdroższy — ciągnęła milady — czy rany bolą cię jeszcze? — O tak! Bolą okropnie — rzekł d'Artagnan, nie wiedząc, co odpowiedzieć. — Bądź pewny — szepnęła milady — ja cię pomszczę! Pomszczę okrutnie. „Oho! — pomyślał d'Artagnan. — Chwila zwierzeń jeszcze nie nadeszła”. Potrzebował czasu, by się uspokoić po tej rozmowie, lecz cała zawziętość, z jaką przyszedł, gdzieś się ulotniła. Ta kobieta posiadała nad nim władzę zadziwiającą, nienawidził i uwielbiał ją jednocześnie; nie przypuszczał nigdy, aby dwa tak sprzeczne uczucia mogły się mieścić w sercu jednego człowieka i tworzyły razem miłość niepojętą, prawie szatańską. Wybiła pierwsza po północy; nastąpiła chwila rozłączenia. D'Artagnan przy rozstaniu z milady czuł już tylko żal wielki, a w pożegnaniach namiętnych, powtarzanych bez końca, ułożono podobną schadzkę na przyszły tydzień. Biedna Ketty spodziewała się pomówić trochę z ukochanym, gdy będzie przechodził przez jej pokoik, lecz milady przeprowadziła go sama aż do schodów. Nazajutrz rano d'Artagnan pobiegł do Atosa. Czuł potrzebę wyspowiadania się przyjacielowi, tak go przerażała nadzwyczajność całej tej awantury. — Twoja milady — rzekł Atos, wysłuchawszy opowiadania — wydaje mi się istotą bez czci i wiary, pomimo to, oszukując ją, źle czynisz. Teraz, po tym, co się stało, spodziewaj się w niej nieprzyjaciółki strasznej, nieubłaganej… Atos mówiąc to, przypatrywał się z uwagą szafirowi otoczonemu brylantami, który błyszczał na palcu d'Artagnana w miejsce pierścienia otrzymanego od królowej, a schowanego starannie do pudełka. — Patrzysz na ten pierścionek?… — rzekł Gaskończyk z dumą, kontent, że pochwalić się może podarkiem drogocennym. — Tak — rzekł Atos — patrzę, bo przypomina mi nasz klejnot rodzinny. — Piękny jest, wszak prawda?… — podchwycił d'Artagnan. — Przepyszny, wspaniały — odrzekł Atos — ale nie przypuszczałem, aby istniały dwa szafiry tak pięknej wody. Czy przehandlowałeś już swój diament? — O nie!… — odrzekł d'Artagnan. — Jest to prezent od mojej pięknej Angielki, a raczej od mojej pięknej Francuzki; ponieważ, choć jej o to nie pytałem, przekonany jestem, że się we Francji urodziła. — Więc ten pierścionek pochodzi od milady? — zawołał Atos głosem, w którym było czuć ogromne wzruszenie. — Od niej. Dała mi go dzisiejszej nocy. — Pokaż mi ten pierścień — rzekł Atos. — Oto go masz — odrzekł d'Artagnan, zdejmując pierścionek z palca. Atos przypatrywał się i bladł coraz bardziej; włożył go na czwarty palec lewej ręki, pasował zupełnie tak, jakby dla niego był robiony. Wyraz gniewu i zemsty odbił się na twarzy Atosa, zwykle tak spokojnej. — Niepodobna, aby to był ten sam — powiedział — w jakiż sposób znalazłby się w rękach lady Clarick? A jednak trudno znaleźć dwa kamienie tak do siebie podobne. — Czy znasz ten pierścień?… — zapytał d'Artagnan. — Zdawało mi się, że go już widziałem, lecz mylę się pewnie… Oddał klejnot d'Artagnanowi, nie spuszczając go jednak z oczu. — Słuchaj, d'Artagnanie — odezwał się po chwili — zdejmij pierścionek z palca lub odwróć kamień na wewnątrz, przypomina mi on straszne chwile w życiu i nie mógłbym rozmawiać z tobą swobodnie. Przyszedłeś zasięgnąć rady?… Mówiłeś mi, iż znajdujesz się w nader trudnym położeniu?… Ale, poczekaj no… pokaż mi jeszcze ten szafir, bo tamten, o którym wspomniałem, miał rysę na boku wskutek pewnego wypadku. D'Artagnan zdjął znów pierścionek i podał Atosowi. Atos zadrżał. — Patrz — zawołał — to niepojęte! I wskazał rysę, o której pamiętał. — Od kogo dostałeś ten szafir? — Od mojej matki, która go znów dostała od swojej. Jak ci już mówiłem, jest to stary klejnot rodzinny… przechodzący z pokolenia na pokolenie i strzeżony jak świętość. — I ty go sprzedałeś?… — zapytał d'Artagnan nieśmiało. — O, nie — odparł Atos z dziwnym uśmiechem. — Oddałem go dobrowolnie pewnej nocy w uniesieniu miłosnym, tak samo jak i ty go otrzymałeś! D'Artagnan zamyślił się; odgadywał w duszy milady przepaści czarne i niezgłębione… Nie włożył już pierścionka na palec, schował go do kieszeni. — Przyjacielu — rzekł Atos, biorąc go za rękę — wiesz dobrze, jak cię kocham, i gdybym miał syna, nie więcej byłby mi drogi. Proszę, wierz memu doświadczeniu, porzuć tę kobietę. Nie znam jej wcale, lecz mam przeczucie, głos wewnętrzny mi mówi, że to istota zgubiona i że nad nią ciąży fatalizm zbrodni. — Masz rację — odparł d'Artagnan. — Posłucham i nie chcę jej już nawet znać. Przyznaję, że mnie samego ta kobieta przeraża. — A więc będziesz miał dość odwagi?… — przerwał Atos. — O, będę miał, zaręczam — odpowiedział d'Artagnan. — Od tej chwili sobie postanawiam. — Otóż, powiem ci, moje dziecko, że dobrze zrobisz — rzekł Atos, ściskając rękę Gaskończyka z prawie ojcowskim uczuciem. — Proś Boga, aby ta kobieta, która choć na krótko wplątała się w twoje życie, nie pozostawiła w nim śladów straszliwych! Po tych słowach Atos skłonił głową na pożegnanie, dając do zrozumienia, że chce pozostać sam. D'Artagnan powróciwszy do siebie, zastał Ketty. Cały miesiąc ciężkiej choroby nie byłby zmienił o tyle biednej dziewczyny, jak ta jedna bezsenna noc spędzona we łzach. Milady wysłała Ketty do hrabiego de Wardes. Pani ta szalała z miłości niepohamowanej, radość pozbawiała ją zmysłów; pragnęła co prędzej upewnić się, kiedy znów kochanek przyjdzie do niej… Biedna Ketty, blada i drżąca, oczekiwała odpowiedzi d'Artagnana. Atos posiadał wielki wpływ na młodego człowieka. Rady przyjaciela i głos własnego serca nakazały mu stanowczo, aby teraz, gdy zaspokoił już zemstę i zadowolił dumę, opuścił milady zupełnie. Wziął pióro i napisał, co następuje: Niech pani nie liczy na prędką schadzkę ze mną. Od czasu mego wyzdrowienia mam tak dużo zajęć podobnych, że muszę niejaki porządek zaprowadzić. Gdy na panią kolej nadejdzie, będę miał honor zawiadomić ją o tym. Całuję pani rączki Hrabia de Wardes O pierścionku ani słowa. Czy przemyślny Gaskończyk chciał go zatrzymać jako broń przeciw milady? Albo też, powiedzmy prawdę, pokładał w drogocennym szafirze jedyną nadzieję porządnego wyekwipowania się? Nie można sądzić ludzi z tamtej epoki według miary dzisiejszej. To, co uważalibyśmy obecnie jako hańbiące młodego człowieka, w owym czasie było rzeczą prostą i zwyczajną, a młodsi synowie w rodzinie, ponieważ tylko najstarszy dziadziczył majątek i tytuły, starali się w buduarach wysoko postawionych dam wyrabiać sobie protekcję i zasiłek pieniężny. D'Artagnan po napisaniu oddał niezapieczętowany list do rąk Ketty, która przeczytała najpierw, nie mogąc nic zrozumieć, a gdy pojęła nareszcie znaczenie biletu, o mało nie oszalała z radości. Biedaczka nie śmiała uwierzyć swojemu szczęściu, d'Artagnan był zmuszony powtórzyć wszystko, co zawierał list, a ona wtedy, pomimo niebezpieczeństwa, jakie groziło jej przy znanej porywczości milady, pobiegła pędem na Place Royale. Kobieta, nawet najlepszego serca, nie zna litości nad swoją rywalką. Milady otworzyła list z równym pośpiechem, z jakim Ketty jej doręczyła. Po pierwszych przeczytanych wyrazach zzieleniała ze złości, następnie zgniotła w ręku papier i zwróciwszy się do Ketty z błyskawicą w oczach, zawołała: — Co to jest, co znaczy ten list? — To jest odpowiedź na ten, który pani pisała — odrzekła Ketty, trzęsąc się ze strachu. — Niepodobna!… — krzyczała milady. — Niepodobna, aby szlachcic, człowiek dobrze wychowany, napisał do kobiety takie bezeceństwo! Nagle zadrżała i zbladła. — Boże wielki!… — wyrzekła. — Czyżby wiedział?… — I nie dokończyła. Zgrzytnęła zębami, jej twarz z bladej stała się sina; chciała biec do okna, zaczerpnąć powietrza… nie mogła wyciągnąć ręki, zachwiała się i padła na fotel… Ketty sądząc, że zemdlała, przyskoczyła i zaczęła odpinać gorset. Milady zerwała się na nogi: — Czego chcesz ode mnie?… — wymówiła. — Po co mnie dotykasz? — Pani zemdlała, chciałam ją ratować — odrzekła pokojówka przerażona wyrazem twarzy milady. — Ja miałabym zemdleć?!… Ja! Cóż ty o mnie myślisz? Gdy mnie znieważą… O! To ja nie mdleję, ja się mszczę wtedy, rozumiesz? I dała znak Ketty, aby się oddaliła. Rozdział IX. Marzenia o zemście Wieczorem milady rozkazała służbie, aby gdy tylko d'Artagnan przybędzie według zwyczaju, wprowadzono go do niej natychmiast. Czekała jednak daremnie. Nazajutrz Ketty poszła odwiedzić młodzieńca i opowiedziała mu, co zaszło wczorajszego dnia. D'Artagnan słuchał z uśmiechem; udręczenia milady, złość i jej wstyd to była dlań prawdziwa zemsta. Drugiego wieczora milady, niecierpliwsza jeszcze, powtórzyła rozkaz dotyczący Gaskończyka, lecz znów czekała na próżno. Rano Ketty zjawiła się u d'Artagnana, ale nie tak wesoła i lekka jak dawniej, przeciwnie — śmiertelnie blada i smutna. D'Artagnan pytał troskliwie, co jej jest; dziewczyna zamiast odpowiedzi podała mu list. Poznał pismo milady; tylko tym razem adres był wyraźnie do d'Artagnana, a nie do hrabiego de Wardes. Rozpieczętował i czytał: Kochany panie d'Artagnanie, niedobrze jest zaniedbywać przyjaciół, a szczególnie, gdy ma się ich opuścić na tak długi czas. Mój szwagier i ja oczekiwaliśmy pana wczoraj i onegdaj, a pan się nie pokazałeś. Czy dziś wieczór będzie tak samo? życzliwa lady Clarick — Spodziewałem się tego listu — rzekł d'Artagnan — taki musiał być rezultat. Moje papiery idą w górę, gdy spadają wartości hrabiego de Wardes. — Pójdziesz pan? — zapytała Ketty. — Posłuchaj, drogie dziecię — rzekł Gaskończyk, starając się usprawiedliwić przed sobą samym z niedotrzymania obietnicy danej Atosowi. — Pojmujesz, że byłoby niepolitycznie wcale nie przyjąć tak wyraźnego zaproszenia. Gdybym nie poszedł, milady nie mogąc pojąć, dlaczego przestałem u niej bywać, mogłaby tworzyć rozmaite domysły, a w końcu dojść prawdy. Niebezpieczna to rzecz zadzierać z kobietą tak mściwą, gdy przewidzieć niepodobna, co jest w stanie zrobić w zapędzie złości. — O mój Boże — rzekła Ketty. — Pan potrafisz tak rzecz przedstawić, iż masz zawsze rację… Zaczniesz się znów do niej umizgać, a jeżeli teraz spodobasz się i zdobędziesz jej serce pod własnym imieniem, we własnej postaci… O! To będzie jeszcze gorzej. Biedna dziewczyna instynktem odgadywała to, co miało nastąpić. D'Artagnan pocieszał dziewczynę, jak mógł, i zapewniał, że oprze się mężnie wszelkim pokusom. Kazał powiedzieć milady, iż czuje ogromną wdzięczność za jej łaskawość i stawi się na rozkaz, nie odważył się jednak odpisać ze względu na to, że jej wprawne oko mogłoby poznać jego pismo. Punktualnie o dziesiątej d'Artagnan był już na Place Royale. Służba, uprzedzona zapewne, oczekiwała w przedpokoju i zanim zdążył prosić, już jeden z lokajów oznajmił go milady. — Prosić — rzekła pani domu głosem tak dźwięcznym i przenikliwym, że d'Artagnan słyszał go w przedpokoju. — Nikogo więcej nie przyjmuję!… Słyszycie? Nikogo! D'Artagnan obrzucił milady ciekawym wzrokiem. Była blada, a zaczerwienione oczy świadczyły o łzach lub bezsennie spędzonej nocy. D'Artagnan przysunął się ze zwykłą galanterią; wtedy nadludzkim wysiłkiem przybrała wyraz spokoju i uprzejmości, choć zapewne nigdy uśmiech tak przyjemny nie gościł na twarzy równie zmienionej. Na zapytanie d'Artagnana o zdrowie odrzekła: — Słaba jestem, nawet bardzo słaba… — W takim razie mogę być natrętny, pani potrzebuje wypocząć… zatem odchodzę… — Przeciwnie — rzekła milady — zostań, panie d'Artagnanie, twoje miłe towarzystwo pozwoli mi zapomnieć o cierpieniu. „Oho!… — pomyślał d'Artagnan. — Jeszcze nigdy nie była tak przyjemna, miejmy się na baczności!” Milady roztoczyła cały swój powab; rozmawiała dowcipnie, uśmiechała się zalotnie, a jednocześnie gorączka, która ją na chwilę opuściła, powracała z całą potęgą, dodając blasku oczom i rozkosznego karminu usteczkom. D'Artagnan widział znów Circe, która go na powrót ujęła w zaczarowane sidła. Miłość szalona, uśpiona na chwilę, zbudziła się w jego sercu… Milady uśmiechnęła się, a on czuł, że oddałby duszę za ten uśmiech… Milady powoli stawała się coraz serdeczniejsza. Zapytała d'Artagnana, czy ma kochankę. — O! Pani — rzekł młodzieniec z miną najsentymentalniejszą, jaką mógł — jesteś okrutna! Jak możesz pytać mnie o to, mnie… który od ujrzenia ciebie oddycham i wzdycham jedynie dla ciebie i przez ciebie! Milady uśmiechnęła się znacząco. — Więc pan mnie kochasz? — rzekła. — Czyż potrzebuję mówić? Czyż pani tego nie widzi?… — Przyznaję… domyśliłam się pańskiej miłości, lecz wiesz zapewne, że harde serce trudno jest zdobyć. — O!… Przeszkody mnie nie przerażają, boję się jedynie niepodobieństwa. — Nie ma niepodobieństw dla prawdziwej miłości. — Tak pani myśli? — Tak mówię i tak myślę — odparła milady. „O! Do diabła! — pomyślał d'Artagnan. — Śpiewamy na inną nutę… Czyżby ta kapryśnica zakochała się przypadkiem i czyżby miała zamiar obdarzyć mnie znów szafirem, podobnym do tego, jaki wziąłem za hrabiego de Wardes?” D'Artagnan przysunął się z krzesłem do fotelu milady. — Ciekawa jestem — rzekła — w jaki sposób dowiódłbyś miłości, o której tak mówisz? — Gotów jestem na wszystko, na każde żądanie… Czekam rozkazu. — Nie cofniesz się przed niczym? — Nigdy! — zawołał d'Artagnan, wiedząc naprzód, że nie ryzykował wiele. — Zatem pogadajmy trochę — rzekła milady, przysuwając się jeszcze bliżej do młodego chłopca. — Słucham z uwagą — rzekł tenże. Milady milczała chwilkę zakłopotana, jak gdyby zabrakło jej odwagi. Nareszcie, udając nagłe postanowienie, rzekła: — Mam wroga… — Ty, pani?… — wykrzyknął d'Artagnan, udając zdziwienie. — Na Boga!… Czyż to możliwe? Taka piękna i taka dobra! — Wroga śmiertelnego… — Naprawdę?… — Nieprzyjaciela, który znieważył mnie okrutnie… między nami jest teraz walka na śmierć… Czy mogę liczyć, że pan mi dopomoże? D'Artagnan zrozumiał, do czego milady zmierza. — Możesz na mnie liczyć, pani — rzekł z przesadą. — Moje ramię i życie należą do ciebie, równie jak moja miłość. — A więc — zaczęła milady — ponieważ jesteś szlachetny i zakochany… Przerwała. — Cóż dalej?… — zapytał d'Artagnan. — Co dalej? — ciągnęła milady po chwili milczenia.— Przestań od dziś mówić o niepodobieństwach. — O! Pani, to szczęście nad siły moje — zawołał d'Artagnan, rzucając się na kolana i okrywając pocałunkami białe rączki, których mu nie broniono. „Pomścij mnie, zabij niegodnego de Wardes — myślała milady, zaciskając zęby — a potrafię się pozbyć i ciebie, głupcze jakiś, bierne narzędzie w moich rękach!” „Rzuć się dobrowolnie w objęcia moje, ty, coś się tak bezwstydnie ze mnie naigrawała, obłudnico, niebezpieczna kobieto — myślał ze swej strony d'Artagnan — a potem ja cię też wyśmieję, razem z tym, którego chcesz, abym zabił…”. D'Artagnan podniósł głowę wyzywająco. — Gotów jestem! — powiedział. — Zrozumiałeś mnie zatem, kochany panie d'Artagnanie? — Odgadywać będę chęci twoje ze spojrzenia… — Gotów więc jesteś użyć dla mnie siły ramienia swego, tak już wsławionego powszechnie? — Nawet w tej chwili. — Lecz jakże zapłacę za podobną usługę? Znam dobrze zakochanych młodzieńców, nie lubią oni poświęcać się za darmo. — Pragnę tylko jednej nagrody, wiesz o tym dobrze, jedynej, godnej mnie i ciebie! Objął ją ramieniem i przyciągnął delikatnie ku sobie. Prawie się nie opierała. — Interesowny młodzieńcze!… — rzekła z uśmiechem. — O!… — wykrzyknął d'Artagnan uniesiony namiętnością, którą ta kobieta umiała rozniecać w sercach. — Takie szczęście wydaje mi się niemożliwe i boję się, aby nie znikło jak sen, pragnę je jak najprędzej zamienić w rzeczywistość! — Trzeba najpierw zasłużyć na to mniemane szczęście. — Co mam czynić? Rozkazuj, pani!… — Czy na pewno? — rzekła milady z resztką wątpliwości. — Wymień mi zbrodniarza, który wycisnął łzy z twoich pięknych oczu. — Kto ci mówi, że płakałam? — Zdawało mi się… — Kobiety z moim usposobieniem nigdy nie płaczą. — Tym lepiej!… A teraz powiedz mi, jak on się nazywa? — Pomyśl jednak, że imię jego to moja tajemnica. — Trzeba przecież, abym ją poznał. — Tak, masz rację; widzisz, jak ci ufam! — Uszczęśliwiasz mnie, pani. Jakże on się nazywa? — Znasz go dobrze. — Czy być może? — Tak. — Czy to jeden z moich przyjaciół? — podjął d'Artagnan wahająco, aby tym lepiej uwierzono w jego nieświadomość. — A gdyby był przyjacielem, czy cofnąłbyś się wtedy? — zawołała milady i błysk złowrogi zaświecił w jej oczach. — Nie, nigdy, choćby to był mój rodzony brat! — wykrzyknął d'Artagnan, udając wielki zapał. Nasz Gaskończyk puszczał się odważnie, wiedział bowiem, do czego dąży. — Podoba mi się twoje bezwarunkowe poświęcenie — rzekła milady. — Niestety! Czy za to tylko mnie lubisz? — zapytał d'Artagnan. — Kocham cię także jedynie dla ciebie samego — rzekła, biorąc go za rękę. D'Artagnana przeszedł dreszcz. Paląca gorączka milady przez dotknięcie ręki udzieliła się także młodzieńcowi. — Więc ty mnie kochasz?… — wykrzyknął. — O!… Gdyby to było prawdą, można by od niej rozum stracić! Wziął ją w objęcia; nie broniła mu pocałunków, tylko im nie odpowiadała. Jej usta były zimne — zdawało się d'Artagnanowi, że całuje posąg… Był jednak upojony, zelektryzowany miłością. Prawie uwierzył we wzajemność milady; prawie uwierzył w zbrodnię hrabiego. Gdyby de Wardes znalazł się pod ręką, byłby go zabił bez wątpienia. — Nazywa się… — zaczęła. — De Wardes, wiem o tym — zawołał d'Artagnan. — Kto ci powiedział?… — zapytała milady, chwytając go za ręce, i patrzyła mu w oczy, starając się czytać w głębi duszy młodzieńca. D'Artagnan zrozumiał, że wygadał się niepotrzebnie. — Powiedz, powiedz natychmiast!… — powtarzała milady. — Skąd o tym wiesz? — Skąd się dowiedziałem? — Tak, tak, powiedz. — Stąd wiem, że de Wardes wczoraj, będąc w towarzystwie, gdzie i ja się znajdowałem, pokazywał pierścień, który, jak mówił, otrzymał od ciebie. — A! Nędznik!… — zawołała milady. Nazwa ta dosadna odbiła się, jak można się domyślać, w głębi serca d'Artagnana. — Co o nim myślisz?… — dodała milady. — Zemszczę się strasznie na tym nędzniku — mówił d'Artagnan z miną Jafeta. — Dziękuję ci, zacny przyjacielu!… A kiedyż mnie pomścisz? — Jutro, dziś, zaraz; kiedy tylko rozkażesz… Milady chciała zawołać: natychmiast; rozmyśliła się jednak, gdyż pośpiech taki mógłby być nieprzyjemny dla d'Artagnana. Oprócz powyższych względów, pragnęła udzielić mnóstwa przestróg, mnóstwa zastrzeżeń obrońcy swojemu, aby mógł uniknąć wyjaśnień wobec świadków hrabiego de Wardes. D'Artagnan uprzedził ją. — Jutro zostaniesz pomszczona, albo ja żyć nie będę. — Nie!… — rzekła. — Pomścisz mnie, lecz sam nie umrzesz. Hrabia jest tchórzem. — Może z kobietami, lecz nie z mężczyznami; wiem trochę o tym… — Zdaje mi się, że w walce z nim nie mogłeś się uskarżać na brak powodzenia. — Powodzenie jest jak kochanka: wczoraj cię kochała, a dziś nie chce znać. — To znaczy, że się wahasz? — Nie waham się, niech mnie Bóg broni, lecz czy słuszne jest z twej strony wysyłać mnie na śmierć możliwą, nie dając nic prócz odrobiny nadziei? Milady odpowiedziała spojrzeniem, które wyrażało: „Jeżeli o to chodzi, mów śmiało, nie wstydź się”. Po czym dodała parę wyrazów objaśniających: — Bardzo słusznie — wyrzekła czule. — O!… Jesteś aniołem — rzekł młodzieniec. — Zatem wszystko już ułożone?… — podchwyciła. — Oprócz tego, o co cię błagam, najdroższa! — Mówię ci, że możesz zaufać mojemu uczuciu. — Nie mam czasu czekać. — Cicho. Mój szwagier nadchodzi, nie chcę, aby cię zobaczył! Zadzwoniła; weszła Ketty. — Wyjdź tędy — rzekła, otwierając drzwiczki ukryte w ścianie — i powróć o jedenastej… dokończymy wtedy naszą rozmowę. Ketty wprowadzi cię do mnie… Biedne dziewczę o mało nie padło z przerażenia, słysząc te słowa. — Co to znaczy?… Cóż panna stoisz nieruchoma jak statua? Prędzej, wyprowadź pana; a dziś o jedenastej, rozumiesz!… „Widać jej schadzki zawsze odbywają się o jedenastej — pomyślał d'Artagnan — taki już jej obyczaj”. Milady wyciągnęła rękę, którą ucałował gorąco. — Oho!… — rzekł, odchodząc i nie odpowiadając wcale na wyrzuty Ketty. — Oho! Nie trzeba być głupim, ta kobieta jest skończoną zbrodniarką. Baczność! Rozdział X. Tajemnica milady Zamiast udać się za Ketty, która błagała go, ażeby do niej wstąpił, d'Artagnan wyszedł z pałacu, a uczynił to z dwóch powodów — po pierwsze unikał w ten sposób wymówek, oskarżeń i żalów biednej dziewczyny; po drugie pragnął pozostać sam, pragnął wejść w siebie, zajrzeć w głąb własnego serca i zastanowić się nad tą kobietą, która stanęła mu na drodze życia. Wszelako najjaśniejsze w tej sprawie było, że d'Artagnan kocha szalenie, a ona nie kocha go wcale. Przez chwilę zdawało mu się, iż najlepiej uczyni, gdy wróci do domu i napisze do milady długi list, w którym wyzna, że on i de Wardes to dotąd jedna i ta sama osoba i że z tego powodu nie może się podjąć zabicia hrabiego, ażeby nie dopuścić się samobójstwa. Lecz i w nim także siedział demon dzikiej zemsty. Koniecznie pragnął posiadać tę kobietę pod swoim własnym imieniem, a że ten sposób zemsty wydawał mu się nad wyraz słodki, nie chciał się go wyrzec. Chodził dokoła Place Royale, spoglądając co chwila w okna apartamentów milady, w których przez żaluzje błyszczało światło; widocznie piękna pani nie śpieszyła się tak do sypialni, jak za pierwszym razem… Na koniec cały pałac pogrążył się w ciemnościach. Razem ze światłem znikła ostatnia wątpliwość z serca d'Artagnana, przypomniał sobie szczegóły ostatniej nocy i z sercem wezbranym, z głową rozpaloną powrócił do pałacu i wbiegł do pokoiku Ketty. Dziewczyna blada jak trup, drżąc całym ciałem, pragnęła zatrzymać kochanka, lecz milady stała na czatach i posłyszawszy hałas, otworzyła drzwi. Odbyło się to z bezwstydem i niepojętą czelnością. D'Artagnan nie wierzył swoim uszom i oczom. — Wchodź prędzej — rzekła. Zdawało mu się, że ta cała intryga jest złudzeniem sennej wyobraźni, nie zaś dotykalną rzeczywistością. Pomimo to rzucił się ku milady, ulegając pociągowi niewytłumaczonemu, jak żelazo pod działaniem magnesu. Drzwi się za nimi zamknęły. Teraz Ketty rzuciła się na tę zaporę. Zazdrość, gniew szalony, duma obrażona, wszystkie namiętności w sercu kobiety kochającej bez nadziei popychały ją do odkrycia prawdy… Pomyślała jednak, że zgubi się sama, wyjawiwszy, iż pomagała w mistyfikacji i że zdradzała panią… A nade wszystko d'Artagnan będzie dla niej stracony bezpowrotnie. Ten ostatni wzgląd skłonił ją do milczenia, do tego jeszcze poświęcenia ostatniego. D'Artagnan zaś znalazł się u szczytu pragnień — nie był to już rywal nienawistny, kochany i przyjmowany w jego osobie, lecz on sam odbierający dowody miłości. Głos wewnętrzny odzywał się wprawdzie w głębi serca, że jest on jedynie narzędziem zemsty, narzędziem, które głaskano z potrzeby, zanim zada śmierć wrogowi; lecz duma, miłość własna, jakieś szaleństwo kazały milczeć instynktom ostrzegawczym. Na domiar Gaskończyk nasz, zarozumiały i ufny w sobie, porównywał się z hrabią de Wardes i zapytywał w duchu, dlaczegóż i on nie mógłby być kochany pod własnym nazwiskiem? Oddał się też cały wrażeniom chwili obecnej. Milady przestała być dla niego kobietą o uczuciach zgubnych, niegodziwych, które przed chwilą przerażały go okrutnie; widział w niej jedynie kochankę czułą, namiętną, oddającą się bez wyrachowania uczuciu, jakie zdawała się podzielać. Upłynęły tak dwie godziny. Powoli uspokoili się, a milady, która nie miała powodu do uniesień, jak d'Artagnan, pierwsza wróciła do rzeczywistości i zapytała młodzieńca, czy poczynił już przygotowania do jutrzejszego pojedynku, czy postarał się wynaleźć przyczynę, która by koniecznie sprowadziła spotkanie pomiędzy nim i hrabią de Wardes. Lecz d'Artagnan myślał zupełnie o czym innym. Zapomniał się jak głupiec jakiś i odpowiedział naiwnie, że za późno już było, gdy wyszedł wieczorem od milady, do wyzwania na szpady. Obojętność, jaką okazał dla głównego celu milady, przeraziła ją niezmiernie. Nie ustawała więc w podżeganiach i zapytaniach. Wtedy d'Artagnan, który nie brał nigdy na serio tego niemożliwego pojedynku, postarał się zwrócić rozmowę na inny przedmiot, lecz mu się to nie powiodło. Milady z żelazną wytrwałością wracała ciągle do swego założenia. D'Artagnan sądził, że będzie bardzo sprytny i przebiegły, gdy doradzi milady odstąpić od zamiaru zemsty i przebaczyć zupełnie hrabiemu de Wardes. Na samą wzmiankę o tym młoda kobieta zaczęła się trząść i odsunęła się od niego. — Czyżbyś się bał, kochany d'Artagnanie?… — rzekła głosem cierpkim i drwiącym, który dziwnie zabrzmiał w ciemności. — Nie myślisz tego, co mówisz, duszo moja droga!… — odrzekł d'Artagnan. — A gdyby przypadkiem hrabia de Wardes nie był tak winny, jak sądzisz? — W każdym razie — rzekła milady poważnie — znieważył mnie i przez to samo zasłużył na śmierć. — Więc umrze, kiedyś go na śmierć skazała!… — mówił d'Artagnan serio, tak że milady znów uwierzyła w prawdziwe poświęcenie. Zaraz też przysunęła się do niego. Nie możemy zaręczyć, jak długa ta noc wydała się milady, lecz d'Artagnan myślał, że najwyżej parę chwil był u niej, gdy dzień zaświtał przez szpary okiennic i powoli rozjaśnił bladym światłem całą alkowę. Wtedy milady widząc, że d'Artagnan zamierza odejść, przypomniała mu obietnicę pomszczenia jej i zabicia hrabiego de Wardes. — Gotów jestem to uczynić — rzekł d'Artagnan — lecz chciałbym być jeszcze pewny jednej rzeczy. — Czego?… — zapytała milady. — Czy mnie kochasz, najdroższa?… — Zdaje się, że dałam ci dowody… — O tak, należę też do ciebie duszą i ciałem!… — Dziękuję, mój drogi i zacny kochanku!… Lecz tak jak ja dowiodłam ci mojej miłości, tak i ty mi dowiedziesz swojej, nieprawdaż? — Z pewnością. Ale ponieważ kochasz mnie, jak sama powiadasz, czy nie boisz się o mnie choć trochę? — Czegóż bym się miała bać? — Wszak mogę zostać niebezpiecznie raniony, nawet zabity… — Niepodobna — rzekła milady — tyś taki waleczny, władasz szpadą tak znakomicie. — Czyż nie wolałabyś — ciągnął d'Artagnan — użyć innego sposobu zemsty, który by uczynił spotkanie niepotrzebnym? Milady patrzyła na kochanka w milczeniu. Blade światło poranku nadawało jej oczom wyraz dziki i straszny. — Widzę, że obecnie straciłeś już ochotę do walki — rzekła. — Nie waham się wcale, lecz żałuję szczerze hrabiego de Wardes, odkąd wiem, że przestałaś go kochać… Zdaje mi się, iż utrata twojej miłości jest karą dość okrutną i nie potrzeba obmyślać mu innej… — Kto ci powiedział, że go kochałam? — zapytała milady. — Bez wielkiej zarozumiałości mogę wierzyć, że kochasz obecnie innego — powiedział młodzieniec tonem pieszczotliwym — a powtarzam ci, hrabia mnie bardzo interesuje. — On ciebie obchodzi? — Tak, mnie… — A toż dlaczego znów? — Bo ja jeden tylko wiem… — Co wiesz? — Że on, biedny, nie zawinił tak bardzo, jak go posądzasz i jak się może wydawać. — Doprawdy! — zawołała milady niespokojnie. — Wytłumacz się, bo nie rozumiem wcale, co chcesz powiedzieć. I patrzyła na d'Artagnana, który trzymał ją w objęciu, a w jej jasnych oczach migały błyskawice. — Jestem człowiekiem uczciwym — zaczął d'Artagnan zdecydowany raz już skończyć — i odtąd miłość twoja do mnie należy, i pewny jestem jej zupełnie… Bo do mnie ona należy, wszak prawda? — Cała, caluteńka!… Ale mów dalej… — Otóż szczęście mnie zupełnie przekształciło, ciąży mi pewne wyznanie. — Wyznanie?… — Gdybym wątpił o twojej miłości, nigdy bym się nie ośmielił; lecz ty mnie kochasz, moja najpiękniejsza? Kochasz? Powtórz mi raz jeszcze. — Ależ kocham, kocham! — Gdybym przez zbytek uczucia zawinił względem ciebie, czybyś mi przebaczyła? — Może! D'Artagnan próbował z najsłodszym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć; zbliżył usta do ust milady, lecz go odepchnęła. — Chcę usłyszeć wyznanie — rzekła, blednąc — muszę wiedzieć o wszystkim. — Oznaczyłaś schadzkę hrabiemu de Wardes zaszłego czwartku w tym samym pokoju, nieprawdaż? — Ja?… Wcale nie — rzekła milady głosem obojętnym i nie zmieniwszy się na twarzy, tak że gdyby d'Artagnan nie miał dowodów dotykalnych, byłby się zachwiał w swoim przekonaniu. — Nie kłam, śliczny aniołku — rzekł ze śmiechem. — Na nic się to nie przyda. — Dlaczego? Powiedzże na koniec, umieram z ciekawości!… — O! Uspokój się, najdroższa, nie zawiniłaś względem mnie wcale, już ci przebaczyłem! — Cóż dalej?! — De Wardes nie może się niczym pochwalić… — Dlaczego? Opowiadałeś przecie o pierścionku… — Ten pierścień, duszo moja, ja go posiadam. Hrabia de Wardes czwartkowy i d'Artagnan dzisiejszy są jedną i tą samą osobą. Niebaczny spodziewał się, iż po tym wyznaniu nastąpi zdziwienie, pomieszanie i zawstydzenie niejakie; następnie mały wybuch gniewu zakończony łzami. Pomylił się bardzo i prędko się o tym przekonał. Milady wyprostowała się blada i straszna i odepchnęła d'Artagnana gwałtownym uderzeniem w piersi. Rozwidniło się już zupełnie. D'Artagnan starał się powstrzymać ją i uchwycił ręką peniuar z cienkiego indyjskiego muślinu, błagając o przebaczenie, lecz ona wyrywała się gwałtownie, chcąc od niego uciec. Cienki muślin rozdarł się i obnażył ramiona milady… Na jednym z tych ramion, okrągłych i białych jak kość słoniowa, d'Artagnan, wzruszony niewymownie, spostrzegł i poznał kwiat lilii, oznakę niczym niezmazaną, wyciśniętą hańbiącą ręką kata. — Wielki Boże! — wykrzyknął d'Artagnan, puszczając peniuar i prawie martwiejąc z przerażenia. Dosyć tego było dla milady, czuła się zdradzona tym jednym wykrzyknieniem d'Artagnana. Zapewne zobaczył!… Ten człowiek zna obecnie jej tajemnicę!… Tajemnicę straszliwą, o której nikt w świecie nie wie… oprócz *niego*. Odwróciła się, już nie jak kobieta wściekle zła, lecz jak zraniona pantera. — A! Nędzniku!… — rzekła. — Zdradziłeś mnie nikczemnie, a teraz znasz moją tajemnicę! Więc umrzesz! Pobiegła do szkatułki ozdobnej, stojącej na toalecie, otworzyła ją drżącą ręką, wyjęła sztylet w złotej oprawie z ostrzem cienko zakończonym i jednym skokiem rzuciła się na d'Artagnana. Pomimo znanej odwagi młodzieniec przeląkł się; przeląkł się twarzy zmienionej, oczu rozszerzonych okropnie, bladości śmiertelnej i ust do krwi przygryzionych. Cofnął się do ściany, jak gdyby ujrzał żmiję pełzającą ku sobie… i ręką, zimnym potem oblaną, ujął za szpadę i z pochwy ją wyciągnął. Milady, na nic nie zważając, darła się do niego i starała się dostać mu do gardła ostrzem, a szpadę wytrącić z ręki. D'Artagnan nie dopuścił do tego i końcem szpady mierzył raz w oczy, to w piersi kobiety, a zasłaniając się w ten sposób, cofał się ku drzwiom pokoiku Ketty. Milady przez ten czas rzucała się na niego jak wściekła, rycząc ze złości straszliwie. Wyglądało to na pojedynek, toteż d'Artagnan odzyskiwał powoli zimną krew. — Dobrze, piękna pani, doskonale! — mówił. — Lecz, na Boga, uspokój się, albo narysuję ci szpadą drugi kwiat lilii na twojej pięknej buzi… — Podły! Nikczemny! — syczała milady. D'Artagnan, szukając ciągle drzwi, trzymał się odpornie. Słysząc wrzawę i hałas, jaki czynili — on, przewracając meble, ona, aby się dostać do niego, on zasłaniając się przed nią tymiż meblami — Ketty otworzyła drzwi. D'Artagnan jednym skokiem wypadł z sypialni milady do pokoiku służącej i szybki jak błyskawica zamknął drzwi za sobą, oparł się o nie całym ciężarem, a tymczasem Ketty zasuwała rygle i zapory. Wtedy milady próbowała wyważyć drzwi zamykające jej drogę, lecz okazało się to nad siły kobiety. Gdy się przekonała nareszcie, że nic nie poradzi, biła ostrzem sztyletu w drzewo, aż jego koniec przechodził na drugą stronę. Uderzeniom towarzyszyły straszne przekleństwa. — Prędzej, Ketty, prędzej — rzekł d'Artagnan półgłosem, gdy już obwarowali drzwi. — Wyprowadź mnie z pałacu, bo jeżeli zostawimy jej czas na opamiętanie, każe mnie zamordować lokajom. — Nie możesz przecie wyjść — rzekła Ketty — jesteś prawie bez ubrania… — To prawda — odpowiedział, spostrzegłszy dopiero wtedy, w jakim się znajdował kostiumie — to prawda; ubierz mnie, jak będziesz mogła, lecz śpieszmy się. Czy pojmujesz, że tu idzie o życie?! Ketty pojmowała aż nadto dobrze. Odziała go też prędko w jakąś suknię kraciastą, wsadziła mu na głowę duży kapelusz z woalem i dała płaszcz szeroki, pantofle włożył na gołe nogi. W takim stroju dobra dziewczyna pociągnęła go na schody. Czas już był najwyższy, bowiem milady dzwoniła na gwałt i rozbudziła całą służbę. Odźwierny właśnie otworzył bramę i przepuścił d'Artagnana w chwili, gdy milady na wpół naga, krzyczała z okna: — Nie otwierać bramy! Rozdział XI. Umundurowanie Atosa Młodzieniec uciekał, a ona jeszcze mu wygrażała z otwartego okna. W chwili gdy straciła go z oczu, padła zemdlona na podłogę. D'Artagnan był tak dalece wzburzony, że nie troszcząc się i nie myśląc, jak Ketty da sobie radę, przebył pół Paryża, biegnąc ciągle, i zatrzymał się dopiero u drzwi mieszkania Atosa. Przebiegł podwórze, przeskoczył jednym tchem dwa piętra i pukał do drzwi Atosa, co sił starczyło. Zbudzony Grimaud przyszedł otworzyć, ledwie rozszerzając zaspane oczy. D'Artagnan wpadł do przedpokoju tak raptownie, że o mało go nie przewrócił. — Hola!… — zawołał. — Czego chcesz, głupia dziewczyno? D'Artagnan odrzucił zasłonę i oswobodził ręce spod płaszcza; na widok wąsów i gołej szpady rozespany służący spostrzegł, że ma do czynienia z mężczyzną i pewny był, że to musi być złodziej albo morderca. — Na pomoc!… Na pomoc!… Ratujcie! — zaczął wrzeszczeć. — Cicho bądź, potępieńcze! — rzekł młodzieniec. — Czyż mnie nie poznajesz?… Gdzie jest twój pan? — Pan d'Artagnan!… Czy podobna? — Grimaudzie — odezwał się Atos, wychodząc z pokoju — zdaje mi się, mój chłopcze, że ośmielasz się rozmawiać. — A! Panie… — Cicho! Grimaud nie odważył się już ust otworzyć, wskazał tylko ręką d'Artagnana. Atos poznał towarzysza i pomimo swej powagi wybuchnął śmiechem szalonym, co usprawiedliwiało dziwaczne przebranie, na które patrzył: kapelusz przekrzywiony, spodnie opadające na pięty, rękawy zakasane i wąsy najeżone ze wzruszenia. — Nie śmiej się, przyjacielu — zawołał d'Artagnan — na Boga żywego, nie śmiej się, bo klnę się na moją duszę i powtarzam: nie ma się z czego śmiać… Mówił to uroczyście i ze zgrozą tak rzetelną, że Atos ujął go zaraz za ręce, wołając: — Możeś ranny, przyjacielu drogi?… Jakiś ty blady! — Nie, nie, lecz zdarzył mi się wypadek okrutny. Czy sam jesteś, Atosie? I d'Artagnan wpadł do pokoju Atosa. — No, opowiadaj! — rzekł tenże, zamykając drzwi na klucz dla bezpieczeństwa. — Król może nie żyje? Albo zabiłeś kardynała? Widzę, że jesteś strasznie pomieszany. Mów, dusza mi zamiera z niepokoju. — Atosie — rzekł d'Artagnan, zdejmując kobiece ubranie i zostawszy w jednej koszuli — Atosie, przygotuj się do usłyszenia historii nieprawdopodobnej, niesłychanej… — Włóż najpierw ten szlafrok — rzekł poczciwy muszkieter przyjacielowi. — Słucham cię teraz. — Otóż — odpowiedział d'Artagnan, nachylając się do ucha Atosa i zniżając głos — milady ma wypiętnowany *kwiat lilii* na ramieniu. — O!… — jęknął Atos jak rażony kulą w serce. — Powiedz mi — ciągnął d'Artagnan — czyś pewny, że *tamta* nie żyje? — *Tamta?* — powiedział Atos głuchym głosem, że zaledwie go d'Artagnan usłyszał. — Tak, ta, o której opowiadałeś mi niedawno w Amiens. Atos westchnął głęboko i ukrył twarz w dłonie. — Ta, o której mówię — kończył d'Artagnan — ma także dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu lat. — Blondynka? — Tak. — Oczy jasnoniebieskie, dziwnie przejrzyste, rzęsy i brwi czarne? — Tak. — Wysoka, dobrze zbudowana. Brak jej zęba bocznego z lewej strony? — Tak. — Kwiat lilii mały, czerwony, trochę zatarty jakby od przykładania maści? — Tak. — Mówisz jednak, że jest Angielką?… — Nazywają ją milady, lecz może przecie być Francuzką. A lord Winter nie jest jej bratem rodzonym, tylko szwagrem. — D'Artagnanie, muszę ją koniecznie zobaczyć! — Strzeż się, Atosie, strzeż się… Chciałeś ją zabić kiedyś, pamiętaj, że zdolna ci zapłacić podobną monetą, tylko że ona nie chybi… — Nie będzie śmiała, nie odezwie się, bo by się zdradziła. — Jest zdolna do wszystkiego!… Czy widziałeś ją kiedyś w gniewie? — Nie — odrzekł Atos. — To dzikie zwierzę, tygrysica, pantera! Atosie, mój drogi! Boję się, czy nie ściągnąłem na nas obydwóch nieszczęścia, czy nie rozdrażniłem, nie pobudziłem do zemsty tej okrutnej kobiety! Opowiedział następnie wszystko: bezrozumną złość milady i jej pogróżki śmierci. — Masz rację i, na mą duszę, widzę, że gra niewarta świeczki — rzekł Atos. — Szczęśliwie się zdarza, że pojutrze opuszczamy Paryż, idziemy, według wszelkiego prawdopodobieństwa, na La Rochelle, a gdy wyruszymy w drogę… — Pójdzie ona na koniec świata za tobą, Atosie, jeżeli cię tylko pozna. Pozwól, przyjacielu, niech ja jeden będę ofiarą zemsty tej strasznej kobiety. — O!… Mój drogi!… Co mnie obchodzi, że będzie godziła na moje życie — rzekł Atos. — Czy sądzisz, że mi tak bardzo chodzi o to marne istnienie? — Przeczuwam straszną tajemnicę w tym wszystkim… Atosie! Ta kobieta jest szpiegiem kardynała, to pewne! — Życzę ci zatem, ażebyś się pilnował bacznie. Kardynał może być zachwycony odwagą twoją i sprytem z powodu sprawy londyńskiej; niemniej przeto nienawidzi cię za to, że ci się powiodło. Jawnie o nic cię nie może oskarżyć, a jednak chce wywrzeć zemstę, więc powtarzam ci raz jeszcze, miej się na baczności! Nie wychodź sam nigdy; jedząc, strzeż się trucizny; nie dowierzaj nikomu i niczemu, strzeż się własnego cienia. — Całe szczęście — rzekł d'Artagnan — że trzeba tylko do pojutrzejszego wieczoru chodzić po Paryżu, bo gdy wyruszymy do armii, spodziewam się, że tam tylko z nieprzyjacielem ojczyzny będzie robota. — Tymczasem — rzekł Atos — nigdzie cię samego nie puszczę. Wracaj na ulicę des Fossoyeurs, będę ci towarzyszył. — To wprawdzie bardzo blisko, lecz jakżeż ja pójdę tak, jak jestem ubrany? — Masz słuszność — rzekł Atos i zadzwonił. Wszedł Grimaud. Atos pokazał mu na migi, aby poszedł do d'Artagnana i przyniósł ubranie. — Ależ to wcale nie przyśpiesza naszego umundurowania, kochany przyjacielu — rzekł Atos — albowiem, jeśli się nie mylę, zostawiłeś swoje ubranie u milady, która nie będzie na tyle uprzejma, aby ci je zwrócić. Całe szczęście, że posiadasz szafir w pierścionku. — Szafir do ciebie należy, kochany Atosie. Czyż nie mówiłeś, że to twój klejnot rodzinny? — Tak, mój ojciec kupił go za dwa tysiące talarów, jak mi to sam opowiadał niegdyś. Dostałem go od matki, a ja, głupi szaleniec, zamiast zachować pierścień jak relikwię świętą, podarowałem tej nędznicy. — Zatem, mój drogi, odbierz ten pierścień jako drogą pamiątkę. — Ja miałbym wziąć ten pierścionek, który był w ręku podłej istoty!… Nigdy, d'Artagnanie. Słuchaj: ten pierścień jest skalany. — Więc go sprzedaj. — Sprzedać klejnot! Pochodzący od matki! Przyznaję, że uważałbym to za świętokradztwo. — No to go zastaw. Pożyczą ci na niego tysiąc talarów co najmniej. Z taką sumą dasz sobie radę w obecnej potrzebie. A później, kiedy pierwsze pieniądze przyjdą, wykupisz z zastawu i wróci on do ciebie czysty, obmyty z plam przeszłych, ponieważ przejdzie przez ręce lichwiarzy. — Jesteś nieocenionym towarzyszem, mój drogi — rzekł Atos. — Wesołością nieprzebraną podnosisz z upadku umysł pogrążony w rozpaczy. Dobrze, zastawmy ten pierścień, lecz pod jednym warunkiem. — Pod jakim? — Pięćset talarów będzie dla ciebie, pięćset dla mnie. — Cóż ty sobie myślisz, Atosie, ja nie potrzebuję nawet czwartej części tej sumy, a sprzedawszy siodło, będę już ją posiadał. A przy tym, zdaje się, nie pamiętasz, że i ja mam pierścionek kosztowny. — Który daleko więcej cenisz niż ja swój; przynajmniej tak mi się zdawało. — Tak, masz słuszność, ponieważ w okolicznościach nieprzewidzianych może on nas wybawić nie tylko z wszelkiego kłopotu, ale jeszcze i z wielkiego niebezpieczeństwa; to nie jest diament jedynie drogocenny, to zaczarowany talizman. — Nic nie rozumiem, lecz wierzę temu, co mówisz. Wracając do pierścionka mojego, a raczej do twojego, weźmiesz połowę sumy, którą nam dadzą, albo rzucę go na dno Sekwany i bardzo wątpię, czy, jak Polikratesowi, zwróci go nam jakaś grzeczna i usłużna rybka. — Kiedy tak, to przyjmuję — rzekł d'Artagnan. Grimaud powrócił w towarzystwie Plancheta, który niespokojny o swojego pana i ciekawy ujrzeć, co mu się przytrafiło, skorzystał ze sposobności i sam osobiście przyniósł ubranie. D'Artagnan odział się pośpiesznie, Atos uczynił tak samo. Gdy już obydwaj mieli wychodzić, zwrócił się do Grimauda z takim ruchem, jak człowiek biorący kogoś na cel. Grimaud w tej chwili zdjął muszkiet ze ściany i podążył za panem. Przybyli bez żadnego wypadku na ulicę des Fossoyeurs. Bonacieux stał u progu i patrzył drwiąco na d'Artagnana. — Ehe! Mój kochany lokatorze! — odezwał się. — Śpieszże się, masz teraz śliczną młodą dziewczynę, która czeka na ciebie, a kobiety, jak ci wiadomo, nie lubią, gdy im każą czekać. — A! To Ketty! — zawołał d'Artagnan i pobiegł co prędzej do siebie. Rzeczywiście, na schodkach prowadzących do pokoju siedziało biedne dziewczę przytulone do drzwi, drżąc ze strachu. Skoro tylko go zobaczyła, zawołała: — Obiecałeś mi opiekę, przyrzekłeś mnie obronić od jej gniewu; pamiętaj, że ty mnie zgubiłeś! — Przyrzekłem i dotrzymam — odpowiedział d'Artagnan — bądź spokojna, moja Ketty. Ale opowiedz no mi, co się tam działo po moim odejściu? — Czyż to podobna opowiedzieć? — zaczęła Ketty. — Na jej krzyki cała służba nadbiegła, pani pieniła się ze złości. Jakie są na świecie przekleństwa i wymysły, wszystkie spadły na twoją głowę. Wtedy to przyszło mi na myśl, że przypomni sobie, jak przez mój pokój dostałeś się do jej sypialni i domyśli się, że jestem twoją wspólniczką. Zabrałam więc trochę pieniędzy, jakie miałam, zabrałam co lepsze ubranie i uciekłam co prędzej. — Biedne dziecię! Cóż ja ci poradzę? Ja sam wychodzę na wojnę pojutrze! — Rób ze mną, co chcesz, wypraw mnie z Paryża, choćby nawet z Francji. — Nie mogę cię przecie wziąć ze sobą, idąc oblegać La Rochelle — rzekł d'Artagnan. — Wiem o tym, lecz możesz umieścić mnie gdziekolwiek na prowincji, u jakiejś znajomej damy, w swoich stronach rodzinnych, na przykład… — O, moja droga! Tam, gdzie ja się urodziłem, nie trzymają pokojowych, damy same się ubierają. Ale, poczekaj no, zdaje mi się, że poradzimy jakkolwiek. Planchet, ruszaj do pana Aramisa, proś go, niech przyjdzie co prędzej. Powiedz, że mamy coś nader ważnego. — Aha, rozumiem — rzekł Atos. — Dlaczego jednak nie poślesz po Portosa? Może by jego margrabina… — Margrabina, protektorka Portosa, każe się ubierać dependentom swego męża — odparł Atosowi ze śmiechem. — A przy tym Ketty nie chciałaby zamieszkać przy ulicy aux Ours, nieprawdaż, Ketty? — Wszystko mi jedno, pójdę, dokąd tylko panowie chcecie — odparła Ketty — gdzie bym się mogła dobrze ukryć i nikt by nie wiedział, gdzie jestem. — Teraz, Ketty, kiedy się rozłączymy i, ma się rozumieć, nie jesteś już o mnie zazdrosna… — O, panie d'Artagnanie, z bliska czy z daleka, będę cię zawsze kochała… — Do wszystkich diabłów z taką stałością! — mruknął Atos. — O! Ja także, droga Ketty — odezwał się d'Artagnan — nie przestanę cię nigdy kochać, bądź pewna. Lecz odpowiedz mi szczerze na jedno pytanie: czy nie mówiono u was o młodej kobiecie, którą pewnej nocy porwano i która zniknęła bez wieści? — Poczekaj pan… Lecz, na Boga, panie rycerzu, czyżbyś jeszcze i tę kobietę kochał? — Nie, nie, jeden z moich przyjaciół za nią przepada. Atos, którego tu widzisz. — Ja?… — krzyknął Atos takim głosem, jak gdyby na jaszczurkę nadepnął. — Ty, ty, nie zapieraj się — ciągnął d'Artagnan, ściskając go za rękę. — Wiesz dobrze, jak my wszyscy interesujemy się nieszczęśliwą panią Bonacieux. A Ketty nas nie zdradzi, prawda, moja droga?… Trzeba ci wiedzieć, dziecko kochane, że to żona tego obrzydliwego koczkodana, którego spotkałaś przed domem, idąc do mnie. — O mój Boże — zawołała Ketty — przypomniałeś mi pan mój przestrach, czy on mnie aby nie poznał! — Więc już widziałaś tego człowieka? — Przychodził dwa razy do milady. — To tak? I kiedyż był? — Mniej więcej dwa tygodnie temu. — Spodziewałem się tego. — Wczoraj także przychodził. — Wczoraj wieczorem? — Tak, na chwilę przed przyjściem pana. — Mój drogi Atosie, jesteśmy otoczeni szpiegami! Cóż, Ketty, sądzisz, że cię poznał? — Nasunęłam wprawdzie na twarz zasłonę, lecz może już przedtem mnie poznał. — Proszę cię, Atosie, zejdź na dół, on cię najmniej z nas wszystkich podejrzewa, i zobacz, czy stoi jeszcze przed drzwiami. Atos wyszedł i powrócił zaraz. — Nie ma go nigdzie, a dom zamknięty. — Poszedł z raportem, poszedł donieść, że wszystkie ptaszki są obecnie razem w klatce. — Ulotnijmy się zatem — rzekł Atos. — Planchet zostanie i doniesie nam, co nastąpi. — Chwilkę, przyjacielu. Posłaliśmy po Aramisa, trzeba zaczekać. — Sprawiedliwie mówisz, czekajmy na Aramisa. Aramis właśnie wchodził. Przedstawiono mu rzecz całą i wytłumaczono, że musi jak najrychlej znaleźć miejsce dla Ketty u którejś z wielkich dam, z którymi się przyjaźnił. Aramis zamyślił się i zaczerwienił okrutnie, a potem rzekł: — Czy naprawdę zależy ci na tym, kochany d'Artagnanie? — Będę ci wdzięczny do śmierci. — Pani de Bois-Tracy zapytywała mnie przez swoją przyjaciółkę mieszkającą na prowincji, czy wypadkiem nie mógłbym jej przysłać osoby godnej zaufania do jej osobistych usług. Otóż, kochany przyjacielu, jeżeli możesz zaręczyć, że ta oto panienka… — O! Panie — zawołała Ketty — będę wdzięczna i poświęcę się cała na usługi osobie, która da mi możność opuszczenia Paryża. — Skoro tak, kochana panienko — rzekł Aramis — to wszystko będzie dobrze. Usiadł przy stoliku, napisał parę słów, zapieczętował pierścionkiem i oddał do rąk Ketty. — Obecnie, moje dziecko — odezwał się d'Artagnan — wiesz, że równie dla nas, jak i dla ciebie niebezpiecznie tutaj zostawać, zatem rozłączmy się… Znajdziemy się kiedyś w lepszych czasach. — Gdziekolwiek i kiedykolwiek się spotkamy — rzekła Ketty — zastaniesz mnie pan zawsze równie kochającą jak obecnie. — Przysięga gracza! — mruczał Atos, gdy d'Artagnan odprowadzał Ketty na schody. Niezadługo młodzi ludzie pożegnali się, przyrzekając zejść się o czwartej u Atosa, i zostawili Plancheta na straży mieszkania. Aramis powrócił do siebie, zaś Atos i d'Artagnan zajęli się zastawianiem szafira. Jak przewidział nasz Gaskończyk, z łatwością znaleziono amatora, który pożyczył na pierścionek trzysta pistoli. W dodatku Żyd dający pieniądze nadmienił, że gdyby zdecydowano się sprzedać klejnot, bardzo przypadający mu do gustu jako odpowiadający drugiemu, posiadanemu przez niego, natychmiast wyliczyłby na stół pięćset pistoli. Atos i d'Artagnan z ruchliwością ludzi wojskowych, a w dodatku jako prawdziwi znawcy, w ciągu niespełna trzech godzin zakupili wszystko, co było niezbędne do całkowitego umundurowania dla muszkietera. Przy tym Atos był hojny jak wielki pan do szpiku kości. Muszkieter wynalazł pod wierzch okazałego konia andaluzyjskiego, czarnego jak heban, o sierści lśniącej, nozdrzach rozdętych, z nóżką suchą i zgrabną, pełnego ognia, i to sześciolatka zaledwie. Obejrzał go okiem znawcy i żadnej wady nie odkrył. Zaceniono mu tysiąc liwrów. Atos odliczył na stół sto pistoli. Grimaud też dostał konia, przysadzistego i wytrwałego pikardyjczyka, za którego zapłacono trzysta liwrów. Po kupieniu siodła na tegoż konia i zbroi dla Grimauda nie pozostało Atosowi ani szeląga ze stu pięćdziesięciu pistoli. D'Artagnan ofiarował przyjacielowi część sumy, jaka na niego przypadła, z zastrzeżeniem zwrotu, gdy będzie w możności oddania. Atos w odpowiedzi wzruszył ramionami. — Ile to Żyd dawał za szafir, chcąc go nabyć na własność?… — zapytał. — Pięćset pistoli. — To znaczy dwieście pistoli więcej: sto dla ciebie, sto dla mnie. Ależ to majątek, mój przyjacielu. Idź prędzej do tego Żyda. — Jak to?… Czyżbyś pragnął… — Pierścionek ten stanowczo przypominałby mi nader smutne okoliczności. Z drugiej strony, czyż będziemy kiedyś w posiadaniu trzystu pistoli, aby go wykupić?… W ten sposób tracimy dwa tysiące liwrów. Idź, idź, kochany d'Artagnanie, powiedz mu, że pierścionek należy do niego, i powracaj z dwustu pistolami. — Namyśl się jeszcze, Atosie… — Trudno bardzo o gotówkę obecnie, trzeba się poświęcić. Idź, nie czekając, d'Artagnanie. Grimaud będzie ci towarzyszył wraz ze swoim muszkietem. D'Artagnan powrócił w pół godziny z dwoma tysiącami liwrów, bez żadnego wypadku. Takim zbiegiem okoliczności Atos znalazł pod ręką potrzebne na wyekwipowanie pieniądze, których nie spodziewał się wcale. Rozdział XII. Zjawisko O godzinie czwartej czterej przyjaciele zeszli się już u Atosa. Ogólne zakłopotanie i myśli o umundurowaniu pierzchły bezpowrotnie, fizjonomia każdego zachowała jedynie wyraz osobistych i tajemnych obaw i pragnień. Niestety! Tak zawsze bywa, szczęście chwili obecnej zaćmiewa niepewność przyszłości. Niespodziewanie ukazał się Planchet, niosąc dwa listy z adresem d'Artagnana. Jeden z nich był to bilecik elegancko złożony, formy podłużnej, z ładną pieczątką zieloną, na której wyciśnięty był gołąbek z gałązką oliwną w dziobku. Drugi list był wielki, złożony w kwadrat i opatrzony przejmującymi trwogą pieczęciami Jego Eminencji księcia kardynała. Na widok bileciku d'Artagnan poczuł bicie serca, zdawało mu się, że poznaje, od kogo pochodzi; chociaż tylko raz widział to pismo, utkwiło mu jednak głęboko w pamięci. Pochwycił maleńki liścik i rozpieczętował żywo; list zawierał, co następuje: Przechadzaj się w przyszły czwartek od szóstej do siódmej wieczorem po drodze z Chaillot i zaglądaj do wszystkich karet przejeżdżających tamtędy; lecz, jeżeli dbasz o swoje życie i o życie tych, którzy cię kochają, nie mów nic, nie czyń najmniejszego poruszenia, które by pozwalało przypuszczać, iż poznałeś tę, która naraża się na wszystko, aby cię ujrzeć choć na chwilę. Podpisu nie było. — To zasadzka… — rzekł Atos. — Nie idź tam, d'Artagnanie. — A jednakże pewny jestem, że znam to pismo. — Może być naśladowane — podjął Atos. — Między szóstą a siódmą wieczorem droga z Chaillot jest najzupełniej pusta. Zarówno bezpiecznie byłoby iść na spacer do lasu Bondy. — A gdybyśmy poszli wszyscy!… — rzekł d'Artagnan. — Cóż, u diabła, tożby nas nie pożarto wszystkich czterech, a do tego czterech lokajów, konie i broń. — Będzie to dobra sposobność pokazania się w pełnym rynsztunku — dodał Portos. — Jeżeli to pisze kobieta — odezwał się Aramis — i jeżeli pragnie być widziana przez ciebie jedynie, pomyśl, d'Artagnanie, iż ją kompromitujesz, sprowadzając nas wszystkich, a to niegodne prawdziwego szlachcica. — Zostaniemy w tyle — rzekł Portos — on sam zbliży się jedynie. — Tak, ale strzał z pistoletu może paść z karety bardzo łatwo. — Ba!… — odparł d'Artagnan. — Mam nadzieję, że mnie nie trafi. Wreszcie obstąpimy karetę i zgładzimy ze świata znajdujących się w niej. Zawsze to nieźle, gdy mniej o kilku nieprzyjaciół prześladować nas będzie. — Ma słuszność — rzekł Portos — wojna to najmilsza rzecz; trzeba przecie wypróbować naszą broń. — O tak, zróbmy sobie tę małą uciechę — dodał Aramis tonem słodkim i niedbałym. — Jak wam się podoba — rzekł Atos. — Panowie — mówił d'Artagnan — jest już wpół do piątej, zaledwie wystarczy nam czasu do stawienia się na drodze z Chaillot. — A nadto, gdy za późno wyruszymy — dodał Portos — nikt nas nie zobaczy, a to byłaby wielka szkoda. Dalej, panowie, szykujmy się co rychlej. — Zapomniałeś o drugim liście — odezwał się Atos. — Zdaje mi się jednak, że pieczęcie wskazują jego ważność i wart przeczytania. Co do mnie, oświadczam ci, kochany d'Artagnanie, że on mnie daleko więcej zajmuje niż ten mały bilecik, któryś tak czule schował w okolicy serca. D'Artagnan zaczerwienił się i odpowiedział: — Zobaczymy więc, moi panowie, czego chce ode mnie Jego Eminencja. Rozpieczętował list i czytał: Pan d'Artagnan z gwardii królewskiej, z kompanii des Essarts, ma się stawić w Palais-Cardinal dziś wieczorem, o godzinie ósmej. La Houdinière Kapitan gwardii — Do diabła!… — rzekł Atos. — Otóż mamy rendez-vous w zupełnie innym rodzaju, niemniej przeto niepokojące. — Udam się na drugie, powracając z pierwszego — odezwał się d'Artagnan — jedno jest na siódmą, drugie na ósmą; będzie czas na wszystko. — Hm! Ja bym nie poszedł — wtrącił Aramis — dobrze wychowany kawaler nie może chybić rendez-vous oznaczonego przez damę; lecz szlachcic przezorny może wytłumaczyć się z niestawienia na rozkaz Jego Eminencji nade wszystko, gdy ma powody przypuszczać, że nie o komplementy chodzi. — Podzielam zdanie Aramisa — rzekł Portos. — Panowie — odparł d'Artagnan — odebrałem już raz przez pana de Cavois podobne zaproszenie od Jego Eminencji; nie stawiłem się, a nazajutrz spotkało mnie straszne nieszczęście! Moja Konstancja znikła. Niech się teraz stanie, co chce, pójdę. — Jeżeliś tak postanowił — rzekł Atos — to rób, jak ci się zdaje. — A Bastylia?… — wtrącił Aramis. — Ba!… Nie boję się, i stamtąd mnie wydostaniecie — odrzekł d'Artagnan. — Bez wątpienia — odezwali się Aramis i Portos z zadziwiającą pewnością siebie, jak gdyby to była rzecz zupełnie prosta — bez wątpienia wydostaniemy cię. Lecz tymczasem, ponieważ wyruszamy w pole pojutrze, lepiej byś uczynił, nie narażając się na Bastylię. — Ja wiem, jak się urządzimy — rzekł Atos — nie odstąpimy go ani na chwilę przez cały wieczór. Przy każdej bramie Palais-Cardinal będzie czekał jeden z nas wraz z trzema muszkieterami. Gdy zobaczymy zamknięty powóz ze spuszczonymi firankami, o podejrzanym wyglądzie, wyjeżdżający z bramy, wpadniemy na niego niespodzianie. Dawno już nie mieliśmy sposobności zajrzeć w oczy straży kardynalskiej, a pan de Tréville słusznie mógłby sądzić, że zamarł w nas duch wojowniczy. — Stanowczo, Atosie — rzekł Aramis — byłeś stworzony na dowódcę armii. Jak wam się ten plan podoba? — Zachwycający! Pyszny!… — powtórzyli chórem młodzi ludzie. — Zatem — mówił Portos — biegnę do koszar uprzedzić towarzyszy, aby byli gotowi na ósmą wieczorem. Punkt zebrania na placu przed Palais-Cardinal. A wy, panowie, przez ten czas każcie pachołkom posiodłać wierzchowce. — Lecz ja konia nie posiadam — odezwał się d'Artagnan — wezmę chyba od pana de Tréville. — Nie potrzeba — rzekł Aramis — weźmiesz jednego z moich. — Ileż ty ich więc masz?… — zapytał d'Artagnan. — Trzy tylko — odpowiedział Aramis z uśmiechem. — Mój drogi — rzekł Atos — jesteś z największą pewnością najlepiej uposażonym poetą w całym królestwie Francji i Nawarry. — Ale, mój drogi Aramisie, co będziesz robił z trzema wierzchowcami? Nie pojmuję nawet, jak mogłeś aż trzy kupować? — Nie kupowałem bynajmniej. Trzeciego przyprowadził mi dziś rano służący bez liberii i nie chciał powiedzieć, do kogo należy. Utrzymywał, iż dostał rozkaz od swojego pana… — Albo od pani swojej — przerwał d'Artagnan. — To wszystko jedno — ciągnął Aramis, czerwieniąc się. — Tylko poetom zdarzają się podobne wypadki — dodał Atos poważnie. — W takim razie porozumiejmy się — rzekł d'Artagnan — na którym z dwóch wierzchowców będziesz jeździł: na kupionym przez siebie czy na darowanym? — Na przyprowadzonym dzisiaj, ma się rozumieć. Pojmujesz, d'Artagnanie, iż nie mogę ubliżyć w ten sposób… — Nieznanemu ofiarodawcy — podjął d'Artagnan. — Lub tajemniczej protektorce — dodał Atos. — Więc ci już niepotrzebny ten, którego kupiłeś? — Prawie. — Sam go wybrałeś? — Z największą ostrożnością, gdyż bezpieczeństwo jeźdźca, jak wiesz o tym dobrze, zależy prawie zawsze od konia! — Proszę cię, odstąp mi tego wierzchowca za cenę, jaką dałeś za niego! — Chciałem ci go właśnie ofiarować, kochany d'Artagnanie, zostawiając swobodę zapłacenia mi tej bagatelki, kiedy ci się spodoba. — Więc ileż kosztuje? — Osiemset liwrów. — Oto masz czterdzieści podwójnych pistoli, kochany przyjacielu — rzekł d'Artagnan, wyjmując złoto z kieszeni. — Wiem, że taką monetą płacą ci za twoje poematy. — Jesteś, jak widzę, kapitalistą? — Ależ tak, mój drogi, kapitalistą co się zowie. I d'Artagnan brząknął resztą pistoli w kieszeni. — Przyślij siodło do koszar muszkieterskich, a przyprowadzą ci konia razem z naszymi. — Bardzo dobrze; ale oto piąta godzina niedługo, śpieszmy się… W kwadrans potem Portos ukazał się na rogu ulicy Férou, na bardzo pięknym rumaku; Mousqueton jechał za nim na koniu owernijskim, małym, lecz także bardzo ładnym. Portos jaśniał radością i dumą. W tym samym czasie Aramis zjawił się z drugiej strony ulicy; dosiadał przepysznego bieguna angielskiego. Bazin dążył za nim na koniu dereszowatym, trzymając za uzdę silnego meklemburczyka; był to wierzchowiec d'Artagnana. Dwaj muszkieterowie spotkali się w bramie. Atos i d'Artagnan wyglądali oknem. — A, do diabła! — rzekł Aramis. — Pysznego masz konia, Portosie. — Tak — odparł Portos — ten sam, którego miano mi przysłać od razu; złośliwy figiel męża podstawił innego. Ukarałem go też należycie i otrzymałem zadośćuczynienie. Planchet i Grimaud stawili się także, prowadząc wierzchowce dla swoich panów; d'Artagnan i Atos zeszli na dół, siedli na konie, uszykowali się rzędem z przyjaciółmi i w takim porządku puścili się w drogę; Atos na koniu, którego zawdzięczał swej żonie, Aramis na wierzchowcu podarowanym przez kochankę, Portos na koniu zarobionym od prokuratorowej i d'Artagnan na koniu, którego mu zesłała jego szczęśliwa gwiazda, najlepsza kochanka, jaka może być. Pachołkowie jechali tuż za nimi. Przepowiednia Portosa spełniła się, kawalkada sprawiała znakomite wrażenie. Gdyby pani Coquenard znalazła się na drodze Portosa i mogła widzieć, jak wspaniałą miał minę na pysznym ogierze hiszpańskim, byłaby nie żałowała z pewnością talarów wyciągniętych ze szkatuły mężowskiej. Niedaleko Luwru nasi przyjaciele spotkali pana de Tréville powracającego z Saint-Germain. Zatrzymał ich i winszował pięknego umundurowania, świetnej zbroi i postawy marsowej, co w mgnieniu oka zgromadziło dokoła nich setki ciekawych. D'Artagnan, korzystając ze sposobności, opowiedział panu de Tréville o liście z wielką, czerwoną pieczęcią i herbami książęcymi. Rozumie się, że o małym bileciku ani pisnął. Pan de Tréville pochwalił zamiar, który powziął d'Artagnan, i przyrzekł solennie, że gdyby nazajutrz nie pokazał się, potrafi go odnaleźć, gdziekolwiek by się znajdował. Zegar Samarytanki wydzwonił szóstą; przyjaciele przeprosili pana de Tréville, tłumacząc się umówioną schadzkę, pożegnali się i ruszyli w swoją stronę. Wyciągniętym galopem dopadli drogi z Chaillot. Mrok zapadał, karety przejeżdżały w tę i w ową stronę; d'Artagnan, strzeżony z dala przez przyjaciół, zapuszczał wzrok w głąb powozów i nie mógł dojrzeć żadnej znajomej twarzy. Na koniec po kwadransie oczekiwania, gdy zmierzchło się zupełnie, ukazał się powóz pędzący cwałem drogą do Sèvres; d'Artagnan przeczuł, że w tym powozie musi być osoba, która mu wyznaczyła schadzkę. Młodzieniec nie mógł powstrzymać gwałtownego bicia serca… Prawie w tej chwili główka kobieca wyjrzała oknem karety, z paluszkiem na ustach, jak gdyby nakazując milczenie lub przesyłając pocałunek. D'Artagnanowi wydarł się z piersi cichy okrzyk radości; tą kobietą, a raczej zjawiskiem, jako że kareta przemknęła z szybkością błyskawicy, była pani Bonacieux. Nie panując nad sobą i niepomny przestrogi przesłanej w liście, d'Artagnan spiął konia ostrogami i w kilku susach zrównał się z karetą, lecz okno zamknięto, firankę spuszczono, zjawisko znikło bezpowrotnie! Wtedy d'Artagnan wspomniał słowa listu: „Jeżeli dbasz o życie własne i tych, co cię kochają, udawaj, że nic nie widzisz, że nie poznajesz nikogo”. Zatrzymał się więc, z obawy nie o siebie, lecz o nieszczęśliwą kobietę, która widocznie naraziła się na okrutne niebezpieczeństwo, wyznaczając mu to spotkanie. Powóz oddalał się ciągle, pędząc, co koń wyskoczy; wjechał do Paryża i przepadł bez śladu. D'Artagnan stał na miejscu jak przykuty, nie wiedząc, co myśleć, co począć… Jeżeli to była pani Bonacieux i jeżeli powracała do Paryża, dlaczego to widzenie przelotne, zamiana jedynie spojrzenia i pocałunku w powietrzu? Z drugiej strony, jeżeli to nie ona, co bardzo być mogło, ponieważ o zmroku łatwo się pomylić, więc jeżeli to nie pani Bonacieux, czyżby to miał być początek zemsty tej ręki przeciw niemu uzbrojonej, wyzyskującej wpływ kobiety, o której wiedziano, że była mu droga nad wszystko? Trzej towarzysze podjechali do niego. Wszyscy oni widzieli doskonale główkę kobiety wyglądającą z okna powozu, lecz oprócz Atosa żaden z nich nie znał pani Bonacieux. Jego zdaniem była to ona sama, lecz mniej nią zajęty widział też głowę mężczyzny ukrytego w głębi. — Jeżeli jest tak, jak mówisz — odezwał się d'Artagnan — to bez wątpienia przewożą ją z jednego więzienia, aby osadzić w innym. Czego oni chcą od tej istoty nieszczęśliwej, w jaki sposób będę mógł ją kiedykolwiek odnaleźć? — Przyjacielu — rzekł Atos poważnie — pamiętaj, iż tylko z nieboszczykami nie można się spotkać na tej ziemi. Wiesz to również dobrze jak ja, wszak prawda? Jeżeli twoja ukochana nie umarła i jeżeli to ją widzieliśmy obecnie, przyjdzie dzień, w którym ją spotkasz. A może nawet, Bóg to raczy wiedzieć — dodał — może nawet prędzej, niżbyś pragnął… Pół do ósmej wybiło; powóz zatem spóźnił się o dwadzieścia minut na oznaczone spotkanie. Przyjaciele d'Artagnana przypomnieli mu o wizycie w Palais-Cardinal, nadmieniając wszakże, że ma jeszcze czas cofnąć postanowienie. Lecz d'Artagnan, uparty i ciekawy, nabił sobie głowę tą wizytą i pragnął usłyszeć, co powie Jego Eminencja. Nic nie mogło skłonić go do zmiany raz powziętego zamiaru. Przybyli na ulicę Saint-Honoré. Na placu przed Palais-Cardinal zastali dwunastu muszkieterów spacerujących w oczekiwaniu na towarzyszy. D'Artagnan był znany i miał dobrą opinię w prześwietnej kompanii muszkieterów królewskich. Wiedziano bowiem, że przyjdzie czas, w którym zajmie w niej miejsce zaszczytne; traktowano go też jako kolegę. Dlatego muszkieterowie stawili się z ochotą na wezwanie, a że w dodatku chodziło według wszelkiego prawdopodobieństwa o wypłatanie złośliwego figla panu kardynałowi i jego zausznikom, ochoczo brali udział w tej wyprawie. Atos podzielił ich na trzy oddziały; sam stanął na czele jednego, drugi oddał pod komendę Aramisa, a trzeci zlecił Portosowi. Następnie każdy z oddziałów umieścił się na czatach naprzeciw trzech bram pałacowych. D'Artagnan zaś wszedł śmiało przez bramę główną. Jakkolwiek czuł plecy silne poza sobą, młodzieniec nie mógł się pozbyć pewnej obawy, gdy wchodził wolno na wielkie schody pałacowe. Postępek jego z milady wyglądał trochę na zdradę, a pewny był, że istnieją związki tajemne i polityczne pomiędzy tą kobietą a kardynałem; w dodatku de Wardes, któremu tak się przysłużył, był wiernym stronnikiem Jego Eminencji. D'Artagnan wiedział, jak zresztą wszyscy, że kardynał, o ile był straszny dla swoich wrogów, o tyle bardzo przywiązany i łaskawy był dla przyjaciół. „Jeżeli de Wardes opowiedział kardynałowi całe zdarzenie, o czym nie można wątpić, i w dodatku poznał mnie, co jest bardzo prawdopodobne, mogę się uważać za człowieka z góry potępionego — myślał d'Artagnan, kiwając głową. — Lecz dlaczego czekał aż do dnia dzisiejszego? Ha! To bardzo proste… Milady przedstawiła skargę z minką świętoszki, z którą jej tak do twarzy, iż niepodobna się oprzeć… A mój ostatni postępek przepełnił czarę cierpliwości kardynała… Szczęśliwie się stało, że moi zacni przyjaciele czekają na dole i nie pozwolą uprowadzić mnie bezkarnie. Jednakże pułk muszkieterów pana de Tréville nie może sam jeden wojować z kardynałem, który rozporządza siłami całej Francji i wobec którego królowa nawet jest bez znaczenia, a król nie ma własnej woli… D'Artagnanie, mój przyjacielu, jesteś waleczny, przezorny, pełen doskonałych przymiotów, lecz z tym wszystkim zginiesz marnie przez kobiety”. Z tym smutnym wyrokiem wszedł do przedpokoju, oddał pismo oficerowi służbowemu, który go wpuścił do sali poczekalnej, a sam udał się do dalszych apartamentów pałacowych. W sali tej znajdowało się pięciu czy sześciu ludzi ze straży pana kardynała, którzy poznawszy d'Artagnana i wiedząc, że to on porąbał Jussaca, patrzyli na niego z ukosa i uśmiechali się złowróżbnie. Uśmiechy te wydały się d'Artagnanowi złą przepowiednią, ponieważ jednak nasz Gaskończyk niełatwo dawał się nastraszyć, a raczej dzięki dumie i zarozumiałości właściwej ludziom pochodzącym z tej prowincji ukrywał, co miał w duszy, zwłaszcza gdy tam było nieco trwogi, wyprostował się więc wyzywająco przed panami gwardzistami, wsparł ręką na biodrze i oczekiwał wezwania w postawie pełnej powagi i godności. Oficer służbowy powrócił i skinął na d'Artagnana, aby szedł za nim. Młodzieniec spostrzegł, że gwardziści widząc go odchodzącego, szeptali coś pomiędzy sobą i kiwali głowami. Przeszedł korytarz, wielki salon i znalazł się w bibliotece, w której jakiś mężczyzna pisał przy biurku. Oficer wprowadził go i odszedł, nie wyrzekłszy słowa. D'Artagnan stał i przypatrywał się piszącemu. Sądził, że ma do czynienia z jakimś sędzią lub prawnikiem przeglądającym akta sądowe. Przekonał się jednak, iż mężczyzna przy biurku wcale nie pisał, lecz poprawiał wiersze nierównej długości, skandując słowa na palcach. Poznał więc, że stoi wobec poety. Po niedługiej chwili poeta zamknął rękopis, na którego okładce było wypisane: *Mirame, tragedia w pięciu aktach*, i podniósł głowę. Wtedy d'Artagnan poznał, że to kardynał. Rozdział XIII. Odmowa Kardynał wsparł łokieć na rękopisie, twarz na ręce i patrzył przez chwilę na młodzieńca. Nikt nie posiadał równie badawczego i głębokiego spojrzenia jak kardynał de Richelieu i d'Artagnan czuł się na wskroś przeniknięty tym wzrokiem. Nie pokazywał tego jednak po sobie, trzymał kapelusz w ręce i czekał, aż Jego Eminencja raczy przemówić, a jego postawa nie wyrażała ani dumy, ani zbytniej uniżoności. — Panie — odezwał się kardynał — czy jesteś z tych d'Artagnanów, którzy pochodzą z Béarn? — Tak, Wasza Wielebność — odparł młodzieniec. — Jest kilkanaście rodzin noszących to nazwisko w Tarbes i okolicach; do której z nich należysz? — Jestem synem tego, który brał udział w wojnach religijnych wraz z wielkim królem Henrykiem, ojcem obecnie nam panującego monarchy. — Tak, tak, to ten sam… To pan wyruszyłeś przed ośmiu miesiącami ze swoich stron rodzinnych, aby szukać szczęścia w stolicy?… — Tak, Eminencjo. — Przybyłeś przez Meung, gdzie cię spokała jakaś nieprzyjemność; nie wiem, co takiego, lecz zawsze coś tam było. — Eminencjo! — rzekł d'Artagnan. — Oto, co mi się przytrafiło… — Nie potrzeba, nie potrzeba… — przerwał kardynał z uśmiechem dającym do zrozumienia, iż zna równie dobrze całe zdarzenie, jak ten, co chciał je opowiadać, — byłeś polecony panu de Tréville, wszak prawda?… — Tak, Eminencjo; lecz właśnie w tej niefortunnej sprawie w Meung… — List ci zaginął — podjął kardynał — tak, wiem o tym; lecz pan de Tréville jest znakomitym fizjonomistą i ocenia ludzi z pierwszego wejrzenia, a wskutek tej oceny umieścił pana w pułku szwagra swojego, pana des Essarts, pozwalając ci się spodziewać, iż niedługo wstąpisz do muszkieterów. — Wasza Eminencja jest doskonale powiadomiony — rzekł d'Artagnan. — Od owego czasu miałeś przeróżne zdarzenia: przechadzałeś się poza zabudowaniami Chartreux w dniu, kiedy byłoby stokroć lepiej, abyś się tam nie znajdował; następnie wraz z przyjaciółmi odbyłeś podróż do wód w Forges; towarzysze zostali po drodze, pan pojechałeś dalej. Nic dziwnego, ważne sprawy powoływały cię do Anglii… — Eminencjo! — rzekł d'Artagnan zmieszany. — Jeździłem… — Na polowanie do Windsoru czy dokąd indziej, nikomu nic do tego… Ja wiem wszystko, mój panie, bo powinienem wiedzieć. Po powrocie przywołany zostałeś przed oblicze znakomitej osoby i miło mi wiedzieć, że zachowujesz pamiątkę, jaką ci dała… D'Artagnan dotknął ręką diamentu, który dostał od królowej, i odwrócił go szybko; za późno jednak. — Nazajutrz odwiedził cię pan de Cavois — ciągnął dalej kardynał — i prosił pana, abyś przyszedł do mojego pałacu, nie posłuchałeś go i bardzo źle zrobiłeś… — Eminencjo, obawiałem się… zdawało mi się, żem zasłużył na niełaskę Waszej Wielebności. — A to za co, mój panie?… Za to, żeś słuchał rozkazu przełożonych i wypełnił go ze sprytem i odwagą, na jaką może by się nie zdobył nikt inny na twoim miejscu? Zasłużyć miałeś na moją niełaskę, gdy jesteś pochwały jedynie godzien!… Ja tylko nieposłusznych karzę, a nie takich jak pan, co słuchają… zanadto nawet słuchają… A na dowód, wspomnij datę dnia, w którym wzywałem ciebie i poszukaj w pamięci, co nastąpiło zaraz wieczorem… — Tak, prawda, przypominam sobie, tego wieczora właśnie uwieziono panią Bonacieux. — D'Artagnan zadrżał. Przypomniał sobie, że przed półgodziną nieszczęśliwa kobieta była blisko niego, przemknęła jak widmo gnane z miejsca na miejsce przez tego samego człowieka, wszechmogącego. — Na koniec — prawił dalej kardynał — ponieważ nie słyszałem nic o panu od niejakiego czasu, zapragnąłem wiedzieć, co porabiasz. Nadto należy mi się niejaka wdzięczność od pana; zauważyłeś pewnie, jak we wszystkich okolicznościach miano wzgląd dla ciebie… D'Artagnan ukłonił się z uszanowaniem. — Otóż — mówił dalej kardynał — nie pochodziło to jedynie z naturalnego poczucia słuszności, lecz jeszcze z powodu planu, jaki nakreśliłem sobie co do pana… D'Artagnan słuchając, nie mógł wyjść ze zdziwienia. — Chciałem przedstawić ci mój plan tego właśnie dnia, w którym po raz pierwszy wzywałem pana; nie stawiłeś się, jak wiesz… Masz szczęście, że przez opóźnienie nic nie tracisz, bo dziś dowiesz się o wszystkim. Usiądź pan, proszę, tu przede mną, panie d'Artagnanie; zanadto dobrym jesteś szlachcicem, aby słuchać, stojąc… Kardynał wskazał młodzieńcowi krzesło, a ten tak był zdumiony tym, co nastąpiło, że aby usiąść, czekał drugiego znaku. — Jesteś odważny, panie d'Artagnanie — ciągnął kardynał — a co więcej, jesteś przezorny. Lubię ludzi z głową i sercem. Nie przerażaj się — mówił z uśmiechem — ludźmi z sercem nazywam odważnych, nieustraszonych. Lecz uważaj, co powiem: pan, chociaż młody i zaledwie w świat wchodzący, masz już potężnych nieprzyjaciół. Jeżeli strzec się nie będziesz, zgubią cię na pewno! — Niestety! Eminencjo — odparł młodzieniec — przyjdzie im to z łatwością, albowiem silni są i liczni, gdy ja sam tylko jeden! — Tak, to prawda, lecz chociaż sam jesteś, dokonałeś już wiele i dokażesz więcej, nie wątpię o tym… Jednakże sądzę, że potrzebujesz przewodnika w karierze awanturniczej, jaką sobie obrałeś, bo jeżeli się nie mylę, przybyłeś do Paryża powodowany zuchwałą myślą zrobienia majątku? — Jestem w wieku szalonych nadziei, Eminencjo — rzekł d'Artagnan. — Szalone nadzieje są tylko dla głupców, a ty, mój panie, masz głowę nie dla proporcji. Cóż byś powiedział na przykład o stopniu chorążego w gwardii mojej, a po kampanii o dowództwie pułku?… — O!… Eminencjo! — Przyjmujesz, wszak prawda? — To jest… Eminencjo… — bąkał d'Artagnan, zmieszany. — Jak to?! Odmawiasz?… — zawołał zdziwiony kardynał. — Służę w gwardii Jego Królewskiej Mości, Eminencjo, i nie mam powodu być niezadowolony. — Zdaje mi się — mówił kardynał — iż gwardia moja jest także gwardią królewską, i że kto tylko służy w armi francuskiej, przez to samo służy królowi. — Wasza Eminencja źle pojął moje słowa. — Pragniesz znaleźć powód, wszak prawda? Otóż jest: awans, kampania, jaka się zapowiada, sposobność, jaką ci podaję, i masz już tłumaczenie przed światem. A dla ciebie samego: konieczność protekcji silnej i pewnej. Albowiem potrzeba, abyś wiedział, mości d'Artagnanie, że ciężkie skargi na ciebie doszły uszu moich, wiem, iż nie wszystek czas twój w dzień, a także i w nocy, poświęcasz służbie króla… D'Artagnan milczał; zaczerwienił się tylko okropnie. — W dodatku — ciągnął kardynał, kładąc rękę na plice papierów — czytałem właśnie sprawozdanie tyczące się pana, lecz przed ukończeniem zapragnąłem pomówić z tobą. Wiem, iż jesteś odważny i zdecydowany na wszystko, a postępowanie twoje, pod dobrym kierunkiem, zamiast cię sprowadzić na złą drogę, może ci zapewnić świetną przyszłość. Zastanów się więc dobrze i zdecyduj się od razu. — Dobroć Waszej Eminencji przejmuje mnie głęboką wdzięcznością, a poznając wielkość duszy Jego, czuję się jak robak pełzający po ziemi, lecz ponieważ Wasza Łaskawość pozwala mi mówić otwarcie… Tu się zatrzymał. — Tak, proszę i pozwalam, mów szczerze… — A więc powiem Waszej Eminencji, że wszyscy moi przyjaciele służą w muszkieterach i w gwardii królewskiej, nieprzyjaciele zaś, jakimś fatalnym trafem, znajdują się w służbie Waszej Eminencji; byłbym zatem źle przyjęty przez jednych i niedobrze widziany przez drugich, gdybym przyjął to, co mi ofiarowujesz tak łaskawie. — Czyżbyś uważał, iż za mało ci daję według twojej wartości, mój panie? — rzekł kardynał pogardliwie. — Przeciwnie!… Wasza Wielebność jest stokroć lepszy dla mnie, niż zasłużyłem. Idziemy oblegać La Rochelle, tam będę walczył pod okiem Waszej Eminencji i jeżeli będę miał szczęście sprawiać się w sposób, który zwróci Jego uwagę, to po wojnie będę przynajmniej posiadał jakieś prawo do łaski, co zarazem usprawiedliwi odznaczenie, jakim obecnie chce mnie Wasza Eminencja zaszczycić. Wszystko powinno mieć swój czas; może później zdobędę prawo oddania się sam na usługi, gdy dzisiaj wyglądałoby, jak gdybym się sprzedał. — To znaczy, że nie chcesz mi służyć, mój panie — rzekł kardynał tonem oburzonym, w którym jednak czuć było szacunek — zostań więc wolny i zachowaj swoją nienawiść i sympatie… — Eminencjo!… — Dobrze, dobrze — przerwał kardynał — nie mam żalu do pana. Pojmujesz jednak, że bronienie swoich przyjaciół i wynagradzanie ich sprawia dość kłopotu… Jednak dam ci pożyteczną radę: strzeż się i myśl o sobie, panie d'Artagnanie, albowiem z chwilą, gdy wypuszczę cię spod mojej opieki, twoje życie nie będzie warte szeląga. — Będę baczny, Eminencjo — odparł Gaskończyk z dumną pewnością siebie. — Pamiętaj zaś w chwili nieszczęścia — rzekł Richelieu z dziwnym akcentem — że to ja sam ciebie szukałem i że robiłem, co było w mojej mocy, aby cię to nieszczęście ominęło. — Co bądź się stanie — rzekł d'Artagnan, kładąc rękę na piersiach i kłaniając się — będę wdzięczny do śmierci Waszej Eminencji za to, co obecnie dla mnie raczył uczynić. — Zatem, jak już powiedziałem, panie d'Artagnanie, zobaczymy się po skończonej kampanii. Będę cię miał na oku, bo i ja się tam udaję — ciągnął kardynał, wskazując ręką pyszną zbroję, którą zamierzał przywdziać. — A po powrocie policzymy się! — A! Eminencjo! — zawołał d'Artagnan. — Oszczędź mi swojej niełaski. Pozostań bierny, jeżeli raczysz uznać, iż postępuję obecnie jak uczciwy człowiek. — Młodzieńcze — rzekł Richelieu — jeżeli będę mógł raz jeszcze powtórzyć to, co dziś słyszałeś, przyrzekam, że ci to powiem. Ostatnie słowa kardynała wyrażały okrutną wątpliwość; przeraziły też d'Artagnana bardziej niż groźba, bo były niejako przestrogą. Kardynał widocznie starał się uchronić go od grożącego niebezpieczeństwa… Otworzył usta, chciał odpowiedzieć, lecz Richelieu skinął ręką wyniośle i pożegnał go. D'Artagnan wyszedł, lecz na progu zachwiał się i mało brakowało, ażeby się nie cofnął. Wspomniał jednak poważną postać Atosa; gdyby się związał z kardynałem, gdyby przyjął, co mu proponował, Atos ręki by mu nie podał… nie chciałby go więcej znać. Jedynie ta obawa powstrzymała go; taki to jest wpływ rzetelnie wielkiego charakteru na otaczających. Młodzieniec wyszedł tymi samymi schodami, które przebył przed godziną. Zastał przed bramą Atosa i czterech oczekujących na niego muszkieterów, już bardzo zniecierpliwionych. Uspokoił ich paru słowami, a Planchet pobiegł donieść innym posterunkom, że nie potrzebują dłużej pilnować, ponieważ d'Artagnan cały i zdrowy wyszedł z Palais-Cardinal. Gdy już znaleźli się u siebie, Atos, Aramis i Portos zapytali o powód tego nadzwyczajnego wezwania. D'Artagnan opowiedział jedynie, że pan de Richelieu kazał się stawić dla zaproponowania mu służby w gwardii ze stopniem chorążego, lecz on nie przyjął tej łaski. — Dobrze zrobiłeś — zawołali razem Portos i Aramis. Atos zadumał się głęboko i milczał. Lecz gdy zostali sami, powiedział: — Postąpiłeś, jak powinieneś, d'Artagnanie, lecz kto wie, może źle uczyniłeś… D'Artagnan westchnął. Słowa przyjaciela odpowiadały jego tajemnej myśli. Coś mu mówiło, że wielkie nieszczęścia czekają go w przyszłości. Cały następny dzień upłynął na przygotowaniach do wymarszu; d'Artagnan poszedł pożegnać pana de Tréville. Wierzono jeszcze, że rozłączenie gwardii od muszkieterów będzie jedynie chwilowe; król tegoż dnia miał odbyć narady w parlamencie, a nazajutrz także wyruszyć. Pan de Tréville zapytał tylko d'Artagnana, czy może mu być w czymś pomocny, na co tenże z dumą odrzekł, że ma już wszystko, co potrzeba. W nocy zebrali się wszyscy gwardziści pana des Essarts i muszkieterzy pana de Tréville — ci, których łączyła przyjaźń. Rozstawano się z nadzieją zobaczenia, kiedy się Bogu spodoba i jeżeli się Bogu spodoba. Bawiono się wesoło, hałaśliwie, noc zeszła szybko, bo wiadomo, że tylko nadzwyczajną hulanką i oddaniem się zabawie zagłuszyć można niepokój wewnętrzny. Nazajutrz rano, na pierwszy odgłos trąbki, przyjaciele rozłączyli się: muszkieterowie pośpieszyli do pałacu pana de Tréville, gwardziści do pana des Essarts. Następnie dowódcy poprowadzili swoje pułki do Luwru, gdzie król miał uczynić przegląd. Król był smutny i cierpiący, co mu odjęło niemało rycerskiej postawy. Rzeczywiście w przeddzień dostał napadu febry podczas narad parlamentarnych, właśnie gdy sprawował urząd najwyższego sędziego sprawiedliwości. Pomimo to zdecydowany był wyruszyć za armią wieczorem i teraz uparł się zrobić przegląd osobiście, spodziewając się pokonać chorobę ruchem i zajęciem. Po przeglądzie jedynie gwardia wyruszyła, muszkieterzy mieli dopiero iść razem z królem, co pozwoliło Portosowi przejechać się jeszcze w swoim pysznym umundurowaniu po ulicy aux Ours. Prokuratorowa oglądała go jeszcze paradującego w nowym mundurze i na pięknym rumaku. Nie mogła obojętnie patrzeć, jak mijał jej dom, zanadto go kochała; dała znak, aby zsiadł z konia i przyszedł do niej. Portos wyglądał wspaniale: ostrogi dzwoniły, pancerz błyszczał, a szpada zuchwale obijała się po łydkach. Tym razem dependenci nie zdradzali ochoty do śmiechu. Portos miał minę, jakby za najmniejsze ubliżenie chciał obcinać uszy. Nasz piękny muszkieter został wprowadzony do pana Coquenarda, którego małe, siwe oczka paliły się złością na widok świetnego kuzynka błyszczącego nowym strojem. Jednak pewne przypuszczenie pocieszało go wewnętrznie; mówiono, że kampania będzie ciężka, wojna krwawa. Miał zatem błogą nadzieję, że Portos nie powróci żywy. Portos nagadał masę grzeczności panu Coquenardowi i pożegnał się z nim serdecznie. Pan Coquenard ze swej strony życzył mu wszelkich możliwych pomyślności. Co się tyczy pani Coquenard, nie była ona w stanie zapanować nad wzruszeniem i zalała się łzami, lecz nikt nie ośmielił się fałszywie tłumaczyć tej boleści, wiedziano bowiem, że bardzo kocha swoich krewnych, z powodu których nieraz ciężkie utarczki staczała z mężem. Prawdziwe pożegnanie nastąpiło dopiero w pokoju pani Coquenard, a było rozdzierające… Dopóki tylko prokuratorowa mogła dojrzeć kochanka, dawała mu znaki pożegnania białą chustką, wychylając się oknem z taką nierozwagą, jakby miała zamiar rzucić się z wysokości i podążyć za najmilszym. Portos przyjmował te oznaki czułości jak człowiek przywykły do podobnych objawów. Dopiero zawracając przy końcu ulicy, uniósł kapelusz w górę na znak pożegnania. Aramis inaczej używał ostatnich chwil — pisał długi list. Do kogo? Nikt o tym nie wiedział. W sąsiednim pokoju Ketty, która jeszcze tego wieczora wyjeżdżała do Tours, oczekiwała na rozkazy. Atos zaś małymi haustami wypróżniał ostatnią butelkę wina hiszpańskiego. Przez ten czas d'Artagnan maszerował w szeregach swojego pułku. Na przedmieściu Saint-Antoine odwrócił się i patrzył wesoło na Bastylię; lecz ponieważ przypatrywał się tylko Bastylii, nie widział milady, która siedząc na pysznym koniu izabelowatym, wskazywała go palcem dwom ludziom podejrzanej powierzchowności, a ci zbliżyli się do szeregów, aby mu się dobrze przypatrzeć. Nareszcie pokazali oczami d'Artagnana, a milady skinęła głową, że to właśnie ten sam. Następnie pewna, że się nie pomylą przy wykonaniu jej rozkazów, zacięła konia i znikła jak widzenie. Dwaj mężczyźni udali się za pułkiem; przy końcu przedmieścia Saint-Antoine dosiedli osiodłanych koni, które oczekując na nich, trzymał za uzdy służący bez liberii. Rozdział XIV. Oblężenie La Rochelle Oblężenie La Rochelle było jednym z najdonioślejszych wydarzeń politycznych panowania Ludwika XIII i jednym z największych przedsięwzięć wojennych kardynała. Nie od rzeczy będzie powiedzieć parę słów o owym oblężeniu. Wiele szczegółów z epoki tej wiąże się ściśle z historią, którą zamierzyliśmy opowiedzieć. Widoki polityczne, jakie kardynał miał na celu, przedsiębiorąc oblężenie, były wielkiego znaczenia. Spomiędzy miast oddanych przez Henryka IV hugenotom w posiadanie, jako miejsca obronne i pewne, pozostała w ich ręku jedynie La Rochelle. Chodziło więc o odebranie tego ostatniego posterunku, o wytępienie gniazda kalwinizmu, żywiołu niebezpiecznego, z którym łączyły się nieustannie fermenty buntownicze lub zbiegowie z wojsk cudzoziemskich. Hiszpanie, Anglicy, Włosi, awanturnicy wszelkich narodowości, błędni rycerze należący do przeróżnych sekt stawali na pierwsze wezwanie pod sztandary protestanckie, organizując się w rozległe stowarzyszenie, którego odnogi rozbiegały się dowolnie po wszystkich punktach Europy. La Rochelle nabrała nowego znaczenia wskutek upadku innych miast kalwińskich, była zatem ogniskiem niezgody i wygórowanych ambicji. W dodatku port La Rochelle stanowił jedyne otwarte wejście dla Anglików do królestwa francuskiego. Otóż, zamykając go przed nosem Anglii, odwiecznej nieprzyjaciółki Francji, kardynał kończył dzieło rozpoczęte przez Joannę d'Arc i księcia de Guise. Toteż Bassompierre, który był jednocześnie protestantem i katolikiem — protestantem z przekonania, a katolikiem jako komandor Orderu Świętego Ducha; Bassompierre — Niemiec z urodzenia, a Francuz sercem, Bassompierre, który miał wyłączne dowództwo przy oblężeniu La Rochelle, mówił do magnatów protestanckich, myślących tak samo jak on: — Zobaczycie, panowie, że będziemy tak głupi, iż zdobędziemy La Rochelle! Bassompierre miał rację; bombardowanie wyspy Ré pociągnęło za sobą prześladowanie protestantów w Cévennes; zdobycie La Rochelle było przedmową edyktu nantejskiego. Lecz, jak powiedzieliśmy wyżej, obok widoków ministra wyrównywających i upraszczających położenie, których ocena należy do historii, kronikarz zmuszony jest zaznaczyć pewne dążenia człowieka zakochanego i zazdrosnego rywala. Richelieu, jak wszystkim wiadomo, kochał szalenie królową; czy miłość jego miała po prostu cel polityczny, czy była jedną z tych głębokich namiętności, jakie wzbudzała Anna Austriacka w otaczających, nie możemy twierdzić stanowczo; w każdym razie wiadomo z początków naszego opowiadania, że Buckingham odniósł nad nim w miłości zwycięstwo, a w kilku okolicznościach, mianowicie z powodu zapinek brylantowych, dzięki poświęceniu trzech muszkieterów i niezrównanej odwadze d'Artagnana, zadrwił z kardynała okrutnie. Chodziło zatem Richelieu nie tylko o uwolnienie Francji od wroga, lecz i o zemstę nad szczęśliwym rywalem. W końcu zemsta powinna była być straszna i głośna, godna człowieka dzierżącego w ręku jako szpadę bojową potęgę całego królestwa. Richelieu wiedział dobrze, że walcząc z Anglią, walczy z Buckinghamem; że zwyciężywszy Anglię, zwycięży Buckinghama, na koniec, iż gdy upokorzy Anglię wobec Europy, upokorzy Buckinghama w oczach królowej. Buckingham zaś, mając przede wszystkim na względzie honor Anglii, żywił jednak obok tego podobne nadzieje jak kardynał; on także gonił za zemstą osobistą. Pod żadnym pozorem nie mógł powrócić do Francji w roli ambasadora, chciał zatem wejść jako zwycięzca. Dlatego prawdziwą stawką tej wielkiej gry, jaką dwa najpotężniejsze mocarstwa rozgrywały pomiędzy sobą dla przyjemności dwóch zakochanych ludzi, były piękne oczy Anny Austriackiej. Pierwsze zwycięstwo było po stronie księcia Buckinghama: przybył znienacka pod wyspę Ré, prowadząc dziewięćdziesiąt okrętów i dwadzieścia tysięcy załogi, zaskoczył niespodzianie hrabiego de Toiras rządzącego wyspą w imieniu króla i po krwawej utarczce — wylądował. Hrabia de Toiras zamknął się w cytadeli Saint-Martin i osadził setką ludzi małą forteczkę nazwaną La Prée. Wypadek ten przyśpieszył decyzję kardynała; nie czekając, zanim król i on sam będą mogli objąć dowództwo nad oblężeniem La Rochelle, co było postanowione od dawna, wyprawił królewskiego brata do kierowania pierwszymi ruchami wojska i rozkazał ściągać na plac boju wszystkie siły wojenne, jakimi mógł rozporządzać. Do takiego właśnie oddziału, wysłanego jako straż przednia, należał nasz przyjaciel d'Artagnan. Król, jak już mówiliśmy, miał podążyć za wojskiem zaraz po ukończeniu sądów najwyższych, lecz wychodzącego z izby sądowej 28 czerwca napadła trawiąca febra; pomimo to wyjechał. Niedługo jednak był w stanie walczyć z niemocą, a czując gwałtowne pogorszenie, z wielkim żalem zatrzymał się w Villeroi. Gdzie król stanął, stanęli i muszkieterowie. Wypadło stąd, że d'Artagnan, który był po prostu w gwardii, odłączył się, chwilowo przynajmniej, od swoich dobrych przyjaciół, Atosa, Portosa i Aramisa. Rozłąka ta, która była dla niego przykrością jedynie, byłaby się stała niepokojem prawdziwym, gdyby mógł był przeczuć, jak straszne groziły mu niebezpieczeństwa. Przybył jednak bez żadnego wypadku do obozu naprzeciw La Rochelle około 10 września 1627 roku. Wszystko tam znajdowało się w tym samym stanie: książę Buckingham i jego Anglicy byli panami wyspy Ré, oblegali w dalszym ciągu, chociaż bez skutku, cytadelę Saint-Martin i forteczkę La Prée, a pierwsze nieprzyjacielskie kroki wobec La Rochelle rozpoczęto z powodu fortu wystawionego z rozkazu księcia d'Angoulême pod bokiem miasta. Gwardia pod dowództwem pana des Essarts obozowała w Minimes. D'Artagnan — zajęty, jak wiemy, myślą, aby jak najprędzej przejść do kompanii muszkieterów — nie bardzo przyjaźnił się z kolegami; teraz więc był samotny i oddany na pastwę rozmyślań. A nie były to dumania wesołe: od dwóch lat, odkąd przybył do Paryża, plątał się nieustannie w sprawy publiczne, zaś jego interesy osobiste nie posunęły go naprzód ani w miłości, ani w bogactwie. Jedyna kobieta, jaką ukochał, była to pani Bonacieux i ona właśnie zniknęła bez śladu; i dotąd nie mógł dojść, co się z nią stało. Co do majątku, znaczenia… Jakże się starał o te dobra ziemskie?… Oto on, chudopachołek, zrobił sobie wroga z kardynała, to jest z człowieka, przed którym drżało królestwo potężne, począwszy od króla… Ten człowiek mógł go zetrzeć na proch, a jednak tego nie uczynił. Dla umysłu przewidującego, jaki posiadał d'Artagnan, pobłażliwość ta była furtką, przez którą spoglądał w lepszą przyszłość. Następnie zrobił sobie innego wroga, nie tak strasznego, jak myślał, lecz pomimo to czuł instynktownie, że nie można nim było pogardzać — wrogiem tym była milady. W zamian zdobył protekcję i życzliwość królowej… ale życzliwość królowej w owym czasie była to jedna więcej przyczyna do prześladowania, a jej protekcja, jak wiadomo, bardzo źle osłaniała, czego dowodem był Chalais i pani Bonacieux. Z tego więc, co dotąd zyskał, największą wartość — pięć a może sześć tysięcy liwrów — miał brylant, jaki błyszczał mu na palcu; a diament ten, jeżeli d'Artagnan w projektach ambitnych zechce go zachować, aby zapewnić sobie w przyszłości wdzięczność królowej, posiadał, jako że nie mógł być sprzedany, wartość tego kamyka, który wyczuwał pod nogą. Mówimy tu o kamyku pod nogą, ponieważ d'Artagnan rozmyślał, spacerując samotnie po małej dróżce wiodącej z obozu do wioski d'Angoutin. Rozmyślania te zawiodły go dalej, niż sądził. Dzień miał się ku schyłkowi, gdy nagle, przy ostatnim błysku zachodzącego słońca, zdało mu się, że widzi poza płotem błyszczącą lufę rusznicy. D'Artagnan posiadał oko wprawne, a umysł nadzwyczaj bystry, zrozumiał od razu, że rusznica nie przyszła tu sama, a ten, co ją trzyma, nie schował się za płot w zamiarach przyjacielskich. Postanowił zatem uciekać na czyste pole, gdy oto z drugiej strony drogi, spoza skały, ukazała się druga rusznica. A więc była to zasadzka! Młody człowiek rzucił okiem na pierwszą lufę i dostrzegł z niemałym przerażeniem, iż zniżała się w kierunku jego osoby; w chwili gdy ujrzał, że się zatrzymała, padł plackiem na ziemię. W tejże chwili rozległ się strzał, a kula świsnęła mu ponad głową. Nie było czasu do stracenia, d'Artagnan zerwał się na nogi, a jednocześnie kula z drugiej rusznicy zaryła się w ziemię akurat w tym samym miejscu, gdzie leżał. D'Artagnan nie był z tych junaków, którzy giną marną śmiercią, byle tylko powiedziano o nich, że nigdy strachu nie znali; w dodatku cóż tu znaczyła odwaga?… D'Artagnan wpadł widocznie w zasadzkę z góry ułożoną. „Jeżeli padnie trzeci strzał — mówił w duchu — już będzie po mnie”. I wziąwszy natychmiast nogi za pas, zmykał w kierunku obozu z szybkością Gaskończyków sławnych i znanych ze zręczności w biegu. Pomimo jednak gwałtownego pośpiechu pierwszy ze strzelających, mając czas do powtórnego nabicia fuzji, posłał mu drugi strzał tak celny, że kula przeszyła kapelusz i wyrzuciła w powietrze na jakieś dziesięć stóp odległości. Ponieważ d'Artagnan nie posiadał drugiego nakrycia głowy, podniósł go zatem z ziemi i nie ustając w biegu, zdyszany i okrutnie blady dopadł swego mieszkania, usiadł, nic nie mówiąc nikomu, i począł na nowo rozmyślać. To zdarzenie mogło mieć trzy przyczyny. Pierwszą i najprawdopodobniejszą mogła być wycieczka oblężonych, którym uśmiechało się położenie trupem żołnierza z gwardii Jego Królewskiej Mości, boć to zawsze mniej o jednego nieprzyjaciela, a w dodatku ten nieprzyjaciel mógł posiadać woreczek dobrze nadziany złotem. D'Artagnan zdjął kapelusz, opatrzył dziurę od kuli i pokiwał głową. Kula nie wypadła z muszkietu. Była to kula z rusznicy. Trafny strzał dawał do myślenia, że broń była specjalnie wybrana. Zatem to nie wojenna zasadzka, ponieważ kula nie zdradzała muszkietu używanego w wojsku. Mogło to pochodzić także z polecenia kardynała. Pamiętamy, że w chwili, gdy w ostatnim odblasku słońca spostrzegł lufę skierowaną ku sobie, rozmyślał właśnie nad cierpliwością okazywaną mu przez Eminencję. Lecz d'Artagnan odpędził tę myśl… Wobec ludzi, których mógł dosięgnąć jednym poruszeniem ręki, kardynał rzadko używał takich środków. Mogła to być jeszcze zemsta milady. Było to najprawdopodobniejsze… Na próżno starał się przypomnieć sobie fizjonomie lub ubrania morderców; tak szybko uciekał przed nimi, że nic a nic nie zauważył. — O! Przyjaciele moi, najmilsi przyjaciele — szeptał d'Artagnan — gdzież jesteście? Jakże mi was brak! D'Artagnan miał bardzo złą noc. Po kilka razy zrywał się i chwytał szpadę w przekonaniu, że jakiś człowiek zbliża się do łóżka, by go przebić sztyletem. Dzień zaświtał jednakże, ciemności rozproszyły się, nie sprowadziwszy żadnego wypadku. D'Artagnan dobrze czuł, że co się odwlekło, nie minęło bezpowrotnie. Cały dzień nie opuszczał mieszkania — tłumaczył się przed sobą samym, że czas jest brzydki. Nazajutrz o dziewiątej z rana uderzono w bębny. Książę Orleanu objeżdżał stanowiska. Gwardia stanęła pod bronią, d'Artagnan zajął miejsce w szeregu. Książę przesunął się wolno przed frontem armii; następnie wszyscy wyżsi oficerowie zbliżyli się, aby mu oddać pokłon. Pan des Essarts, dowódca gwardii, podjechał wraz z innymi. Po niejakiej chwili d'Artagnan spostrzegł, że pan des Essarts daje mu znak, by się zbliżył ku niemu; w obawie pomyłki czekał jednak powtórnego znaku od swego dowódcy. Gdy jednak skinienie się powtórzyło, wystąpił z szeregu i stawił się po rozkazy. — Książę — rzekł pan des Essarts — potrzebuje odważnych ludzi do niebezpiecznego zlecenia, które okryje chwałą tych, co je wykonają. Dałem ci zatem znak, abyś się zbliżył i był w pogotowiu. — Dziękuję, mój dowódco! — odrzekł d'Artagnan, który niczego tak nie pragnął, jak możności odznaczenia się pod okiem naczelnego wodza. Stało się, że z La Rochelle uczyniono wycieczkę pośród nocy i odebrano bastion zdobyty przez królewskich przed zaledwie dwoma dniami, chodziło więc o to, aby podsunąć rekonesans pod same mury dla zbadania, czy bastion ów jest obsadzony wojskiem. Książę, nie czekając długo, odezwał się donośnym głosem: — Potrzebuję do tej sprawy trzech lub czterech ochotników dowodzonych przez człowieka pewnego. — Jeżeli idzie o kogoś pewnego, mam takiego pod ręką do usług Waszej Książęcej Mości — rzekł pan des Essarts, wskazując d'Artagnana. — Co do czterech lub pięciu ochotników, niech tylko książę miłościwy da poznać swe zamiary, a ludzi nie zbraknie. — Wzywam czterech ochotników, niech się stawią i dadzą zabić razem ze mną! — wyrzekł d'Artagnan, podnosząc szpadę. Jego dwóch kolegów z gwardii przyskoczyło natychmiast, a dwóch żołnierzy przyłączyło się do nich; wymagana liczba była już gotowa. D'Artagnan odmówił innym zgłaszającym się, nie chcąc czynić krzywdy tym, którzy mieli pierwszeństwo za sobą. Nie było wiadomo, czy po wzięciu bastionu mieszkańcy La Rochelle go opuścili, czy zostawili w nim załogę; zatem trzeba było zbadać pozycję z bliska i dowiedzieć się prawdy. D'Artagnan puścił się z czterema towarzyszami i szedł pod osłoną okopów; dwaj gwardziści szli obok niego, a żołnierze nieco w tyle. Tak dotarli, kryjąc się w dołach, na jakieś sto kroków od bastionu! Wtedy d'Artagnan odwrócił się i spostrzegł, że dwaj żołnierze zniknęli. Pomyślał, iż ze strachu pozostali za wałem, i szedł dalej, nie oglądając się na nich. Minąwszy kontrskarpę, znaleźli się prawie o sześćdziesiąt kroków od bastionu. Nikogo nie było widać, bastion stał cichy i wydawał się pusty. Trzej towarzysze stanęli na tej straconej placówce i namyślali się, czy iść dalej, gdy wtem chmura dymu zakryła kamiennego olbrzyma i kilkanaście kul gwizdnęło koło uszu d'Artagnana i jego kolegów. Dowiedzieli się więc, czego chcieli — bastion miał załogę. Stać dłużej w tak niebezpiecznym miejscu nie byłoby wcale roztropnie ani potrzebnie; d'Artagnan z towarzyszami wycofali się, by dokonać odwrotu bardzo podobnego do ucieczki. Dopadli tak do wału mającego ich zasłonić, gdy wtem jeden z gwardzistów zwalił się na ziemię — kula przeszyła mu pierś. Drugi, dotąd nietknięty, uciekał w kierunku obozu. D'Artagnan nie chciał opuścić kolegi i pochylił się, aby go podnieść i zabrać do swoich, lecz w tej chwili strzelono dwa razy; jedna kula roztrzaskała głowę rannego gwardzisty, druga spłaszczyła się o skałę, przeleciawszy o dwa cale nad głową d'Artagnana. Młodzieniec odwrócił się szybko. Atak nie pochodził z bastionu zakrytego wyskokiem wału; przyszli mu na myśl dwaj żołnierze, którzy zniknęli, i przypomniał sobie morderców onegdajszych… postanowił przekonać się, co ma o tym sądzić, i upadł na ciało towarzysza jak nieżywy. Dwie głowy ukazały się ponad opuszczoną fortyfikacją znajdującą się o jakieś trzydzieści kroków — byli to owi dwaj żołnierze. D'Artagnan nie pomylił się. Ci dwaj ludzie poszli za nim z myślą zabójstwa, spodziewając się, że śmierć młodzieńca policzona zostanie na karb nieprzyjaciela. Ponieważ jednak mógł być jedynie ranny, a potem donieść o ich zbrodni, zbliżyli się, aby go dobić. Na szczęście, zwiedzeni podejściem d'Artagnana, zaniedbali koniecznej ostrożności i nie nabili powtórnie rusznic. Gdy znaleźli się już o dziesięć kroków, d'Artagnan, który padając, trzymał silnie szpadę w ręce, zerwał się niespodzianie i jednym skokiem był już koło nich. Podli zbóje zrozumieli, że gdyby uciekli do obozu, nie położywszy trupem młodzieńca, nie omieszkałby on wydać ich sprawki, postanowili więc natychmiast przejść do nieprzyjaciela. Pierwszy z nich ujął fuzję za lufę i wywinął nią jak maczugą. Wymierzył okrutny cios w samą głowę d'Artagnana, lecz chybił, ponieważ tenże umknął szczęśliwie na stronę, ale ruchem tym dał swobodną drogę bandycie, z czego ten skorzystał i umykał w stronę bastionu. Ponieważ jednak mieszkańcy La Rochelle broniący fortecy nie wiedzieli, w jakich zamiarach człowiek ten do nich przybywa, dali ognia i zabójca padł na ziemię trafiony kulą, która strzaskała mu ramię. Gdy to się działo, d'Artagnan pochwycił drugiego żołnierza, atakując go szpadą. Walka trwała krótko; nędznik miał na swoją obronę nienabitą rusznicę. Szpada gwardzisty, odpierając razy nieużytecznej broni, opuściła się niespodziewanie i przeszyła na wylot udo mordercy, który upadł niezwłocznie, nie mogąc się utrzymać na nogach. D'Artagnan przyłożył mu koniec szpady do gardła. — O! Nie zabijaj mnie! — krzyczał zbójca. — Łaski, łaski, panie oficerze! Wszystko panu opowiem!… — Czy twoja tajemnica warta jest przynajmniej, abym ci życie darował? — zapytał młodzieniec, powstrzymując pchnięcie. — O! Tak, szczególniej dla pana, jeżeli cenisz swe życie, będąc tak piękny i waleczny i mając z tego względu świetną przyszłość przed sobą. — Nędzniku! — rzekł d'Artagnan. — Dalej, gadaj prędzej, z czyjego rozkazu chciałeś mnie zamordować? — Z rozkazu kobiety, której nie znam wcale, lecz którą nazywają milady. — Mówisz, że jej nie znasz, a skąd wiesz, jak ją nazywają? — Mój wspólnik ją znał i tak nazywał, bo ona się z nim układała, nie ze mną. On ma nawet list od tej damy w kieszeni, list wielkiego znaczenia dla pana, jak sam opowiadał. — Dlaczego wziąłeś udział w tym napadzie?… — Zaproponował mi, abyśmy we dwóch podjęli się tej roboty, i przystałem… — Cóżeście dostali za tę szlachetną wyprawę? — Sto luidorów. — Wcale nieźle — rzekł młodzieniec, rozweselony. — Widzę z tego, że coś wart jestem; sto luidorów!… To majątek dla takich nędzników. Nie dziwię się też, że przystałeś, i przebaczam, lecz pod jednym warunkiem! — Pod jakim? — zapytał żołnierz niespokojny, widząc, że to jeszcze nie koniec. — Oto pójdziesz i wyjmiesz list z kieszeni twego kamrata. — Ależ, panie!… — zakrzyczał bandyta. — Chcesz mnie zabić, tylko innym sposobem; jak możesz żądać, abym szedł po list pod ogniem bastionu?… — Decyduj się i to szybko, bo klnę się na Boga, zginiesz z mojej ręki!… — Łaski! Panie, litości!… W imię młodej damy, którą kochasz… którą masz za umarłą… a która żyje!… — wołał zbójca, podnosząc się na kolana i podpierając ręką, bo siły go opuszczały wraz z utratą krwi. — Skąd wiesz o kobiecie, którą kocham, kto ci powiedział, że myślę, iż ona nie żyje?… — To wszystko jest w liście, który mój towarzysz ma w kieszeni. — Widzisz sam, iż muszę ten list posiąść koniecznie. Nie ociągaj się zatem, nie wahaj, bo pomimo odrazy, jaką czuję do zmoczenia mej szpady po raz drugi w podłej krwi twojej, przysięgam na honor uczciwego człowieka… Przy tych słowach d'Artagnan uczynił gest tak groźny, że ranny pomimo osłabienia zerwał się na równe nogi. — Wstrzymaj się, panie! Wstrzymaj! — zawołał, nabierając odwagi pod wrażeniem strachu. — Pójdę już… pójdę! D'Artagnan odebrał broń bandycie, kazał mu stanąć przed sobą i pchnął go w stronę wspólnika, kłując go w plecy końcem szpady. Straszny był widok nieszczęśliwca znaczącego śladami krwi przebytą drogę, bladego z powodu zbliżającej się śmierci, a pomimo to pragnącego zawlec się niedostrzeżenie do ciała wspólnika zbrodni leżącego dwadzieścia kroków od niego. Trwoga tak okrutna malowała się na twarzy bandyty zlanej zimnym potem, że d'Artagnan zmiękł i patrząc na niego z pogardą, zawołał: — Stój! Pokażę ci różnicę pomiędzy człowiekiem odważnym a podłym jak ty tchórzem; zostań, ja sam pójdę! I krokiem lekkim, baczny na wszystko, obserwując poruszenia nieprzyjaciela i zasłaniając się nierównością gruntu, d'Artagnan dotarł do drugiego żołnierza. Miał dwa sposoby dojścia do celu — zrewidować mu kieszenie na miejscu lub zabrać go ze sobą, czyniąc puklerz z jego ciała, i dokonać rewizji pod tą osłoną. D'Artagnan wybrał drugi sposób. Zarzucił jeszcze oddychającego zbója na plecy właśnie w chwili, gdy nieprzyjaciel dał ognia. Słabe wstrząśnienie, głuchy szmer trzech kul rozdzierających ciało, ostatni jęk i dreszcze konania dowiodły młodzieńcowi, że ten, który pragnął go zamordować, ocalił mu obecnie życie. D'Artagnan dostał się na powrót poza wał i cisnął trupa obok rannego, bladego już jak nieboszczyk. Natychmiast zajął się rewizją kieszeni, torby skórzanej, worka, w którym widocznie znajdowała się część sumy, jaką zbój otrzymał; kubek na kości do gry jako też i kości ponumerowane stanowiły całą pozostałość po umarłym. Kubek i kości zostawił, gdzie były, cisnął worek rannemu, a sam z niecierpliwością otworzył torbę… Pomiędzy papierami bez znaczenia odnalazł następujący list, zdobyty z narażeniem życia: Ponieważ straciliście ślady kobiety, a ona jest obecnie w klasztorze, bezpieczna i spokojna, dokąd nie powinniście byli jej dopuścić, starajcie się przynajmniej nie chybić człowieka przeze mnie wskazanego, w przeciwnym razie wiecie o tym, że mam rękę długą, nie skryjecie się przede mną, dosięgnę was i drogo zapłacicie za sto luidorów, które otrzymaliście ode mnie. Podpisu nie było. Jednakże list pochodził widocznie od milady. Schował go starannie jako niezbity dowód i usunąwszy się w miejsce zakryte przez wał ziemny, począł badać rannego. Ten wyznał mu, że podjął się wraz z kolegą, tym samym, który oto już zabity, porwać młodą damę, która miała pewnego dnia wyjeżdżać z Paryża rogatką de La Villette, i że zatrzymawszy się w jakiejś oberży, spóźnili się i powóz przejechał, zanim zdążyli na wskazane miejsce. — Coście zamierzali uczynić z tą nieszczęśliwą? — zapytał d'Artagnan ze ściśniętym sercem. — Mieliśmy ją odstawić do pałacu na Place Royale — odrzekł ranny. — Tak!… Tak!… — mruknął d'Artagnan. — To to samo; mieli ją odwieźć do milady. Wtedy zrozumiał z drżeniem, jakie okrutne pragnienie zemsty pchało tę kobietę, aby go zgubić koniecznie, jak i tych, których ukochał, i jak była wtajemniczona w sprawy dworu królewskiego, skoro potrafiła odkryć wszystko. Wiadomości te zawdzięczała bez wątpienia kardynałowi, swojemu protektorowi. Lecz pośród tych wszystkich machinacji widoczne było, co go przejęło prawdziwą radością, że królowa odkryła na koniec, w którym więzieniu nieszczęśliwa pani Bonacieux pokutowała za swoje poświęcenie, i wyrwała ją z tej niewoli. I teraz ten bilecik otrzymany od młodej kobiety, ukazanie się jej na drodze z Chaillot, ukazanie się podobne do zjawiska błędnego, wszystko to stało mu się jasne. Od tej chwili, jak to Atos przepowiedział, odnalezienie pani Bonacieux wydało mu się możliwe; klasztor przecie to nie żadna niezdobyta forteca! Przekonanie to wróciło mu spokój serca i duszy. Nachylił się nad rannym, który śledził niespokojnie przeróżne wrażenia zmieniające jego oblicze, i podał mu rękę. — No, dalej — rzekł do niego — nie myślę porzucić cię tutaj… Oprzyj się na mnie i wracajmy do obozu. — Dobrze — odezwał się ranny, nie mogąc pojąć na razie takiej wielkoduszności — ale czy przypadkiem nie każesz mnie tam powiesić? — Nie, bądź spokojny, masz moje słowo, że oto po raz drugi daruję ci życie. Zbójca zwlókł się na klęczki i całował na nowo nogi swego wybawiciela. D'Artagnan, nie mając już powodu zostawać dłużej w bliskości nieprzyjaciela, przerwał ten wylew wdzięczności. Gwardzista, który po pierwszym wystrzale zemknął do obozu, doniósł o śmierci czterech wysłańców. Można wyobrazić sobie zdziwienie i radość ogólną w pułku, gdy d'Artagnan ukazał się cały i zdrowy. Młodzieniec skomponował naprędce historię o przyprowadzonym przez siebie rannym żołnierzu, jakoby przebity został szpadą w niespodzianej wycieczce z bastionu. Mówił o zgonie drugiego żołnierza i o niebezpieczeństwach, jakie przebyli. Opowiadanie to przyjęto z uwielbieniem — był to dzień triumfu dla naszego Gaskończyka. Cała armia powtarzała szczegóły tej wyprawy od rana do wieczora, a książę orleański winszował mu osobiście. Na koniec, ponieważ każdy piękny czyn znajduje nagrodę, zatem postępek d'Artagnana miał takie następstwo, że przywrócił mu równowagę umysłu i utracony spokój. W rzeczy samej, d'Artagnan uważał się już za zupełnie zabezpieczonego, ponieważ z dwóch wrogów jeden już nie żył, a drugi obowiązany mu był i wdzięczny, a przez to samo oddany mu wiernie. Spokój ten dowodził jedynie, że d'Artagnan nie znał jeszcze milady. Rozdział XV. Wino andegaweńskie Po wieściach prawie beznadziejnych o zdrowiu króla przyszła wiadomość do obozu, jakoby cokolwiek lepiej się czuł; a ponieważ wiedziano, jak pilnie mu było stanąć osobiście na czele wojska, rozpowiadano zatem, że skoro król będzie w stanie wsiąść na konia, wyruszy w drogę natychmiast. Zaś tymczasem książę, brat królewski, wiedząc, że jego stanowisko jest tymczasowe i że lada chwila zastąpi go książę d'Angoulême, Bassompierre lub Schomberg, którzy już nawet kłócili się o dowództwo, nie działał prawie wcale. Tracił czas na małe podjazdy, bojąc się ryzykować i coś przedsięwziąć, aby wypędzić Anglików z wyspy Ré, gdzie szturmowali ciągle do cytadeli Saint-Martin i forteczki La Prée, gdy Francuzi oblegali La Rochelle. D'Artagnan, jak wspominaliśmy, uspokoił się prawie zupełnie, i jak to zwykle bywa po minionym niebezpieczeństwie, zdawało mu się, że ono już nigdy nie powróci. Została mu tylko jedna troska, i to niemała — brak wiadomości o przyjaciołach. Pewnego poranku, w miesiącu listopadzie, znalazł rozwiązanie zagadki milczenia towarzyszy w liście datowanym z Villeroi: Panie d'Artagnanie! Panowie Atos, Portos i Aramis po sutym bankiecie wyprawionym u mnie, podchmieliwszy sobie nad miarę, w tak głośny sposób dokazywali, iż naczelnik policji królewskiej, człowiek nader surowy, zmuszony był zamknąć ich na kilka dni w areszcie. Ja zaś spełniam polecenie, jakie mi zostawili, i odsyłam panu dwanaście butelek wina andegaweńskiego pochodzącego z mojej piwnicy, które pańscy przyjaciele nadzwyczaj polubili i pragną, abyś wypił za ich zdrowie to ulubione wino. Co zrobiwszy, pozostaję z szacunkiem pańskim uniżonym i posłusznym sługą. Godeau, oberżysta i dostawca panów muszkieterów — A to wybornie! — zawołał d'Artagnan. — Kochani przyjaciele! Myślą o mnie przy zabawie, tak jak ja o nich w zmartwieniu. Z pewnością wypiję za ich zdrowie z całego serca, tylko nie będę pił sam… Pobiegł do dwóch gwardzistów, z którymi był bardziej zaprzyjaźniony, aby ich zaprosić na wyśmienite wino andegaweńskie przywiezione tylko co z Villeroi. Jeden z kolegów był już zaproszony na ten wieczór, drugi znów na następny, zatem zebranie koleżeńskie oznaczono aż na trzeci dzień. D'Artagnan powróciwszy, odesłał swoje dwanaście butelek do bufetu gwardzistów z poleceniem, aby je starannie schowano. W dzień uroczystości, ponieważ obiad był zamówiony na godzinę dwunastą, wysłał już o dziewiątej rano Plancheta, aby wszystko przygotował. Planchet, dumny z wyniesienia do godności marszałka dworu, starał się urządzić ucztę jak człowiek inteligentny i znający się na rzeczy; w tym celu przybrał sobie do pomocy lokaja jednego z gości zaproszonych przez swojego pana, nazwiskiem Fourreau, i jeszcze tego fałszywego żołnierza, który chciał zabić d'Artagnana, a teraz, nie należąc do żadnego pułku, przyjął służbę u Gaskończyka, a raczej u Plancheta, bowiem bardzo przywiązał się do d'Artagnana od chwili, gdy tenże darował mu życie. Godzina obiadu nadeszła; dwóch zaproszonych przybyło, zajęli miejsca, a potrawy ustawiono na stole. Planchet usługiwał z serwetą pod pachą; Fourreau odkorkowywał butelki, a Brisemont — tak się nazywał rekonwalescent — przelewał wino do kryształowych karafek, bo ustało się po zmąceniu w podróży. Pierwsza butelka miała niejakie męty na spodzie, Brisemont zlał je do szklanki, a d'Artagnan pozwolił mu wypić dla wzmocnienia, ponieważ nieborak był jeszcze okrutnie słaby. Współbiesiadnicy po zjedzeniu zupy zamierzali wychylić pierwsze szklanki wina, gdy nagle rozległ się strzał armatni z fortu Ludwika i z fortu Nowego; natychmiast gwardziści, sądząc, że chodzi o niespodziewany atak ze strony oblężonych lub ze strony Anglików, zerwali się i pochwycili za szpady. D'Artagnan, nie mniej zwinny, uczynił jak oni i wszyscy trzej wybiegli, aby zdążyć na swoje stanowiska. Zaledwie jednak ubiegli kawałek drogi, a już wiedzieli, co znaczy cały ten ruch i hałas; okrzyki: „niech żyje król!”, „niech żyje kardynał!” rozlegały się dookoła, a bębny biły na wszystkich punktach. Rzeczywiście król — niecierpliwy, jak to już mówiono — dążył bez wytchnienia i przybywał właśnie w tej chwili z całym dworem, prowadząc z sobą dziesięć tysięcy świeżych żołnierzy. Muszkieterzy szli przed nim i za nim. D'Artagnan, stojąc w szeregach swojego pułku, powitał wymownym gestem drogich przyjaciół, oni ścigali go wzrokiem, a i pan de Tréville poznał go od razu. Po skończonej ceremonii przyjęcia króla czterech przyjaciół znalazło się prędko i uściskało serdecznie. — Na Boga! — zawołał d'Artagnan. — Nie można było przybyć bardziej w porę. Mięso na stole nie zdążyło jeszcze ostygnąć! Prawda, panowie? — dorzucił młodzieniec, zwracając się do dwóch gwardzistów i prezentując ich przyjaciołom. — Oho, jak widzę, bankietujemy tu sobie — rzekł Portos. — Spodziewam się — dodał Aramis — że nie ma kobiet na waszym obiedzie. — A czy jest w waszej dziurze wino nadające się do picia?… — zapytał Atos. — Ależ, na Boga!… Jest wasze własne, drogi przyjacielu — odrzekł d'Artagnan. — Nasze własne wino? — zawołał Atos zdziwiony. — Tak, tak, to, coście mi przysłali. — My przysłaliśmy ci wino?… — Wiecie przecie dobrze, młode wino ze wzgórz andegaweńskich? — Tak, wiem doskonale, o jakim winie chcesz mówić. — O winie, które najbardziej lubisz. — Zapewne, zapewne, jak nie mam szampana albo chambertina. — Otóż z braku szampana i chambertina przyjmiecie to, jakie jest… — A, tośmy sprowadzili winko andegaweńskie, zostaliśmy już smakoszami?… — mówił Portos z uśmiechem. — Ależ nie, wino to od was pochodzi. — Od nas?… — krzyknęli razem trzej muszkieterowie. — Czy to ty, Aramisie, przysłałeś to wino? — zapytał Atos. — Nie. Może to ty, Portosie? — Nie. Pewno to ty, Atosie? — Nie. — Jeżeli nie wy — rzekł d'Artagnan — to wasz oberżysta. — Jaki oberżysta?… — Oberżysta Godeau, dostawca muszkieterów. — Na honor — przerwał Portos — niech pochodzi skąd chce, wszystko mi jedno. Spróbujmy wina, a jeżeli dobre, to pijmy! — O, nie! — rzekł Atos. — Nie pijmy wina z nieznanego źródła… — Masz rację, jak zawsze, kochany Atosie. Zatem żaden z was nie dawał zlecenia oberżyście Godeau? — Nie!… A jednak to niby od nas była ta przesyłka? — Oto list! — rzekł d'Artagnan i podał papier towarzyszom. — To nie jego pismo! — mówił Atos. — Znam je dobrze. Ja sam przed wyjazdem załatwiałem z nim nasze wspólne rachunki. — Cały list fałszywy — odezwał się Portos — nie byliśmy nigdy zamknięci w areszcie. — D'Artagnanie — rzekł Atos z wyrzutem — jak mogłeś uwierzyć, żeśmy hałasowali? D'Artagnan zbladł, dreszcz po nim przebiegł… — Co ci jest, chłopcze kochany — zawołał Atos tkliwie — cóż znowu się stało? — Biegnijmy, śpieszmy się, drodzy przyjaciele!… — krzyknął d'Artagnan. — Okropne podejrzenie przyszło mi do głowy! Byłażby to jeszcze zemsta tej kobiety? Teraz znów Atos pobladł śmiertelnie. D'Artagnan puścił się w kierunku oberży, trzech muszkieterów i dwóch gwardzistów podążyło za nim. Gdy tylko weszli do sali jadalnej, ich oczy uderzył widok Brisemonta rozciągniętego na ziemi i wijącego się w strasznych konwulsjach. Planchet i Fourreau, biali jak płótno, próbowali wszelkich środków ratunku. Widoczne jednak było, że pomoc na nic się nie przyda; skurczone bólem rysy nieszczęśliwego zwiastowały ostatnie chwile konania. — A!… — zawołał, ujrzawszy d'Artagnana. — A! To straszne!… To niegodziwe! Pan darowałeś mi niby życie, a teraz mnie otrułeś! — Ja?! — rzekł d'Artagnan. — Ja? Co mówisz, nieszczęsny? — Mówię, żeś mi dał wina, żeś kazał je wypić… A! Chciałeś się zemścić w ten sposób… A! To niegodnie z twej strony! — Nie wierz temu, Brisemoncie, nie wierz. Błagam cię, przysięgam… — O! Bóg jest w niebie!… On cię ukarze… Boże mój, Boże, spraw, byś cierpiał kiedyś jak ja obecnie! — Na Ewangelię ci przysięgam — zawołał d'Artagnan, nachylając się nad konającym — że nie przeczuwałem wcale, iż wino jest zatrute, i że, jak widziałeś, sam miałem napić się go. — Nie wierzę, nie wierzę — wybełkotał żołnierz i skonał w przystępie męczarni. — To straszne! Niepojęte! — mruczał d'Artagnan, gdy Portos tłukł butelki z winem, a Aramis dawał rozkaz (trochę spóźniony co prawda), aby sprowadzono spowiednika. — O, przyjaciele wierni!… — odezwał się d'Artagnan. — Ocaliliście mi życie; nie tylko mnie, lecz i tym oto panom… Panowie — dodał, zwracając się do gwardzistów — proszę zachować w tajemnicy to całe zdarzenie, którego byliście świadkami. Osoby zajmujące wysokie stanowiska prawdopodobnie są wmieszane w tę sprawę, a wszystko złe, jak się domyślacie, skupiłoby się na nas. — O, panie mój! — jąkał Planchet na wpół umarły. — O, panie! Jakże ja się szczęśliwie wykręciłem! — Jak to, hultaju?! — zawołał d'Artagnan. — Więc i ty chciałeś napić się mojego wina? — Za zdrowie króla, proszę pana; chciałem łyknąć właśnie małą szklaneczkę, lecz Fourreau mi przeszkodził, mówiąc, że mnie wołają… — Niestety!… — rzekł Fourreau, dzwoniąc zębami ze strachu. — Chciałem go wyprawić, a sam się napić. — Panowie — odezwał się d'Artagnan do gwardzistów — pojmujecie sami, iż nasza uczta byłaby nader smutna po tym, co się stało. Raczcie wybaczyć na dziś, odłóżmy zebranie na później. — Młodzieńcy przyjęli grzecznie przemówienia d'Artagnana i widząc, że przyjaciele pragną pozostać sami, pożegnali się i odeszli. Skoro nasz Gaskończyk i trzej muszkieterowie pozbyli się świadków, spojrzeli po sobie wzrokiem wyrażającym, iż pojmują całą ważność położenia. — Naprzód — zaczął Atos — wyjdźmy z tego pokoju. Niedobra to kompania z nieboszczykiem, który skończył gwałtowną śmiercią. — Planchecie — rzekł d'Artagnan — polecam ci ciało tego biedaka. Pochowaj go w poświęconej ziemi. Popełnił on zbrodnię, to prawda, lecz żałował. Oberżysta dał im inny pokój, do którego przyniósł jajka na miękko i czystą wodę (Atos sam jej zaczerpnął u źródła). W kilku słowach Portos i Aramis zostali wtajemniczeni w położenie. — A zatem — rzekł d'Artagnan do Atosa — widzisz, drogi przyjacielu, że to śmiertelna walka. Atos pokiwał głową. — Tak, tak — odparł — widzę dobrze. Czy sądzisz, że to znów ona? — Jestem tego pewny. — Pomimo wszystko, przyznam ci się, iż jeszcze wątpię. — A kwiat lilii na ramieniu? — To jakaś Angielka napiętnowana sromotnie za przestępstwo popełnione we Francji. — Atosie, to twoja żona, mówię ci — powtarzał d'Artagnan. — Przypomnij sobie, jak rysopis zgadza się dokładnie. — Byłem pewny, że tamta nie żyje, przecie ją powiesiłem doskonale. Teraz d'Artagnan kiwał głową. — Ale teraz powiedz, co robić?… — rzekł młodzieniec. — To fakt, że niepodobna zostać tak z mieczem wiekuiście wiszącym nad głową — mówił Atos — i trzeba koniecznie, w jakikolwiek bądź sposób, wyjść z tego położenia. — Lecz w jaki? — Posłuchaj no, postaraj się dostać do niej i rozmówić. Powiedz jej stanowczo: „Pokój lub wojna! Daję słowo szlachcica, że nic nigdy o tobie nie powiem i nic przeciw tobie nie przedsięwezmę, a ty zachowaj względem mnie neutralność. Jeżeli się na to nie zgodzisz, pójdę do kanclerza, do samego króla, sprowadzę kata, podburzę cały dwór przeciw tobie, ogłoszę wszędzie, żeś jest piętnowana, stawię cię przed sądy, a gdy cię wyrokiem uwolnią, w takim razie zabiję cię, klnę się na mój szlachecki honor, zabiję cię, gdzie spotkam, na ulicy, w zaułku, zabiję jak wściekłego psa”. — Doskonały środek — rzekł d'Artagnan — bardzo mi się spodobał. Lecz jak się do niej dostać? — Czas, drogi przyjacielu, czas sprowadza sposobną chwilę, a taka chwila to jak zdwojona stawka w grze: im więcej postawisz na kartę, tym więcej wygrasz, jeżeli umiesz czekać… — Tak, ale czekać otoczonemu przez morderców i trucicieli… — Ba! — rzekł Atos. — Bóg nas strzegł dotąd i będzie dalej strzegł. — Nas samych, wierzę temu; zresztą wszakżeśmy mężczyźni, nasza to rola narażać życie, lecz ona!… — dodał półgłosem. — Co za ona? — zapytał Atos. — Konstancja. — Pani Bonacieux!… A! To prawda — mówił Atos — biedny przyjacielu! Zapomniałem, żeś zakochany. — Dowiedziałeś się przecie — odezwał się Aramis — z listu znalezionego przy tym łotrze zabitym, że ona w klasztorze przebywa? O! W klasztorze jej bardzo dobrze i spokojnie, a po ukończeniu oblężenia La Rochelle, przyrzekam wam, że ja także… — Dobrze! — rzekł Atos. — Dobrze, mój drogi Aramisie, znamy twoje powołanie i uczucia religijne. — Jestem muszkieterem tymczasowym jedynie — odparł Aramis pokornie. — Widać, że już dawno nie miał listu od kochanki — szepnął Atos — lecz nie zwracajcie uwagi, znamy się przecie na tym. — Otóż — rzekł Portos — zdaje mi się, iż wynalazłem bardzo prosty sposób. — Jakiż to? — zapytał d'Artagnan. — Ona jest w klasztorze, powiadacie? — ciągnął Portos. — Tak. — A więc, jak tylko skończymy z oblężeniem, wykradniemy ją zaraz z klasztoru. — Trzeba się wpierw dowiedzieć, w którym jest klasztorze. — Tak, to prawda — rzekł Portos. — Czy nie przychodzi ci na myśl, drogi d'Artagnanie, że to królowa sama oznaczyła klasztor na miejsce schronienia dla pani Bonacieux? — Tak przypuszczam. — Otóż Portos nam w tym pomoże. — W jaki sposób, jeżeli wolno zapytać? — Ależ przez swoją margrabinę, księżną czy księżniczkę, ona pewnie ma wpływ na dworze. — Cicho sza! — rzekł Portos, kładąc palec na ustach. — Zdaje mi się, że moja margrabina należy do stronników kardynała i dlatego nic nie może wiedzieć… — Skoro tak — odezwał się Aramis — ja podejmuję się wywiedzieć o wszystkim. — Ty, Aramisie — krzyknęli razem przyjaciele — ty! W jakiż sposób? — Przez jałmużnika królowej, z którym jestem w wielkiej przyjaźni… — rzekł Aramis, czerwieniąc się po uszy. Po tym zapewnieniu czterej przyjaciele, skończywszy skromny posiłek, rozeszli się z obietnicą widzenia się jeszcze tego samego wieczoru. D'Artagnan powrócił do Minimes, a trzech muszkieterów udało się do koszar królewskich, gdzie kazali sobie urządzić mieszkanie. Rozdział XVI. Oberża „Pod Czerwonym Gołębnikiem” Król tymczasem, zaledwie przybył do obozu, myślał tylko o tym, aby co rychlej uderzyć na nieprzyjaciela, miał on bowiem większą rację nienawidzić Buckinghama niż kardynał nawet, i czynił przygotowania naprzód do wypędzenia Anglików z wyspy Ré, następnie do przyśpieszenia oblężenia La Rochelle. Lecz pomimo najlepszych chęci wszystko się opóźniało z powodu nieporozumień wynikłych pomiędzy panami de Bassompierre i Schombergiem a księciem d'Angoulême. Panowie Bassompierre i Schomberg piastowali godność marszałków Francji i upominali się o przynależne im prawa dowództwa armii pod rozkazami króla; ale kardynał, w strachu, aby Bassompierre — hugenot w duszy — nie chciał obchodzić się łagodnie z Anglikami i mieszkańcami La Rochelle jako współwyznawcami, forytował księcia d'Angoulême, którego król, podżegany przez niego, mianował namiestnikiem ogólnym. Wynikło stąd, iż z obawy, aby panowie Bassompierre i Schomberg nie wycofali się z armii, musiano ustanowić naprędce pojedyńcze dowództwa: Bassompierre objął część obozu na północ miasta, począwszy od La Leu aż po Dompierre; książę d'Angoulême na wschód, od Dompierre de Périgny; pan Schomberg na południe, od Périgny aż do Angoutin. Kwatera księcia orleańskiego, brata króla, była w Dompierre. Zaś kwatera królewska to w Étré, to znów w La Jarrie. Na koniec kwatera kardynała na piaszczystych wzgórzach wzdłuż brzegów morza, przy moście kamiennym, w prostym domostwie, bez żadnych szańców ani okopów. W ten sposób brat królewski miał na oku Bassompierre'a, król księcia d'Angoulême, a kardynał pana de Schomberg. Natychmiast po ukończeniu tej organizacji zabrano się do wypędzania Anglików z wyspy. Ogólne przypuszczenia wróżyły zwycięstwo: Anglicy, którzy przede wszystkim potrzebują dobrego pożywienia, aby być wytrwałymi żołnierzami, a jedli jedynie solone mięso i zepsute suchary, mieli znaczną liczbę chorych w swojej armii; w dodatku morze, straszliwie burzliwe w tej porze roku, na wszystkich wybrzeżach oceanu rozbijało każdego dnia po kilka małych statków i brzeg nadmorski, od szczytu l'Aiguillon aż do okopów fortecznych, po każdym przypływie i odpływie morza pokryty był literalnie szczątkami łodzi żaglowych i strzaskanych szalup. Dlatego nawet ludzie królewscy nie ruszali się z obozu, bo spodziewano się, że lada dzień Buckingham, który siedział na wyspie Ré jedynie przez upór, będzie zmuszony odstąpić od oblężenia. Ponieważ jednak pan de Toiras doniósł, że w obozie nieprzyjacielskim czynią przygotowania do ponownego ataku, król zatem osądził, że trzeba raz już skończyć i wydał rozporządzenie do bitwy stanowczej. Nie mamy zamiaru opisywać codziennych wydarzeń i postępów oblężenia, przeciwnie — postanowiliśmy zaznaczyć jedynie wypadki mające związek z historią, którą opowiadamy. Poprzestaniemy zatem na wspomnieniu w kilku słowach, że wyprawa powiodła się świetnie. Anglicy, wyparci co do nogi, zwyciężeni we wszystkich potyczkach, rozbici w cieśninie pod wyspą Loix, zmuszeni zostali schronić się z powrotem na okręty, pozostawiwszy na placu boju dwa tysiące poległych, pomiędzy którymi dwustu pięćdziesięciu kapitanów i dwudziestu znakomitej szlachty; cztery armaty i sześćdziesiąt sztandarów, które odstawił do Paryża Claude de Saint-Simon i zawiesił z wielką okazałością na sklepieniach w kościele Notre-Dame. Śpiewano Te Deum w obozie, a stamtąd echo niosło je po całej Francji. Kardynał miał zatem swobodę, czasowo przynajmniej, posuwać obleganie miasta, nie obawiając się niczego ze strony Anglików. Lecz — jak tylko co mówiliśmy — był to jedynie chwilowy spokój. Pochwycono wysłannika księcia Buckinghama, nazwiskiem Montaigu, i nabrano pewności co do istnienia przymierza pomiędzy Cesarstwem, Hiszpanią, Anglią i Lotaryngią. Przymierze zawarte zostało przeciw Francji. Nadto w mieszkaniu Buckinghama, które zmuszony był opuścić prędzej, niż sądził, znaleziono papiery stwierdzające przymierze, a papiery te, jak zapewnia pan kardynał w swoich pamiętnikach, okropnie kompromitowały panią de Chevreuse, a tym samym i królową. Richelieu znał energię, a nade wszystko zawziętość i nienawiść Buckinghama; gdyby liga mocarstw grożąca Francji odniosła zwycięstwo, cały wpływ jego przepadłby bezpowrotnie. Sam król, słuchający go we wszystkim jak dziecko, nienawidził go tak samo jak dziecko nienawidzi surowego nauczyciela i oddałby go z pewnością na pastwę zemsty osobistej swego brata i królowej. Richelieu byłby zgubiony, a może z nim razem zginęłaby i Francja. Potrzeba się było zatem zabezpieczyć od ciosu tak okrutnego. Widziano też gońców, których liczba co chwila się zwiększała, zmieniających się dniem i nocą w małym domku przy moście kamiennym, gdzie kardynał obrał sobie siedzibę. Snuli się mnisi, którym habit bardzo źle pasował, i rozpoznać było łatwo, że należeli przede wszystkim do kościoła wojującego. Były kobiety poprzebierane za paziów, którym zawadzał trochę ten kostium, a szerokie poły ubrania nie maskowały dostatecznie kształtów zaokrąglonych; na koniec byli tam chłopi z rękami usmolonymi, lecz o łydkach i nogach wykwintnych, których czuć było z daleka pańskością i tytułami. Następnie były tam i wizyty mniej przyjemne, rozeszła się bowiem kilkakrotnie wieść, że chciano zamordować kardynała. Co prawda nieprzyjaciele Eminencji rozpowiadali, że to on sam nasyłał na siebie tych niby-morderców, aby w danym wypadku użyć prawa odwetu; lecz nie można dawać wiary ani temu, co mówią ministrowie, ani temu, co rozgłaszają ich nieprzyjaciele. Nie przeszkadzało to jednak kardynałowi, któremu najzawziętsi wrogowie nie zaprzeczali odwagi osobistej do robienia wycieczek nocnych; to dla zakomunikowania księciu d'Angoulême rozkazów wielkiej wagi, to znów dla porozumienia się z królem, nareszcie dla narady z wysłańcami, których nie chciał, aby widziano u niego w domu. Muszkieterowie zaś, niemający dużo do roboty przy oblężeniu, nie byli wcale krótko trzymani i wiedli życie nader wesołe. A jeszcze łatwiej im to przychodziło, zwłaszcza naszym trzem towarzyszom, że będąc w przyjaźni z panem de Tréville, mieli wolność bawienia do późna poza obozem, a nawet mogli wracać po zamknięciu go, mając na to od niego pozwolenie wyłączne. Otóż pewnego wieczoru, gdy d'Artagnan stojący na warcie przy okopach nie mógł im towarzyszyć, Atos, Portos i Aramis na swoich bojowych koniach, okryci płaszczami wojskowymi, z rękami na kolbach pistoletów, powracali we trzech z małej oberży, którą Atos wynalazł przed paru dniami na drodze do La Jarrie — oberży nazwanej „Pod Czerwonym Gołębnikiem”. Posuwali się drogą wiodącą do obozu, bacząc uważnie dokoła, aby nie wpaść w zasadzkę. Na jakieś ćwierć mili od wioski Boinar zdało im się, że słyszą zbliżający się orszak konny. Natychmiast wszyscy trzej zatrzymali się, stanęli w ścieśnionym szeregu i oczekiwali, zajmując środek drogi. Po niejakiej chwili, ponieważ księżyc ukazał się właśnie spoza chmury, spostrzegli na zakręcie drogi dwóch jeźdźców, którzy na ich widok stanęli także, jakby się namyślając, czy jechać dalej, czy też zawrócić. Wahanie to nasunęło niejakie podejrzenia trzem przyjaciołom, więc Atos wyjechał kilka kroków naprzód i gromkim głosem zawołał: — Kto idzie? — Kto idzie?… Ja pytam — odrzekł jeden z jeźdźców. — To wcale nie jest odpowiedź! — rzekł Atos. — Kto idzie? Powtarzam. Odpowiadajcie albo damy ognia… — Strzeżcie się, panowie, namyślcie się dobrze, nim strzelicie! — odezwał się teraz głos dźwięczny, przyzwyczajony widocznie do rozkazywania. — To jakiś oficer wyższej rangi objeżdżający obóz z patrolem nocnym — rzekł Atos do swoich. — Co panowie zamyślacie czynić? — Coście za jedni? — mówił ten sam głos tonem rozkazującym. — Odpowiadajcie albo pożałujecie ciężko nieposłuszeństwa. — Jesteśmy muszkieterowie królewscy — rzekł Atos, coraz bardziej przekonany, że ten, co ich wypytywał, miał do tego prawo. — Z jakiego oddziału? — Z oddziału pana de Tréville. — Zbliżcie się w szeregu i zdajcie sprawę, co tu robicie o tej godzinie. Trzej towarzysze podjechali z nosami na kwintę, albowiem wszyscy trzej przekonani byli, iż mieli do czynienia z mocniejszymi od siebie; zdali też na Atosa cały kłopot prowadzenia rozmowy. Jeden z jeźdźców, ten, który z kolei drugi się odezwał, trzymał się na przedzie o jakieś dziesięć kroków od towarzysza. Atos dał znak Portosowi i Aramisowi, aby także zostali w tyle, a sam wysunął się naprzód. — Wybacz, mój oficerze — zaczął — nie wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia, lecz mogłeś sam zauważyć, iż dobrze pełnimy straż. — Twoje nazwisko? — rzekł oficer, zakrywając płaszczem część twarzy. — Ależ pan sam, mój panie — mówił Atos, którego to badanie poczynało burzyć — ależ pan także, proszę, daj mi dowód, iż masz prawo mnie wypytywać. — Nazwisko twoje? — powtórzył po raz drugi jeździec, opuszczając płaszcz w ten sposób, aby twarz było widać. — Pan kardynał! — wybuchnął osłupiały muszkieter. — Nazwisko twoje? — powtórzył po raz trzeci Jego Eminencja. — Atos — odrzekł muszkieter. Kardynał skinął na giermka, aby się zbliżył. — Tych trzech muszkieterów pojedzie za nami — rzekł cichym głosem — nie chcę, aby dowiedziano się, że wyjechałem z obozu, a zabrawszy ich z sobą, będziemy pewni, że nie powiedzą o tym nikomu. — Jesteśmy szlachtą, Wasza Wielebność — odezwał się Atos. — Zażądaj od nas słowa honoru i nie troszcz się o nic więcej. Potrafimy dochować tajemnicy. Kardynał zmierzył przeszywającym wzrokiem śmiałego mówcę. — Masz znakomity słuch, panie Atosie, ale teraz znów posłuchaj, co powiem: nie przez żadną nieufność proszę, abyście za mną jechali, tylko dla mego bezpieczeństwa. Jeżeli się nie mylę, to z pewnością pańscy dwaj towarzysze to są panowie Portos i Aramis? — Tak, Eminencjo — mówił Atos, gdy dwaj muszkieterowie zbliżyli się z kapeluszami w rękach. — Znam was, panowie — rzekł kardynał — znam was doskonale; wiem, że niezupełnie jesteście moimi przyjaciółmi i przykre mi to bardzo, lecz wiem także, że jesteście dzielni i prawi szlachcice i że można wam zaufać. Panie Atosie, bądź łaskaw udać się za mną, jak i twoi dwaj przyjaciele, a wtedy będę miał eskortę, jakiej i Najjaśniejszy Pan mógłby mi pozazdrościć, jeżeli go przypadkiem spotkamy. — Trzej muszkieterowie skłonili się jednocześnie, najniżej jak mogli. — Na honor — odezwał się Atos — Wasza Wielebność ma rację, zabierając nas z sobą. Spotkaliśmy na drodze figury nader podejrzane i nawet z czterema z nich mieliśmy zajście „Pod Czerwonym Gołębnikiem”. — Mieliście panowie zajście, o cóż wam poszło? — rzekł kardynał. — Nie lubię ludzi łatwych do kłótni, wiecie o tym! — Dlatego też właśnie uprzedzam Waszą Wielebność o tym, co się przytrafiło. Ktoś inny mógłby fałszywie donieść i cała wina spadłaby na nas. — Jakież były następstwa tej zwady? — rzekł kardynał, marszcząc brwi. — Oto obecny tutaj mój przyjaciel otrzymał lekkie draśnięcie szpadą w ramię, co mu nie przeszkodzi wcale iść jutro do szturmu i wdzierać się na mury, jeżeli Wasza Eminencja rozkaże przypuścić atak. — Ależ wy nie jesteście z takich, co to pozwalają zadawać sobie rany bezkarnie. No dalej, bądźcie otwarci, moi panowie, poczęstowaliście wy tam dobrze napastników; wyspowiadajcie się, bo wiecie, że mam prawo udzielić rozgrzeszenia. — Ja, Eminencjo — rzekł Atos — nawet nie wydobywałem szpady, wziąłem tylko wpół tego, z którym miałem do czynienia, i wyrzuciłem przez okno… Zdaje się, iż padając — ciągnął Atos z wahaniem — złamał sobie nogę. — Aha! — mruknął kardynał. — A pan Portos co porabiał? — Ja, Eminencjo, wiedząc, że pojedynki są zakazane, porwałem jakąś ławę i zwaliłem nią jednego ze zbójów… i jak mi się zdaje… krzyż mu przetrąciłem… — Pojmuję — rzekł kardynał. — A pan co, panie Aramisie? — Ja, Eminencjo, ponieważ jestem z natury bardzo łagodny i, o czym zapewne Wasza Wielebność nie wie, mam zamiar wstąpić niebawem do stanu duchownego, pragnąłem zatem przeszkodzić bójce i rozłączyć moich towarzyszy, gdy jeden z nędznych napastników podszedł mnie zdradziecko i ranił szpadą w lewe ramię. Wtedy zbrakło mi cierpliwości, wyjąłem też szpadę, a ponieważ w tej chwili łotr znowu napadał, zdaje mi się, iż poczułem, jakoby rzucając się na mnie, nadział się na szpadę, którą się zasłaniałem; wiem tylko, że upadł i że go wyniesiono razem z dwoma jego kompanami. — A! Do kaduka, moi panowie — rzekł kardynał — trzech ludzi niezdolnych do bitwy z powodu burdy karczemnej, nie próżnujecie, jak widzę. Ale z jakiego powodu powstała kłótnia? — Ci nędznicy byli pijani — odparł Atos — a widząc, że do oberży przybyła wieczorem kobieta, pragnęli wywalić drzwi i dostać się do niej. — Drzwi wywalić!… — powtórzył kardynał. — Czegóż od niej chcieli? — Chcieli zabawić się prawdopodobnie po swojemu — mówił Atos. — Miałem zaszczyt oznajmić Waszej Eminencji, iż nędznicy ci byli pijani… — A kobieta była młoda i ładna?… — zapytał kardynał z pewną niespokojnością. — Nie widzieliśmy jej, Eminencjo. — Nie widzieliście jej?… O! To bardzo dobrze! — żywo podjął kardynał. — Mieliście słuszność bronić honoru kobiety, a ponieważ ja także udaję się do oberży „Pod Czerwonym Gołębnikiem”, przekonam się o prawdzie waszych słów. — Eminencjo!… — odezwał się wyniośle Atos. — Jesteśmy szlachtą z urodzenia i nawet dla ocalenia głowy nie splamilibyśmy kłamstwem naszych ust. — Ja też wierzę wam, moi panowie, i nie wątpiłem ani na chwilę, lecz — dodał, aby zmienić przedmiot rozmowy — czy dama ta była zupełnie sama? — Był tam jakiś mężczyzna zamknięty razem z nią w pokoju — rzekł Atos — ponieważ jednak, pomimo hałasów i krzyków, nie ukazał się wcale, można być pewnym, że jest nikczemnym tchórzem. — „Nie sądź lekkomyślnie bliźniego twego”, mówi Ewangelia — odparł kardynał. Atos pochylił głowę. — A teraz, panowie, dosyć o tym — mówił dalej Richelieu — wiem już, co chciałem wiedzieć, proszę za mną… Trzej muszkieterowie stanęli za kardynałem, który zasłoniwszy twarz płaszczem, ruszył stępa, trzymając się o jakieś dziesięć kroków przed swoją świtą. Dojechali niebawem do milczącej i odludnej oberży. Na dziesięć kroków przed drzwiami kardynał skinął na giermka i na muszkieterów, aby się zatrzymali; koń osiodłany stał uwiązany do okiennicy zewnętrznej, kardynał uderzył w nią trzy razy, zapewne w umówiony sposób. Mężczyzna otulony płaszczem natychmiast wyszedł i zamienił szybko kilka słów z kardynałem; po czym odwiązał konia, wsiadł na niego i puścił się galopem w kierunku Surgères, a może Paryża. — Prawdą jest, coście mi opowiadali — dodał, zwracając się do trzech muszkieterów — nie będzie moją winą, jeżeli nasze dzisiejsze spotkanie nie wyjdzie wam na korzyść; tymczasem proszę za mną. Oberżysta stał we drzwiach; dla niego kardynał był oficerem odwiedzającym przejezdną damę. — Czy masz pan jakiś pokój na dole, gdzie by ci panowie mogli zaczekać na mnie przy dobrym ogniu na kominku? — zapytał kardynał. Gospodarz otworzył drzwi dużej izby, gdzie właśnie piec stary i popsuty zastąpiono dużym i doskonałym kominem. — Mam tę izbę wolną — odpowiedział. — Dobrze — rzekł kardynał — wejdźcie tam, panowie, i bądźcie łaskawi czekać na mnie; za pół godziny będę z powrotem. Gdy nasi muszkieterowie wchodzili do pokoju na dole, kardynał, nie żądając żadnych objaśnień, wstąpił na schody i szedł śmiało jak człowiek dobrze znający drogę. Rozdział XVII. Pożytek z luftów pieca Widoczne było, iż powodowani jedynie rycerskością i awanturniczym usposobieniem nasi trzej przyjaciele, nawet tego nie przypuszczając, wyświadczyli przysługę osobie, którą kardynał zaszczycał swoją szczególną protekcją. Kto to mógł być mianowicie?… To pytanie zadali sobie trzej muszkieterowie; następnie widząc, iż żadna odpowiedź, jaka im przychodzi, nie zadawala ich bynajmniej, Portos przywołał gospodarza i kazał przynieść kości do gry. Portos i Aramis zasiedli zaraz przy stole i zaczęli grać w najlepsze, Atos chodził po pokoju i rozmyślał. Chodząc tak i rozmyślając, Atos mijał i znów przechodził koło rozebranego, sterczącego w murze luftu od pieca, którego drugi koniec dotykał pokoju położonego nad nim. Za każdym razem, gdy mijał ową rurę, słyszał wyraźnie szmer rozmowy, co na koniec zwróciło jego uwagę. Zbliżył się zatem i odróżnił parę słów, które, jak sądził, miały wielką doniosłość, skinął więc na towarzyszy, aby się uciszyli, a sam, pochylony, przyłożył ucho do otworu dolnego. — Słuchaj dobrze, milady — mówił kardynał — sprawa jest wielkiego znaczenia, usiądź no i pogadajmy. — Milady — mruknął Atos. — Słucham Waszą Eminencję z jak największą uwagą — odpowiedział głos kobiecy, na którego dźwięk Atos zatrząsł się cały. — Nieduży statek z załogą angielską, z kapitanem zupełnie mi oddanym, oczekuje na ciebie przy ujściu rzeki Charente, obok warowni La Pointe; rozwinie on żagle jutro przede dniem. — Czy mam się tam udać zaraz dziś w nocy? — Zaraz, natychmiast, to jest, gdy wysłuchasz moich zleceń. Wychodząc stąd, znajdziesz dwóch ludzi przy bramie, służyć ci oni będą za eskortę; ja wpierw się stąd oddalę, ty zaś po mnie w pół godziny. — Rozumiem, Eminencjo. Wróćmy teraz do posłannictwa, jakie raczysz mi zlecić; a ponieważ pragnę nadal zasługiwać na zaufanie Waszej Eminencji, racz mi wyłożyć jasno i zwięźle, co mam robić, abym nie popełniła omyłki. Nastała chwilowa cisza. Kardynał widocznie namyślał się, jak mówić, a milady skupiała władze umysłu, aby zrozumieć dokładnie i wyryć sobie w pamięci słowa kardynała. Atos skorzystał z chwili milczenia i kazał towarzyszom zamknąć drzwi od wewnątrz, a potem przyjść i słuchać razem z nim. Muszkieterowie, lubiący wygodę, przysunęli krzesła dla siebie i Atosa. Wszyscy trzej usiedli następnie i przyłożyli uszy do otworu. — Pojedziesz do Londynu — zaczął kardynał — i udasz się prosto do Buckinghama. — Ośmielam się zwrócić uwagę Eminencji — rzekła milady — że od czasu sprawy z zapinkami brylantowymi, o którą książę mnie podejrzewał, wystrzega on się mnie okrutnie. — Tym razem — mówił kardynał — nie idzie wcale o zdobywanie zaufania; powinnaś przedstawić się księciu szczerze i uczciwie jako pośredniczka. — Szczerze i uczciwie — powtórzyła milady tonem niewypowiedzianie dwuznacznym. — Tak jest, szczerze i uczciwie — ciągnął kardynał tym samym tonem — całe to rokowanie musi być prowadzone jawnie. — Wykonam dosłownie polecenia Waszej Eminencji, czekam teraz na rozkazy. — Pójdziesz do Buckinghama i oznajmisz, że ja cię przysyłam; powiesz mu, iż wiem o wszystkich przygotowaniach przez niego czynionych i wcale ich się nie boję, bo za pierwszym poruszeniem z jego strony zgubię królową bezpowrotnie. — Czy on uwierzy, iż Wasza Eminencja jest w możności wykonać tę groźbę? — Uwierzy, bo mam dowody w rękach. — Potrzeba zatem, abym mu je przedstawiła? — Bez wątpienia. Powiesz mu także, że ogłoszę doniesienia de Bois-Robert i margrabiego de Beautru o spotkaniu się księcia z królową u pani konetablowej owego pamiętnego wieczoru, gdy ta pani wydawała bal maskowy. Powiesz mu, że wcale nie wątpię, iż był tam przebrany za Wielkiego Mogoła; kostium ten miał przywdziać kawaler de Guise, a książę odkupił go od niego za trzy tysiące pistoli. — Dobrze, Eminencjo. — Opowiesz mu wszystkie szczegóły wejścia i wyjścia nocnego z zamku królewskiego, gdzie się wcisnął przebrany za wróżbiarza Włocha; dodasz także, aby nie wątpił o prawdziwości moich wiadomości, iż miał ukrytą pod płaszczem długą białą szatę, usianą w deseń łez czarnych, głów trupich i kości, na krzyż złożonych. Ponieważ, w razie wypadku niespodzianego, chciał uchodzić za ducha białej damy, ukazującej się, jak wiadomo, w Luwrze przed każdym wypadkiem wielkiej doniosłości. — Czy to już wszystko, Eminencjo? — Powiedz mu, że znam także szczegóły spotkania w Amiens, że zrobię z tego małą powiastkę romantyczną, dowcipnie ułożoną, z planem ogrodu i portretami głównych działaczy w awanturze nocnej. — Powiem mu wszystko. — Powiedz, że ująłem Montaigu, że trzymam go w Bastylii, że nie znaleziono przy nim żadnego dokumentu, lecz że tortura rozwiąże mu usta i wyda on wszystko, co wie… a nawet to, o czym nigdy nie wiedział. — Słucham, Eminencjo. — Na koniec dodaj, że książę miłościwy, opuszczając wyspę Ré, zapomniał w pośpiechu zabrać ze swojego mieszkania pewnego liściku pani de Chevreuse, a liścik ten w dziwny sposób kompromituje królową, wykazując jasno, iż Jej Królewska Mość nie tylko jest zdolna kochać nieprzyjaciół króla, ale w dodatku spiskuje z wrogami Francji. Czy dobrze zapamiętałaś wszystko, co mówiłem? — Niech Wasza Eminencja osądzi: bal u pani konetablowej, wycieczka nocna do Luwru, wieczór spędzony w Amiens, schwytanie Montaigu, list pani de Chevreuse. — Dobrze — rzekł kardynał — nic nie brakuje. Masz doskonałą pamięć, milady. — Jednak — podjęła ta, do której kardynał odezwał się w sposób tak pochlebny — jeżeli pomimo wszystko książę nie ulegnie i będzie w dalszym ciągu groził Francji? — Książę jest zakochany jak wariat, lub raczej jak mazgaj — ciągnął Richelieu z goryczą. — Na wzór dawnych błędnych rycerzy wszczął obecną wojnę jedynie po to, aby otrzymać jedno spojrzenie uwielbianej piękności. Gdy przekona się, że wojna ta odbierze honor, a może i wolność władczyni jego myśli, jak się on wyraża, przysięgam ci, że zachwieje się w zamiarach. — A jednak — mówiła milady z wytrwałością dowodzącą, że chciała zbadać dokładnie sprawę, którą jej polecono — gdyby po tym wszystkim obstawał jeszcze przy swoim? — Gdyby się jeszcze upierał… nie, nie, to niepodobna… — To bardzo prawdopodobne — rzekła milady. — Gdyby trwał przy swoim… — Jego Eminencja zatrzymał się, a po chwili zaczął: — Gdybyś nie zdołała go przekonać, w takim razie położę całą nadzieję w wypadku, w zdarzeniu zmieniającym zwykle postać rządów… — Gdyby Wasza Eminencja zechciał mi przytoczyć z historii choć jeden podobny wypadek — odezwała się milady — może i ja podzieliłabym także jego zaufanie do przyszłości. — Więc słuchaj… oto na przykład — rzekł Richelieu — gdy w roku 1610, z podobnej przyczyny, jaka podnieca księcia Buckingham, król Henryk IV, zaszczytnej pamięci, szedł opanować jednocześnie Flandrię i Włochy, aby z dwóch stron następnie uderzyć na Austrię, czyż nie nastąpił wypadek, który Austrię zbawił?… Dlaczegóż by król Francji nie mógł mieć tego szczęścia, co cesarz? — Wasza Eminencja chce mówić o uderzeniu nożem przy ulicy de la Ferronnerie? — Tak, właśnie — odparł kardynał. — Czy Wasza Wielebność nie boi się, że skazanie na śmierć Ravaillaca nie odstraszy tych, co mieliby ochotę pójść w jego ślady? — Po wszystkie czasy i we wszystkich krajach, tam zwłaszcza, gdzie ludność dzielą uczucia religijne, znajdą się fanatycy pragnący stać się męczennikami. Otóż rzeczywiście przypominam sobie w tej chwili, że purytanie wściekli są na księcia Buckinghama, a ich kaznodzieje wskazują nań jako na Antychrysta. — Więc cóż z tego? — przerwała milady. — Otóż — mówił dalej kardynał tonem obojętnym — wypadałoby teraz, na przykład, znaleźć kobietę piękną, młodą i zręczną, która miałaby powód do zemsty osobistej na księciu. Kobietę taką można by łatwo spotkać; książę jest człowiekiem szczęśliwym do kobiet i jeżeli nie budził uczuć miłosnych obietnicami stałości wiecznej, musiał w niejednym sercu wzniecić nienawiść przez nieustanne wiarołomstwa. — Zapewne — rzekła milady chłodno — kobietę taką można by napotkać. — Otóż kobieta, która by dała w rękę fanatyka nóż Jacques'a Clémenta lub Ravaillaca, zbawiłaby Francję. — Tak, lecz zostałaby wspólniczką zbrodni. — A czy zna ktokolwiek wspólników Jacques'a Clémenta lub Ravaillaca? — Nie, bo może stali oni zbyt wysoko, aby się ośmielono aż tam ich szukać. Nie podpala się Pałacu Sprawiedliwości dla byle kogo, Eminencjo. — Więc sądzisz, że pożar Pałacu Sprawiedliwości nie był jedynie nieszczęśliwym wypadkiem? — zapytał Richelieu obojętnie, jak gdyby to była kwestia bez żadnego znaczenia. — Ja, Eminencjo — odpowiedziała milady — ja nic nie sądzę, fakt przytaczam, nic więcej; dodam tylko, że gdybym nazywała się panną de Monpensier lub królową Marią Medycejską, nie potrzebowałabym być tak ostrożna, jak nazywając się po prostu lady Clarick. — Słusznie — rzekł Richelieu. — Czegóż więc żądasz? — Pragnę rozkazu potwierdzającego z góry wszystko, co uznam, iż powinnam uczynić dla dobra Francji. — Trzeba najpierw znaleźć kobietę, o jakiej mówiłem, która miałaby urazę śmiertelną do księcia. — Już ją znalazłam — rzekła milady. — Następnie trzeba wyszukać podłego fanatyka, chcącego służyć za narzędzie sprawiedliwości bożej. — I to się znajdzie. — Wtedy — mówił kardynał — dopiero będzie pora wymagać rozkazu, jakiego żądasz obecnie. — Wasza Eminencja ma rację — rzekła milady — to ja byłam w błędzie, widząc w poleceniu, jakim mnie zaszczyca, coś innego, niż jest ono w rzeczywistości, bo mam tylko oznajmić księciu od Eminencji, że zna wszystkie przebrania, za pomocą których zdołał on zbliżyć się do królowej na balu u pani konetablowej; że Eminencja posiadasz dowody jego widzenia się z królową w Luwrze, w kostiumie astrologa Włocha; że ukaże się bardzo dowcipny romans o awanturze w Amiens, z planami i portretami; że Montaigu siedzi w Bastylii i tortura przypomni mu, co zapomniał; na koniec, że masz w ręku list pani de Chevreuse kompromitujący ją i królową. Następnie, jeżeli pomimo wszystko ktoś zostanie niezłomny, to ponieważ moja misja tu się kończy, pozostanie mi tylko prosić Boga, aby uczynił cud dla ocalenia Francji. Wszak to mam zrobić, Eminencjo, i nic innego nie przedsiębrać? — To tylko jedynie — odparł kardynał zimno. — Obecnie — mówiła milady, nie zwracając uwagi na raptowną oziębłość kardynała — obecnie, gdy już otrzymałam instrukcje od Waszej Eminencji co do postępowania z jego nieprzyjaciółmi, czy pozwoli mi Wasza Wielebność powiedzieć parę słów o moich wrogach? — Więc pani masz wrogów? — zapytał Richelieu. — Tak, panie; mam wrogów, przed którymi powinieneś mnie bronić, bo zrobiłam ich sobie, służąc Waszej Eminencji. — Cóż to za jedni? — zapytał książę. — Pierwszy to mała kupcowa, znana intrygantka, nazywa się Bonacieux. — Ona jest przecież zamknięta w więzieniu w Mantes. — To jest, była tam rzeczywiście, lecz królowa wyjednała rozkaz od króla i przeniosła ją do klasztoru. — Do klasztoru? — zapytał książę. — Tak, mam pewną wiadomość, że do klasztoru. — Do którego? — Nie wiem, tajemnica zachowana jest ściśle. — O! Ja będę wiedział! — A czy Wasza Eminencja powie mi, w którym klasztorze ta kobieta się znajduje? — Nie widzę powodu, dlaczego nie miałbym tego zrobić. — Dziękuję za jedno, lecz mam drugiego wroga, o wiele niebezpieczniejszego niż pani Bonacieux. — Któż to jest? — Jej kochanek. — Jak on się nazywa? — O! Wasza Wielebność zna go doskonale — krzyknęła milady uniesiona gniewem — to nasz wspólny zły duch, to on w spotkaniu z gwardią Waszej Eminencji przechylił zwycięstwo na stronę muszkieterów królewskich; to on przebił szpadą trzykrotnie hrabiego de Wardes, wysłańca Eminencji, to z jego winy nie udała się sprawa z brylantami; on to na koniec, wiedząc, że to ja porwałam panią Bonacieux, zaprzysiągł mi śmierć. — Aha! — rzekł kardynał. — Wiem już, o kim chcesz mówić. — Ja mówię o tym łotrze, d'Artagnanie. — To dzielny młodzieniec — rzekł kardynał. — Dlatego właśnie, że taki dzielny, jest tym niebezpieczniejszy. — Trzeba by posiadać dowody jego porozumiewania się z księciem Buckinghamem. — Dowody! Mam ich dziesięć! — W takim razie to bardzo łatwo, pokaż mi je, a wyślę go do Bastylii. — Dobrze Eminencjo! A co potem? — Kto się dostanie do Bastylii, nie ma dla takiego przyszłości — rzekł kardynał ponuro. — O! Na Boga, gdyby mi tak łatwo przychodziło pozbywanie się moich wrogów jak twoich osobistych i gdybyś tylko o ukaranie takich prosiła… — Eminencjo, sztuka za sztukę, życie za życie, człowiek za człowieka; oddaj mi tego, ja ci oddam tamtego. — Nie wiem, co chcesz powiedzieć — odparł kardynał — nawet wiedzieć nie chcę; chcę ci się przysłużyć i nie widzę nic niestosownego w daniu ci tego, czego pragniesz dla ukarania tak nieznacznej osobistości, tym bardziej że, jak powiadasz, d'Artagnan jest bezbożnikiem, pojedynkowiczem i zdrajcą. — Pozbawiony czci wszelkiej, Eminencjo… podły… — Podaj mi papier, pióro i atrament — rzekł kardynał. — Oto jest, Eminencjo. Nastała chwilowa cisza, dowodząca, że Richelieu namyślał się, co ma pisać. Atos nie stracił ani słowa z rozmowy, wziął teraz za ręce przyjaciół i pociągnął w drugi koniec pokoju. — Czego chcesz? — odezwał się Portos. — Czemu nie pozwalasz nam słuchać dalej? — Sza! — rzekł Atos po cichu. — Słyszeliśmy wszystko, co potrzeba. Wreszcie nie bronię wam słuchać, tylko sam muszę stąd wyjść. — Chcesz wyjść — rzekł Portos — lecz jeżeli kardynał cię zawezwie, cóż mu odpowiemy? — Nie czekajcie, aż mnie zawoła, powiedzcie mu pierwsi, iż wyjechałem na zwiady, ponieważ ze słów gospodarza zrozumiałem, że drogi nie są bezpieczne. Powiem też parę słów giermkowi kardynała. Reszta do mnie należy, bądźcie spokojni. — Bądź ostrożny, Atosie! — rzekł Aramis. — Nie martwcie się. Wiecie, że mam krew zimną. Portos i Aramis usiedli z powrotem przy lufcie piecowym. Atos zaś wyszedł śmiało, nie kryjąc się wcale, odwiązał konia od kółka przy okiennicy, przekonał kilkoma słowami giermka o potrzebie pojechania naprzód, obejrzał starannie proch na panewce pistoletu, wziął szpadę w zęby i poleciał jak potępieniec drogą prowadzącą do obozu! Rozdział XVIII. Scena małżeńska Jak to Atos przewidział, kardynał niedługo poczekawszy, zszedł z góry, zajrzał do pokoju, gdzie byli muszkieterowie, i zastał Portosa grającego zawzięcie w kości z Aramisem. Spojrzał szybko po wszystkich kątach sali i przekonał się, że brakuje jednego z muszkieterów. — Gdzie się podział pan Atos? — zapytał. — Eminencjo — odrzekł Portos — z opowiadań oberżysty nabrał on przekonania, iż drogi nie są bezpieczne, i pojechał przodem na zwiady. — A panowie coście przez ten czas porabiali, panie Portosie? — Ja wygrałem pięć pistoli od Aramisa. — A teraz, czy jesteście gotowi powracać ze mną razem? — Jesteśmy na rozkazy Waszej Eminencji. — Na koń zatem, panowie, bo już późno. Giermek oczekiwał kardynała przy drzwiach oberży. Potwierdził wszystko, co mówili muszkieterowie z powodu wyjazdu Atosa. Kardynał skinął ręką na znak zadowolenia, wspiął konia i ruszył z równymi ostrożnościami jak wtedy, kiedy tu jechał. Atos tymczasem pędził, co koń wyskoczy, lecz oddaliwszy się tak, iż pewny był, że go nikt nie dojrzy, zwrócił na prawo, objechał dokoła, znalazł się z powrotem o dwadzieścia kroków od karczmy i ukryty w gęstwinie drzew czatował na ukazanie się orszaku. Poznawszy kapelusze z galonami towarzyszy swoich i bramowany złotymi frędzlami płaszcz pana kardynała, poczekał, aż jeźdźcy dotrą do skrętu drogi, a gdy stracił ich z oczu, powrócił cwałem do oberży, gdzie go wpuszczono bez trudności. — Mój oficer — rzekł Atos do oberżysty — zapomniał o ważnym zleceniu dla damy z pierwszego piętra i przysłał mnie do niej. — Wejdź pan — odparł gospodarz — jest ona jeszcze w swoim pokoju. Atos skorzystał z pozwolenia, lekkim krokiem przebiegł schody i dopadł uchylonych drzwi w chwili, gdy milady kładła już kapelusz na głowę. Wszedł do pokoju i zamknął drzwi za sobą. Na odgłos klucza w zamku milady się odwróciła. Atos stał przy drzwiach owinięty płaszczem, w kapeluszu nasuniętym na oczy. — Kto pan jesteś? Czego tu chcesz?… — zawołała. — O! To ona!… — mruknął Atos. I zrzucając płaszcz oraz podnosząc kapelusz, postąpił ku milady. — Poznajesz mnie, pani? — zapytał. Milady zrobiła krok naprzód, następnie cofnęła się, jak gdyby węża ujrzała. — No, no — mówił Atos — cieszę się, bo widzę, żeś mnie poznała. — Hrabia de la Fère!… — szeptała milady, blednąc i cofając się do ściany. — Tak, milady — odrzekł Atos — hrabia de la Fère we własnej osobie, który przybył umyślnie z końca świata, aby mieć przyjemność ujrzeć panią. Usiądź, pani, i porozmawiajmy, jak mówi pan kardynał. Milady, skamieniała z przerażenia, usiadła, nie wyrzekłszy ani jednego słowa. — Jesteś szatanem wysłanym z piekła na ziemię!… — rzekł Atos. — Twoja władza jest wielka, wiem o tym; lecz z pomocą Boga ludzie uczciwi dają radę i takim jak ty potworom. Raz już znalazłaś się na mej drodze; byłem pewny, iż pozbyłem się ciebie skutecznie, lecz omyliłem się widać lub może piekło nie chciało cię przyjąć. Milady, po tych słowach przywodzących okrutne wspomnienia, opuściła głowę z głuchym jękiem. — Sądziłaś, że nie żyję, prawda? Tak jak ja byłem pewny, żeś umarła. Imię Atosa zastąpiło nazwisko hrabiego de la Fère, tak samo jak lady Clarick zastąpiła Annę de Breuil! Wszak tak się nazywałaś, gdy twój czcigodny brat błogosławił nasz związek? — Lecz ostatecznie — mówiła milady głosem stłumionym przez strach — co cię sprowadza? Czego chcesz ode mnie? Wiesz zatem, co robiłam? — Opowiedzieć ci mogę dzień po dniu od czasu, gdyś się zaciągnęła w służbę kardynała. Uśmiech niedowierzania przemknął po zbielałych wargach milady. — Jeśli nie wierzysz, to posłuchaj: ty obcięłaś zapinki diamentowe z ramienia księcia Buckinghama; ty kazałaś porwać panią Bonacieux; zakochana w panu de Wardes i sądząc, że z nim spędzisz noc, wpuściłaś pana d'Artagnana; ty także, myśląc, że de Wardes cię oszukał, chciałaś, aby go zabił jego rywal, a kiedy ten rywal odkrył twoją haniebną tajemnicę, pragnęłaś i jego się pozbyć, nasyłając na niego dwóch podłych morderców, a zobaczywszy, że kule nie trafiły, posłałaś zatrute wino wraz z fałszywym listem, aby twoja ofiara sądziła, że wino to pochodzi od przyjaciół. Na koniec dziś w tym pokoju, siedząc na tym samym krześle, przyrzekłaś kardynałowi Richelieu zabić księcia Buckinghama w zamian za dane ci pozwolenie zamordowania d'Artagnana. Milady stała się teraz sina. — Chyba szatanem jesteś?… — wyrzekła. — Może być — odparł Atos. — W każdym razie słuchaj i pamiętaj dobrze, co teraz powiem: zabij sama lub każ zamordować księcia Buckinghama, mało mnie to obchodzi! Nie znam go, w dodatku jest Anglikiem; lecz nie waż się tknąć ani włosa z głowy d'Artagnana, który jest moim wiernym przyjacielem i którego bronić będę albo przysięgam na głowę mojego ojca: zbrodnia ta byłaby twoją ostatnią… — Pan d'Artagnan ciężko mnie obraził — rzekła milady głucho. — Pan d'Artagnan umrze. — Nie wiedziałem doprawdy, że panią może coś jeszcze obrażać — rzekł, śmiejąc się, Atos. — A więc on miał nieszczęście ją obrazić i umrze? — Umrze — odparła milady — najpierw ona, potem on… Atosa ogarniał szał. Widok tej istoty pozbawionej kobiecości przywiódł mu na pamięć okropne zdarzenia. Wspomniał, że kiedyś w położeniu mniej niebezpiecznym niż obecnie chciał ją poświęcić dla zachowania czystości swego honoru. Powróciło mu palące pragnienie krwi tej kobiety i opanowało jak gorączka. Wstał, wyjął pistolet zza pasa i nabił go… Milady, blada jak trup, chciała krzyczeć, lecz głos jej zamarł; wydawała jedynie jęki nieludzkie, podobne do chrapania dzikiego zwierza. Przytulona do ściany, na tle obicia ciemnego, z włosem rozwianym, wyglądała jak obraz trwogi i okrutnego przerażenia. Atos podniósł wolno pistolet, wyciągnął rękę i dotknął lufą czoła milady, następnie głosem spokojnym, zdradzającym nieodwołalne postanowienie, rzekł: — Pani, oddaj mi natychmiast papier podpisany przez kardynała albo, na mą duszę, w łeb ci wypalę. Zdecyduj się, zostawiam ci sekundę czasu. Milady widziała po skurczeniu jego twarzy, że strzał padnie; wyjęła szybko papier zza stanika i podała Atosowi. — Masz — rzekła — i bądź przeklęty! Atos schował pistolet za pas, wziął papier, aby przekonać się, czy to ten sam, rozwinął go i czytał: „Z mojego rozkazu i dla dobra państwa okaziciel niniejszego zrobił to, co zrobił. 3 grudnia 1627 roku. Richelieu”. — A teraz — rzekł Atos, wdziewając płaszcz i kładąc kapelusz na głowę — teraz, gdy ci żądło wyrwałem, żmijo jadowita, kąsaj, jeżeli możesz. I wyszedł z pokoju, nie obejrzawszy się nawet. Przy bramie zastał dwóch ludzi trzymających konie w pogotowiu. — Panowie — rzekł — znacie rozkazy Eminencji; odprowadzicie tę damę do fortecy La Pointe, a nie wolno wam jej opuścić, dopóki nie wsiądzie na pokład okrętu. Skłonili głowami na znak posłuszeństwa. Atos zaś skoczył lekko na siodło i ruszył z kopyta. Zamiast jednak udać się drogą do obozu, poleciał przez pola, zatrzymując się od czasu do czasu i nasłuchując. Nareszcie doszedł go odgłos kopyt końskich. Nie wątpił już, że to kardynał i jego orszak. Wtedy puścił się jeszcze przed siebie, potem zatrzymał się, otarł pot z konia trawą i liśćmi z drzew i stanął w poprzek drogi na dwieście kroków od obozu. — Kto idzie?… — zawołał, gdy jeźdźcy się ukazali. — A! To nasz dzielny muszkieter zapewne tam stoi — rzekł kardynał. — Tak, Eminencjo — odpowiedział Portos — to on. — Panie Atosie — rzekł Richelieu — przyjmij serdeczne podziękowanie za dobrą wolę nam okazaną. Panowie, jesteśmy już na miejscu, skierujcie się do bramy na lewo, hasło: „Król i Ré”! Mówiąc to, kardynał skłonił głowę na znak pożegnania, skręcił na prawo i mając giermka za sobą, udał się także do obozu, gdyż tę noc miał tam przepędzić. — No cóż? — zapytali razem Portos i Aramis, gdy kardynał nie mógł już ich słyszeć. — Czy podpisał żądany przez nią papier? — Tak — odrzekł Atos spokojnie — mam go już przy sobie. Trzej przyjaciele nie odezwali się więcej do siebie, jechali w milczeniu aż do swej kwatery, raz tylko przemówiwszy, gdy straże o hasło pytały. Posłano natychmiast Mousquetona, aby powiedział Planchetowi, że pan jego jest usilnie proszony, aby, gdy zejdzie z posterunku przy okopach, przybył w tej chwili do mieszkania muszkieterów. Ze swej strony milady, jak to Atos przewidział, udała się bez oporu za swymi towarzyszami; miała wprawdzie ochotę kazać się zaprowadzić do kardynała i opowiedzieć mu wszystko, lecz odkrycie prawdy przez nią pociągnęłoby to samo ze strony Atosa — doniosłaby, że Atos ją powiesił, lecz on za to wydałby, że jest napiętnowana. Zdecydowała się zatem nic nie mówić i wyjechać z zachowaniem wszelkich ostrożności, dokonać ze zwykłą zręcznością trudnego dzieła, którego się podjęła, a następnie, spełniwszy wszystko ku zadowoleniu kardynała, stanąć przed nim i dopomnieć się o pomoc w zemście osobistej. Wskutek tego postanowienia, po całonocnej podróży, o siódmej rano była już w La Pointe, o ósmej wsiadła na okręt, o dziewiątej tenże okręt z listami polecającymi od kardynała, mając niby płynąć do Bajonny, podnosił kotwicę i rozwijał żagle ku Anglii. Rozdział XIX. Bastion świętego Gerwazego Gdy d'Artagnan stawił się na wezwanie, zastał trzech przyjaciół zebranych w jednym pokoju. Atos rozmyślał, Portos podkręcał wąsy, Aramis modlił się z prześlicznej książeczki oprawnej w błękitny aksamit. — Na imię boskie! Panowie — odezwał się — spodziewam się, że to, co usłyszę, warte jest zachodu, w przeciwnym razie uprzedzam: nie daruję wam tego; kazać mi przychodzić, zamiast zostawić w spokoju po nocy spędzonej na szturmie do bastionu, zdobyciu go i następnie zburzeniu… O! Czemuż was tam nie było, panowie, mieliśmy gorącą rozprawę! — Byliśmy gdzie indziej, tam nie było też wcale zimno — odpowiedział Portos, podkręcając wąsa właściwym sobie sposobem. — Sza!… — rzekł Atos. — Oho! — mówił d'Artagnan, zrozumiawszy lekkie zmarszczenie brwi muszkietera. — Okazuje się, iż mamy znów coś nowego. — Aramisie — zaczął Atos — byłeś podobno wczoraj na śniadaniu w oberży „Parpaillot?” — Tak. — Jakże ci się tam podobało? — Bardzo niedobre jadłem śniadanie; onegdaj był dzień postny, a zastałem jedynie mięso. — Jak to może być? — rzekł Atos. — W porcie morskim nie mają ryb? — Utrzymują — odparł Aramis, zatapiając się na powrót w modlitwie — że tama, którą każe wznosić pan kardynał, wypłasza je na pełne morze. — Nie o to się pytałem — podjął Atos. — Pytałem, czy byłeś tam swobodny, czy nikt ci nie przeszkadzał. — Zdaje mi się, że oberża nie jest bardzo uczęszczana; tak, pewny jestem, że dla pogadania na osobności będzie nam wcale nieźle w „Parpaillot”. — Idźmy więc do „Parpaillot”, bo tutaj ściany są cienkie jak papier. D'Artagnan, obyty ze sposobem postępowania przyjaciela, nauczył się poznawać z jednego słowa, z gestu, z najmniejszego znaku ważność okoliczności, wziął Atosa pod rękę i wyszedł z nim, nic nie mówiąc. Portos udał się za nimi, gawędząc z Aramisem. Spotkano w drodze Grimauda. Atos dał znak, aby się zbliżył. Grimaud, według zwyczaju, usłuchał w milczeniu; biedny chłopak zapomniał już prawie, jak się mówi. Przybyli do oberży „Parpaillot”. Była siódma z rana, zaczynało świtać. Trzech przyjaciół zadysponowało śniadanie i udało się do sali, gdzie, jak zapewniał gospodarz, nikt im nie przeszkodzi. Na nieszczęście wybrali złą godzinę na schadzkę. Właśnie zabrzmiał poranny bęben, każdy zrywał się po nocnym śnie i aby się wytrzeźwić i rozgrzać, przychodził wychylić kieliszek w oberży; dragoni, szwajcarzy, gwardziści, muszkieterowie, lekka kawaleria — zmieniali się jak w kalejdoskopie ku wielkiemu zadowoleniu oberżysty, lecz wcale nie na rękę naszym przyjaciołom. Odpowiadali też bardzo chłodno na powitania, zaczepki i żarty przybywających panów. — Widzę już — odezwał się Atos — że napytamy sobie tutaj jakiejś dobrej awantury, a nie potrzebna nam wcale w tej chwili. D'Artagnanie, opowiedz nam, coś robił w nocy; my zaś później ci opowiemy. — Czy w istocie — zaczął jeden z kawalerzystów, przestępując z nogi na nogę ze szklanką wódki w ręce, którą cedził powoli — czy w istocie byliście na wałach tej nocy, panowie gwardziści? Zdaje mi się, że mieliście na pieńku z mieszkańcami La Rochelle? D'Artagnan spojrzał pytająco na Atosa, czy ma odpowiedzieć natrętowi mieszającemu się nieproszenie do rozmowy, czy też nie. — No cóż — odezwał się Atos — czy nie słyszysz, że pan de Busigny raczy przemawiać do ciebie? Opowiedz, co było tej nocy, kiedy panowie tego pragną. — Podobno bastion zdobyliście? — zapytał szwajcar, który pił rum kuflem od piwa. — Tak, panie — odrzekł d'Artagnan — mieliśmy ten zaszczyt. Podłożyliśmy nawet pod jeden węgieł baryłkę prochu, która wybuchając, wysadziła go w powietrze, a reszta budynku została porządnie zachwiana. — Któryż to bastion? — zapytał dragon, trzymając zatkniętą na końcu szpady gęś, którą przyniósł, aby mu ją upieczono. — Bastion świętego Gerwazego — odparł d'Artagnan — spoza którego mieszkańcy La Rochelle niepokoili naszych robotników. — A ciepło tam było? — O, bardzo! Straciliśmy pięciu ludzi, a oni ośmiu czy dziesięciu. — Sacrébleu! — wykrzyknął szwajcar, który pomimo obfitego repertuaru wymysłów w języku niemieckim miał zwyczaj kląć po francusku. — Prawdopodobnie — przerwał kawalerzysta — zaraz dziś rano przyślą pionierów i naprawią bastion. — Tak, być może — dodał d'Artagnan. — Panowie! — odezwał się Atos. — Idźmy o zakład. — A, tak! O zakład! — rzekł szwajcar. — O jaki? — zapytał kawalerzysta. — Czekajcie! — przerwał dragon, zasadzając szpadę jak rożen na hakach żelaznych wbitych w mur komina. — Domyślam się, o co wam chodzi… Gospodarzu przeklęty! Przynoś natychmiast patelnię, nie chcę stracić ani kropelki tłuszczu z tego szacownego ptaszka. — Masz rację — dodał szwajcar — smalec gęsi wyborny jest z konfiturami. — Dobrze już — rzekł dragon, podstawiając patelnię. — Teraz zobaczymy, o co zakład idzie. Panie Atosie, słuchamy! — Tak, słuchamy!… — potwierdził kawalerzysta. — Otóż, panie de Busigny, zakładam się z tobą — rzekł Atos — że moi towarzysze, panowie Portos, Aramis, d'Artagnan, i ja zjemy śniadanie w bastionie świętego Gerwazego i pozostaniemy tam przez godzinę z zegarkiem w ręku, nie zważając na usiłowania nieprzyjaciela, aby nas stamtąd wysadzić. Portos i Aramis spojrzeli na siebie porozumiewawczo. — Czy wiesz — szepnął d'Artagnan do ucha Atosowi — że prowadzisz nas na niechybną śmierć? — Daleko większe niebezpieczeństwo nam grozi — odrzekł Atos — jeżeli tam nie pójdziemy. — Na honor! Panowie — zawołał Portos, rozwalając się na krześle i podkręcając wąsa — oto mi zakład co się zowie! — Przyjmuję — rzekł de Busigny — obecnie idzie tylko o ustanowienie stawki. — Panów jest czterech — mówił Atos — i nas czterech, zatem obiad na ośmiu. Przystajecie, panowie? — Z ochotą — odparł de Busigny. — Doskonale — dodał dragon. — Zgadzam się — rzekł szwajcar. Czwarty słuchacz, milczący podczas całej tej rozmowy, i teraz jedynie skinął na znak zgody. — Śniadanie dla panów gotowe — zawołał gospodarz. — Przynieś je tutaj — rzekł Atos. Oberżysta wykonał rozkaz. Atos skinął na Grimauda, wskazał mu duży koszyk w kącie izby i objaśnił gestem, że trzeba zawinąć mięso w serwety. Grimaud domyślił się zaraz, że chodzi o śniadanie na świeżym powietrzu; wziął koszyk, zapakował mięso, dołożył butelki i cały pakunek przewiesił na ręce. — Gdzie panowie spożyją swoje śniadanie? — zapytał gospodarz. — Co ci do tego — rzekł Atos — jeżeli ci zapłacę? I cisnął majestatycznie na stół dwa pistole. — Czy dać resztę, panie oficerze? — Nie; dodaj tylko dwie butelki wina szampańskiego, a reszta za serwety. Gospodarz zrobił nie tak znów świetny interes, jak myślał z początku, nagrodził jednak sobie, kładąc do kosza wino andegaweńskie zamiast szampańskiego. — Panie de Busigny — odezwał się Atos — czy pozwolisz nastawić swój zegarek według mojego albo mój według twojego? — Z chęcią — odparł zapytany, wyjmując z kieszeni od kamizelki przepyszny złoty zegarek wysadzany brylantami — obecnie wpół do ósmej. — Siódma i trzydzieści pięć minut — rzekł Atos. — Wiadomo teraz, że mój zegarek śpieszy się o pięć minut. Skłoniwszy się zebranym, osłupiałym ze zdziwienia, czterej młodzi ludzie skierowali się ku bastionowi świętego Gerwazego, za nimi postępował Grimaud z koszykiem, nie wiedząc, dokąd idzie, lecz przyzwyczajony do biernego posłuszeństwa nie myślał i teraz wypytywać. Dopóki znajdowali się w obrębie obozu, nie przemówili ani słowa; w dodatku chmara ciekawych szła za nimi, wiedząc o zakładzie i chcąc się przekonać, jak też nasi przyjaciele wybrną z powziętego zamiaru. Gdy minęli szańce obozowe i znaleźli się w czystym polu, wtedy d'Artagnan, niewtajemniczony w zamiary przyjaciela, osądził, że przyszedł czas dowiedzenia się prawdy. — Teraz, kochany Atosie — rzekł — bądź łaskaw powiedzieć mi, dokąd idziemy? — Widzisz dobrze — odparł Atos — że idziemy do bastionu. — Cóż tam będziemy robić? — Wiesz przecie, że będziemy jedli śniadanie. — Dlaczego nie w „Parpaillot”? — Albowiem musimy pogadać o niesłychanie ważnych sprawach, a tam trudno mieć pięć minut spokojnych z tymi natrętami: wchodzą, wychodzą, kłaniają się, witają, zaczepiają… to nie do wytrzymania. Tutaj przynajmniej — dodał Atos, wskazując bastion — nikt nam chyba nie przeszkodzi. — Zdaje mi się — rzekł d'Artagnan z roztropnością nieczyniącą ujmy odwadze — iż moglibyśmy znaleźć jakieś oddalone miejsce nad morzem… — Gdzie by nas widziano naradzających się we czterech, a za kwadrans kardynał już by wiedział przez szpiegów swoich, że spiskujemy… — Tak, tak — rzekł Aramis — Atos ma rację; animae adventuntur in desertis. — Pustynia byłaby bardzo dobra — odezwał się Portos — lecz trzeba by ją znaleźć. Nie ma na świecie takiej pustyni, gdzie by ptak nie przeleciał ponad głową, ryba nie wyskoczyła ponad wodę, a królik nie wybiegł z kryjówki, a ja przypuszczam, że ptak, ryba, królik — wszystko to służy za szpiegów kardynała. Lepiej zatem dotrwać w naszym przedsięwzięciu, przed którym, co prawda, niepodobna się cofnąć bez wstydu. Założyliśmy się, a nikt się nie domyśla, o co nam chodzi, wszyscy są pewni, że dla wygranej przez godzinę będziemy siedzieli w bastionie. Albo nas atakować będą, albo nie. Jeżeli nam dadzą spokój, będziemy mieli aż nadto czasu do rozmowy i nikt nas nie podsłucha, bo zaręczam, że ściany bastionu uszu nie mają. Jeżeli zaś atak do nas przypuszczą, to i tak o interesach naszych pogadamy, a w dodatku, odpierając napaść, okryjemy się chwałą. Widzicie więc, że wszystko wychodzi na naszą korzyść. — Tak — rzekł d'Artagnan — lecz kula nas nie minie z pewnością. — E! Mój drogi — odparł Atos — wiesz dobrze, że nie te kule są najstraszniejsze, które pochodzą na wojnie od nieprzyjaciela. — Zdaje mi się, iż na taką wyprawę trzeba było zabrać nasze muszkiety. — Głupi jesteś, przyjacielu Portosie. Na co mieliśmy się obarczać nieużytecznym ciężarem?… — Przydałby się wobec nieprzyjaciela kalibrowy muszkiet, ze dwanaście nabojów i woreczek z prochem. — A czy nie słyszałeś, co opowiadał d'Artagnan? — Cóż on mówił? — zapytał Portos. — D'Artagnan mówił, że przy szturmie tej nocy poległo kilku Francuzów i tyluż mieszkańców La Rochelle. — Więc cóż z tego? — Nie miano czasu ich obedrzeć, wszak prawda? Było tam coś pilniejszego do roboty. — Zatem? — Zatem zabierzemy ich muszkiety, rożki z prochem i naboje. Zamiast czterech muszkietów i dwunastu kul będziemy posiadali strzelb najmniej piętnaście i ze sto pewnych wystrzałów. — O, Atosie! — rzekł Aramis. — Jesteś naprawdę wielki! Portos schylił głowę z uznaniem. Tylko D'Artagnan nie wydawał się przekonany. Zapewne Grimaud podzielał obawy młodzieńca, bo widząc, że idą prosto do bastionu, o czym dotąd powątpiewał, pociągnął swego pana za połę ubrania. — Dokąd idziemy? — zapytał gestem. Atos wskazał bastion. — Ależ my tam skórę zostawimy — odpowiedział Grimaud na migi. Atos wzniósł rękę i oczy ku niebu. Grimaud postawił kosz na ziemi, usiadł i kiwał głową. Atos wyjął pistolet zza pasa, obejrzał, czy dobrze nabity, odwiódł kurek i przyłożył lufę do ucha Grimauda. Grimaud zerwał się na równe nogi. Atos pokazał mu, ażeby wziął kosz i szedł przodem. Doszedłszy w ten sposób do bastionu, czterej przyjaciele stanęli i zwrócili się przodem do obozu. Przeszło trzystu żołnierzy rozmaitej broni zgromadziło się przed obozem; na boku stali: pan de Busigny, dragon, szwajcar i czwarty, który nic nie mówił. Atos zdjął kapelusz, włożył na koniec szpady, podniósł do góry i powiewał nim w powietrzu. Zebrani przed obozem zrobili tak samo, dodając jeszcze głośne „hurra!”, które aż do nich doszło. Po czym zniknęli wszyscy czterej we wnętrzu bastionu, gdzie ich już Grimaud wyprzedził. Rozdział XX. Narada muszkieterów Jak Atos przewidywał, bastion był zajęty jedynie przez poległych Francuzów i mieszkańców La Rochelle. — Panowie — rzekł Atos, który objął dowództwo nad wyprawą — gdy Grimaud zajmie się przygotowaniem śniadania, zacznijmy od zebrania broni i nabojów. Możemy pomimo to rozmawiać, wykonując tę czynność. Ci panowie — dodał, wskazując na nieboszczyków — nie usłyszą nas. — Można by ich powrzucać do fosy — rzekł Portos — po obejrzeniu wszakże, czy nie mają czegoś w kieszeniach. — Tak — rzekł Atos — to należy do Grimauda. — Dobrze — odezwał się d'Artagnan — niechże Grimaud ich zrewiduje i poprzerzuca za mur. — Niech Bóg broni — rzekł Atos — oni nam się jeszcze przydadzą. — Jak to?!… Te trupy nam się przydadzą?… — mówił Portos. — Oho! W głowie ci się pomieszało chyba, drogi przyjacielu. — Nie sądź lekkomyślnie, mówi Ewangelia i pan kardynał — odparł Atos. — Ile tam mamy fuzji? — Dwanaście — rzekł Aramis. — Ile nabojów?… — Setka przeszło. — W sam raz tyle, co trzeba. Nabijmy broń. Czterech muszkieterów zabrało się do dzieła. Kończyli nabijać ostatnią fuzję, gdy Grimaud dał znak, iż śniadanie gotowe. Atos odpowiedział, także gestem, że zrozumiał, i wskazał Grimaudowi rodzaj strzelnicy, gdzie, jak tenże domyślił się, powinien był stanąć na czatach. Żeby jednak osłodzić pachołkowi przykrość, Atos pozwolił mu zabrać z sobą bochenek chleba, dwa kotlety i butelkę wina. — A teraz proszę do stołu! — zawołał. Czterech przyjaciół zasiadło na ziemi z podłożonymi pod siebie nogami jak Turcy na dywanie. — A!… Nareszcie… — zaczął d'Artagnan. — Teraz jesteś spokojny, że nas nikt nie usłyszy, i mam nadzieję, iż wyjawisz nam swą tajemnicę. — Pewny jestem, moi panowie, że wystarałem się dla was o przyjemność i sławę jednocześnie — mówił Atos. — Przespacerowaliście się cudownie; oczekuje nas doskonałe śniadanie i pięćset osób tam przed obozem, jak to możecie widzieć przez strzelnice, patrzy na nas i ma za szaleńców lub bohaterów; te dwa gatunki głupców są do siebie bardzo podobne. — Ależ ten sekret?… — zapytał d'Artagnan. — Widziałem milady wczoraj wieczorem — odparł Atos. D'Artagnan niósł właśnie szklankę do ust; gdy usłyszał słowo „milady”, ręka zadrżała mu gwałtownie i postawił wino na ziemi. — Widziałeś swoją żo… — Cicho bądź!… — przerwał Atos. — Zapominasz, że ci panowie nie są świadomi moich spraw małżeńskich. Widziałem milady… — Gdzie, na Boga? — O dwie mile stąd, w oberży „Pod Czerwonym Gołębnikiem”. — Kiedy tak, to już po mnie — rzekł d'Artagnan. — Niezupełnie — podjął Atos — albowiem o tej godzinie powinna ona już była opuścić brzegi Francji. D'Artagnan odetchnął. — Ależ powiedzcie, proszę — zapytał Portos — co to za jedna ta milady? — Prześliczna kobietka — odrzekł Atos, kosztując wina musującego ze szklanki. — O!… Łotr oberżysta! — wykrzyknął. — Wpakował nam wino andegaweńskie zamiast szampańskiego i myśli, że się nie poznamy!… Tak — mówił dalej — prześliczna kobietka, u której d'Artagnan miał łaski, lecz nie wiem, co tam przeskrobał, dość, że zapragnęła się zemścić. Przed miesiącem nasłała na niego zbójów z muszkietami, przed tygodniem chciała go otruć, a wczoraj zażądała jego głowy od kardynała. — Jak to?! Żądała mojej głowy od kardynała? — krzyknął d'Artagnan blady z przerażenia. — Tak — odezwał się Portos — to prawda jak Ewangelia; słyszałem na własne uszy. — I ja także — dodał Aramis. — Kiedy tak — rzekł d'Artagnan, opuszczając ręce — na nic się nie przyda walczyć dłużej. Lepiej sobie w łeb palnąć od razu. — To jest ostatnie głupstwo, jakie się robi — mówił Atos — bo nie ma już na nie lekarstwa. — Ależ nie zdołam wymknąć się tak potężnym wrogom. Najpierw nieznajomy z Meung, następnie de Wardes pokłuty przeze mnie szpadą, potem milady, której tajemnice odkryłem, na koniec kardynał, którego zemsta spełzła na niczym z mojego powodu. — Więc jest ich czworo — rzekł Atos — i nas jest czterech, liczba zatem jednakowa… Na Boga!… Jeśli wierzyć pantomimom Grimauda, będziemy mieli do czynienia z daleko większą liczbą nieprzyjaciół. Co tam takiego, Grimaudzie? — zapytał Atos. — Ze względu na ważność okoliczności pozwalam ci mówić, mój przyjacielu. Tylko mów zwięźle, proszę cię. Coś ujrzał? — Oddział. — Z ilu osób?… — Dwudziestu. — Jacy to ludzie? — Szesnastu pionierów, czterech żołnierzy. — Jak daleko są? — O pięćset kroków. — Dobrze. Mamy jeszcze czas dokończyć pieczyste i wypić za twoje zdrowie, d'Artagnanie. — Za twoje zdrowie! — powtórzyli Portos i Aramis. — Niechże będzie za moje zdrowie! Chociaż nie wierzę, aby wasze życzenia przydały się na wiele… — Ba! — rzekł Atos. — Bóg jest wielki, jak mówią wyznawcy Mahometa, a przyszłość jest w Jego rękach. Następnie wypił wino, postawił szklankę, podniósł się niedbale, wziął pierwszą z brzegu fuzję i stanął przy strzelnicy. Portos, Aramis i d'Artagnan uczynili tak samo. Grimaud otrzymał rozkaz stania poza panami i nabijania broni. Niezadługo ujrzeli oddział nieprzyjacielski; wsuwał się on w podkop forteczny stanowiący komunikację pomiędzy bastionem a miastem. — Do licha! — zawołał Atos. — Warto było ruszać się z miejsca dla dwudziestu hultajów uzbrojonych w motyki i łopaty?! Grimaud mógłby był kiwnąć na nich, aby poszli precz. Jestem przekonany, że byliby nas pozostawili w spokoju. — Wątpię — rzekł d'Artagnan — bo jakoś odważnie się podsuwają. A jest tam pomiędzy nimi czterech żołnierzy i brygadier z muszkietami. — Bo nas jeszcze nie spostrzegli — odrzekł Atos. — Na honor! — odezwał się Aramis. — Wyznaję, iż czuję wstręt do celowania w tych nędznych mieszczan. — Zły to ksiądz — przerwał Portos — który ma litość dla heretyków! — Słusznie mówi Aramis — odezwał się Atos — zaraz ja ich uprzedzę. — Co ty robisz, u diabła? — zawołał d'Artagnan. — Chcesz dostać kulą, mój drogi? Atos nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie i stanął w otworze muru z fuzją w jednej, a z kapeluszem w drugiej ręce. — Panowie — przemówił do żołnierzy i robotników, którzy, zdumieni zjawiskiem niespodziewanym, stanęli o pięćdziesiąt kroków od bastionu, a on kłaniał im się grzecznie. — Panowie! Moi przyjaciele i ja zajęci jesteśmy właśnie spożywaniem śniadania tu, w tym bastionie. Otóż wiadomo wam, jak to nieprzyjemnie być odrywanym od śniadania, i dlatego prosimy panów, jeżeli już koniecznie musicie wziąć się do roboty, abyście zaczekali, aż dokończymy naszego posiłku, lub przyszli trochę później; a może, co byłoby najwłaściwsze, abyście powzięli zbawienną myśl rozstania się z buntownikami i przyszli wypić z nami za zdrowie króla Francji! — Uważaj, Atosie! — zawołał d'Artagnan. — Czy nie widzisz, że biorą cię na cel? — Widzę, widzę — rzekł Atos — lecz te mieszczuchy nie potrafią strzelać i nie odważą się zadrasnąć mnie nawet. Rozległ się odgłos czterech strzałów; kule utkwiły w murze koło Atosa — żadna go nie trafiła. Odpowiedziano im w tej chwili, lecz z lepszym skutkiem: trzech żołnierzy spomiędzy napastników padło trupem i jeden robotnik otrzymał ranę. — Grimaudzie, świeży muszkiet! — mówił Atos, stojąc ciągle na wyłomie. Grimaud natychmiast posłuchał. Jednocześnie i trzech przyjaciół nabiło broń; dano ognia powtórnie — brygadier i dwóch pionierów padli nieżywi, reszta oddziału zaczęła się cofać. — Dalej, panowie! Urządźmy małą wycieczkę — rzekł Atos. Czterej przyjaciele wybiegli z fortu, dotarli aż do pola bitwy, zabrali cztery muszkiety żołnierzom i małą dzidę brygadiera; a przekonani, że uciekinierzy nie oprą się aż w mieście, wrócili do bastionu obciążeni trofeami zwycięstwa. — Nabijaj broń, Grimaudzie — rzekł Atos. — A my, panowie, wróćmy do śniadania i do naszej poprzedniej rozmowy. Na czymże stanęliśmy? — Przypominam sobie — odezwał się d'Artagnan — jak mówiłeś, że po żądaniu mojej głowy od kardynała milady opuściła brzegi Francji. Dokądże się udała? — Do Anglii — odpowiedział Atos. — W jakim celu? — Aby sama zamordowała lub kazała zamordować Buckinghama. D'Artagnan wydał okrzyk zdziwienia i oburzenia zarazem. — Ależ to haniebne! — zawołał. — O! — rzekł Atos. — Wierzaj mi, to mnie obchodzi bardzo mało… A teraz, kiedyś skończył nabijanie, Grimaudzie — ciągnął Atos — weź dzidę brygadiera, uwiąż na niej serwetę i zatknij na szczycie bastionu. Niech buntownicy z La Rochelle widzą, iż mają do czynienia z walecznymi i wiernymi żołnierzami króla. Grimaud usłuchał bez odpowiedzi. W chwilę potem biały sztandar powiewał nad głowami czterech przyjaciół. Burza oklasków powitała ukazanie się chorągwi; połowa obozu wyległa na wały. — Jak to?! — podjął d'Artagnan. — Tak mało cię obchodzi, czy ona zabije lub każe zabić Buckinghama? Przecież książę jest naszym przyjacielem. — Książę jest Anglikiem, książę walczy przeciw nam; niech robi z księciem, co jej się podoba, tyle mnie to obchodzi, co próżna butelka. Atos cisnął daleko od siebie butelkę, z której właśnie wysączył wino do ostatniej kropli. — Za pozwoleniem — rzekł d'Artagnan — ja tak nie myślę o Buckinghamie. Dał nam przecież owe piękne konie. — A nadto prześliczne siodła — dodał Portos, który miał właśnie na sobie płaszcz przybrany galonami ze swojego. — Wreszcie — odezwał się Aramis — Bóg chce nawrócenia, a nie śmierci grzesznika. — Amen — podchwycił Atos — wrócimy do tego później, jeśli taka wasza wola. Lecz na razie chodziło mi przeważnie o odebranie tej kobiecie pewnego upoważnienia na okaziciela, jakie wydarła kardynałowi i za pomocą którego miała bezkarnie pozbyć się ciebie, a może i nas wszystkich. — Ależ to diabeł, nie kobieta — odezwał się Portos, podsuwając swój talerz do Aramisa, który właśnie rozkrawał jedzenie. — A ten blankiet — rzekł d'Artagnan — pozostał w jej rękach? — Nie, przeszedł już do moich; choć nie powiem, że z łatwością, bobym skłamał. — Kochany Atosie! — zawołał d'Artagnan. — Ileż razy już zawdzięczam ci życie. — Więc to dlatego, żeby wrócić do niej, wyjechałeś sam naprzód? — zapytał Aramis. — Tak. — Czy masz ten list kardynała? — zapytał d'Artagnan. — Oto jest — odparł Atos, wyjmując szacowny papier z kieszeni kaftana. D'Artagnan rozwinął go drżącymi rękami i czytał: Z mojego rozkazu i dla dobra państwa okaziciel niniejszego zrobił to, co zrobił. 3 grudnia 1627 roku Richelieu — W rzeczy samej — odezwał się Aramis — jest to rozgrzeszenie według wszelkich reguł. — Trzeba podrzeć ten papier — rzekł d'Artagnan, któremu się zdawało, że czyta wyrok śmierci na siebie. — O! Przeciwnie — przerwał Atos — trzeba go zachować starannie, nie oddałbym tego świstka, gdyby go nawet w zamian nakryto złotem. — Cóż ona teraz przedsięweźmie? — zapytał młodzieniec. — Zdaje mi się — rzekł Atos niedbale — napisze prawdopodobnie do kardynała, że jakiś potępieniec muszkieter, nazwiskiem Atos, wydarł jej przemocą list bezpieczeństwa i poradzi mu, ażeby pozbył się jednocześnie z nim dwóch jego przyjaciół, Portosa i Aramisa. Kardynał przypomni sobie, że tych ludzi ciągle spotyka na swej drodze… i pewnego pięknego poranka każe aresztować d'Artagnana, ażeby zaś nie nudził się bardzo w samotności, pośle nas dla jego towarzystwa do Bastylii. — E! Do licha! — wtrącił Portos. — Twoje żarty wcale nie są zabawne, mój drogi. — Ja nie żartuję — odparł Atos. — Wiesz co — dodał Portos — że ukręcić łeb tej przeklętej milady byłoby mniejszym grzechem niż zabijać tych biedaków hugenotów, których cała wina polega na tym, że śpiewają po francusku psalmy, które my śpiewamy po łacinie. — Cóż na to ksiądz dobrodziej? — zapytał Atos spokojnie. — Mówię, że podzielam zdanie Portosa — odpowiedział Aramis. — O! I ja także! — dodał d'Artagnan. — Co za szczęście, że jest ona daleko — wtrącił Portos — bo tutaj bardzo by nam przeszkadzała. — Przeszkadza mi ona i w Anglii tak samo, jak i we Francji — rzekł Atos. — Ona mi wszędzie zawadza — dodał d'Artagnan. — Ależ miałeś ją w rękach, Atosie — wtrącił Portos. — Dlaczegoś jej nie utopił, nie zadusił albo nie powiesił? Przecież tylko umarli nie powracają. — Tak sądzisz, Portosie? — odrzekł muszkieter z ponurym uśmiechem zrozumianym tylko przez d'Artagnana. — Przychodzi mi do głowy… — zaczął d'Artagnan. — Co takiego? — odezwali się muszkieterzy. — Do broni! — zawołał Grimaud. Młodzieńcy zerwali się z miejsc i schwycili fuzje. Tym razem zbliżał się mały oddziałek złożony z dwudziestu do dwudziestu pięciu ludzi; nie byli to już robotnicy, lecz żołnierze z załogi. — A gdybyśmy już powrócili do obozu? — odezwał się Portos. — Zdaje mi się, że gra teraz nierówna. — Niepodobna, a to dla trzech powodów — odparł Atos. — Po pierwsze nie skończyliśmy śniadania, po drugie mamy sobie jeszcze wiele do powiedzenia, i to rzeczy wielkiej wagi, po trzecie brakuje jeszcze dziesięciu minut do oznaczonej godziny. — Trzeba jednak ułożyć plan bitwy — rzekł Aramis. — To bardzo proste — odparł Atos. — Skoro nieprzyjaciel zbliży się na odległość strzału, damy ognia. Jeżeli zaś pomimo to będzie się dalej posuwać, damy znów ognia i będziemy tak strzelać, dopóki nabojów starczy. Jeżeli zaś reszta, jaka pozostanie z oddziału, zechce przypuścić szturm, pozwolimy oblegającym dotrzeć aż do fosy, a wtedy zepchniemy im na głowy ten kawał muru, który utrzymuje się jedynie jakimś cudem w równowadze. — Brawo!… — zawołał Portos. — Ty, Atosie, stanowczo urodziłeś się na dowódcę, a kardynał, który ma się za wielkiego wojownika, niczym jest przy tobie. — Panowie — rzekł Atos — nie wolno pudłować, proszę was, bierzcie na cel każdy swojego człowieka. — Mam już mojego — rzekł d'Artagnan. — I ja mojego — odezwał się Portos. — Ja także — dodał Aramis. — Zatem ognia!… — zakomenderował Atos. Cztery strzały padły jak jeden; czterech ludzi powaliło się na ziemię. Zabębniono i mały oddział zbliżał się podwójnym krokiem. Teraz strzały następowały już nie miarowe, lecz zawsze jednakowo celne. Pomimo to mieszkańcy La Rochelle, jak gdyby wiedzieli o małej liczbie oblężonych, szli naprzód coraz prędzej. Na trzy strzały dwóch ludzi padało, pozostali jednakże nie zwalniali kroku. Nieprzyjaciół, gdy się dostali do stóp bastionu, było jeszcze dwunastu do piętnastu. Dosięgły ich ostatnie strzały, lecz nie powstrzymały wcale. Skoczyli do fosy i chcieli wdzierać się na mury. — Dalej, przyjaciele! — rzekł Atos. — Skończmy od razu. Do muru! Do muru! Wszyscy czterej z pomocą Grimauda zaczęli pchać kolbami muszkietów kawał muru, który począł chwiać się od wiatru i oderwawszy się od podstawy, spadł z okrutnym łoskotem do fosy. Następnie dał się słyszeć jeden wielki okrzyk, chmura kurzu wzniosła się pod niebiosa i po wszystkim… — Czyżbyśmy ich zmiażdżyli co do nogi?… — odezwał się Atos. — Na honor!… Coś na to wygląda — rzekł d'Artagnan. — Nie — dodał Portos — widzę oto, jak dwóch czy trzech zmyka, utykając na nogi. W rzeczy samej, kilku biedaków pokrytych krwią i kurzem uciekało drogą ku miastu; tylko tylu pozostało ich z całego oddziału. Atos spojrzał na zegarek. — Panowie — rzekł — upłynęła już godzina odkąd się tu znajdujemy i zakład już wygrany, lecz trzeba pokazać, co umiemy, a w dodatku d'Artagnan nie opowiedział nam swojego pomysłu. — Mojego pomysłu? — zapytał d'Artagnan. — Tak… wszak mówiłeś, że ci dobra myśl przyszła do głowy? — A! Przypominam sobie: otóż wyruszam do Anglii po raz drugi i idę prosto do Buckinghama. — Nie zrobisz tego, d'Artagnanie — rzekł Atos surowo. — Dlaczego?… Czy już raz tego nie zrobiłem? — Tak, lecz wtedy nie byliśmy na stopie wojennej, wtedy pan Buckingham był naszym sprzymierzeńcem, a nie wrogiem. To, co chcesz zrobić, wyglądałoby na zdradę. D'Artagnan uznał słuszność dowodzenia i nic nie odpowiedział. — Czekajcie — rzekł Portos — zdaje się, że i mnie coś do głowy przychodzi. — Słuchajmy pomysłu pana Portosa!… — odezwał się Aramis. — Poproszę pana de Tréville o urlop pod jakimkolwiek pozorem, który wy już wymyślicie; ja nie jestem bardzo sprytny do wynajdywania pozorów, przyznaję… Milady nie zna mnie wcale, zbliżam się do niej, ona mi zaufa, a jak dostanę w ręce piękną panią, to ją uduszę. — Nieźle!… — odrzekł Atos. — Podoba mi się pomysł Portosa, może bym się nawet zgodził na niego… — Wstydźcie się!… — przerwał Aramis. — Zabijać kobietę! Nie; posłuchajcie, ja mam prawdziwie dobry pomysł. — Powiedz, Aramisie — rzekł Atos, który bardzo poważał młodego muszkietera. — Trzeba uprzedzić królową! — O! Na honor! To racja — powiedzieli razem Portos i d'Artagnan — nareszcie znaleźliśmy sposób. — Uprzedzić królową!… — rzekł Atos. — W jaki sposób? Czy mamy stosunki na dworze? Alboż możemy posłać kogoś do Paryża? Zaraz by dowiedziano się o tym w obozie. Stąd do Paryża jest sto czterdzieści mil; nasz list byłby zaledwie w Angers, a my siedzielibyśmy już w więzieniu. — Jeżeli chodzi o doręczenie listu Jej Królewskiej Mości — odezwał się Aramis, rumieniąc się jak panienka — ja się tego podejmę; znam w Tours pewną osobę, bardzo zręczną… Aramis umilkł, spostrzegłszy uśmiech Atosa. — Więc uważasz ten środek za niemożliwy, Atosie? — zapytał d'Artagnan. — Niezupełnie — odparł Atos. — Chciałem jedynie zwrócić uwagę Aramisa, iż nie może opuszczać obozu i że nikomu zaufać niepodobna; że w dwie godziny po wyprawieniu posłańca policja cała, wszystkie czarne duchy kardynała, będą umieli twój list na pamięć i wpakują do więzienia ciebie i twoją zręczną osóbkę. — Nie biorąc w rachubę tego — rzekł Portos — że królowa ocali pana Buckinghama, ale nas nie zasłoni przed zemstą kardynała. — Panowie — dodał d'Artagnan — Portos powiedział najświętszą prawdę. — A! A! Co tam się dzieje w mieście? — przerwał Atos. — Biją bębny na alarm. Czterech przyjaciół umilkło i słuchało. Rzeczywiście odgłos bębnów dochodził wyraźnie. — Zobaczycie, że oni nam tu cały pułk sprowadzą — rzekł Atos. — Nie myślisz przecie trzymać się tutaj wobec całego pułku? — zapytał Portos. — Dlaczego nie?… — przerwał muszkieter. — Mam wielką ochotę; stawiłbym czoło całej armii, gdybyśmy byli zabrali z sobą choć tuzin butelek więcej… — Daję słowo, że słychać bębny coraz bliżej — rzekł d'Artagnan. — Pozwól im podejść blisko — mówił Atos — kwadrans drogi oddziela nas od miasta. Więcej to czasu, niż potrzebujemy, ażeby się zastanowić. Jeżeli wyniesiemy się stąd, nie znajdziemy już nigdzie miejsca równie odpowiedniego. A oto właśnie, moi panowie, mnie teraz przychodzi do głowy myśl doskonała. — Mów… — Pozwólcie mi wydać Grimaudowi kilka nieodzownych poleceń. Atos skinął na służącego. — Grimaudzie — rzekł Atos, wskazując na nieboszczyków koło bastionu — weź tych panów podnieś i ustaw rzędem pod ścianą, włóż im kapelusze na głowy, a fuzje wpakuj im w łapy. — O! Wielki człowieku!… — wykrzyknął d'Artagnan. — Zaczynam cię pojmować. — Zrozumiałeś go?… — rzekł Portos. — A czy ty rozumiesz, Grimaudzie? — zapytał Aramis. Grimaud dał znak, że wie, o co chodzi. — Tego tylko potrzeba — rzekł Atos — a teraz powróćmy do mego projektu. — A jednak i ja bym chciał zrozumieć — przerwał Portos. — To zbyteczne. — Tak, tak, zaczynaj; jaki jest twój pomysł? — zawołali razem Aramis i d'Artagnan. — Milady, ta kobieta, ten potwór, ten szatan, ma szwagra, jakeś mi to mówił, d'Artagnanie. — Znam go doskonale i zdaje mi się, że nie żywi on wielkiej sympatii dla bratowej. — Nic w tym złego — rzekł Atos — gdyby ją nawet nienawidził, lepiej by jeszcze było. — W takim razie mamy to, czego potrzeba. — A jednak — przerwał Portos — chciałbym koniecznie wiedzieć, co i dlaczego robi Grimaud. — Cicho, Portosie!… — rzekł Aramis. — Jak się ten szwagier nazywa? — Lord de Winter. — Gdzie się obecnie znajduje? — Wrócił do Londynu na pierwszą wieść o wojnie. — Takiego człowieka właśnie potrzebujemy — mówił Atos — jego wypada uprzedzić o wszystkim. Doniesiemy mu, że jego zacna bratowa zamierza spełnić morderstwo i prosić będziemy, żeby ją miał na oku. Spodziewam się, iż jest w Londynie jakiś zakład, w rodzaju magdalenek lub sióstr pokutujących; zamknie tam panią bratową i będziemy spokojni. — Tak — rzekł d'Artagnan — dopóki się stamtąd nie wymknie. — O! Na honor — mówił Atos — za wiele wymagasz, kochany d'Artagnanie. Dałem, co mogłem, i uprzedzam, że nic lepszego już wymyślić nie potrafię. — Ja uważam, że nie można wymyślić nic lepszego — rzekł Aramis — uprzedzamy jednocześnie królową i lorda de Winter. — Dobrze, ale kto zawiezie listy do Tours i do Londynu? — Ręczę za Bazina. — A ja za Plancheta — dodał d'Artagnan. — W rzeczy samej — odezwał się Portos — jeżeli nam nie wolno opuszczać obozu, nasi służący mogą to uczynić w każdej chwili. — Damy im pieniędzy — ciągnął Atos. — Macie przecież pieniądze? Przyjaciele spojrzeli po sobie; chmura smutku osiadła na czołach na chwilę rozjaśnionych. — Baczność! — krzyknął d'Artagnan. — Widzę punkciki czarne i czerwone poruszające się w oddali. Coś ty mówił o jednym pułku, Atosie? To prawdziwa armia. — Na honor! Tak jest — potwierdził Atos. — Widzisz ich, hipokrytów obrzydłych! Podchodzą nas cichutko! Hola! Grimaud, skończyłeś robotę? Grimaud dał znak, że ukończył, i wskazał kilkunastu truposzów poustawianych w malowniczych pozach; jedni stali pod bronią jak na warcie, inni celując z muszkietów, inni znów ze szpadą w ręce. — Brawo! — rzekł Atos. — Czyni to honor bujnej fantazji. — Wszystko mi jedno — zaczął znów Portos — chciałbym jednakże zrozumieć… — Zmykajmy najpierw — rzekł d'Artagnan — potem zrozumiesz… — Chwilkę, panowie, chwileczkę, niech Grimaud sprzątnie nakrycie. — Oho! — zawołał Aramis. — Otóż punkciki czarne i czerwone powiększają się nader widocznie; podzielam zdanie d'Artagnana. Sądzę, że nie trzeba tracić czasu. — Na uczciwość — rzekł Atos — nie mam już nic przeciw rejteradzie. Założyliśmy się o godzinę, siedzieliśmy półtorej. Nie opieram się zatem; wychodźmy, panowie, wychodźmy. Grimaud już ich wyprzedził z nakryciem w koszu. Czterech zuchów podążyło za nim i uszli już kawałek drogi. — A! Do diabła — krzyknął Atos — cośmy uczynili najlepszego? — Zapomniałeś czegoś? — zapytał Aramis. — A sztandar, na Boga?! Nie trzeba zostawiać swojej chorągwi, choćby ta chorągiew była jedynie serwetą. Atos puścił się pędem z powrotem, dopadł bastionu, wdrapał się na platformę i zerwał sztandar, ale mieszkańcy La Rochelle zbliżyli się już na odległość strzału i dali straszny ogień do człowieka, który, jakby dla przyjemności, wystawiał się na strzały. Można by rzec, iż czary jakieś osłaniały Atosa, kule świstały dokoła niego, a żadna ani drasnęła. Atos potrząsł sztandarem, zwracając się tyłem do załogi miasta, a salutując wojsku w obozie. Z dwóch stron powstał wielki krzyk; z jednej był to okrzyk wściekłości, z drugiej uwielbienia. Druga kanonada nastąpiła po pierwszej; trzy kule trafiły serwetę i dziurawiąc, uczyniły z niej prawdziwy sztandar! Cały obóz wrzeszczał: — Schodź na dół! Schodź prędzej! Atos zszedł nareszcie. Przyjaciele oczekiwali go z niepokojem, powitali z radością. — Chodźmy, Atosie, chodźmy — rzekł d'Artagnan — wyciągajmy nogi. Teraz, kiedyśmy wszystko znaleźli, prócz pieniędzy, byłoby głupio dać się zabić. Lecz Atos kroczył wciąż poważnie, pomimo nalegań przyjaciół, którzy przekonawszy się wreszcie, że nic nie wskórają, dostosowali się do niego zupełnie. — Co to jest? — zapytał Portos. — Do czego oni strzelają? Nie słyszę ani gwizdania kul, ani też nie widzę nikogo. — Walą w naszych truposzów — odparł Atos. — Ależ oni im nie odpowiedzą? — Rzeczywiście. Pomyślą, że to zasadzka, i zaczną się naradzać. Wyślą parlamentarza i kiedy przekonają się, że to jedynie żart, będziemy już daleko. Dlatego nie potrzebujemy męczyć się szybkim chodzeniem. — A! Teraz zrozumiałem! — rzekł Portos zachwycony. — No, przecie! — mruknął Atos, wzruszając ramionami. Francuzi widząc naszych przyjaciół powracających wolnym krokiem, nie ustawali w okrzykach uwielbienia. Na koniec dała się słyszeć nowa kanonada — tym razem kule płaszczyły się o kamienie na drodze dokoła czterech przyjaciół i gwizdały grobowo około uszu. Mieszkańcy La Rochelle nareszcie zdobyli bastion. — To bardzo niezręczni ludzie — odezwał się Atos — iluśmy ich tam trupem położyli? Dwunastu? — Może piętnastu. — Ilu zmiażdżyliśmy? — Ośmiu lub dziesięciu. — A my ani draśnięcia?… O! Co to jest?! Co ci się stało w rękę, d'Artagnanie? Krew, jeśli się nie mylę. — Bagatela — rzekł d'Artagnan. — Kula zbłąkana? — E! Nie. — Więc cóż zatem? Mówiliśmy już, że Atos kochał d'Artagnana jak własne dziecko. Człowiek ten, niezłomny i zamknięty w sobie, okazywał niekiedy młodzieńcowi troskliwość iście ojcowską. — Nic wielkiego — odparł d'Artagnan — ściana przygniotła mi palec, ten oto z pierścieniem, i kamień zranił mnie do krwi… — Ot widzisz, jaka to korzyść z posiadania diamentów i strojenia się jak fanfaron — rzekł Atos z pogardą. — Jak to? — zawołał Portos. — Diament jest i my się uskarżamy na brak pieniędzy? — Racja! — rzekł Aramis. — Nareszcie i Portos podał dobrą myśl. — Bez wątpienia — odparł Portos dumny z pochwały Atosa — ponieważ jest diament, sprzedajmy go… — Ależ ten pierścień pochodzi od królowej — przerwał d'Artagnan. — Tym bardziej — podchwycił Atos. — Królowa ocala pana Buckinghama, swego kochanka, to bardzo słuszne; królowa ocala nas, swoich wiernych przyjaciół, nie ma nic moralniejszego. Sprzedajmy zatem diament. Cóż pan opat o tym myśli? Nie pytam o zdanie Portosa, on już je wygłosił. — Myślę — rzekł Aramis, czerwieniąc się — że jego pierścień nie pochodzi od kochanki, nie jest zatem zakładem miłości. D'Artagnan może go sprzedać. — Mój drogi, mówisz jak uosobiona teologia. Więc twoim zdaniem?… — Sprzedać pierścionek — odrzekł Aramis. — Kiedy tak — rzekł d'Artagnan wesoło — sprzedajmy diament i więcej o nim nie mówmy. Strzelanie z bastionu nie ustawało, lecz mało to obchodziło czterech przyjaciół, albowiem kule już ich nie dosięgały, a mieszkańcy La Rochelle strzelali tylko dla zaspokojenia sumienia. — Na honor, w sam czas Portos wystąpił ze swoim projektem, bo oto jesteśmy w obozie. Zatem, panowie, ani słowa więcej o tym interesie. Patrzą na nas, idą na spotkanie. Zapewne porwą nas na ręce i poniosą triumfalnie. W rzeczy samej, jak to już mówiliśmy, cały obóz był w ruchu. Z górą dwa tysiące osób przypatrywało się szczęśliwej junakierii czterech przyjaciół, a nikt się nie domyślał jej prawdziwego powodu. Rozlegały się okrzyki dokoła: „Niech żyje gwardia! Niech żyją muszkieterowie!”. Pan de Busigny podszedł pierwszy do Atosa, uścisnął mu ręce i przyznał, że zakład przegrany. Dragon i szwajcar podążyli za panem de Busigny, a za nimi wszyscy ich towarzysze. Nastąpiły powinszowania, uściski rąk, pocałunki do nieskończoności i wybuchy śmiechu niepohamowanego z powodu niezaradności mieszkańców La Rochelle. Na koniec powstał tak okropny zgiełk, że pan kardynał myślał, iż to bunt chyba; wysłał La Houdinière, kapitana swojej straży, aby dowiedział się, co to znaczy. Całą rzecz opowiedziano wysłańcowi z ubarwieniem, jak zwykle, pod wrażeniem uniesienia. — No, cóż tam takiego? — zapytał kardynał, ujrzawszy La Houdinière. — A to, Eminencjo — rzekł tenże — że trzech muszkieterów i jeden gwardzista założyli się z panem de Busigny, iż zjedzą śniadanie w bastionie świętego Gerwazego; poszli tam i jedząc, odpierali nieprzyjaciela przez dwie godziny i natłukli ogromną masę mieszkańców La Rochelle. — Czy dowiedziałeś się, jak się nazywają ci trzej muszkieterowie? — Tak, Eminencjo. — Jakże się nazywają? — Panowie Atos, Portos i Aramis. — Zawsze ci trzej waleczni!… — mruknął kardynał. — A gwardzista?… — Pan d'Artagnan. — Zawsze mój młody zapaleniec!… Stanowczo ci ludzie muszą do mnie należeć. Wieczorem kardynał rozmawiał z panem de Tréville o porannej wyprawie; cały obóz mówił jedynie o tym. Pan de Tréville, który słyszał o wszystkim od bohaterów wycieczki, opowiedział ją kardynałowi również ze wszystkimi szczegółami, nie pominąwszy epizodu z serwetą. — Dobrze, panie de Tréville — rzekł kardynał — zachowaj tę serwetę. Każę na niej wyhaftować trzy lilie złote i dam ją jako sztandar dla twego pułku. — Eminencjo — odrzekł pan de Tréville — będzie to z ujmą dla gwardii; pan d'Artagnan nie należy do mnie, lecz do pana des Essarts. — No to go sobie zabierz — odrzekł kardynał — niesłuszne jest, aby tych czterech kochających się, dzielnych wojowników nie było razem w jednym pułku. Tego samego dnia pan de Tréville oznajmił dobrą wieść trzem muszkieterom i d'Artagnanowi i zaprosił ich na śniadanie na następny dzień. D'Artagnan nie posiadał się z radości. Wiadomo, iż marzeniem jego życia było zostać muszkieterem. Trzej przyjaciele także byli niesłychanie uradowani. — Na honor — rzekł d'Artagnan do Atosa — twój pomysł był wzniosły i, jak przepowiedziałeś, okryliśmy się chwałą, a w dodatku mogliśmy tam porozmawiać o rzeczach wielkiego znaczenia. — Możemy obecnie i tu się naradzać, a nikt nas nie będzie podejrzewać, albowiem, z pomocą Boga, możemy uchodzić teraz za kardynalistów. D'Artagnan poszedł złożyć uszanowanie panu des Essarts i oznajmił mu o swoim wyniesieniu. Pan des Essarts bardzo lubił d'Artagnana i ofiarował mu pomoc pieniężną, ponieważ zmiana kompanii pociągnęła za sobą wydatki na umundurowanie. D'Artagnan odmówił, lecz korzystając ze sposobności, zostawił mu diament, prosząc, aby go ocenił, gdyż potrzebując pieniędzy, pragnie go sprzedać. Nazajutrz o ósmej z rana lokaj pana des Essarts wszedł do d'Artagnana i oddał mu woreczek złota, zawierający siedem tysięcy liwrów. Była to wartość diamentu królowej. Rozdział XXI. Interesy familijne Tak Atos nazwał obecne zajęcie. Sprawa rodzinna nie podlegała kontroli kardynała ani też nie obchodziła kogokolwiek; można było zajmować się nią otwarcie. Atos zatem wymyślił określenie: *interesy familijne*. Aramis poddał myśl użycia pachołków. Portos wynalazł sposób wykonania, którym był: *diament królowej*. Jedynie d'Artagnan nic nie odkrył; on, zwykle najpomysłowszy z nich czterech. Wypada przyznać, że jego paraliżowało samo to słowo… *milady*. A!… Prawda… Zapomnieliśmy: odkrył on kupca na diament! Śniadanie u pana de Tréville odbyło się wesoło i przyjemnie. D'Artagnan miał już na sobie mundur. Ponieważ był jednakowego wzrostu z Aramisem, ten zaś, jak wiadomo, hojnie zapłacony przez księgarza, nabywcę poematu, kazał sobie zrobić parę kompletnych ubrań, odstąpił przeto przyjacielowi całe umundurowanie. D'Artagnan byłby już u szczytu marzeń, gdyby nie myśli o milady, które, na podobieństwo groźnej chmury, zasłaniały mu horyzont. Po śniadaniu postanowiono zejść się wieczorem w mieszkaniu Atosa i tam ostatecznie naradzić się, co dalej czynić. Nasz Gaskończyk spędził cały dzień na pokazywaniu się w ubraniu muszkieterskim po wszystkich ulicach obozu. Wieczorem, o umówionej godzinie, czterech przyjaciół znalazło się razem; należało postanowić trzy rzeczy: co napisać do brata milady, co napisać do zręcznej osóbki w Tours i którzy ze służących poniosą te listy. Każdy zalecał swego. Atos wychwalał dyskrecję Grimauda, mówiącego tylko wtedy, gdy mu jego pan odsznurował gębę; Portos rozpowiadał o sile Mousquetona, który był tak ogromny, że mógł dać radę czterem ludziom zwyczajnego wzrostu; Aramis, ufając zręczności Bazina, wysławiał zdolności swego kandydata; na koniec d'Artagnan pokładał nieograniczoną ufność w odwadze i śmiałości Plancheta i przypominał, jak się popisał w trudnej wyprawie londyńskiej. Te cztery doskonałości długo walczyły o pierwszeństwo, a ich panowie rozprawiali i starali się dowieść, że każdy ma rację, czego nie będziemy powtarzać z obawy przed nudzeniem czytelnika. — Niestety — rzekł Atos — ten, którego wyślemy, powinien posiadać cnoty wszystkich czterech. — A gdzież znaleźć podobnego lokaja? — Nie ma takiego na świecie — dodał Atos — wiem o tym doskonale; weźcie zatem Grimauda. — Weźcie Mosquetona. — Weźcie Plancheta. On jest odważny i zręczny, to dwie najważniejsze zalety. — Panowie — odezwał się Aramis — nie chodzi tu o to, który z naszych służących jest najdyskretniejszy, najsilniejszy, najzręczniejszy lub najodważniejszy; przede wszystkim trzeba wiedzieć, który z nich najbardziej lubi pieniądze. — Święta prawda, Aramisie — odparł Atos. — Trzeba liczyć na wady ludzkie, a nie na cnoty. Szanowny książę! Jesteś wielkim moralistą. — Zapewne — rzekł Aramis — bo nie tylko potrzebujemy być dobrze obsłużeni, aby nam się udało, ale jeszcze musimy się zabezpieczyć od przegranej, bo idzie tu o głowy, i to nie o lokajskie… — Ciszej, Aramisie! — Prawda, lokaje wyjdą cali — ciągnął Aramis — ale ich panowie!… Czy nasi służący są nam tak oddani, aby poświęcali swoje życie dla nas? Nie, z pewnością nie… — Na honor — odezwał się d'Artagnan — ręczyłbym prawie za Plancheta. — Kiedy tak, kochany przyjacielu, dodaj zatem do jego wierności dobrą sumkę pieniędzy, która zapewniłaby mu dostatek, a wtedy będziesz mógł ręczyć za niego z pewnością. — O!… Boże wielki!… I tak zostaniecie oszukani — rzekł Atos, wielki pesymista, gdy szło o ludzi. — Przyrzekną wam wszystko, aby dostać pieniądze, a w drodze strach im rozum odbierze. Gdy ich złapią, zastraszą, wygadają najtajniejsze polecenia. Cóż, u diabła?… Przecież nie jesteśmy dziećmi!… Aby dotrzeć do Anglii — Atos zniżył głos — trzeba przebyć całą Francję, zasianą szpiegami i kreaturami kardynała; trzeba paszportu, aby móc wsiąść na okręt; trzeba umieć po angielsku, aby dać sobie radę w Londynie. Przyznam się, że to mi się bardzo trudne wydaje… — Ależ gdzie tam — rzekł d'Artagnan, który pragnął, ażeby rzecz doszła do skutku — według mnie, przeciwnie, nie ma nic łatwiejszego. Ma się rozumieć, że gdy wypiszemy do lorda de Winter niestworzone rzeczy, okropności o kardynale… — Ciszej! — przerwał Atos. — …o intrygach i tajemnicach stanu — ciągnął d'Artagnan, stosując się do przestrogi — wtedy bez wątpienia czeka nas łamanie kołem; lecz, na Boga, nie zapominaj, że sam mówiłeś, iż napiszemy w sprawie czysto familijnej, po to tylko, aby milady, od chwili przybycia do Londynu, uczynił dla nas nieszkodliwą. Ja sam napiszę do niego mniej więcej w tym sensie:… — Słuchamy — rzekł Aramis, przybierając naprzód minę krytyka. — „Szanowny panie i drogi przyjacielu…” — A! Tak: „kochany przyjacielu” do Anglika — przerwał Atos — dobry początek! Brawo, d'Artagnanie! Za to jedno słowo będziesz poćwiartowany, zamiast być łamany kołem. — No to napiszę tylko: „panie”. — Możesz nawet napisać: „milordzie” — dodał Atos, dbały o przyzwoitość. — „Milordzie, czy pamiętasz małą łączkę, gdzie kozy się pasły, w Luksemburgu?” — Dobryś! Teraz Luksemburg! Pomyślą, że to aluzja do królowej matki! Dowcipniś, ani słowa — rzekł Atos. — Napiszę więc po prostu: „Milordzie, czy przypominasz sobie łąkę, gdzie ci życie darowano?”. — Kochany d'Artagnanie — odezwał się Atos — nie będziesz nigdy dobrym redaktorem: „Gdzie ci życie podarowano!”… Fe, to niegodne. Nie przypomina się takiej przysługi uczciwemu człowiekowi. Dobrodziejstwo wymówione staje się obrazą. — O! Mój kochany — przerwał d'Artagnan — nieznośny jesteś i, jeżeli mam pisać pod twoją cenzurą, to, na honor, ani myślę… — I dobrze zrobisz. Wywijaj muszkietem i szpadą, mój drogi, doskonale się z tych dwóch rzeczy wywiązujesz, lecz pióro oddaj księdzu dobrodziejowi, jemu się ono z prawa należy. — O tak, rzeczywiście — rzekł Portos — oddaj pióro Aramisowi, on przecie pisuje wypracowania po łacinie! — Niechże tak będzie — rzekł d'Artagnan — zredaguj ten list, Aramisie. Lecz uprzedzam cię, trzymaj się dobrze, bo i ja potrafię krytykować. — Owszem, krytykuj — odezwał się Aramis z naiwną ufnością w siebie, jaką w ogóle poeci się odznaczają — proszę tylko obeznać mnie ze szczegółami; wprawdzie słyszałem już, że ta pani jest wielkie ladaco i przekonałem się nawet o tym, słuchając jej rozmowy z kardynałem. — Mówże ciszej, do wszystkich diabłów! — krzyknął Atos. — Lecz — ciągnął Aramis — zapomniałem niektórych szczegółów… — I ja także — dodał Portos. D'Artagnan i Atos spojrzeli po sobie w milczeniu. Na koniec Atos zbladł okrutnie i uczynił po namyśle gest, który zrozumiał d'Artagnan i zaczął znów mówić: — Otóż tak trzeba napisać: „Milordzie, twoja bratowa jest zbrodniarką, chciała ona kazać cię zabić, aby odziedziczyć twój majątek. Lecz nieprawnie poślubiła twego brata, ponieważ była zamężna we Francji, gdzie została…” — „Wypędzona przez męża” — przerwał Atos. — „Ponieważ przekonał się, iż jest napiętnowana” — dodał d'Artagnan. — Wielki Boże!… — krzyknął Portos. — Więc ona chciała zabić swego szwagra? — Tak. — Była zamężna? — zapytał Aramis. — Tak. — Jej mąż dostrzegł, że ma kwiat lilii na ramieniu? — zawołał Portos. — Tak. Te trzy *tak* Atos wypowiadał głosem coraz to smutniejszym. — Kto jeszcze widział ten kwiat lilii?… — zapytał Aramis. — D'Artagnan i ja, a raczej mówiąc ściślej, ja i d'Artagnan. — Czy mąż tej ohydnej istoty jeszcze żyje? — Tak, żyje… — Jesteś tego pewny? — Jak najpewniejszy. Nastała chwila grobowej ciszy; każdy czuł się po swojemu wzruszony. — Tym razem — zaczął Atos, pierwszy przerywając milczenie — d'Artagnan dał nam doskonały program i to właśnie trzeba najpierw napisać. — Do diabła! Masz rację — odparł Aramis — ale zredagowanie tego jest nad wyraz trudne. Sam pan kanclerz byłby w kłopocie, chcąc napisać list w tym sensie, a przecież kanclerz bardzo przyjemnie pisze. Mniejsza jednak o to! Uciszcie się tylko, panowie, zaczynam pisać. Aramis wziął pióro, zamyślił się chwilkę i nakreślił kilkanaście wierszy prześlicznym, drobnym, iście kobiecym charakterem; następnie słodkim i powolnym głosem, kładąc nacisk na każde zdanie, czytał, co następuje: Milordzie! Osoba pisząca te kilka słów miała zaszczyt skrzyżować z panem szpadę na małym placyku przy ulicy d'Enfer. Od tego czasu byłeś łaskaw głosić się przyjacielem tej osoby, ona też, wdzięczna za życzliwość, odpłaca się, przesyłając przestrogę i dobrą radę. Już dwa razy o mało nie stałeś się ofiarą zawziętości twojej bliskiej krewnej, którą uważasz za swoją spadkobierczynię, albowiem nie wiesz o tym, iż wprzód, nim zawarła małżeństwo w Anglii, była już zamężna we Francji. Lecz obecnie, za trzecim razem, możesz zostać zwyciężony. Pańska krewna wyjechała z La Rochelle do Anglii w nocy. Jeżeli chcesz przekonać się, do czego jest zdolna, znajdziesz jej przeszłość wypisaną niezamazanym znakiem na jej lewym ramieniu. — Otóż to ślicznie napisane — rzekł Atos — masz styl sekretarza stanu, kochany Aramisie. Lord de Winter będzie miał się obecnie na baczności, jeśli tylko ostrzeżenie przyjdzie w porę. A gdyby nawet wpadło w ręce Jego Eminencji, nie może nas skompromitować. Ponieważ jednak służący, którego wyślemy, mógłby nas okłamać i powiedzieć, iż był w Londynie, a dotarł tylko zaledwie do Châtellerault, daj mu zatem razem z listem tylko połowę przyobiecanej sumy, resztę zaś niech dostanie w zamian za przyniesioną odpowiedź. Czy masz swój diament? — Mam coś lepszego, bo pieniądze. — I d'Artagnan cisnął worek na stół. Na dźwięk złota Aramis się obejrzał, Portos zadrżał, Atos zaś pozostał obojętny. — Ile jest w tym woreczku? — zapytał. — Siedem tysięcy liwrów w luidorach dwunastofrankowych. — Siedem tysięcy!… — zawołał Portos. — Ten brzydki, mały diament wart był aż tyle? — Okazuje się — rzekł Atos — ponieważ je tu widzimy, a wątpię, aby nasz przyjaciel d'Artagnan dołożył coś ze swoich pieniędzy. — Z tym wszystkim, panowie — odezwał się d'Artagnan — zapominamy zupełnie o królowej. Trzeba pomyśleć też o bezpieczeństwie jej ukochanego Buckinghama. Winniśmy to naszej królowej. — Słusznie — rzekł Atos — lecz to do Aramisa należy. — Cóż mam więc uczynić? — odparł tenże, czerwieniąc się. — Nic nadzwyczajnego. Napisz drugi list do owej zręcznej osóbki, która mieszka w Tours. Aramis znów wziął pióro, zebrał myśli, napisał, co następuje, i poddał ocenie swoich przyjaciół. „Kochana kuzynko!” — Aha! — przerwał Atos. — Ta pani, taka zręczna, jest twoją kuzynką? — Siostrą cioteczną… — Niechże będzie i tak… Aramis czytał dalej: Kochana kuzynko! Jego Eminencja pan kardynał, którego niech Bóg zachowa jak najdłużej dla szczęścia Francji i hańby jej wrogów, zakończy niedługo rozprawę ze zbuntowanymi heretykami La Rochelle. Prawdopodobnie nie otrzymają oni pomocy od floty angielskiej. Zdaje mi się, że pan Buckingham, zaskoczony wypadkiem wielkiej doniosłości, nie będzie w stanie wyruszyć z pomocą. Jego Eminencja jest najznakomitszym politykiem czasów przeszłych, teraźniejszych, a prawdopodobnie i przyszłych. Zagasiłby on samo słońce, gdyby mu ono przeszkadzało. Opowiedz o tych szczęśliwych okolicznościach swej siostrze, moja droga kuzynko. Miałem sen, iż ten przeklęty Anglik zginął… Nie mogę tylko sobie przypomnieć, czy od żelaza, czy od trucizny; to tylko pewne, iż mi się śniło, że zginął. A wiesz dobrze o tym — moje sny zawsze się sprawdzają. Bądź zdrowa, zobaczymy się niedługo. — Cudownie! — zawołał Atos. — Jesteś królem poetów, drogi Aramisie, wyrażasz się niezrozumiale jak Apokalipsa, a prawdziwie jak Ewangelia. Pozostaje jedynie napisanie adresu na tym liście. — Nic łatwiejszego — rzekł Aramis. Złożył elegancko liścik i napisał: „Do panny Michon, właścicielki składu bielizny w Tours”. Trzech przyjaciół z uśmiechem spojrzało na siebie. — A teraz — rzekł Aramis — pojmujecie, panowie, że tylko Bazin może zanieść ten list do Tours. Moja kuzynka zna go i mu ufa. Każdy inny mógłby popsuć całą sprawę. W dodatku Bazin jest żądny wyniesienia i uczony; czytał on historię i wie doskonale, iż Sykstus V został papieżem, chociaż w młodości pasł trzodę chlewną. Otóż, ponieważ ma on zamiar wstąpić do stanu duchownego jednocześnie ze mną, nie wątpi zatem, że zostanie papieżem, a przynajmniej kardynałem. Pojmujecie zatem, że człowiek o takiej ambicji nie da się złapać lub jeżeli zostanie ujęty, pozwoli się umęczyć, ale nic nie wygada. — Dobrze, dobrze — przerwał d'Artagnan — zgadzam się chętnie na Bazina, lecz proszę o uznanie i dla Plancheta; milady kazała go niegdyś za drzwi wyrzucić, kazała go obić okrutnie. Planchet ma dobrą pamięć i ręczę, że gdy mu się trafi sposobność zemsty, prędzej da się zamęczyć, niż się jej wyrzeknie. Nie mieszam się wcale do twoich interesów w Tours, Aramisie, lecz w Londynie jest moja sprawa osobista. Proszę zatem, aby Planchet tam się udał; był on już tam ze mną i potrafi bardzo poprawnie wypowiedzieć: London, sir, if you please, a także: my master, lord d'Artagnan. Widzicie więc, że da sobie radę i tam, i z powrotem. — Kiedy tak — rzekł Atos — to trzeba dać Planchetowi siedemset liwrów na drogę do Londynu i siedemset, jak powróci; Bazin dostanie trzysta liwrów i trzysta po powrocie. Zmniejszy to nasz kapitał do pięciu tysięcy liwrów, weźmiemy więc każdy po tysiącu i użyjemy, na co nam się spodoba, a tysiąc oddamy do schowania naszemu księżulkowi, aby mieć na nieprzewidziany wypadek lub na wspólne potrzeby. Czy zgadzacie się, panowie? — Kochany Atosie — rzekł Aramis — mówisz jak Nestor, który był, jak wiadomo, największym mędrcem Grecji. — Więc już ułożone — ciągnął Atos — Planchet i Bazin pojadą. Nie gniewa mnie to wcale, że Grimaud zostaje przy mnie. Zna już moje zwyczaje, a ja to lubię. Wczorajszy dzień dużo go kosztował, podróż by go dobiła. Przywołano Plancheta i objaśniono go, co ma robić. — Schowam list za podszewkę ubrania — rzekł Planchet — i połknę go, gdy mnie złapią. — Tym sposobem nie będziesz mógł spełnić polecenia — powiedział d'Artagnan. — Niech mi pan da kopię listu dziś wieczorem, a jutro już będę umiał ją na pamięć. D'Artagnan spojrzał na przyjaciół, jak gdyby chciał im powiedzieć: „A co, nie mówiłem?”. — A teraz — dodał, zwracając się do Plancheta — masz osiem dni na dostanie się do lorda Wintera, osiem na drogę powrotną, razem dni szesnaście. Jeżeli szesnastego dnia od daty wyjazdu nie powrócisz o ósmej godzinie wieczorem, nie dostaniesz ani grosza, choćbyś powrócił pięć minut po ósmej. — Skoro tak, to proszę pana o kupienie mi zegarka. — Weź ten — rzekł Atos, dając mu swój z pańską obojętnością — i bądź chłopcem odważnym i uczciwym. Nie zapominaj, że gadulstwem, paplaniem i nieopatrznością narażasz głowę swojego pana, który tak wielką ufność pokłada w twojej wierności, iż zaręczył nam za ciebie. Lecz pamiętaj o tym, że jeżeli z twojej winy nieszczęście spotka d'Artagnana, nie ukryjesz się wtedy przede mną, znajdę cię i rozpłatam w kawały. — O! Panie łaskawy!… — przemówił Planchet, upokorzony podejrzeniem i przerażony poważną i spokojną miną muszkietera. — A ja — dodał Portos, wytrzeszczając oczy straszliwie — obedrę cię ze skóry. — O! Panie. — Ja zaś — odezwał się Aramis głosem słodkim i melodyjnym — ja cię upiekę na wolnym ogniu jak dziki człowiek. — O! Panie. Planchet rozpłakał się; nie śmiemy twierdzić, czy ze strachu z powodu pogróżek, jakie mu czyniono, czy z rozczulenia na widok jedności czterech przyjaciół. D'Artagnan uścisnął mu rękę. — Widzisz, Planchecie — rzekł — ci panowie mówią to wszystko przez przywiązanie do mnie, ale w gruncie rzeczy oni cię bardzo lubią. — Przysięgam panu — rzekł Planchet — albo zrobię wszystko według rozkazu, albo mnie posiekają na drobne kawałki; lecz i w takim razie żadna moja cząsteczka nie piśnie o tajemnicy. Postanowiono, iż Planchet wyruszy nazajutrz o ósmej z rana, aby mógł, jak o to prosił, nauczyć się listu na pamięć. Rano, gdy już dosiadł konia, d'Artagnan, który miał zawsze w sercu słabość do księcia Buckinghama, odprowadził Plancheta na stronę i rzekł: — Słuchaj dobrze, co ci powiem: gdy doręczysz list lordowi de Winter i gdy go już przeczyta, dodasz od siebie te słowa: „Strzeż pan dobrze Jego Wysokości księcia Buckinghama, gdyż chcą go zamordować”. Pamiętaj, Planchecie, że jest to tak ważne a konieczne, iż bez wiedzy moich przyjaciół powierzam ci tę tajemnicę, a nawet za tytuł generała nie napisałbym jej w liście. — Niech pan będzie spokojny, przekona się pan, iż można na mnie liczyć. Wskoczył na doskonałego konia, którego miał zostawić o dwadzieścia mil od obozu, a dalej jechać pocztą, i puścił się galopem, z sercem nieco ściśniętym z powodu potrójnej obietnicy uczynionej mu przez muszkieterów, lecz poza tym pełen otuchy i dobrej myśli. Bazin wyjechał z rana do Tours; przeznaczono mu tydzień na spełnienie polecenia. Czterech przyjaciół przez czas nieobecności wysłańców więcej niż zwykle miało wytężony słuch, wzrok i węch. Całe dnie im schodziły na podsłuchiwaniu, co mówiono, na szpiegowaniu, co się dzieje u kardynała, i podpatrywaniu, skąd gońcy przybywają. Przestrach, niczym niepokonany, ogarniał ich, ilekroć wezwani zostali niespodzianie dla pełnienia jakiejś czynności z rozkazu kardynała. Musieli też strzec się zasadzki każdy z osobna; milady była zjawiskiem, które gdy raz się komuś ukazało, spędzało już sen spokojny z oczu tego człowieka. W tydzień potem Bazin, czysty i elegancki jak zawsze, uśmiechnięty według zwyczaju, wszedł do oberży „Parpaillot”, gdzie czterej muszkieterowie siedzieli przy śniadaniu, i rzekł, jak mu polecono: — Panie Aramisie, oto jest odpowiedź pańskiej kuzynki. Współbiesiadnicy spojrzeli po sobie uszczęśliwieni — połowa zadania zatem spełniona, co prawda krótsza i łatwiejsza. Aramis, czerwieniąc się mimo woli, wziął list napisany niewprawnym charakterem i nieortograficznie. — Boże wielki!… — zawołał, śmiejąc się. — Stanowczo tracę nadzieję, nigdy już widać ta biedna Michon nie będzie tak pisała jak pan de Voiture. — Cóż to za biedna Michon?… — zapytał szwajcar, który rozmawiał właśnie z muszkieterami, gdy list przyszedł. — O mój Boże! Mała rzecz — odrzekł Aramis — pewna właścicielka składu bielizny, śliczna dziewczyna, którą kochałem serdecznie i którą prosiłem o napisanie kilku słów do mnie na pamiątkę. — Do licha!… — zawołał szwajcar. — Jeżeli taka piękna jak jej pismo, nie zazdroszczę ci szczęścia, mój towarzyszu. Aramis przeczytał list i podał Atosowi. — Zobacz, co ona pisze — powiedział. Atos rzucił okiem na kartkę i dla odwrócenia wszelkich podejrzeń czytał głośno: Kochany kuzynku, obydwie z siostrą doskonale odgadujemy sny i nawet boimy się ich okrutnie. Lecz mam nadzieję, że o twoim śnie będzie można powiedzieć: *co sen, to kłamstwo*. Adieu! Życzymy ci zdrowia, a staraj się, abyśmy od czasu do czasu miały wiadomości od ciebie. Maria Michon — O jakim śnie ona mówi?… — zapytał dragon, zbliżywszy się podczas czytania. — Tak, o jakim śnie?… — dodał szwajcar. — O! Moi panowie — rzekł Aramis — to nic nadzwyczajnego; miałem sen dziwny i opisałem go. — O tak, to bardzo naturalne opowiadać swoje sny, lecz ja nigdy nie śnię! — Bardzo pan szczęśliwy — odezwał się Atos, powstając — chciałbym o sobie to samo powiedzieć. — Nigdy mi się nic nie śni — dodał szwajcar zachwycony, że człowiek taki jak Atos zazdrości mu czegoś — nigdy! O! Nigdy! D'Artagnan widząc, że Atos się podniósł, uczynił to samo, wziął go pod rękę i wyszedł razem z nim. Portos i Aramis pozostali jeszcze z dragonem i szwajcarem. Bazin zaś poszedł i rzucił się spać na pęku słomy, a ponieważ miał bujniejszą imaginację niż szwajcar, śnił zatem, że Aramis został papieżem i kładł mu na głowę kapelusz kardynalski. Lecz, jak to mówiliśmy, Bazin, powróciwszy szczęśliwie, tylko połowę kłopotu zdjął z głów czterech przyjaciół. Dni oczekiwania bywają nieskończenie długie; d'Artagnan przede wszystkim poszedłby był o zakład, że mają one obecnie czterdzieści osiem godzin. Zapomniał o nieprzewidzianych przeszkodach w podróży morskiej, przesadzał w myśli wszechwładzę milady. Zdawało mu się, że tej kobiecie przedstawiającej mu się w postaci szatana pomaga duch ciemności. Gdy spostrzegł jakiś ruch w obozie lub posłyszał hałas, wyobrażał sobie natychmiast, że to Plancheta złapali, że go prowadzą dla skonfrontowania z nim i z jego towarzyszami. Co więcej — zaufanie pokładane w zdolnościach zacnego Pikardyjczyka zmniejszało się z każdym dniem. Był tak niespokojny, tak niepewny, że uczucia te udzielały się Portosowi i Aramisowi. Jeden tylko Atos zachowywał się biernie, jak gdyby żadne niebezpieczeństwo mu nie groziło, i był pośród rozgorączkowanych przyjaciół chłodny i poważny jak zwykle. Szesnastego dnia przede wszystkim niepokój tak gwałtowny opanował d'Artagnana, Portosa i Aramisa, że nie mogąc usiedzieć na miejscu, snuli się jak błędne cienie po drodze, którą miał powracać Planchet. — Doprawdy — mówił im Atos — nie jesteście ludźmi skończonymi, lecz chyba dziećmi, kiedy wam jedna kobieta takiego strachu napędza. O cóż wam chodzi przede wszystkim? Wpakują nas do więzienia? Przecież wyciągną nas i stamtąd; dowodem pani Bonacieux, którą jednak potrafiono uwolnić. Głowy nam utną? Toż co dzień na fortyfikacjach narażamy się z wesołą myślą na gorsze rzeczy, ponieważ kula może nam strzaskać nogę, a przekonany jestem, że chirurg odejmując ją, sprawia nam więcej bólu niż kat, ucinając głowę. Oczekujcie zatem cierpliwie. Za dwie, za cztery, za sześć godzin Planchet będzie tutaj; obiecał, a ja pokładam wielką ufność w obietnicy Plancheta, wydaje mi się on bowiem uczciwym i walecznym chłopakiem. — A jeżeli nie przyjedzie?… — powiedział d'Artagnan. — To cóż z tego, jeżeli nie przyjedzie, to widać go zatrzymano, ot i wszystko. Mógł zlecieć z konia, stoczyć się z mostu do wody lub jechał tak szybko, że dostał zapalenia płuc. O!… Panowie!… Trzeba pamiętać, że różne wypadki czyhają na człowieka. Życie jest to różaniec złożony z przeciwności, którego ziarnka filozof przesuwa w rękach z uśmiechem na ustach. Bądźcie filozofami jak ja, moi panowie, siadajcie do stołu i pijmy, nigdy przyszłość nie wydaje się tak różowa, jak gdy patrzy się na nią przez szklankę chambertina. — Bardzo dobrze — odrzekł d'Artagnan — mnie już sprzykrzyła się obawa przy piciu i to przypuszczenie, że wino pochodzi z piwnicy milady. — Wybredny jesteś diabelnie — mówił Atos — taka piękna kobietka!… — Kobietka piętnowana!… — dodał Portos, grubo się śmiejąc. Atos zatrząsł się, otarł zimny pot z czoła i wstał także, nie mogąc powstrzymać nerwowego drżenia. Długi dzień upłynął, wieczór, choć powoli, zbliżał się jednak. Oberże napełniły się gośćmi. Atos, który wziął do kieszeni swoją część ze sprzedaży diamentu, prawie nie wychodził z „Parpaillot”. Znalazł w panu de Busigny, który dał im przewyborny obiad, partnera godnego siebie. Grali też i pili razem, jak zwykle, gdy siódma wybiła; słychać było przejeżdżające patrole, zmieniające się warty. O wpół do ósmej zatrąbiono capstrzyk. — Jesteśmy zgubieni — szepnął d'Artagnan do ucha Atosowi. — Chcesz powiedzieć, że straciliśmy — rzekł Atos, spokojnie wyjmując cztery pistole z kieszeni i ciskając je na stół. — Dalej, panowie, trąbią na capstrzyk, idźmy spać! Atos opuścił „Parpaillot” razem z d'Artagnanem. Aramis z Portosem szli pod rękę za nimi. Aramis przeżuwał jakieś wiersze, Portos od czasu do czasu targał wąsy na znak rozpaczy. Lecz oto nagle, w ciemności, jakiś cień się rysuje, którego kształty są dobrze znane d'Artagnanowi, a znajomy głos odzywa się: — Przynoszę płaszcz, proszę pana, wieczór mamy chłodny. — Planchet!… — wykrzyknął d'Artagnan, nie posiadając się z radości. — Planchet!… — powtórzyli Portos i Aramis. — No tak… Planchet — dodał Atos — cóż w tym dziwnego?… Obiecał powrócić o ósmej, a właśnie ósma bije. Brawo, Planchecie!… Jesteś słowny i jeżeli kiedykolwiek opuścisz pana swojego, przyjmę cię do służby. — O!… Nie… nigdy! — zawołał Planchet. — Nigdy nie odstąpię pana d'Artagnana. I w tej chwili d'Artagnan poczuł, że Planchet wsuwa mu bilecik do ręki. Uszczęśliwiony miał ochotę uściskać wiernego sługę, jak to zrobił, gdy go wyprawiał, lecz zląkł się, aby taka publiczna oznaka czułości dla lokaja nie wydała się podejrzana przechodniom, i zostawił to na później. — Mam list w ręku! — rzekł do przyjaciół. — Chodźmy do siebie i przeczytamy — odparł Atos. Bilet ten palił dłoń d'Artagnana i chciał pośpieszać co prędzej, lecz Atos wziął go pod rękę i młodzieniec musiał iść równie powoli jak jego towarzysz. Na koniec weszli do namiotu; zapalono lampę, Planchet stanął przy drzwiach, aby nikt nie przeszkodził, d'Artagnan zaś drżącą ręką złamał pieczęć i otworzył tak oczekiwany list. Zawierał on tylko pół wiersza pisma prawdziwie angielskiego i prostoty prawdziwie spartańskiej. Thank you, be easy. Co znaczyło: „Dziękuję, bądźcie spokojni”. Atos wziął list z rąk d'Artagnana, zbliżył do lampy i spalił. Następnie, wołając Plancheta, rzekł mu: — Obecnie, mój chłopcze, masz prawo upomnieć się o swoje siedemset liwrów, lecz z tego widzisz, iż nie było niebezpieczeństwa, żeś miał przy sobie bilecik tej treści. — O, ja go tak strzegłem i tylu sposobów użyłem, aby go ukryć! — rzekł Planchet. — Opowiedz nam to — powiedział d'Artagnan. — O panie!… To bardzo długie. — Masz rację, Planchecie — odezwał się Atos — capstrzyk już wytrąbiono, zwróciłoby to uwagę, gdyby u nas dłużej się świeciło niż w innych namiotach. — Niechże tak będzie — rzekł d'Artagnan — idźmy spać. Dobranoc, Planchecie, śpij dobrze! — O!… Proszę pana, będę spał spokojnie pierwszy raz od szesnastu dni. — I ja także! — rzekł d'Artagnan. — I ja także! — odezwał się Portos. — I ja także! — dodał Aramis. — Chcecie wiedzieć prawdę?… To i ja także — zakończył Atos. Rozdział XXII. Zrządzenie losu Milady, pijana złością, rycząc prawie ze wściekłości jak lwica zamknięta w klatce, była gotowa rzucić się w wodę i powrócić na brzeg morski, nie mogła się bowiem oswoić z myślą, iż d'Artagnan ją znieważył, Atos zaś jej groził; i że opuszcza Francję, nie zemściwszy się na nich. Po niejakim czasie jej położenie zdało się nie do wytrzymania. Nie dbając zatem o to, co z tego dla niej samej może wyniknąć, poczęła błagać kapitana, aby ją wysadził na ląd. Kapitan zaś, któremu pilno było wyjść z fałszywego położenia, a znajdował się przy tym pomiędzy strażami morskimi z jednej strony angielskimi, z drugiej francuskimi i pragnął jak najprędzej dostać się do Anglii, odmówił stanowczo posłuszeństwa temu, co nazywał kaprysem kobiecym, obiecując pasażerce, która była mu szczególnie polecona przez kardynała, że jeżeli morze będzie spokojne, a Francuzi pozwolą, wysadzi ją w jednym z portów Bretanii, w Lorient lub w Brest. Tymczasem wiatr dął przeciwnie, morze się wzburzyło, trzeba było lawirować, płynąć w zygzak, nie posuwając się naprzód. W dziesięć dni po wyjeździe z Charente milady, blada ze zmartwienia i wściekłości, ujrzała rysujące się w sinej mgle brzegi Finistère. Wyliczyła więc, że do przebycia tego kawałka Francji i powrotu do kardynała potrzebowałaby najmniej trzech dni i jeden dzień na wylądowanie, to razem cztery. Dodawszy do tego dziewięć dni podróży, to już trzynaście straconych; trzynaście dni straconych, podczas których tyle ważnych wypadków mogło zajść w Londynie! Pomyślała także, że z pewnością kardynał byłby oburzony jej powrotem, a co za tym idzie, słuchałby z większą uwagą skarg, które by się na nią posypały niż tych, jakie ona zanosiłaby przeciw innym. Pozwoliła też minąć Lorient i Brest, nie zwracając uwagi kapitana, który ze swej strony nie miał zamiaru jej tego przypominać. Tak więc milady płynęła dalej, a tego samego dnia, w którym Planchet wsiadał na okręt w Portsmouth z powrotem do Francji, wysłanniczka Jego Eminencji wkraczała triumfalnie do portu. Całe miasto było poruszone; cztery wielkie okręty, tylko co wykończone, spuszczano na morze. Na wybrzeżu, błyszczący od złota, lśniący według zwyczaju diamentami i innymi drogimi kamieniami, w kapeluszu z białym piórem spadającym na ramię, stał Buckingham otoczony świtą, prawie tak jak on sam świetną. Był to jeden z tych pięknych, rzadkich dni zimowych, w których nawet Anglia przypomina sobie, iż jest słońce na niebie. Chociaż miało się już pod zachód, jednak promienie słoneczne oblewały purpurą morze i niebo, złociły szczyty domów i pałaców miejskich i paliły się w szybach okien niby odbicie pożaru. Nareszcie wpłynęli do portu, lecz w chwili gdy zabierano się do zarzucenia kotwicy, mała szkuta, straszliwie uzbrojona, zbliżyła się do statku kupieckiego niby straż pobrzeżna; spuściła łódź, która skierowała się ku drabinie. W łodzi znajdowali się oficer, sternik i ośmiu wioślarzy. Oficer tylko wszedł na pokład, gdzie go przyjęto z należnymi honorami. Młody wojskowy przywołał patrona, mówił z nim chwilę i dał do przeczytania papiery, jakie miał przy sobie, po czym na rozkaz kapitana statku stawiła się cała załoga; majtkowie, pasażerowie, wszystkich na pokład przywołano. Po tym rodzaju apelu oficer wypytywał na cały głos, z jakiego punktu statek odbił, którędy płynął, gdzie do lądu przybijał. Na wszystkie te zapytania kapitan odpowiadał śmiało, bez wahania. Wtedy oficer uczynił przegląd zgromadzonych, a zatrzymując się przy milady, popatrzył na nią uważnie, lecz w milczeniu. Następnie zwrócił się do kapitana, przemówił słów parę i jak gdyby odtąd jemu statek powinien być posłuszny, nakazał obrót, jaki w tej chwili wykonano. Statek ruszył z miejsca, eskortowany przez szkutę, która płynęła równo z nim i zdawała się grozić sześcioma paszczami armat skierowanych w bok okrętu kupieckiego, a łódź z tyłu kołysała się na falach jak słaba łupina. Podczas gdy młody oficer wpatrywał się w milady, ona także pożerała go wzrokiem. Jednak pomimo wprawy, jaką posiadała ta kobieta z płomiennymi oczami, do czytania w głębi duszy najskrytszych tajemnic ludzkich, natrafiła tym razem na fizjonomię skrytą, z której nie była w stanie nic wybadać. Młody człowiek, wpatrujący się w nią uporczywie, mógł mieć najwyżej dwadzieścia sześć lat, jego twarz była blada, a jasnoniebieskie oczy posiadały zimny odblask stali; wąskie i zaciśnięte usta znamionowały skrytość, wydatny dół twarzy i silnie zarysowana broda uprzedzały o mocy charakteru, który graniczy z uporem. Gdy znaleziono się w porcie, była już kompletna noc. Gęsta mgła potęgowała ciemności i otaczała nadbrzeżne latarnie kręgiem podobnym do tego, jaki okala księżyc przed słotą. Milady, zwykle tak odważna, drżała mimo woli. Oficer kazał przenieść pakunki milady i złożyć je do łodzi. Następnie podał jej rękę i prosił, aby z nim poszła. Spojrzała na niego niedowierzająco. — Kto pan jesteś? — zapytała. — Dlaczego tak wyłącznie mną się opiekujesz? — Powinnaś się pani domyślić z mego uniformu. Jestem oficerem marynarki angielskiej — odparł młody człowiek. — Czyż to leży w zwyczajach oficerów marynarki angielskiej poświęcać się na usługi swych współrodaczek, gdy przybywają do portów Wielkiej Brytanii, i posuwać galanterię do tego stopnia, aby je aż na ląd wysadzać? — Tak, milady, zwyczaj ten zachowujemy nie dla galanterii, lecz przez ostrożność. W czasie wojennym przybywających cudzoziemców odprowadzamy do hotelu dla nich przeznaczonego, ażeby do czasu zasięgnięcia o nich pewnych wiadomości zostawali pod nadzorem rządu. Słowa te wymówił z nadzwyczajną grzecznością; pomimo to jednak nie uspokoiły one milady. — Nie jestem przecież cudzoziemką, mój panie — odezwała się najczystszym akcentem, jaki można słyszeć od Portsmouth aż po Manchester — nazywam się lady Clarick i takie ostrożności… — Są ogólne, milady, i na próżno starałabyś się pani ich uniknąć. — Kiedy tak, więc idę z panem. Podała rękę oficerowi i zeszła po drabinie do oczekującej łodzi, gdzie ogromny płaszcz rozesłany był na samym tyle. Młodzieniec posadził ją na nim, a sam zajął miejsce obok. — Odbijać! — rzekł do majtków. Osiem wioseł zanurzyło się w morze jak jedno i łódź poleciała niby na skrzydłach. Po upływie pięciu minut przybito do lądu. Oficer wyskoczył na brzeg i podał rękę milady. Powóz oczekiwał w bliskości. — Ekwipaż ten jest przeznaczony dla nas? — zapytała milady. — Tak, pani — odparł oficer. — Czy daleko stąd do hotelu? — To na drugim końcu miasta. — Jedźmy zatem — rzekła milady i śmiało wsiadła do powozu. Towarzysz jej, po dopilnowaniu, aby walizy milady uwiązano za powozem, usiadł przy niej i zamknął drzwiczki. Natychmiast też woźnica nie czekając rozkazu, ruszył z kopyta i zapuścił się w kręte ulice miasta. Tak niezwykłe przyjęcie dało milady dużo do myślenia. Widząc też, że oficer nieusposobiony jest wcale do rozmowy, wsunęła się w głąb powozu i rozważała wszelkie przypuszczenia, jakie jej przechodziły przez głowę. Jednak po niejakim czasie, zdziwiona długością drogi, wyjrzała oknem dla przekonania się, dokąd ją wiozą. Nie widać już było zabudowań. Tylko wysokie drzewa stały przy drodze i przesuwały się jak złowrogie cienie. Milady ogarnął strach. — To już nie miasto! — odezwała się. Młody człowiek milczał. — Uprzedzam pana, iż nie pojadę dalej, jeśli mi nie powiesz, dokąd mnie wieziesz! Groźba ta nie spowodowała odpowiedzi. — O! Tego już za wiele! — krzyknęła milady. — Na pomoc!… Ratunku!… Nikt nie odpowiedział na wołanie, powóz pędził z jednakową szybkością; oficer siedział nieruchomy jak posąg. Milady spojrzała na niego strasznym wzrokiem, jaki tylko ona posiadała, a który miał przerażającą moc; oczy jej błyszczały w ciemności jak dwa rubiny. Młody człowiek nawet się nie poruszył. Milady chciała otworzyć portierę i wyskoczyć z powozu. — Ostrzegam panią — rzekł obojętnie oficer — zabijesz się na miejscu, wyskakując. Milady usiadła, pieniąc się ze złości; oficer spojrzał na nią i zadziwił się, widząc tę twarz tak piękną, zmienioną obecnie, bo wściekłość czyniła ją prawie wstrętną. Przewrotna kobieta poznała, iż gubi się, pozwalając tak czytać w swej duszy; wypogodziła więc twarz i słodkim głosem zapytała: — Panie! Na miłość boską, powiedz mi, czy tobie, czy rządowi waszemu lub osobistemu nieprzyjacielowi zawdzięczam gwałt, jakiego się względem mnie dopuszczono? — Nie jest to żaden gwałt, a to, co panią spotkało, jest wynikiem prostej ostrożności, jaką zmuszeni jesteśmy zachować względem wszystkich przybywających do Anglii. — Zatem pan wcale mnie nie znasz? — Pierwszy raz mam zaszczyt panią widzieć. — I nie masz pan do mnie żadnej nienawiści?… — Żadnej a żadnej, przysięgam. Tyle było szczerości, powagi, a nawet łagodności w odezwaniu się młodzieńca, iż milady uspokoiła się. Na koniec, prawie po godzinie jazdy, powóz zatrzymał się przed żelazną kratą zamykającą stromą drogę wiodącą do ponurego i zupełnie odosobnionego zamku. Przebyli dwa sklepienia i zatrzymali się w ciasnym i ciemnym dziedzińcu. Drzwiczki powozu otworzyły się, młody człowiek wyskoczył lekko na ziemię i podał ramię milady, która wsparłszy się na nim, wysiadła — pozornie spokojna. — Widzę jednak — odezwała się, spojrzawszy dokoła i zwracając następnie oczy na młodego oficera, z najmilszym uśmiechem, na jaki mogła się zdobyć — widzę, że jestem więźniem, lecz to nie może długo trwać; upewnia mnie — dodała — moje czyste sumienie, a pana grzeczność jest mi najlepszą gwarancją. Pomimo tak pochlebnej przemowy oficer nie odpowiadał; wyjął zza pasa małą, srebrną gwizdawkę podobną do używanych przez nadzorców robotników na statkach wojennych i gwizdnął po trzykroć, za każdym razem inaczej. Przybiegło kilku ludzi, wyprzęgli konie okryte pianą, a powóz wtoczyli do wozowni. Wtedy oficer, zawsze z tą samą obojętną grzecznością, prosił milady, aby weszła do domu. Ona zaś, uśmiechnięta ciągle, wzięła go pod rękę i z nim razem przestąpiła próg drzwi niskich, łukowatych, prowadzących poprzez korytarz, oświecony tylko w głębi, do schodów kamiennych, które szły dokoła sklepień, także kamiennych. Następnie stanęli przed mocno okutymi drzwiami, młody oficer otworzył je kluczem, który miał przy sobie, i ukazał się pokój przeznaczony dla milady. Jednym rzutem oka oceniła ona apartament, do którego weszła. Był to pokój ze sprzętami zarówno stosownymi w więzieniu, jak i w zwyczajnym mieszkaniu; jednakże kraty żelazne w oknach i silne zewnętrzne zamki czyniły go stosowniejszym na więzienie. Cała siła duszy, cała odwaga opuściła na chwilę tę istotę wypróbowaną w przeróżnych okolicznościach; upadła na fotel, skrzyżowała ręce, zwiesiła głowę w przekonaniu, że ujrzy sędziego wychodzącego, aby zacząć badanie. Nie ukazał się nikt prócz kilku marynarzy, którzy przynieśli tłumoki i walizy i wyszli, nic nie mówiąc. Oficer baczył na wszystko z równym spokojem, jaki milady już poznała; nie wyrzekł ani słowa, a rozkazy wydawał poruszeniem ręki lub za pomocą świstawki. Rzec by można, iż dla tego człowieka i jego podwładnych mowa ludzka nie istniała lub stała się niepotrzebna. Na koniec milady nie była w stanie dłużej wytrzymać i przerwała milczenie. — Na miłość boską, panie! — zawołała. — Co znaczy to wszystko?… Powiedz mi prawdę; nie braknie mi odwagi, znane niebezpieczeństwo mnie nie przerazi… Gdzie ja jestem i co tu znaczę?… Jeślim wolna, na co te kraty, te drzwi okute?… Jeśli więźniem jestem, jakąż zbrodnię popełniłam? — Jesteś pani w apartamencie dla niej przeznaczonym. Rozkazano mi zabrać panią z okrętu i dostawić do tego zamku; polecenie to wypełniłem z surowością i ścisłością żołnierza, lecz sądzę, iż także z grzecznością szlachcica. Tu kończą się moje obowiązki względem pani, reszta należy do kogo innego. — Kimże jest ta druga osoba? — zapytała milady. — Czy możesz mi pan powiedzieć jej nazwisko?… Właśnie w tej chwili usłyszano brzęk ostróg na schodach; słychać było także zbliżającą się rozmowę kilku głosów, która następnie ucichła, i do drzwi podeszła jedna osoba. — Pani, oto jest ten, o którym mówiłem — rzekł oficer, usuwając się na bok i przybierając postawę pełną szacunku i posłuszeństwa. Jednocześnie drzwi się rozwarły, na progu ukazał się mężczyzna z gołą głową, ze szpadą przy boku. Milady zdawało się, że poznaje tego człowieka; wsparła się ręką na fotelu i wyciągnęła szyję, jak gdyby chciała iść na spotkanie rzeczywistości. Nieznajomy postępował wolno; w miarę jak zbliżał się do światła, milady cofała się mimowolnie. Gdy już nie miała wątpliwości, zawołała przerażona: — Boże wielki! To mój brat!… Czy to ty jesteś rzeczywiście? — Tak, piękna pani! — odparł lord Winter z ukłonem na wpół uprzejmym, a na wpół ironicznym. — Ja sam we własnej osobie. — Więc ten zamek?… — Jest moją własnością. — A ten pokój? — I ten pokój. — Jestem zatem twoim więźniem? — Prawie że tak. — Okrutnie nadużywasz twej władzy. — Bez deklamacji, moja pani. Usiądźmy proszę i porozmawiajmy, jak przystoi bratu i siostrze. A zwracając się do drzwi i widząc, że młody oficer oczekuje na rozkazy, rzekł: — Jestem zadowolony, dziękuję panu. A teraz zostaw nas samych, panie Felton. Rozdział XXIII. Rozmowa brata z siostrą Podczas gdy lord Winter zamykał drzwi, zapuszczał okiennice i przysuwał krzesło do fotela siostry, milady zadumana puściła wodze domysłom i pojęła, że nie odgadnie tego spisku, dopóki się nie dowie, z kim ma do czynienia. Znała szwagra jako honorowego szlachcica, zapalonego myśliwego, gracza hazardownego, śmiałego i przedsiębiorczego z kobietami, lecz niezdolnego do przeprowadzenia jakiejkolwiek intrygi. Jakim cudem dowiedział się o jej przybyciu i kazał ją pochwycić? Dlaczego teraz jeszcze ją zatrzymuje? Atos powtórzył wprawdzie niektóre wyjątki z jej rozmowy z kardynałem, nie mogła jednak przypuścić, by zdołał tak szybko i śmiało pokrzyżować jej plany. Bała się owszem, czy jej przeszłe sprawki nie zostały przypadkiem odkryte. Buckingham mógł był domyślić się, że to ona właśnie oderżnęła mu dwie zapinki brylantowe i teraz zechce mścić się za zdradę… Lecz Buckingham niezdolny był używać przemocy wobec kobiety, tym bardziej, jeżeli ta kobieta mogła być posądzona, iż uczyniła to przez zazdrość… Wydało jej się to jednak najprawdopodobniejsze. Była pewna, że chciano zemścić się za przeszłość, nie wiedząc nic o jej teraźniejszym posłannictwie. W każdym razie i na wszelki wypadek wolała, że wpadła w ręce szwagra, którego miała nadzieję otumanić, niż gdyby miała do czynienia z nieprzyjacielem stanowczym i rozumnym. — Rozmawiajmy więc, braciszku drogi — rzekła wesoło, zdecydowana wyciągnąć z rozmowy pomimo woli lorda Wintera wszelkie możliwe objaśnienia i do nich zastosować postępowanie w przyszłości. — Wróciłaś więc do Anglii — rzekł lord Winter — pomimo postanowienia, tyle razy objawianego w Paryżu, iż twoja noga nie postanie na terytorium Wielkiej Brytanii? Milady odpowiedziała zapytaniem: — Przede wszystkim objaśnij mi, dlaczego kazałeś mnie szpiegować, skąd dowiedziałeś się naprzód nie tylko o moim przybyciu, lecz o dniu, godzinie, a także porcie, do którego przybiję? Lord Winter przyjął taktykę milady, sądząc słusznie, że skoro jej używała, musi być dobra. — Ależ ty mi powiedz, kochana siostrzyczko, po co przybyłaś do Anglii? — Czyż nie domyślasz się, że dla widzenia ciebie?… — odparła milady, nie przeczuwając, jak tą odpowiedzią utwierdza podejrzenia szwagra wzbudzone listem d'Artagnana. — A! Dla widzenia się ze mną?… — rzekł podejrzliwie lord Winter. — Bez wątpienia. Cóż w tym dziwnego? — Nie miałaś innego celu? — Nie. — Jedynie dlatego naraziłaś się na przebycie La Manche? — Dla ciebie tylko. — Do kaduka! Jakżeś czuła, siostrzyczko moja! — Czyż nie jestem twoją najbliższą krewną? — zapytała milady słodkim głosem. — A nawet moją jedyną spadkobierczynią, wszak prawda? — rzekł z kolei lord Winter, patrząc jej w oczy surowo. Pomimo władzy nad sobą, milady nie mogła powstrzymać drżenia, a że przy ostatnich słowach lord Winter położył rękę na ramieniu siostry, drżenie to nie uszło jego uwagi. W istocie, cios wymierzony był prosto i trafnie. Pierwszą myślą milady było, iż Ketty ją zdradziła i opowiedziała baronowi o interesowności, z jaką nie umiała się ukryć przed służącą. Przypomniała sobie, jak niebacznie wyrzucała d'Artagnanowi, że nie zabił jej szwagra. — Nie rozumiem nic, milordzie — wymówiła, chcąc zyskać na czasie i pragnąc, aby jej przeciwnik mówił. — Co chcesz przez to powiedzieć? Czy twoje słowa mają jakąś ukrytą myśl? — O mój Boże! Wcale nie — rzekł lord Winter z pozorną dobrodusznością — chciałaś mnie widzieć i przyjechałaś do Anglii. Dowiaduję się o życzeniu, a właściwie domyślam się, i aby ci oszczędzić przykrości towarzyszących nocnemu przybyciu do portu i fatygi wylądowania, wysyłam jednego z moich podkomendnych na twoje spotkanie. Daję mu powóz, a on przywozi cię do zamku, którego jestem gubernatorem, gdzie co dzień bywam i gdzie, aby dogodzić wspólnemu pragnieniu widywania się, przygotowuję pokój dla ciebie. Cóż w tym więcej jest zadziwiającego nad to, co ty mi opowiadasz? — Zadziwia mnie jedynie, żeś był zawiadomiony o moim przybyciu. — To przecież bardzo proste. Czyż nie widziałaś, jak kapitan waszego statku, wchodząc do portu, wysłał przodem małą łódkę z książką legitymacyjną i spisem załogi? Jestem komendantem portu, przyniesiono mi papiery, znalazłem w nich twoje nazwisko. Serce powiedziało mi, coś ustnie potwierdziła, to jest, w jakim celu podjęłaś niebezpieczną podróż w porze najburzliwszego morza. Posłałem więc szkutę na twoje spotkanie. Reszta ci wiadoma… Milady domyśliła się, że lord Winter mówi nieprawdę, i to ją jeszcze bardziej przeraziło. — Bracie mój — zaczęła — wszak to księcia Buckinghama widziałam na wybrzeżu wieczorem? — Jego samego. O! Pojmuję, że ten widok zrobił na tobie wrażenie; przybywasz z kraju, gdzie bardzo się nim zajmują, a wiem także, iż zbrojenie się jego przeciw Francji niepokoi mocno twego przyjaciela kardynała. — Mego przyjaciela kardynała? — krzyknęła milady, widząc, że i o tym punkcie lord Winter jest dobrze powiadomiony. — Czyż nie jest twoim przyjacielem? — odparł milord niedbale. — O! Przepraszam, myślałem, że tak jest; powrócimy jeszcze do księcia-milorda, a teraz nie zmieniajmy czułego nastroju rozmowy. Mówisz zatem, że przybyłaś, aby się ze mną widzieć? — Tak. — Otóż odpowiedziałem ci, iż stanie się zadość twojej woli, będziemy się widywali codziennie. — Mam pozostać tu wiecznie? — zapytała milady z niepokojem. — Czy nie wygodnie ci tutaj, droga siostrzyczko? Jeżeli czegoś ci brakuje, rozkaż tylko, a w tej chwili każę ci dostarczyć. — Nie mam przecież moich kobiet służebnych ani moich ludzi… — To wszystko się znajdzie, powiedz mi tylko, jak miałaś urządzony dom za pierwszego męża, a choć jestem jedynie twoim szwagrem, tak samo go ci urządzę. — Za mego pierwszego męża?! — zawołała milady, wpatrzywszy się w lorda. — Tak, twego męża, Francuza; nie mówię tu o moim bracie. A zresztą, jeżeli zapomniałaś, to ponieważ jeszcze żyje, mógłbym napisać do niego, przysłałby mi potrzebne wskazówki… Zimny pot wystąpił na czoło milady. — Żartujesz — wyrzekła głosem złamanym. — Czyż wyglądam na to? — zapytał lord, powstając. — A raczej znieważasz mnie — ciągnęła, wspierając się na fotelu i także wstając. — Ja ciebie znieważam! — rzekł lord Winter z pogardą. — Czyż naprawdę przypuszczasz pani, że to możliwe? — Mój panie — odezwała się milady — jesteś albo pijany, albo zwariowałeś. Wyjdź pan stąd natychmiast i przyślij mi jakąś kobietę. — Kobiety nie są dyskretne, moja siostro! Czy nie mógłbym sam ci usłużyć? Tym sposobem nasze tajemnice pozostałyby w rodzinie. — Zuchwalcze! — krzyknęła milady i jak poruszona sprężyną rzuciła się na lorda oczekującego ją ze skrzyżowanymi rękami, jednak opartymi na rękojeści szpady. — Oho! — powiedział. — Wiem ja, że masz zwyczaj mordować ludzi, lecz będę się bronił, a uprzedzam cię, moja pani, że chociaż jesteś kobietą… — O! Widzę, żeś podły do tego stopnia, iż podniesiesz rękę nawet na kobietę… — Bardzo być może, a w dodatku mam wymówkę: moja ręka nie będzie pierwszą ręką męską, jaka dotknęła się ciebie, tak mi się zdaje przynajmniej. Lord wskazał z pogardą lewe ramię milady i prawie dotknął go palcem. Milady jęknęła głucho, cofnęła się w kąt pokoju jak pantera szykująca się do napadu. — O! Jęcz, krzycz, ile chcesz — zawołał lord Winter — lecz nie próbuj kąsać, bo uprzedzam, że wszystko obróci się przeciwko tobie. Nie ma tu notariusza regulującego naprzód sukcesje, nie ma błędnego rycerza, który by mnie wyzwał na pojedynek za trzymanie w niewoli pięknej damy; lecz mam pod ręką sędziów, którzy osądzą właściwie bezwstydną kobietę, mającą śmiałość poślubić lorda de Winter, brata mojego starszego, gdy mąż jej pierwszy żyje dotąd. Bądź pani pewna, iż dostaniesz się znów w moc kata, a ten ci drugie ramię przyozdobi. Oczy milady tak dziko zabłysły, że on, choć mężczyzna i uzbrojony wobec kobiety bezbronnej, uczuł dreszcz przerażenia w całym ciele. Pomimo to ciągnął dalej z wzrastającym uniesieniem: — O tak, pojmuję to, odziedziczywszy mienie po moim bracie, miło by ci było posiąść i mój majątek, lecz mówię ci, możesz mnie kazać zamordować, a na nic się to nie przyda, zabezpieczyłem się stosownie; nie dostaniesz ani szeląga… Czyż nie jesteś już dość bogata, posiadając około miliona? Ale ty nurzasz się w zbrodniach jedynie dla przyjemności, to rozkosz twoja najwyższa spełniać występek po występku! O! Gdyby mi nie chodziło o pamięć brata, zgniłabyś w więzieniu kryminalnym lub wysłałbym cię do Tyburn dla zaspokojenia ciekawości marynarzy. Będę milczał jednak, lecz ty znoś cierpliwie niewolę. Za dwa tygodnie wychodzę z armią do La Rochelle, w przeddzień mojego wyjazdu wsadzę cię na okręt i wyślę do naszych kolonii południowych. Dostaniesz towarzysza, który w łeb ci palnie, gdybyś próbowała powrócić do Anglii lub na kontynent. Milady słuchała uważnie, oczy jej coraz więcej błyszczały. — Obecnie zaś — mówił dalej lord Winter — pozostaniesz w tym zamku. Mury tu są grube, drzwi dobrze okute, a kraty mocne; w dodatku twoje okno wychodzi wprost na morze. Ludzie mej załogi są mi zupełnie oddani, trzymają straż około twojego apartamentu i strzegą wszystkich przejść prowadzących na dziedziniec, a tam są jeszcze trzy żelazne bramy do przebycia. Straż przy nich jest uprzedzona: jeden krok, jedno słowo lub gest zdradzający chęć ucieczki, a w tej chwili dają ognia do ciebie. Jeśli cię zabiją, mam nadzieję, że trybunały angielskie będą mi wdzięczne, żem je wyręczył. Ah! Rozpogodziłaś czoło, twarz ci się wyjaśniła. „Dwa tygodnie — myślisz sobie — ba! do tej pory wynajdę jakiś podstęp; szatan mi pomoże, znajdę sposób, poświęcę kogoś!… Za dwa tygodnie będę daleko stąd” — mówisz sobie… O! Spróbuj tylko! Milady poznała, że brat ją odgadł, wpiła paznokcie w ciało, aby się powstrzymać, by nadać twarzy wyraz jedynie boleści. Lord Winter ciągnął: — Oficera dowodzącego w mojej nieobecności widziałaś już i znasz go zatem; umie on wypełniać rozkazy, pewny bowiem jestem, że jadąc tu z Portsmouth, próbowałaś go wciągnąć w rozmowę. Jak ci się wydaje? Posąg marmurowy może mu tylko wyrównać? Próbowałaś wiele razy mocy swych wdzięków i, niestety, dużo mężczyzn dało się złapać; spróbuj, radzę, jego ujarzmić, a jeżeli ci się uda, nazwę cię chyba szatanem z piekła rodem. Podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownie. — Przywołać pana Feltona — wymówił. — Poczekaj chwilę, zaraz mu cię polecę. Po tych słowach nastało milczenie; dał się słyszeć chód wolny i miarowy, zbliżający się stopniowo. Następnie z cienia korytarza ukazał się młody wojskowy, którego już znamy, i stanął na progu, oczekując rozkazów barona. — Wejdź tu, kochany Johnie — rzekł lord Winter. — Wejdź i zamknij drzwi za sobą. Młody człowiek uczynił to według rozkazu. — Teraz — rzekł lord — przypatrz się dobrze tej kobiecie: młoda ona i piękna, posiada wszelkie powaby ziemskie. Otóż mówię ci!… To jest potwór, który w dwudziestu pięciu latach spełnił tyle zbrodni, ile tylko możesz wyczytać przez rok w kronikach trybunalskich. Słodki głos uprzedza na jej korzyść; piękność służy za wędkę ofiarom, ciało jej dotrzymuje obietnic, trzeba oddać jej tę sprawiedliwość; będzie próbowała uwieść cię, a może nawet zabić… Wyciągnąłem cię z nędzy, Feltonie, zrobiłem moim adiutantem, ocaliłem życie, wiesz kiedy i w jakiej sprawie… Jestem nie tylko twoim opiekunem, lecz przyjacielem; nie tylko dobroczyńcą, lecz prawie ojcem. Ta kobieta powróciła do Anglii, aby godzić na moje życie; dostałem nareszcie do rąk tę gadzinę!… Otóż przyzwałem cię i mówię: przyjacielu Feltonie… John… dziecko moje! Strzeż mnie, a przede wszystkim strzeż siebie samego przed tą kobietą. Przysięgnij na zbawienie, że będziesz jej pilnować aż do chwili wymiaru sprawiedliwości. Johnie Feltonie, polegam na twoim słowie. Johnie Feltonie, wierzę twojej uczciwości. — Milordzie — odrzekł młody oficer, spojrzawszy z nienawiścią i pogardą — przysięgam, że stanie się według twojej woli. Milady słuchała z miną ofiary zrezygnowanej; jej piękna twarz wyrażała słodycz i poddanie. Lord Winter zaledwie poznawał rozjątrzoną tygrysicę, którą gotował się pokonać przed chwilą. — Noga jej nie przestąpi nigdy progu tego pokoju, słyszysz, Johnie — mówił baron dalej — nie wolno jej pisać do nikogo; mówić do ciebie będzie jedynie, jeżeli uczynisz jej ten zaszczyt i odezwiesz się do niej. — Dosyć, milordzie… przysiągłem i dotrzymam. — A teraz, pani, staraj się pogodzić z Bogiem, ludzie już cię osądzili. Milady opuściła głowę, niby zdruzgotana ostatnimi słowami. Lord Winter wyszedł, skinąwszy na Feltona, który udał się za nim i zamknął drzwi na klucz. Po chwili dał się słyszeć na korytarzu ciężki chód żołnierza z marynarki, który trzymał straż z toporem u pasa i halabardą w ręce. Milady przez kilka minut siedziała spokojnie, spodziewając się, że ją obserwują przez dziurkę od klucza. Następnie podniosła wolno głowę; twarz jej przybrała wyraz straszny, pełen groźby wyzywającej. Wstała, podbiegła do drzwi i słuchała, potem wyjrzała oknem, nareszcie padła na fotel i poczęła rozmyślać. Rozdział XXIV. Baczność, panowie! Jego Eminencja kardynał oczekiwał wieści z Anglii, lecz nie nadchodziły inne prócz złych i groźnych. Chociaż La Rochelle była osaczona, choć zwycięstwo zdawało się pewne dzięki przedsięwziętym ostrożnościom, a głównie z powodu tamy morskiej niedającej przystępu statkom do oblężonego miasta, jednak trwać mogła jeszcze długo. A był to wstyd niemały dla armii królewskiej i niedogodność wielka dla pana kardynała, który nie potrzebował już wprawdzie siać niezgody pomiędzy Ludwikiem XIII i Anną Austriacką, bo to już było zrobione, lecz musiał godzić pana de Bassompierre, poróżnionego z księciem d'Angoulême. Zaś brat króla, który dowodził oblężeniem przy rozpoczęciu, umył ręce od wszystkiego i pozostawił kardynałowi staranie o doprowadzenie go do końca. Miasto La Rochelle, pomimo niesłychanej wytrwałości komendanta, buntowało się po trosze, okazując chęć poddania; komendant kazał powywieszać wichrzycieli bez sądu. Środek ten ochłodził zapalone głowy i nakłonił mieszkańców do wytrwania pomimo widma śmierci głodowej. Śmierć ta wydała im się mniej gwałtowna niż zgon na szubienicy. Ze swej strony, od czasu do czasu, oblegający chwytali wysłańców z La Rochelle wyprawianych do Buckinghama lub szpiegów tegoż, starających się dostać do oblężonego miasta. W jednym, jak i w drugim wypadku sprawa kończyła się szybko: „Na szubienicę!” — mówił kardynał i proces skończony. Zapraszano zwykle króla na ceremonię wieszania. Jego Królewska Mość przybywał słaby i omdlewający i obierał najlepsze miejsce dla przypatrzenia się operacji. To go rozrywało nieco podczas długiego oblężenia, lecz nudził się śmiertelnie pomimo to i ciągle mówił o powrocie do Paryża. Dosyć, że gdyby zbrakło było wysłańców i szpiegów, Jego Eminencja z całą swoją pomysłowością znalazłby się w wielkim kłopocie. Czas upływał jednakże, a mieszkańcy La Rochelle się trzymali. Ostatni szpieg, jakiego pojmano, niósł list do Buckinghama. W liście tym pisano, że miastu grozi zagłada. Lecz zamiast pisać: „Jeżeli nie dacie nam pomocy przed upływem dwóch tygodni, poddamy się bezwarunkowo”, pisano po prostu: „Jeżeli nie przyjdziecie przed upływem dwóch tygodni, pomrzemy wszyscy z głodu”. Mieszkańcy La Rochelle całą nadzieję pokładali w Buckinghamie. Książę był ich Mesjaszem. Widoczne było, że gdyby się przekonali, że nie mogą liczyć na Buckinghama, wraz z tą nadzieją i odwaga ich rozchwiałaby się. Czekali też niecierpliwie wiadomości z Anglii, które by doniosły, że Buckingham już idzie. Kwestia zdobycia miasta szturmem, dyskutowana wielokrotnie na radzie królewskiej, odrzucana była zawsze. Przede wszystkim dlatego, że La Rochelle uchodziła za niezdobytą, następnie kardynał pomimo wszystkiego, co o nim mówiono, wiedział doskonale, że konieczność rozlewu krwi w tym spotkaniu, gdzie Francuz miał walczyć z Francuzem, była czynem cofającym politykę o sześćdziesiąt lat, a kardynał w owej epoce uchodził za człowieka postępowego. Rzeczywiście, rabunek La Rochelle i wymordowanie trzech do czterech tysięcy hugenotów, którzy by się dali zabić, nie ustępując, przypomniałyby zanadto w roku 1628 rzeź świętego Bartłomieja z roku 1572. W dodatku ten ostateczny środek, jakiemu król, dobry katolik, nie miał nic do zarzucenia, upadał zawsze zbijany argumentem dowódców oblężenia: „La Rochelle jest niezdobyta, można ją wziąć jedynie głodem”. Kardynał nie mógł się opędzić złym przeczuciom z powodu milady — i on zrozumiał okrutny charakter tej kobiety, która raz pełzała jak wąż, to znów groźna była jak lwica. Miałażby go zdradzić?… A może umarła?… Znał ją bowiem dosyć, by wiedzieć, że czy z nim trzyma, czy jest przeciw niemu, czy jako przyjaciółka, czy jako wróg, nie siedziałaby spokojnie bez przyczyny. Lecz skąd biorą się przeszkody?… Tego nie mógł się domyślić. Zresztą miał podstawę, by liczyć na nią — odgadywał w przeszłości tej kobiety straszne tajemnice, jakie tylko pod cieniem jego purpury ukryć się mogły, i czuł dobrze, że była mu oddana dlatego, że czuła się bezpieczna pod tak wszechwładną opieką. Postanowił prowadzić wojnę sam, nie oglądając się na pomoc obcą. Budował w dalszym ciągu sławną tamę mającą za cel ogłodzenie La Rochelle. Zwrócił wzrok na nieszczęśliwe miasto, zamykające w swych murach tyle zapału i tyle bohaterstwa, a przywodząc na pamięć słowa Ludwika XI, swego poprzednika w polityce, jak on sam był poprzednikiem Robespierre'a, powtarzał maksymę kuma Tristana: „Dziel, a będziesz panował”. Henryk IV oblegając Paryż, kazał ciskać przez mury miasta chleb i żywność; kardynał kazał rzucać świstki papieru, na których wystawiał mieszkańcom La Rochelle, że postępowanie ich dowódców jest egoistyczne i barbarzyńskie. Wodzowie mieli zboża pod dostatkiem, a nie dzielili się z nikim. Przyjęli za zasadę, że nic nie znaczy śmierć kobiet, dzieci i starców, niech tylko ludzie zdatni do obrony murów będą silni i zdrowi. Dotychczas, bądź przez poświęcenie, bądź przez niemożność przeciwdziałania, maksyma ta, nie będąc uznana ogólnie, przeszła jednakże z teorii w praktykę; rzucane kartki zachwiały ją teraz. Na kartkach było wypisane, że dzieci, kobiety i starcy, którym pozwalano umierać z głodu, są to dzieci, żony i ojcowie obrońców miasta. Słuszne by zatem było, aby rozdzielano równo pożywienie i w jednakowym położeniu jednakową zasadę w ogóle przyjęto. Odezwy te odniosły oczekiwany skutek — skłoniły znaczną liczbę mieszkańców do pojedynczego porozumienia się z armią królewską. Lecz w chwili gdy kardynał ujrzał już owoce swego pomysłu i radował się, że go użył, jeden z mieszkańców La Rochelle zdołał prześlizgnąć się przez straże królewskie, a tylko Bóg jeden wie, jakim cudownym sposobem, tak wielka była czujność Bassompierre'a, Schomberga i księcia d'Angoulême, pilnowanych znów przez kardynała. Otóż jeden z mieszkańców La Rochelle, powtarzamy, dostał się do miasta, a powracał z Portsmouth, i opowiedział oblężonym, że widział tam wspaniałą flotę gotową rozwinąć żagle w przeciągu kilku dni. Co więcej, Buckingham zawiadomił prezydenta miasta, że na koniec wielka liga przeciw Francji doszła do skutku, a całe państwo zostanie jednocześnie zajęte przez armie: angielską, cesarską i hiszpańską. List ten odczytywano na placach publicznych, kopie rozlepiano po rogach ulic, a nawet ci, którzy zaczęli rokować z królewskimi, zerwali układy, postanawiając czekać pomocy tak szumnie zapowiedzianej. Te niespodziewane wypadki popsuły szyki Richelieu i zmusiły go wbrew woli do zwrócenia oczu na drugi brzeg kanału, w stronę, gdzie działała milady. W tymże czasie, wolna od wzruszeń i kłopotów swego prawdziwego dowódcy, armia królewska pędziła wesołe życie. Nie brakło żywności w obozie, a tym bardziej pieniędzy; pułki rywalizowały w zuchwalstwie i wybrykach wesołości. Łapać szpiegów, wieszać ich, robić hazardowne wycieczki na tamę lub na morze; obmyślać szalone projekty i wykonywać z zimną krwią, takie były zajęcia skracające armii długie dni; długie nie tylko dla oblężonych, trawionych głodem i niepokojem, lecz i dla kardynała, który ich ściskał blokadą jak obręczą żelazną, aby nie dopuścić pomocy ani posiłków. Czasami, gdy kardynał, zawsze na koniu jak ostatni z żandarmów, wodził zamyślony wzrok po fortyfikacjach postępujących nie tak szybko, jak pragnął, które wznosili pod jego rozkazami inżynierowie zwołani z całej Francji, i gdy przy takim objeździe napotkał muszkietera z kompanii pana de Tréville, zbliżał się i patrzył pilnie na niego, a poznawszy, że to nie jeden z czterech towarzyszy, zapuszczał gdzie indziej bystry wzrok i myśl potężną. Pewnego dnia, toczony śmiertelną nudą, straciwszy nadzieję układów z oblężonym miastem, bez żadnej wieści z Anglii, kardynał wyjechał z obozu bez celu, jedynie w towarzystwie Cahusaca i de La Houdinière, a postępując wzdłuż brzegów morskich, marzył, wpatrując się w ogrom oceanu. Jadąc tak wolno, stanął na wzgórzu, z wysokości którego ujrzał poza płotem siedmiu ludzi wyciągniętych na piasku, a dokoła nich próżne butelki. Czterej z nich byli to nasi muszkieterowie oczekujący widocznie na głośne czytanie listu, jaki jeden z nich tylko co odebrał. Ten list musiał być bardzo ważny, skoro skłonił ich do porzucenia kart i kości leżących nieopodal na bębnie. Trzech ludzi było zajętych odkorkowywaniem ogromnej butelki wina z Collioure; byli to służący tych panów. Kardynał, jak wspomnieliśmy, był w złym usposobieniu, a wtedy nic go tak nic gniewało jak wesołość innych. Dziwne miał uprzedzenie, że to, co go gniewa i martwi, sprawia otaczającym przyjemność. Skinął więc na La Houdinière'a i Cahusaca, by się zatrzymali, sam zaś zsiadł z konia i podsunął się do wesołej kompanii, bardzo mu podejrzanej, w nadziei, że piasek stłumi odgłos kroków, a płot osłoni go i że pochwyci choć kilka słów rozmowy, jak się zdawało interesującej nadzwyczaj. Gdy był już o dziesięć kroków, rozpoznał narzecze gaskońskie, a ponieważ wiedział już, że to muszkieterowie, nie wątpił, iż trzech spomiędzy nich są to, jak ich nazywano, *nierozłączni,* to jest: Atos, Portos i Aramis. Łatwo pojąć, jak pragnął usłyszeć, o czym rozmawiają. Oczy zaświeciły mu dziwnym blaskiem i jak kot skradał się do płotu. Nie pochwycił jeszcze słowa, gdy naraz odezwał się dźwięczny głos zwracający uwagę muszkieterów. — Baczność, oficer nadchodzi! — zawołał Grimaud. — Odzywasz się, głupcze jakiś? — rzekł Atos, unosząc się na łokciu i wzrokiem piorunując Grimauda. Grimaud nie dodał ani słowa, wskazał tylko palcem w kierunku kardynała i jego eskorty. Muszkieterowie zerwali się na nogi i skłonili się z szacunkiem. Kardynał pienił się ze złości. — Panowie muszkieterowie — rzekł — każą się pilnować, jak widzę! Czyżby się bali napadu Anglików?… Lub też prości muszkieterowie uważają się za wyższych oficerów? — Eminencjo — odparł Atos, on jeden bowiem zachował zimną krew w tym wypadku — muszkieterowie, gdy nie są na służbie, piją i grają w kości, a wtedy są oficerami wyższymi dla swych lokajów. — Lokaje — mruczał kardynał — którzy mają rozkaz ostrzegać panów o zbliżeniu kogokolwiek, to nie są lokaje, to po prostu warta. — Wasza Eminencja ma jednak dowód, iż gdyby nie ta ostrożność, bylibyśmy narażeni na niemożność złożenia mu uszanowania i podziękowania za to, że raczył przyłączyć do nas d'Artagnana. D'Artagnanie, ty, któryś właśnie pragnął wyrazić swą wdzięczność Eminencji, zbliż się i korzystaj ze sposobności. Wszystko to wypowiedziane zostało z powagą i zimną krwią odznaczającą Atosa w chwilach niebezpieczeństwa, a razem z wyszukaną grzecznością dającą mu pozór godności iście królewskiej. D'Artagnan wyjąkał parę słów podzięki, które zamarły mu na ustach pod groźnym spojrzeniem kardynała. — Wszelako, moi panowie — ciągnął kardynał, nie odstępując od myśli pierwotnej i nie zważając, co Atos mówi — nie lubię ja, aby prości żołnierze, dlatego że służą w pułku uprzywilejowanym, udawali wielkich panów; karność wojskowa jest dla nich taka sama jak dla wszystkich. Atos pozwolił kardynałowi skończyć, a skłaniając głowę na znak zgody, zaczął mówić: — Eminencjo, nie zapomnieliśmy karności wojskowej. Nie będąc dziś na służbie, sądziliśmy, iż wolno nam zabawić się według upodobania. Gdybyśmy jednak mieli szczęście otrzymać polecenie osobiste Waszej Eminencji, gotowi jesteśmy do posłuszeństwa natychmiast. Widzi Wasza Dostojność — mówił dalej Atos, marszcząc brwi, albowiem ten rodzaj indagacji zaczynał go niecierpliwić — iż, aby gotowymi być na wypadek alarmu, jesteśmy tu nawet z bronią. Wskazał na cztery muszkiety ustawione obok bębna z kartami i kośćmi. — Wasza Dostojność raczy wierzyć — dodał d'Artagnan — pośpieszylibyśmy na Jego spotkanie, gdybyśmy przypuszczali, że to on zbliża się ku nam z tak małą eskortą. Kardynał gryzł usta ze złości. — Czy wiecie, panowie — rzekł — na co wyglądacie tak zawsze razem, uzbrojeni i strzeżeni przez lokajów? Wyglądacie na spiskowców. — O! Co do tego Wasza Eminencja ma rację — odezwał się Atos — spiskujemy, jak to już można było widzieć, lecz jedynie przeciw mieszkańcom La Rochelle. — O! Panowie umiecie politykować!… — rzekł kardynał, marszcząc brwi. — Znalazłoby się w waszych głowach dużo rzeczy, o których nie wiemy, gdyby można tam czytać, jak to wy czytaliście ten list schowany za moim nadejściem. Atosowi krew uderzyła do twarzy, przystąpił do kardynała i rzekł: — Zdaje się, iż rzeczywiście podejrzewasz nas, Eminencjo, i że podlegamy prawdziwej indagacji, jeżeli tak, to niech Wasza Wielebność raczy powiedzieć, o co chodzi, a będziemy przynajmniej wiedzieli, czego się trzymać. — A gdyby to było badanie?… — odparł kardynał. — Nie tacy jak wy podlegali mu, panie Atosie, i musieli odpowiadać. — Mówiłem już, Eminencjo, racz pytać, gotowi jesteśmy odpowiadać. — Co to był za list, który miałeś czytać, panie Aramisie, a który schowałeś? — List od kobiety, Eminencjo. — O! Pojmuję — rzekł kardynał — trzeba być dyskretnym z taką korespondencją; jednakże można ją pokazać spowiednikowi, a wiecie zapewne, że ja otrzymałem święcenia. — Eminencjo — odezwał się Atos ze spokojem tym straszniejszym, że narażał głowę, odpowiadając w ten sposób — list od kobiety, lecz nie nosi podpisu ani *Marion de Lorme*, ani *pani d'Aiguillon*. Kardynał zbladł śmiertelnie, oczy mu dziko zabłysły, odwrócił się, niby chcąc coś rozkazać La Houdinière'owi i Cahusacowi. Atos widział to poruszenie i posunął się do muszkietów, na które trzech przyjaciół patrzyło już z minami ludzi, którzy nie dadzą się wziąć łatwo. Kardynał był samotrzeć; muszkieterów razem z lokajami było siedmiu. Pomyślał zatem, że partia nierówna, tym bardziej iż miał to przekonanie, że Atos i jego towarzysze spiskują rzeczywiście, więc nagłym zwrotem opanował gniew i roześmiał się wesoło. — No, no — zawołał — jesteście mężni młodzieńcy, zuchwali przy blasku słońca, wierni w ciemnościach. Dobrze jest być strzeżonym, jeżeli drugich strzeże się uczciwie. Panowie, pamiętam tę noc, kiedyście mnie przeprowadzali do „Czerwonego Gołębnika”. Gdyby było jakieś niebezpieczeństwo na drodze, w którą się udaję, prosiłbym, abyście ze mną jechali, lecz ponieważ nie mam się czego obawiać, zostańcie, gdzie jesteście, dokończcie butelki i wasz list. Adieu, panowie. Dosiadł konia podanego przez Cahusaca, pożegnał ich ręką i odjechał. Młodzi ludzie, stojąc nieruchomo, ścigali go wzrokiem i milczeli, aż im znikł z oczu. Następnie spojrzeli po sobie. Wszyscy mieli miny przerażone, czuli dobrze, iż pomimo łaskawego pożegnania kardynał odjechał z furią w duszy. Tylko Atos uśmiechał się wzgardliwie. — Grimaud za późno nas ostrzegł! — zawołał Portos, chcąc na kimś wyładować swoją złość, gdy kardynał już nie mógł ich słyszeć. Grimaud chciał się tłumaczyć. Atos położył palec na ustach i Grimaud zamilkł. — Aramisie, czy byłbyś oddał list? — zapytał d'Artagnan. — Byłem zdecydowany — odrzekł Aramis głosem słodziutkim — gdyby zażądał był listu, podać mu jedną rękę, a drugą przebić go szpadą na wylot. — Spodziewałem się tego — rzekł Atos — i stanąłem pomiędzy nim a tobą. Kardynał jest bardzo nieostrożny, odzywając się w ten sposób do ludzi; można by myśleć, że miał w życiu do czynienia jedynie z kobietami i dziećmi. — Kochany Atosie — rzekł d'Artagnan — podziwiam cię, lecz pomimo to my nie mieliśmy racji… — Jak to?! My nie mieliśmy racji! — przerwał Atos. — Czyjeż to powietrze, którym oddychamy? Czyj ocean, na który patrzymy? Czyj piasek, na którym leżeliśmy? Do kogo należy list twojej kochanki? Czy do kardynała? Na honor, ten człowiek wyobraża sobie, że cały świat należy do niego. Staliście teraz, jąkając się, osłupiali, upokorzeni jak przed Bogiem; rzec by można, że Bastylię ujrzeliście lub że Meduza zamieniła was w kamienie. Kochasz kobietę, którą kardynał kazał uwięzić, chcesz ją wydostać z jego rąk; jest to partia, jaką rozgrywasz z Jego Eminencją. Ten list, to twoje atu; po cóż pokazywać atu przeciwnikowi? Tak się nie robi. Niech sam odgadnie, i owszem! O!… My odgadujemy doskonale jego zamiary. — W rzeczy samej, bardzo rozsądnie to powiedziałeś, Atosie — rzekł d'Artagnan. — Niechże nie będzie więcej mowy o całym zdarzeniu i niech Aramis czyta list kuzynki od miejsca, w którym kardynał nam przerwał. Aramis wyjął list z kieszeni, towarzysze przysunęli się, a lokaje zajęli się na powrót butelką z winem. — Przeczytałeś zaledwie parę wierszy, zacznij od początku — rzekł d'Artagnan. Kochany kuzynku! Jestem zdecydowana jechać do Stenay, gdzie moja siostra umieściła naszą kuzynkę w klasztorze karmelitek. Biedne dziecko pogodziło się z losem, przekonana jest bowiem, że tam tylko znajdzie zbawienie duszy. Sądzę jednakże, jeżeli nasze interesy familijne ułożą się po myśli, wtedy powróci ona do tych, których tak bardzo kocha, tym bardziej iż wie o tym, że myślą o niej bezustannie. Oczekując tej zmiany, nie bardzo się martwi, pragnie jedynie listu od narzeczonego. Wiem, że ten rodzaj kontrabandy z trudnością przechodzi kraty klasztorne, lecz dałam ci już dowód zręczności w tej mierze, drogi kuzynku, i teraz podejmę się z ochotą zlecenia. Moja siostra przekazuje ci podziękowanie za twoją stałą pamięć o niej. Miała bardzo przykre chwile do przebycia, lecz uspokoiła się trochę na koniec, wysłała bowiem wiernego sługę tam, dokąd wiesz, aby pilnował jej interesów. Adieu, kochany kuzynku, pisz do nas, jak możesz najczęściej, to jest, gdy będziesz miał pewność, że twoje listy dojdą do naszych rąk. Całuję cię serdecznie. Maria Michon — O! Ileż ja ci zawdzięczam, drogi Aramisie! — zawołał d'Artagnan. — Moja kochana Konstancja! Mam na koniec wiadomość o niej; żyje, jest bezpieczna w klasztorze, jest w Stenay! Atosie, powiedz mi, gdzie leży Stenay? — Kilka mil od granicy Alzacji, w Lotaryngii; jak tylko oblężenie się skończy, możemy wybrać się w te okolice… — Niedługo to nastąpi, mam nadzieję — odezwał się Portos. — Dziś rano powieszono szpiega, który zeznał, że mieszkańcy La Rochelle zjadają już skórę z trzewików. Przypuśćmy, że zjadłszy skórę, wezmą się do podeszew, to niedługo nie pozostanie im nic innego, jak zjadać się wzajemnie. — Biedni głupcy! — rzekł Atos, wypróżniając szklankę doskonałego bordeaux, które choć nie posiadało w owej epoce dzisiejszej sławy, niemniej na nią zasługiwało. — Nieszczęśliwi, bezrozumni! Jak gdyby religia katolicka nie była najkorzystniejszą i najprzyjemniejszą ze wszystkich wyznań! A jednak — dodał, smakując z upodobaniem wino — to dzielni ludzie… Aramisie, co ty, u diabła, robisz? — ciągnął Atos. — Chowasz ten list do kieszeni? — Trzeba go spalić — rzekł d'Artagnan — a nawet kto wie, czy pan kardynał nie ma sposobu wygrzebywania tajemnicy z popiołów? — Z pewnością go posiada — odparł Atos. — Cóż zatem chcesz zrobić z tym listem? — zapytał Portos. — Zbliż się, Grimaudzie — zawołał Atos. Grimaud wstał i słuchał. — Za karę, że odezwałeś się bez pozwolenia, mój przyjacielu, zjesz natychmiast ten kawałek papieru; następnie w nagrodę usługi, jakąś nam oddał, wypijesz tę oto szklankę wina. Masz najpierw list; dalej! Gryź prędko. Grimaud uśmiechnął się i z oczami utkwionymi w szklankę, którą Atos napełnił winem, pożuł papier i połknął go… — Brawo, panie Grimaudzie! — rzekł Atos. — Teraz bierz i pij. Możesz nie dziękować. Grimaud w cichości połykał bordeaux, lecz jego wzrok wzniesiony w niebo był bardziej wymowny przez cały czas miłego zajęcia. — A teraz — rzekł Atos — jeżeli tylko panu kardynałowi nie przyjdzie dowcipna myśl otworzenia żołądka Grimaudowi, to, jak mi się zdaje, możemy być prawie spokojni. Przez ten czas Jego Eminencja odbywał dalej samotną przejażdżkę, mrucząc pod wąsami: — Ci ludzie muszą do mnie należeć; muszą, stanowczo! Rozdział XXV. Pierwszy dzień niewoli Powróćmy do milady, którą straciliśmy z oczu, zatrzymawszy się na brzegach Francji. Odnajdujemy ją w położeniu rozpaczliwym, w jakim ją pozostawiliśmy; w przepaści czarnych rozmyślań, czarnych jak piekło, u drzwi którego prawie zostawiła nadzieję — bowiem pierwszy raz ogarnęło ją zwątpienie, pierwszy raz się lękała. Po dwakroć zwykłe szczęście jej nie dopisało, po dwakroć odkryto ją i zdradzono, a obydwa razy rozbiło się jej powodzenie o ten geniusz fatalny, zesłany przez Boga na jej pognębienie. D'Artagnan zwyciężył ją, tę siłę w złym niezwyciężoną. Nadużył miłości, upokorzył dumę, oszukał ambicję, a teraz oto gubi ją bezpowrotnie, czyha na swobodę, życiu jej nawet zagraża. Co więcej, zdarł z niej maskę, którą się osłaniała i pod którą była tak silna! D'Artagnan odwrócił od nienawistnego jej Buckinghama (bo nienawidzi go jak wszystko, co kiedyś kochała) burzę grożącą mu od Richelieu z powodu królowej. D'Artagnan udawał hrabiego de Wardes, dla którego miała jedną z tych fantazji zwierzęcych, niepohamowanych, jakim podlegają kobiety jej charakteru. D'Artagnan zna straszną tajemnicę i żyje jednak, a przysięgła przecież, że każdy, kto ją pozna, musi umrzeć… Na koniec, w chwili gdy zdobyła wyrok od kardynała, za pomocą którego była pewna zemsty na nieprzyjacielu, wydarto jej ten wyrok, a teraz znów d'Artagnan wepchnął ją do więzienia i przyczynił się do tego, że zostanie wysłana do Botany Bay, do ohydnego Tyburn, za Ocean Indyjski! To wszystko to na pewno jego sprawa. Skądże by mogło przyjść tyle nieszczęść? Tylko on mógł lordowi de Winter odkryć jej straszną przeszłość, poznaną dziwnym zrządzeniem losu… On zna jej szwagra i napisał do niego bez wątpienia. Jakaż nienawiść wzbiera w jej sercu, gdy siedzi nieruchoma z oczami pałającymi, utkwionymi w pusty pokój. Co chwila z piersi wydobywa się stłumiony jęk, a wtóruje mu łoskot bałwanów morskich rozbijających się z rykiem jak rozpacz wieczna a bezsilna o podnóża skały, na której stoi ponury zamek. W głowie roją się tysiączne plany zemsty: nad panią Bonacieux, Buckinghamem, a nade wszystko nad d'Artagnanem! Tak, lecz chcąc się mścić, trzeba być wolną. Więzień chcący się wydostać na swobodę musi przebić mury, wyłamać kraty, wyrywać podłogi. To wszystko jest możliwe dla silnego i cierpliwego mężczyzny, lecz nie dla nerwowej i słabej fizycznie kobiety. W dodatku potrzeba na to czasu, miesięcy, całych lat, a ona… ona ma dwanaście dni, jak jej zapowiedział lord Winter, okrutny dozorca więzienny. Jednak, gdyby była mężczyzną, próbowałaby wszystkiego, może by się udało uwolnić. Oh! Po co Stwórca się pomylił i duszę męską i silną dał kobiecie słabej i delikatnej?! Pierwsze chwile niewoli były straszne; szarpała się, trzęsła, nie mogąc powstrzymać objawów kobiecej słabości. Powoli uspokajała się, pokonała wybuchy szalonego gniewu, drżenie nerwowe ustało i rozmyślała, siedząc bezczynnie jak wąż znużony, gdy odpoczywa. — Dosyć tego, byłam szalona, unosząc się w ten sposób — rzekła do siebie, patrząc w lustro odbijające pałający wzrok, jakim przypatrywała się sobie. — Dosyć gwałtów i krzyków, to właśnie dowód słabości. W ten sposób nigdy nie postawiłam na swoim. Gdybym użyła siły z kobietą, może byłaby słabsza ode mnie, lecz ja walczę z mężczyzną i powinnam o tym pamiętać… Walczmy zatem jak kobieta; moja siła jest właśnie w słabości… Następnie dla przekonania, jakie zmiany może nakazać swojej twarzy, przybierała po kolei od wyrazu złości, wykrzywiającej rysy, aż do najczulszego, tkliwego i najponętniejszego uśmiechu. Potem rozpuściła włosy i ułożyła tak, aby podnosiły piękność twarzy. Na koniec zadowolona szepnęła: — Nie ma nic straconego… Zawsze jestem bardzo piękna… Wieczór się zbliżył, godzina ósma wybiła, milady spostrzegła łóżko zasłane. Pomyślała, że kilka godzin spoczynku nie tylko umysł odświeży, lecz doda blasku śnieżnej płci. Przed położeniem się jednak powzięła inne postanowienie. Słyszała, iż mówiono o kolacji, a że od godziny przeszło zamknięta już była, spodziewała się zatem, że niebawem przyniosą jej posiłek. Nie chciała tracić czasu i postanowiła od chwili obecnej zbadać położenie, studiując charaktery ludzi, którym straż nad nią powierzono. Światło ukazało się przez drzwi; zwiastowało ono powrót dozorców. Milady rzuciła się co prędzej na fotel, głowę w tył przechyliła; piękne włosy rozpuszczone sięgały podłogi, pierś na pół odkryta wyglądała spod koronek sukni, ręką jedną trzymała się za serce, drugą bezwładnie spuściła ku ziemi. Otworzono zamki, drzwi na zawiasach zgrzytnęły, do pokoju weszło kilka osób. — Postawcie ten stół — dał się słyszeć głos, po którym milady poznała Feltona. Wykonano rozkaz bezzwłocznie. — Przynieście tu światło i każcie zmienić wartę — mówił Felton. Milady domyśliła się po tym rozkazie, że ludzie jej usługujący byli żołnierzami. Polecenie Feltona wykonano szybko i w milczeniu, co dawało dobre wyobrażenie o karności, w jakiej trzymał podwładnych. Na koniec Felton, który dotąd nie patrzył na milady, zwrócił się do niej. — A!… — wyrzekł. — Ona śpi; to dobrze, po przebudzeniu zje kolację. I zawrócił się ku wyjściu. — Panie poruczniku — odezwał się jeden z żołnierzy, mniej surowy niż jego dowódca — ona nie śpi… — Jak to nie śpi?… — rzekł Felton. — Cóż robi zatem? — Zemdlała; patrz pan, jaka blada leży i bez oddechu! — Masz rację — przyznał Felton, przyjrzawszy się milady z daleka. — Idź, donieś lordowi de Winter, że ta pani zemdlała, ja nie wiem, co na to poradzić, ponieważ nie przewidzieliśmy tego wypadku. Żołnierz wyszedł, a Felton usiadł przy drzwiach i czekał, nic nie mówiąc. Milady posiadała dar widzenia poprzez rzęsy, nie otwierając oczu wcale. Widziała, że Felton jest obrócony tyłem, i przez jakieś dziesięć minut patrząc na niego, przekonała się, że jej nieczuły dozorca nie odwrócił się ani razu. Przyszło jej na myśl, że z przybyciem lorda Felton umocni się jeszcze w obojętności. Pierwsza próba nie udała się; co robić, liczyła na jeszcze inne sposoby, podniosła też głowę, otworzyła oczy i westchnęła lekko. Na odgłos ten młody oficer odwrócił się nareszcie. — A! Obudziłaś się, pani — rzekł — niepotrzebny więc tu już jestem. Jak pani będziesz czego potrzebować, proszę zadzwonić. — O Boże, mój Boże! Jakże cierpiałam!… — wymówiła milady głosem harmonijnym, jakim czarodziejki starożytne usidlały tych, których zgubić postanowiły. Felton się podniósł. — Podadzą pani posiłek trzy razy na dzień — powiedział — o dziewiątej rano, pierwszej z południa i ósmej wieczorem. Jeżeli to nie podoba się pani, oznacz inne godziny, a pod tym względem zastosujemy się do twoich życzeń. — Czyż zawsze mam być sama jedna w tym wielkim i ponurym pokoju?… — zapytała milady. — Będziesz pani miała od jutra kobietę do usług, która stawi się na każde zawołanie. — Dziękuję panu — odpowiedziała milady pokornie. Felton skłonił się lekko i skierował ku drzwiom. Gdy miał próg przestąpić, lord Winter ukazał się na korytarzu wraz z żołnierzem, który go uwiadomił o zemdleniu milady. Lord trzymał w ręku flakon z solami trzeźwiącymi. — Co tu się dzieje?… — zapytał drwiąco, ujrzawszy milady na nogach, a Feltona wychodzącego. — Czy nieboszczka już zmartwychwstała?… Na Boga, Feltonie, mój synu, czy nie widzisz, że mają cię za nowicjusza i odgrywają przed tobą pierwszy akt komedii, której dalszy ciąg będziemy mieli przyjemność ujrzeć w przyszłości? — Tak też myślałem, milordzie — rzekł Felton — lecz ponieważ to kobieta, więc, jako człowiek dobrze urodzony, chciałem okazać względy należne płci, nie już przez szacunek dla niej, lecz dla siebie samego. Milady przeszedł dreszcz. Słowa Feltona ścięły jej krew w żyłach. — Zatem — mówił lord Winter — te piękne włosy do ziemi rozpuszczone i te spojrzenia omdlewające nie zwiodły cię, ty człowieku z kamiennym sercem? — Nie, milordzie — odrzekł obojętnie młodzieniec. — Wierz mi, potrzeba daleko więcej sztuki i kokieterii, aby mnie oszukać. — W takim razie, mój dzielny poruczniku, zostawmy milady, niech szuka innych sposobów, a sami chodźmy na kolację. Bądź spokojny! Ma ona płodną imaginację, drugi akt komedii nastąpi niebawem po pierwszym. Z tymi słowami lord Winter wziął pod rękę Feltona i śmiejąc się, zmierzał ku drzwiom. — O! Znajdę, co ci potrzeba — mruczała milady przez zęby — bądź pewny, biedny mnichu niedoszły! Znajdę sposób, biedny żołnierzu nawrócony, który wykroiłeś sobie mundur z habitu! — Ale, ale — dodał lord Winter, zatrzymując się na progu — droga milady, niech ci ten zawód apetytu nie psuje. Spróbuj kurczęcia i ryb, nie kazałem ich zatruć, słowo honoru. Mam dobrego kucharza, a ponieważ nie dziedziczy po mnie, pokładam w nim zupełną ufność. Ufaj mu więc także. Adieu, kochana siostrzyczko, zobaczymy się przy powtórnym zemdleniu. Tego już było za wiele dla milady. Zacisnęła ręce kurczowo, zgrzytnęła zębami i utkwiła ponury wzrok w drzwi zamykające się za lordem i Feltonem. Gdy została już sama, napadł ją nowy paroksyzm rozpaczy. Spostrzegła na stole nóż, zerwała się i schwyciła go. Niestety! Spotkało ją okrutne rozczarowanie — ostrze było tępe, z miękkiego srebra… Rozległ się głośny śmiech, drzwi się roztworzyły. — Aa!… — wołał lord Winter. — Aaa! Widzisz, dzielny Feltonie, czy ci nie mówiłem? Ten nóż był przeznaczony dla ciebie; dla ciebie, moje dziecko, ona by cię nim przebiła. Jest to jeden z jej sposobów pozbywania się ludzi, którzy jej zawadzają. Gdybym cię posłuchał, dałbym jej nóż stalowy i ostry; a wtedy już po Feltonie! Byłaby ci gardło poderżnęła, a potem wszystkim, których by napotkała na swej drodze. Spójrz no, Johnie, jak ona doskonale umie trzymać nóż. Rzeczywiście, milady wciąż trzymała w zaciśniętej ręce srebrny nóż, lecz ostatnie słowa, zawierające najwyższą zniewagę, odebrały jej siłę… nóż upadł na ziemię. — Prawdę mówiłeś, milordzie — rzekł Felton z głęboką pogardą — masz rację, jak zawsze, to ja byłem w błędzie. I obydwaj opuścili pokój. Lecz teraz milady słuchała uważniej niż za pierwszym razem, dopóki ostatnie echo kroków nie ucichło w głębi korytarza. — Jestem zgubiona — mruczała — zgubiona bezpowrotnie… Jestem w mocy ludzi zimnych, okrutnych; nie zdobędę ich sobie, to posągi z brązu czy z granitu. Zrozumieli mnie, odgadli i opancerzyli się stosownie na wszystkie moje pociski… Niepodobna jednak, aby to się miało skończyć tak, jak oni pragną… Milady zasiadła do stołu, jadła z apetytem, wypiła trochę wina hiszpańskiego i poczuła, że odwaga jej powróciła. Przed udaniem się na spoczynek przeszła w pamięci każde słowo, każde stąpnięcie, gest, poruszenie, aż do milczenia swoich interlokutorów, a z tego przeglądu ścisłego wypadło, że Felton, pomimo pozorów, łatwiejszy był do podejścia niż lord Winter. Jedno przede wszystkim przychodziło jej na pamięć. „Gdybym cię był posłuchał” — powiedział lord do Feltona. Zatem Felton ujmował się za nią, skoro Winter nie chciał go usłuchać. — Słaby jest czy silny — powtórzyła milady — człowiek ten ma jednak iskrę litości w duszy; z tej iskry rozniecę pożar, który go pochłonie. Co się tyczy tamtego, on zna mnie dobrze; lęka się i wie, czego może się spodziewać, jeżeli kiedykolwiek z rąk jego się wydostanę. Nie warto zatem próbować z nim czegokolwiek. Felton to co innego; młody jest, naiwny, czysty i wydaje się cnotliwy; na tego mam sposób pewny… Milady położyła się i zasnęła z uśmiechem na ustach; widząc ją śpiącą, rzekłbyś — młode dziewczę śniące o wieńcu z kwiatów, którym ma nazajutrz główkę przyozdobić. Rozdział XXVI. Drugi dzień niewoli Milady śniła, że dostała na koniec d'Artagnana, że patrzy na jego śmierć i właśnie widok krwi nienawistnej, płynącej spod topora katowskiego, wywołał na te usteczka prześliczny uśmiech. Spała, jak śpi więzień kołysany pierwszą nadzieją wolności. Nazajutrz, gdy zajrzano do pokoju, leżała jeszcze w łóżku. Felton zatrzymał się na korytarzu. Przyprowadził właśnie kobietę, o której wczoraj wspomniał. Kobieta przystąpiła do łóżka, ofiarując usługi. Milady była zwykle blada, wygląd jej zatem mógł oszukać każdego, co ją po raz pierwszy zobaczył. — Mam gorączkę — rzekła — całą noc długą spędziłam bezsennie, cierpię straszliwie. Czy będziesz litościwszą niż ci, którzy mnie wczoraj odwiedzali? Niczego nie pragnę, tylko pozwolenia na pozostanie w łóżku. — Czy chce pani, abym przywołała doktora? — odpowiedziała kobieta. Felton słuchał rozmowy, lecz się nie odzywał. Milady rozważyła, że im więcej ludzi będzie koło niej, tym więcej będzie roboty z ich rozczulaniem, a lord Winter czujność podwoi. Doktor wreszcie może poznać, że choroba udana, a milady po przegraniu pierwszej partii drugiej przegrać nie chciała. — Na co wołać doktora — rzekła — ci panowie zdecydowali wczoraj, że moja choroba jest komedią, tak samo byłoby i dzisiaj; od wczorajszego wieczoru mieli dość czasu, aby doktora uprzedzić. — A więc — rzekł Felton zniecierpliwiony — niech pani sama powie, jakiego chce lekarstwa. — O mój Boże, czyż ja wiem? Czuję się chora, ot i wszystko; dajcie mi, czego chcecie, mało mnie to obchodzi. — Poproście lorda de Winter — rzekł Felton, znudzony ciągłem narzekaniem. — O! Nie, nie! — krzyknęła milady. — Nie wołajcie go, błagam pana, zdrowa jestem, nic mi nie trzeba, niech nie przychodzi. Tyle było pośpiechu, tyle wymowy pociągającej w tym okrzyku, że Felton pomimo woli wszedł do pokoju. „Aha, przyszedł” — pomyślała milady. — Jednakże, jeżeli pani cierpi *rzeczywiście* — odezwał się — poślemy po doktora, a jeżeli pani nas zwodzi, ha! tym gorzej dla niej, my przynajmniej z naszej strony nie będziemy mieli sobie nic do wyrzucenia. Milady nie odpowiedziała, tylko przechyliwszy na poduszkę śliczną główkę, zaczęła głośno łkać. Felton patrzył przez chwilę ze zwykłą obojętnością; nareszcie, widząc, że kryzys się przeciąga, wyszedł z pokoju; za nim wyszła i kobieta. Lord de Winter nie ukazał się. — Zdaje mi się, że zaczynam pojmować jasno — szeptała milady z dziką radością, nakrywając się prześcieradłami, by ukryć przed oczami mogącymi ją podpatrywać wybuch zadowolenia. Dwie godziny upłynęły. — Czas już wyzdrowieć — rzekła — wstawajmy i starajmy się otrzymać jakąkolwiek korzyść z dnia dzisiejszego; mam tylko dni dziesięć, a dziś wieczorem dwa już upłyną. Nazajutrz rano przyniesiono milady śniadanie; pewna była, iż niebawem przyjdą zabrać stół i że wtedy zobaczy Feltona. Nie omyliła się; Felton wszedł i nie zważając, czy milady jadła już, rozkazał wynieść stół, który zwykle przynoszono nakryty i zastawiony. Felton został jeszcze; w ręku trzymał jakąś książkę. Milady, wyciągnięta w fotelu obok kominka, piękna, blada, z wyrazem rezygnacji na twarzy, wyglądała jak święta dziewica oczekująca męczeństwa. Młody człowiek zbliżył się i rzekł: — Lord de Winter, będąc sam katolikiem jak i ty, pani, pomyślał, iż brak modlitw i obrządków twojego wyznania może być pani przykry; zgadza się zatem, abyś pani choć przeczytała każdego dnia *mszę swoją*; a oto książka zawierająca cały rytuał. Widząc minę, z jaką Felton położył książkę na stoliczku obok niej, słysząc głos, jakim wymówił słowa „*swoją mszę*”, i uśmiech wzgardliwy, towarzyszący tym słowom, milady podniosła głowę i patrzyła na niego uważnie. Wtedy z włosów zaczesanych gładko, z ubrania skromnego do przesady, z czoła gładkiego jak marmur, lecz jak tenże twardego i nieprzeniknionego, domyśliła się w nim jednego z tych ponurych purytanów, jakich spotykała tak często na dworze króla Jakuba, jak i na dworze króla Francji, gdzie pomimo wspomnienia nocy świętego Bartłomieja przebywali niekiedy, szukając schronienia. Przyszło jej nagle jedno z tych natchnień, jakie miewają tylko ludzie genialni w chwilach stanowczych, decydujących o losie całego życia. Te dwa słowa: „*msza swoja*” i uważne spojrzenie na Feltona objaśniły ją o całej ważności odpowiedzi, jaką zamierzała dać. Z szybkością sobie właściwą znalazła ją gotową: — Ja? — rzekła z równą pogardą, jaką zauważyła w głosie Feltona. — Ja mam odczytywać *mszę swoją?* Lord de Winter, katolik skażony, wie doskonale, że nie jestem tego wyznania co on, a to są zapewne nowe sidła, które na mnie zastawia. — Jakiejże religji pani jesteś? — zapytał Felton ze źle ukrytym zdziwieniem. — Wyznam to — zawołała milady, udając egzaltację — lecz wyznam w dniu, w którym już dosyć wycierpię za moją wiarę. Spojrzenie Feltona odkryło milady, jaki wyłom zrobiła w jego przekonaniach. Młody oficer pozostał jednak milczący i nieruchomy; wzrok jego mówił jedynie. — Jestem w rękach nieprzyjaciół moich — ciągnęła z entuzjazmem właściwym purytanom — czy mnie Bóg mój wybawi, czy zginę dla Boga mojego, wszystko mi jedno! Oto odpowiedź, którą, proszę, zanieś pan lordowi de Winter. A co do tej książki — dodała, wskazując ją końcem palca z daleka, jak gdyby się obawiała splamić dotknięciem — możesz ją pan zabrać i użyć dla siebie; bez wątpienia bowiem jesteś podwójnym wspólnikiem lorda Wintera, wspólnikiem w prześladowaniu i wspólnikiem w herezji. Felton nie odpowiedział, zabrał książkę z tym samym uczuciem pogardy, jak kiedy ją przyniósł, i wyszedł zamyślony. O piątej wieczorem przyszedł lord Winter; milady miała czas przez dzień cały nakreślić plan postępowania; przyjęła go też jak kobieta czująca, że przy niej zwycięstwo. — Zdaje się — rzekł baron, siadając na fotelu naprzeciw milady i wyciągając niedbale nogi przed ogniem — zdaje się, że popełniliśmy małą apostazję! — Co pan chcesz przez to powiedzieć? — Chcę powiedzieć, że od naszego ostatniego widzenia się zmieniliśmy religię. Czyś pani przypadkiem nie wyszła trzeci raz za mąż, za protestanta? — Wytłumacz się, milordzie — odparła uwięziona z powagą — oświadczam, iż nie rozumiem wcale słów twoich. — To znaczy, że nie masz żadnej religii; wolę cię nawet taką — rzekł drwiąco milord. — Z pewnością, że przypadałoby to bardziej do twoich przekonań. — O! Przyznaję, iż mi to wszystko jedno. — Choćbyś się nie przyznał do religijnej obojętności, poznać ją łatwo po rozwiązłym życiu i twoich występkach. — Co! Ty mówisz o rozpuście, pani Messalino!… Ty, lady Makbet!… Albo mnie słuch myli lub też jesteś bardzo bezczelna!… — Mówisz w ten sposób, bo wiesz, że nas podsłuchują, mój panie — odrzekła wyniośle milady — chcesz podburzyć przeciwko mnie dozorców i prześladowców moich! — Dozorców!… Prześladowców!… O, pani, zanadto patetycznie się wyrażasz; wczorajsza komedia zamienia się w tragedię, jak widzę. Mniejsza o to, za osiem dni znajdziesz się pani na właściwym miejscu, a wtedy skończy się moje zadanie. — Zadanie haniebne! Bezbożne!… — odparła milady z uniesieniem ofiary wyzywającej sędziego. — Na honor! Sądzę, że ta hultajka dostaje wariacji. No, no, uspokój się zacna purytanko, w przeciwnym razie w lochu cię zamknę. Prawdopodobnie wino szampańskie poszło ci do głowy?… Uspokój się, to przejdzie bez śladu i szkodliwych następstw. Lord Winter wyszedł, klnąc straszliwie, co w owym czasie było przyzwyczajeniem wysokiej szlachty. Felton znajdował się rzeczywiście za drzwiami i nie stracił ani słowa z prowadzonej rozmowy. Milady wiedziała, co robi. „Idź, idź — mówiła w myśli do szwagra — zbliża się stanowcza chwila, lecz ty się dowiesz o wszystkim, stary głupcze, gdy będzie już poniewczasie”. Zaległa cisza, znów upłynęły dwie godziny, przyniesiono kolację. Milady odmawiała głośno modlitwy, jakich nauczyła się od zażartego purytanina, starego sługi swego drugiego męża. Była jak w zachwyceniu i udawała, że nie słyszy, co się koło niej dzieje. Felton skinął, by jej nie przeszkadzano, i wyszedł po cichu razem z żołnierzami. Milady wiedziała, że ją obeserwują, odmawiała też modlitwy do końca i zdawało się jej, że żołnierze będący na warcie przestali chodzić, tylko słuchali jej głosu. Tego właśnie pragnęła; po ukończeniu nabożeństwa powstała, usiadła przy stole, zjadła trochę i piła jedynie wodę. W godzinę potem żołnierze zabrali stolik z nakryciem, lecz tym razem Felton im nie towarzyszył. „Obawia się więc za często mnie widywać…” — pomyślała i odwróciła się do ściany, by ukryć uśmiech triumfu mogący ją zdradzić. Po niejakiej chwili cisza zaległa stary zamek, słychać było jedynie nieustający szmer fali morskiej; wtedy głosem harmonijnym i dźwięcznym zaczęła śpiewać pierwszą strofkę psalmu znanego i najwięcej ulubionego przez purytanów: Boże! Odwracasz się od nas, Pozostawiasz własnym siłom, Lecz w chwilach niedoli Wyciągasz ku nam prawicę wszechmocną. Wiersz nie był dobry, nie było w nim miary ni rymu, lecz purytanie nie znali się na poezji. Milady śpiewając, nasłuchiwała; straż zatrzymała się jak skamieniała. Mogła zatem osądzić, iż uczyniła wrażenie. Śpiewała dalej zawzięcie z niewymownym uczuciem; zdawało jej się, że śpiew rozlega się daleko pod sklepieniami i jak urok magiczny miękczy serca jej stróżów. Okazało się jednak, że żołnierz na warcie, zapewne zagorzały katolik, otrząsnął się z wrażenia i zawołał przez drzwi: — Ucisz się pani nareszcie, śpiew twój smutny jak De profundis, a połączony z przyjemnością stania na warcie staje się nie do wytrzymania. — Milczeć!… — odezwał się poważny głos, po którym rozpoznała Feltona. — Nie mieszaj się w nieswoje rzeczy, błaźnie! Czy masz rozkaz nie pozwalać śpiewać tej kobiecie?… Nie. Kazano ci pilnować, kazano strzelać do niej, gdyby chciała uciekać. Strzeż jej zatem; zabij, gdy będzie trzeba, lecz nie zmieniaj rozkazów, jakie otrzymałeś. Radość niepohamowana rozjaśniła oblicze milady i jak błyskawica przemknęła po twarzy, lecz udając, że nie słyszy rozmowy, z której każde słówko zapamiętała, zaczęła znów, nadając głosowi urok, rozciągłość i dźwięk, którymi ją sam szatan obdarzył: W nagrodę łez i niedoli, Za wygnanie i kajdany, Mam tylko młodość i modlitwę, I Boga, który cierpienia policzy. Cudowny głos nadawał prostym wierszom psalmu wyraz i urok, jakie purytanie najzapamiętalsi rzadko znajdowali w śpiewach swych braci; Feltonowi też zdawało się, że słyszy śpiew anioła pocieszającego trzech Hebrajczyków rzuconych na spalenie w piec gorejący. Milady ciągnęła dalej: Lecz dzień wyzwolenia nadejdzie dla nas; O Boże mocny, Boże sprawiedliwy; A gdy i tego odmówisz nam biednym, Przyjmiemy cierpienie i śmierć z ręki Twojej. Ostatnią strofkę okrutna czarodziejka oddała z takim uczuciem porywającym, że młody oficer nie był w stanie słuchać dłużej; otworzył drzwi gwałtownie i ukazał się na progu blady jak zawsze, tylko oczy mu ogniem pałały. — Dlaczego pani śpiewasz — odezwał się — i po co takim głosem rozdzierającym? — Przebacz pan — rzekła milady łagodnie — zapomniałam, że pieśni moje źle brzmią w tym domu. Obraziłam pana jako katolika, lecz, przysięgam, nieumyślnie; przebacz mi winę, wielką zapewne, lecz mimowolną. Milady była piękna. Mówiąc to, uniesienie religijne, w jakim zdawała się być pogrążona, nadawało jej fizjonomii taki nieziemski wyraz, iż olśniony Felton sądził, że widzi teraz anioła, którego przedtem jedynie słyszał. — Tak, pani — odpowiedział — zakłócasz spokój ludzi mieszkających w zamku. Biedny szaleniec nie spostrzegł, iż ta odpowiedź bez związku odkrywa milady głębię jego duszy. — Nie będę już śpiewała — rzekła milady, spuszczając oczy z pokorą i rezygnacją. — Tego nie żądam; śpiewaj pani, tylko nie tak głośno, a głównie podczas nocy… Z tymi słowami, czując, że dłużej nie potrafi być surowy, młody człowiek oddalił się pośpiesznie. — Dobrze zrobiłeś, panie poruczniku — odezwał się żołnierz — te psalmy zakłócają spokój duszy… można się jednak do nich przyzwyczaić; ona głos ma taki piękny! Rozdział XXVII. Trzeci dzień niewoli Felton przyszedł nareszcie… lecz tego nie dosyć; potrzeba, aby sam z nią pozostał; a milady nie wiedziała jeszcze, jakiego sposobu użyć, aby tego dokazać. Trzeba na koniec rozruszać go, uczynić rozmowniejszym, aby móc do niego także wprost przemówić; bo milady wiedziała, że jej głos ma urok nieprzezwyciężony, że nikt mu się nie zdoła oprzeć. Pomimo tylu ponęt mogło jej się nie udać, bo Felton był uprzedzony o wszelkich pokusach z jej strony. Zaczęła też odtąd obserwować go pilnie, każde słowo, spojrzenie, gest każdy, a nawet oddech przyśpieszony, mogący uchodzić za westchnienie, nie uszły jej uwagi. Krótko mówiąc, uczyła się wszystkiego, jak to czyni zręczny aktor, któremu dano rolę, jakiej jeszcze nie grał. Łatwiej było dać sobie radę z lordem de Winter; od wczoraj też nakreśliła plan zamierzonego postępowania: milczeć z godnością w jego obecności, od czasu do czasu oburzyć go udaną pogardą lub znieważającym słowem, zmusić do pogróżek i gwałtów, aby lepiej uwydatnić swoją rezygnację; taki był jej projekt. Felton będzie świadkiem i choć się nie odezwie, lecz zobaczy… Rano jak zwykle przyszedł Felton; milady pozwoliła mu zająć się przygotowaniem śniadania, nie zwracając się wcale do niego. Zdawało jej się, że w chwili wyjścia miał zamiar przemówić, poruszył nawet ustami, lecz powstrzymał się i wyszedł. Około południa ukazał się lord de Winter. Dzień był piękny, blady promień słońca przedzierał się przez kraty więzienne, oświecając, lecz nie grzejąc, jak to bywa w Anglii. Milady patrzyła przez okno, udając, że nic nie słyszy. — O!… — odezwał się lord Winter. — Po komedii graliśmy tragedię, a teraz przyszła kolej na melancholię. Uwięziona nie odpowiedziała. — Tak… tak… — ciągnął lord Winter — rozumiem; chciałabyś się wydostać na wybrzeże, wsiąść na okręt i pruć szmaragdowe fale; pragnęłabyś na lądzie lub na wodzie urządzić mi zasadzkę, jedną z tych, które tak doskonale potrafisz obmyślać. Cierpliwości!… Cierpliwości, moja pani! Za cztery dni znajdziesz się na wybrzeżu, potem na pełnym morzu; za cztery dni bowiem uwolnię Anglię od twej obecności. Milady złożyła rączki, a piękne oczy w niebie utkwiła: — Boże!… Boże wszechmocny!… — wyrzekła z anielską słodyczą. — Przebacz temu człowiekowi, jak ja mu przebaczam!… — Módl się, módl, przeklęta — zawołał lord — proś Boga o przebaczenie dla mnie, bo przysięgam ci, że jesteś w rękach człowieka, który tobie nigdy nie przebaczy… Z tymi słowami opuścił pokój. Gdy otwierał drzwi, milady spostrzegła Feltona, jak chował się, aby nie być przez nią widziany. Wtedy padła na kolana i głośno mówiła: — Boże, mój Boże!… Ty wiesz, dla jak świętej sprawy znoszę cierpienia; dodaj mi siły, o Boże wielki! Drzwi cicho się uchyliły. Piękna pokutnica udając, że nic nie słyszy, modliła się dalej. — Boże mścicielu!… Boże dobroci!… Czyż pozwolisz, aby się spełniły ohydne zamiary tego człowieka?! Niby dopiero teraz usłyszała kroki Feltona, zerwała się szybko, zarumieniła jak gdyby zawstydzona, iż ją widziano klęczącą. — Nie lubię przerywać modlitwy — rzekł Felton poważnie — niech pani nie wstaje, zaklinam panią. — Skąd pan wie, że ja się modliłam — mówiła milady głosem przez łkanie przerywanym — mylisz się pan, nie modliłam się wcale. — Myślisz pani zatem — odrzekł Felton poważnie, lecz słodko zarazem — iż czuję się w prawie przeszkadzać istocie stworzonej, gdy korzy się przed Stworzycielem? O, niech Bóg uchowa! Winowajca powinien żałować za grzechy; choćby nawet zbrodnię popełnił, nietykalny jest dla mnie, gdy modli się do Boga. — Ja?!… Posądzona o zbrodnię? — rzekła milady z uśmiechem, który by anioła rozbroił w dniu sądu ostatecznego. — Ja!… Zbrodniarką!… Mój Boże… Ty wiesz, czy nią jestem… Powiedz pan, że jestem skazana, potępiona, to będziesz miał rację. Ale wiesz pewnie, że Bóg kocha cierpiących i pozwala niekiedy, aby skazywano niewinnych. — Czyś pani potępiona niesłusznie, niewinna lub męczennica — odparł Felton — to jeden powód więcej do błagania Boga; i ja sam modlić się będę za ciebie. — O!… Ty jesteś sprawiedliwy — zawołała milady, do nóg mu się rzucając — dłużej już nie wytrzymam, lękam się, iż sił mi zbraknie w chwili walki, gdy będę musiała wyznać moją wiarę; wysłuchaj więc błagania kobiety przywiedzionej do rozpaczy. Oszukują pana, nie wierz im, tu chodzi o co innego, ja tylko o jedną łaskę proszę, a jeśli mnie wysłuchasz, błogosławić cię będę na tym i na tamtym świecie. — Mów pani z moim przełożonym — rzekł Felton — na szczęście nie polecono mi przebaczać ani karać; wyżej ode mnie postawieni dostali od Boga tę władzę. — Z panem… z panem tylko chcę mówić. Wysłuchaj mnie… nie przyczyniaj się do mej zguby, do hańby!… — Jeżeli zasłużyłaś pani na ten wstyd i hańbę, trzeba ją znieść z pokorą, ofiarując to Bogu. — Co pan mówisz!… O!… Nie zrozumiałeś mnie! Mówię o hańbie, a ty myślisz, że mówię o karze za nią, o więzieniu lub śmierci!… O!… Dałby Bóg, żeby tak było! Cóż dla mnie znaczy śmierć lub niewola! — Teraz ja pani nie rozumiem! — Lub udajesz, że nie rozumiesz!… — odparła milady z uśmiechem powątpiewania. — Nie, pani, na honor żołnierski, na wiarę moją przysięgam! — Jak to? Więc nie domyślasz się pan zamiarów lorda de Winter? — Nie wiem o niczym. — Niepodobna… Pan, jego powiernik?… — Pani, ja nigdy nie kłamię. — O!… Mogłeś pan sam odgadnąć. — Nie staram się odgadywać… czekam, aż mi powiedzą, a prócz tego, co mówił przy pani lord de Winter, z niczym mi się nie zwierzał. — Nie jesteś zatem jego wspólnikiem — zawołała milady z akcentem prawdy w głosie — nie wiesz, że przeznacza mi hańbę… przewyższającą w okropności najstraszniejszą karę na ziemi? — Mylisz się, pani — rzekł Felton, czerwieniąc się. — Lord de Winter jest niezdolny do podobnej zbrodni. „Dobrze — pomyślała milady — nie wie, o co chodzi, a już nazywa to zbrodnią!” — i głośno dodała: — Przyjaciel pozbawionego czci jest zdolny do wszystkiego. — Kogo pani nazywasz czci pozbawionym?… — zapytał Felton. — Czyż jest w Anglii dwóch ludzi godnych tego imienia? — Chcesz pani mówić o Jerzym Villiersie? — zapytał Felton, a wzrok mu zapałał. — Którego poganie niewierni nazywają księciem Buckinghamem — odparła milady. — Nie przypuszczałam, aby znalazł się w Anglii choć jeden prawdziwy syn tej ziemi, któremu by trzeba było tak długiego tłumaczenia dla poznania, o kim chcę mówić. — Ręka Stwórcy ciąży nad nim i nie uniknie kary zasłużonej. Felton wyraził jedynie opinię, jaką książę miał u rodaków; nawet katolicy nazywali go zdziercą, łupieżcą i rozwiązłym, a purytanie po prostu szatanem. — O!… Boże, mój Boże!… — wołała milady. — Zrozumiejże pan na koniec, iż błagając cię o ukaranie tego człowieka, nie pragnę zemsty mnie przynależnej, lecz oswobodzenia narodu jęczącego pod jego przemocą! — Znasz go pani zatem?… — zapytał Felton. „Nareszcie zapytuje” — pomyślała milady u szczytu radości. — O!… Tak!… Znam go na moje nieszczęście! — powiedziała i załamała ręce w paroksyzmie boleści. Felton czuł, że siły go opuszczają, i postąpił ku wyjściu. Milady nie spuszczała go z oczu, poskoczyła za nim i powstrzymała. — Panie!… — krzyknęła. — Łaski!… Miłosierdzia!… Wysłuchaj mej prośby: oddaj nóż wydarty przez mego prześladowcę, bo on wie, jaki użytek z niego zrobię… O! Wysłuchaj mnie do końca!… Ten nóż… Daj go na jedną chwilę, przez litość daj mi go!… Całuję twoje nogi!… Zamkniesz sam drzwi, bo ja nie godzę na twoje życie!… Jakże mogłabym powziąć myśl podobną… Ty!… Jedyna istoto sprawiedliwa, dobra i litościwa, jaką napotkałam… Ty!… Mój zbawco prawdopodobnie. Daj na chwilkę ten nóż, na jedną minutę, zwrócę ci go przez szparę we drzwiach. Na jedną minutę, panie Feltonie, a ocalisz moją cześć niewieścią!… — Chcesz się zabić!… — krzyknął Felton przerażony, zapominając wyrwać ręce z objęć uwięzionej. — Chcesz się zabić? — Tak, panie — rzekła milady, zniżając głos i padając bezsilna na ziemię — wydałam moją tajemnicę! On wie wszystko!… Mój Boże, jestem zgubiona! Felton stał nieruchomy, nie wiedząc, co robić. „Wątpi jeszcze, waha się — myślała milady — nie dość prawdziwie odegrałam rolę”. W korytarzu rozległ się szelest. Milady poznała chód lorda de Winter. Felton także poznał i postąpił ku drzwiom. Milady rzuciła się za nim: — O!… Ani słowa — rzekła głosem stłumionym — ani słowa przed tym człowiekiem, co ci mówiłam, albo będę zgubiona, i ty… ty… Ponieważ zbliżano się, ucichła ze strachu, aby nie usłyszano głosu; następnie z gestem przerażenia położyła piękną rączkę na ustach Feltona. Młody człowiek odsunął delikatnie milady, a ona padła wyczerpana na sofę. Lord de Winter minął drzwi i słychać było, że poszedł w inną stronę. Felton, jak śmierć blady, stał przez chwilę, nasłuchując, a gdy odgłos kroków ucichł zupełnie, odetchnął ciężko jak zbudzony ze snu i wybiegł z pokoju. — A!… — mówiła milady, słysząc, że Felton poszedł w przeciwną stronę niż lord Winter. — Na koniec! Do mnie już należysz!… Następnie zachmurzyła czoło. — Jeżeli opowie lordowi — mówiła — jestem zgubiona… Lord dobrze wie, że ja sobie życia nie odbiorę, da mi nóż w rękę w jego obecności i wtedy przekona go, że ta straszna rozpacz była tylko komedią… Przystąpiła do lustra i napawała się swoim widokiem; nigdy jeszcze nie była tak piękna. „Mogę być spokojna — pomyślała — on nic nie powie…”. Wieczorem razem z kolacją przyszedł lord de Winter. — Panie — rzekła milady — czy obecność twoja jest koniecznym dodatkiem do mojej niewoli? Czy nie mógłbyś mi oszczędzić dodatkowej tortury, jaką mi sprawiają odwiedziny twoje? — Jak to?… Droga siostrzyczko!… — rzekł Winter. — Czyż nie słyszałem na własne uszy, jak te śliczne usteczka, tak srogie obecnie, zapewniały mnie, że przybyłaś do Anglii, aby się nacieszyć moim widokiem i że w tym celu jedynie naraziłaś się na chorobę morską, burzę, niewolę!… Otóż jestem, ciesz się, kochanko; tym razem jednak odwiedziny moje nie są bez powodu… Milady zadrżała, sądziła, że Felton się wygadał. Nigdy w życiu ta kobieta, która doświadczyła tyle wrażeń przeróżnych, nie czuła tak silnego bicia serca. Siedziała na fotelu, lord Winter przysunął drugi i usiadł obok, następnie wyjął z kieszeni papier i rozłożył powolnie. — Otóż — rzekł do niej — mam zamiar pokazać ci pewien rodzaj paszportu, jaki ci będzie służył za numer porządkowy na resztę życia. I zwracając oczy z milady na papier, czytał: — „Rozkaz odstawienia do…” Nazwa miejsca niewpisana — przerwał de Winter. — Pozwalam ci wybierać, byleby tylko znajdowało się ono o jakieś tysiąc mil ode mnie, z ochotą je wpiszę. Zaczynam więc: „Rozkaz odstawienia do… tak zwanej Karoliny Backson, a piętnowanej z wyroku sądów królestwa francuskiego i uwolnionej po odcierpieniu kary. Skazana jest na przebywanie w miejscu wyżej wymienionym i nieoddalanie się z niego dalej niż na trzy mile. W razie zamiaru ucieczki zostanie ukarana śmiercią. Będzie pobierać pięć szylingów dziennie na mieszkanie i życie”. — Rozkaz ten mnie nie dotyczy — rzekła chłodno milady — ponieważ nie na moje nazwisko jest wydany. — Czyż pani masz jakie nazwisko? — Mam to, jakie mi nadał twój brat. — Jesteś w błędzie, mój brat był tylko drugim mężem, a pierwszy żyje jeszcze… Powiedz mi jego nazwisko, wpiszę je w miejscu nazwiska Karoliny Backson. Nie?… Nie chcesz?… Milczysz uparcie? Dobrze! Będziesz skazana pod imieniem Karoliny Backson. Milady nie odezwała się; siedziała jak martwa; tylko tym razem nie było to udane, lecz prawdziwe przerażenie. Widziała wyrok, sądziła, że go wykonają natychmiast, że lord Winter przyśpieszy deportację, że skazana jest na wyjazd w tej chwili… Zatem wszystko stracone… Lecz myśląc tak, rzuciła okiem na papier i spostrzegła, że nie ma żadnego podpisu. Nie mogła ukryć radości z tego powodu. — Tak, tak — rzekł lord Winter, który widział, co się z nią dzieje — szukasz podpisu i mówisz sobie: „Nie wszystko stracone, bo akt niepodpisany; pokazują mi go, aby zastraszyć…”. Otóż mylisz się, moja pani; jutro ten wyrok poślę do księcia Buckinghama, pojutrze wróci do mnie, podpisany jego ręką i opatrzony pieczęcią, a w dwadzieścia cztery godziny, ja ci to zaręczam, zacznie się jego wykonanie. Żegnam panią, oto wszystko, co miałem ci powiedzieć. — A ja ci powiadam, mój panie, że nadużycie władzy, że to wygnanie pod obcym nazwiskiem jest podłością… — Czy wolisz być powieszona pod własnym nazwiskiem? Wiesz o tym, że prawa angielskie są surowe dla frymarczących małżeństwem. Powiedz otwarcie. Pomimo że nazwisko moje, a raczej mego brata, wmieszane jest w tę sprawę, narażę się na skandal procesu publicznego, aby tylko być pewnym, że uwolnię się od ciebie. Milady nie odpowiadała, lecz zbladła jak trup. — O!… Widzę, że wolisz się przejechać. Masz pani rację; stare przysłowie powiada, że podróże kształcą młodość. Na honor, dobrze pani robisz, boć mimo wszystko życie jest niezłe… Dlatego też nie życzę sobie, żebyś mnie go pozbawiła. Pozostaje nam jeszcze kwestia pięciu szylingów. Jestem trochę skąpy, nieprawdaż? A to dlatego, ażebyś nie mogła przekupić straży!… A! Prawda, pozostają ci jeszcze wdzięki, masz czym uwodzić. Próbuj, pani, jeżeli cię nie zniechęcił zawód, jaki cię spotkał u Feltona, próbuj używania sztuczek tego rodzaju. „Felton nic nie powiedział — myślała milady — zatem nie wszystko stracone…”. — A teraz do widzenia pani, przyjdę jutro oznajmić o wyjeździe posłańca. Lord powstał, skłonił się ironicznie i wyszedł. Milady odetchnęła; miała jeszcze cztery dni przed sobą; cztery dni wystarczą do uwiedzenia Feltona. Straszna myśl przyszła jej do głowy. Lord Winter może wysłać Feltona z wyrokiem do podpisania, wtedy Felton się wymknie, a tu, ażeby dopiąć celu, trzeba go mieć przy sobie. Jednakże jedna rzecz ją uspokajała: Felton nic nie powiedział lordowi. Nie chciała okazać, że przeraziły ją groźby lorda, zatem zabrała się do jedzenia. Następnie, jak poprzedniego dnia, uklękła i modliła się głośno. Tak samo jak wczoraj żołnierz przestał chodzić i słuchał pod drzwiami. Za chwilę usłyszała lekkie kroki zbliżające się z głębi korytarza i zatrzymujące się przy drzwiach. — To on — rzekła do siebie i zaczęła śpiewać ten sam psalm, który wczoraj tak rozegzaltował Feltona. Pomimo że jej słodki, pełny i dźwięczny głos rozbrzmiewał bardziej harmonijnie i przejmująco niż zawsze, drzwi się nie rozwarły. Milady zdawało się, że widzi w małym otworze pałający wzrok młodzieńca; nie wiadomo, czy była to rzeczywistość, czy złudzenie, to tylko pewne, iż znalazł dość siły, by nie wejść do pokoju. Jednak gdy skończyła śpiewać, usłyszała głębokie westchnienie i cichy chód oddalający się jak gdyby z żalem. Rozdział XXVIII. Czwarty dzień niewoli Nazajutrz, gdy Felton wszedł do milady, zastał ją stojącą na fotelu. W ręku trzymała sznur skręcony z chusteczek batystowych, podartych na pasy i powiązanych. Na odgłos otwieranych drzwi milady zeskoczyła lekko na ziemię i starała się ukryć za sobą improwizowaną linę, którą trzymała w ręce. Młodzieniec był bledszy niż zwykle, a oczy zaczerwienione od bezsenności świadczyły o nocy spędzonej w gorączce. Na czole widniała niezwykła surowość. Zbliżył się powoli ku milady, siedzącej teraz, i biorąc koniec sznura, który przez nieuwagę lub umyślnie był źle ukryty, zapytał surowo: — Co to jest, proszę pani? — To?… Nic… — odparła milady z bolesnym uśmiechem. — Nuda jest śmiertelnym wrogiem więźniów. Nudziłam się i bawiło mnie splatanie tej liny. Felton spojrzał na ścianę pokoju, przed którą zastał milady stojącą na tym samym fotelu, na którym siedziała obecnie. Ponad jej głową spostrzegł wbity w mur pozłacany hak do wieszania ubrania i broni. Zadrżał, a milady, pomimo spuszczonych oczu, widziała to dobrze. — Czemu przypisać, że zastałem panią stojącą na fotelu? — zapytał. — Co to pana może obchodzić? — odpowiedziała. — Pragnę wiedzieć koniecznie. — Nie pytaj mnie pan — rzekła uwodzicielka — wiesz dobrze, że nam, prawdziwym chrześcijanom, nie wolno jest mówić nieprawdy. — Otóż ja powiem, co pani robiłaś, a raczej, co zamierzałaś zrobić: chciałaś dokończyć fatalnego dzieła, jakie masz na myśli. Pamiętaj pani jednak, że jeżeli nasz Bóg zabrania kłamstwa, daleko surowiej zabrania samobójstwa. — Gdy Bóg widzi istotę cierpiącą niesłusznie, mającą do wyboru samobójstwo lub hańbę, wierz mi, panie — mówiła milady tonem głębokiego przekonania — że Bóg przebacza samobójstwo, bo jest ono wtedy męczeństwem. — Mówisz pani za wiele lub za mało; na Boga, wytłumacz się jaśniej!… — Mamże panu opowiadać moją niedolę, abyś to uważał za bajkę? Mamże zwierzać się z zamiarów, abyś doniósł o nich memu prześladowcy? Nie, panie. A przy tym cóż cię może obchodzić życie lub śmierć biednej skazanej?… Odpowiadasz tylko za ciało moje… wszak prawda?… I bylebyś przedstawił trupa, którego uznają za mnie, nic więcej od pana żądać nie będą… A może nawet dostałbyś podwójną nagrodę!… — Ja… pani, ja?… — zawołał Felton. — Przypuszczasz, że wziąłbym nagrodę za życie twoje?… O!… Nie myślisz tego, co mówisz. — Pozwól mi zrobić, co chcę, Feltonie, pozwól mi — rzekła milady, unosząc się. — Każdy żołnierz powinien być ambitny, wszak prawda? Jesteś porucznikiem, otóż za moim pogrzebem będziesz szedł już jako kapitan. — Cóż zawiniłem — odrzekł Felton złamany — że obarczasz mnie pani taką odpowiedzialnością przed ludźmi i Bogiem? Za kilka dni będziesz daleko stąd, twoje życie nie będzie pod moją strażą i — dodał z westchnieniem — wtedy zrobisz z nim, co będziesz chciała. — A więc tak — zawołał milady, jakby nie mogła powstrzymać oburzenia — pan, człowiek religijny, którego zowią sprawiedliwym, pan pragniesz tylko jednej rzeczy: nie odpowiadać za moją śmierć. — Strzec powinienem życia pani i strzec go będę. — Czy pojmujesz pan swoje zadanie? Jest ono okrutne, jeśli jestem winna, lecz jakże nazwiesz je, gdy Bóg osądzi, żem niewinna? — Żołnierzem jestem i spełniam rozkazy. — Czy myślisz, że w dzień Sądu Ostatecznego Bóg odłączy katów zaślepionych od sędziów niesprawiedliwych?… Nie chcesz, bym zabiła ciało, a pomagasz temu, który chce zabić moją duszę? — Powtarzam pani — podjął Felton zachwiany — żadne niebezpieczeństwo ci nie grozi… ręczę za lorda de Winter jak za siebie samego. — Biedny szaleńcze — zawołała milady — ośmielasz się ręczyć za drugiego, gdy nawet najmędrsi według Boga wahają się ręczyć za siebie samych! On staje po stronie mocniejszego i szczęśliwszego, aby zgnębić słabą i nieszczęśliwą! — Niepodobna, pani, niepodobna — mówił Felton, czując w głębi serca prawdę tego argumentu — dopókiś uwięziona, nie otrzymasz przeze mnie wolności; dopóki żyjesz, nie stracisz przeze mnie życia. — Tak! — krzyknęła milady. — Lecz stracę to, co mi jest droższe niż życie, stracę honor, Feltonie; i to ty! ty odpowiesz przed Bogiem i ludźmi za mój wstyd i niesławę. Tym razem Felton, pomimo obojętności prawdziwej czy udanej, nie mógł oprzeć się tajemnemu wpływowi, jaki już nim owładnął. Patrzył na kobietę piękną, jasną jak najczystsze marzenie, na przemian we łzach tonącą lub groźną; wytrzymać naraz wpływ piękności i boleści zanadto było dla fanatyka, zanadto dla głowy zapalonej, sekciarskiej, dla serca płonącego miłością nieba i pożeranego nienawiścią do ludzi. Milady spostrzegła pomieszanie, odczuła płomień żądzy palący krew w żyłach młodego ascety i na podobieństwo umiejętnego wodza, który w chwili gdy nieprzyjaciel słabnie, uderza na niego z okrzykiem zwycięstwa, podniosła się, piękna jak bóstwo starożytne, natchniona jak dziewica chrześcijańska, z ręką w górę wzniesioną, z szyją odkrytą, z włosami rozpuszczonymi, ściągając skromnie drugą ręką suknię na piersiach i z ogniem w spojrzeniu, który już pobudził zmysły młodego purytanina, szła prosto do niego i podniesionym głosem, z akcentem wstrząsającym, śpiewała: Wydaj Baalowi jego ofiarę, Lwom na pożarcie ją oddaj, Odpowiesz za to przed Bogiem!… Wołam do niego z otchłani… Felton stał jak wryty. — Kto ty jesteś? — zawołał, składając ręce. — Czy wysłanniczką Boga? Czy piekło cię wydało? Czyś anioł, czy szatan, na imię ci Eloa czy Astarte? — Czyś mnie nie poznał, Feltonie?… Nie jestem ani aniołem, ani szatanem; jestem córką tej ziemi i siostrą twoją, jednej z tobą wiary. — Tak!… Tak!… — rzekł Felton. — Wątpiłem jeszcze, lecz teraz wierzę. — Wierzysz… a jednak spiskujesz z synem Beliala, którego nazywają lordem de Winter!… Wierzysz, a pozostawiasz mnie w mocy nieprzyjaciół, nie tylko moich, lecz Anglii i Boga?… Wierzysz, a wydajesz mnie temu, co świat gorszy herezją i życiem rozwiązłym, temu Sardanapalowi ohydnemu, którego zaślepieni zwą księciem Buckinghamem, a prawowierni Antychrystem nazywają. — Ja miałbym cię wydać Buckinghamowi? Ja? Co mówisz?… — Mają oczy — zawołała milady — a nie będą widzieli, mają uszy, a nie będą słyszeli! — Tak, tak — rzekł Felton, trąc ręką czoło zlane potem jakby dla odpędzenia ostatnich wątpliwości — tak, słyszę ten głos w moich snach; tak, poznaję rysy anioła ukazującego mi się podczas bezsennych nocy i mówiącego do mojej duszy: „Uderz śmiało, zbaw Anglię, zbaw siebie samego, albowiem umrzesz, nie przebłagawszy Boga!”. Mów, mów, pani! — zawołał Felton. — Teraz już cię rozumiem. Błyskawica okrutnej radości, szybka jak myśl, błysnęła w oczach milady. Felton dojrzał zabójcze światło i zadrżał, zdawało mu się, że ujrzał głębię serca tej kobiety. Przyszły mu na myśl przestrogi lorda Wintera, powaby milady i jej pierwsze próby uwiedzenia, gdy tylko przybyła. Cofnął się, spuścił głowę, lecz patrzył jak oczarowany przez tę dziwną istotę. Jego oczy nie mogły oderwać się od jej oczu. Milady spostrzegła wahanie. Pomimo pozorów egzaltacji zachowała zimną krew. Felton nie zdążył przemówić, a ona, czując, że nie zdoła dalej utrzymać się w roli tak trudnej, opuściła ręce i głowę zwalczona niby słabością kobiecą. — O nie — rzekła — ja nie potrafię zostać Judytą uwalniającą Betulię od Holofernesa. Miecz sprawiedliwości przedwiecznej za ciężki dla mego ramienia. Pozwól mi uniknąć hańby przez śmierć… pozwól mi zostać męczennicą. Nie żądam wolności, jak by to zrobiła występna, ani zemsty, jak bezbożna. Pozwól mi umrzeć, tego tylko pragnę. Proszę cię, błagam na kolanach; pozwól mi umrzeć, a moje ostatnie westchnienie będzie błogosławieństwem dla zbawcy! Na ten głos słodki i błagalny, na spojrzenie nieśmiałe Felton znowu się zbliżył. Powoli czarodziejka przybrała się we wszystkie swoje powaby, a tymi były: piękność, słodycz, łzy, a nade wszystko powab rozkoszy mistycznej, najniebezpieczniejszy ze wszystkich powabów. — Niestety! — rzekł Felton. — Jedno tylko jest w mojej mocy: żałować pani, jeżeli dowiedziesz, że jesteś ofiarą przemocy. Jesteś chrześcijanką, jednej ze mną religii; czuję pociąg do ciebie, ja, który dotąd kochałem tylko mego dobroczyńcę; ja, który w życiu napotykałem jedynie zdrajców bezbożnych. Lecz ty, pani, tak piękna, tak na pozór czysta, skoro lord de Winter prześladował cię tak okrutnie, musiałaś chyba spełnić niesłychane zbrodnie! — Mają oczy — powtórzyła milady z wyrazem bezmiernej boleści — a nie będą widzieli; mają uszy, a słyszeć nie będą. — Więc powiedz mi, pani! — zawołał młody oficer. — O! Powiedz wszystko!… — Mam ci zwierzyć moją hańbę?! — krzyknęła milady z rumieńcem wstydu na twarzy, bo często bywa, że zbrodnia jednego jest wstydem dla drugiego. — Ja, kobieta, mam opowiadać mężczyźnie?! O! — ciągnęła, zakrywając rączką cudne oczy. — O! Nigdy, nigdy bym nie mogła! — Jak to? Mnie, bratu? — dodał Felton. Milady patrzyła na niego długo z wyrazem, który młody człowiek wziął za niedowierzenie, a który był tylko badaniem i chęcią ujarzmienia. Teraz Felton złożył ręce błagalnie. — Więc zaufam bratu! — rzekła milady. — I znajdę odwagę!… Naraz dały się słyszeć kroki lorda Wintera; lecz tym razem okrutny szwagier milady nie postąpił jak wczoraj, nie minął drzwi więzienia, lecz zatrzymał się, przemówił do straży i wszedł do pokoju. Felton miał czas odskoczyć na bok i lord zastał go w przyzwoitym oddaleniu od uwięzionej. Baron wszedł powoli i patrzył bacznie na młodego człowieka i jego towarzyszkę. — Coś bardzo długo, Johnie, siedzisz tutaj, czy ta pani opowiadała ci o wszystkich swoich zbrodniach?… W takim razie nie dziwiłbym się długości posiedzenia. Felton przeraził się, a milady czuła się zgubiona, jeżeli nie przyjdzie z pomocą zmieszanemu purytaninowi. — O! Lękasz się, żeby ci się ofiara nie wymknęła — rzekła — otóż zapytaj twego godnego pomocnika, o jaką łaskę prosiłam go właśnie. — Żądałaś łaski?… — zapytał baron podejrzliwie. — Tak, milordzie — odrzekł młody człowiek. — Jakiejże to łaski? Powiedz no. — Żądała noża, który miała mi oddać za chwilę przez okienko we drzwiach — odpowiedział Felton. — Jest więc tu ktoś ukryty, któremu ta miła osóbka chce gardło poderżnąć? — rzekł lord Winter z pogardą. — Ja jestem — odparła milady. — Dałem ci do wyboru Amerykę i Tyburn — mówił lord — wybierz Tyburn, milady; wierz mi, postronek pewniejszy od noża. Felton zbladł, wspomniał, iż gdy wszedł tutaj, milady właśnie sznur w ręku trzymała. — Masz rację — rzekła — myślałam już i o tym — i dodała stłumionym głosem: — I pomyślę jeszcze… Felton poczuł dreszcz przebiegający go aż do szpiku kości. Prawdopodobnie lord Winter to spostrzegł. — Nie dowierzaj jej, Johnie — powiedział. — John, mój przyjacielu, zaufałem ci bezwarunkowo, miej się na baczności! Uprzedziłem cię przecie!… A wreszcie odwagi, mój chłopcze, za trzy dni uwolnimy się od tego stworzenia. Tam, dokąd ją poślę, nie będzie już szkodziła nikomu. — Czy słyszysz go? — zawolała milady, wybuchając tak, aby baron myślał, że wzywa na świadka niebo, a Felton wziął to do siebie. Purytanin opuścił głowę w zadumie. Baron wziął oficera za rękę, pociągnął za sobą, nie spuszczając wzroku z milady, dopóki się drzwi za nimi nie zamknęły. — Widzę — rzekła uwięziona, pozostawszy sama — że dużo mam jeszcze do zrobienia. Winter ze zwyczajnego głupca przemienił się w przezornego nad wyraz; co to znaczy chęć zemsty i jak to pragnienie jej kształci człowieka! Felton zaś waha się jeszcze! Nie jest on taki, jak ten przeklęty d'Artagnan! Purytanin uwielbia tylko czyste dziewice, uwielbia je ze złożonymi rękami. Muszkieter kocha kobiety, kocha, ściskając w objęciach. Jednakże milady oczekiwała niecierpliwie, pewna, że dziś jeszcze zobaczy Feltona. Na koniec w godzinę po scenie przez nas opisanej usłyszała cichą rozmowę, następnie drzwi się otworzyły i Felton się ukazał. Młodzieniec wszedł prędko, zostawiając drzwi otwarte, i dawał znaki milady, by się nie odzywała. Twarz miał okrutnie zmienioną. — Czego chcesz ode mnie? — zapytała. — Słuchaj — odparł Felton po cichu — oddaliłem straż, aby zostać u ciebie i rozmówić się bez niczyjej wiedzy. Baron opowiedział mi straszną historię… Milady kiwała głową i uśmiechała się jak zrezygnowana ofiara. — Albo jesteś wcielonym szatanem — ciągnął Felton — albo baron, mój dobroczyńca, mój ojciec, jest potworem. Znam cię od czterech dni, jego kocham od dwóch lat; mogę zatem wahać się, któremu z was wierzyć. Nie przerażaj się, ja potrzebuję dowodów. Dziś po północy przyjdę tutaj, a pani mnie przekonasz… — Nie, Feltonie, nie, mój bracie, to za wielkie poświęcenie z twej strony. Czuję, ile cię to kosztuje… Jestem już zgubiona, nie gub się razem ze mną… Mój zgon będzie wymowniejszy niż życie, a milczenie trupa przekona stokroć bardziej niż słowa uwięzionej. — Milcz, pani! — krzyknął Felton. — Nie mów do mnie w ten sposób. Przyszedłem po to, abyś mi przyrzekła na honor, abyś przysięgła na wszystko, co najświętsze, że nie będziesz godziła na swoje życie. — Nie mogę przyrzekać — rzekła milady. — Mam za wiele szacunku dla przysięgi i musiałabym jej dotrzymać. — Przyrzeknij zatem tylko do chwili, aż się zobaczymy. Jeżeli potem będziesz jeszcze pragnęła śmierci, zostawię ci swobodę, a nawet sam przyniosę broń, jakiej pragniesz. — Przyrzekam! Będę czekała na ciebie… — Przysięgnij! — Przysięgam na imię Boga naszego… Czyś zadowolony?… — Dobrze, do widzenia dziś w nocy! Wybiegł z pokoju, zamknął drzwi i oczekiwał z bronią żołnierską w ręku, jak gdyby straż pełnił w zastępstwie warty. Żołnierz powrócił, a Felton oddał mu broń. Wtedy przez otwór w drzwiach milady dojrzała, jak młodzieniec przeżegnał się nabożnie i poszedł w głąb korytarza. Ona zaś powróciła na miejsce z uśmiechem pogardy na ustach, bluźniąc przeciw Bogu, na którego imię przysięgała, a którego nie znała i nie umiała kochać. — Oszalały fanatyk! — mówiła. — Moim Bogiem jest ten, który mi dopomoże w zemście. Rozdział XXIX. Piąty dzień niewoli Milady jednak zwyciężyła w połowie, a to podwajało jej energię. Łatwo dotąd zwyciężała ludzi światowych, których wychowanie dworskie pociągało w zastawione sieci. Milady pięknością podbijała zmysły, a zręcznością i sprytem działała i zwyciężała stronę moralną. Lecz obecnie miała do zwalczenia naturę zamkniętą w sobie i niedostępną z powodu surowości obyczajów; religia i prywacje uczyniły z Feltona człowieka nieczułego na zwyczajne pokusy. Głowę miał nabitą planami rozległymi, nieokreślonymi i egzaltowanymi, nie było tam miejsca dla miłości i zachcianek zmysłowych, tych uczuć, jakie podsyca próżnowanie i zepsucie. Milady z udaną cnotą zrobiła już wyłom w wyobrażeniach człowieka uprzedzonego straszliwie, a urodą swoją w sercu i uczuciach człowieka skromnego i czystego. Przyznawała sama, że najtrudniejszym zadaniem, jakie miała w życiu, było właśnie podbicie młodzieńca opancerzonego fanatyzmem. Pomimo to przez cały wieczór napadało ją zwątpienie; nie wierzyła sobie ani losowi. Nie wzywała Boga, wiemy o tym, lecz ufała w moc złego, w tę nieskończoną potęgę rządzącą w życiu ludzkim, której, według baśni arabskiej, dosyć jednego ziarnka granatu dla odbudowania świata zburzonego. Milady, umiejętnie przygotowana na przyjęcie Feltona, marzyła, co przyniesie jutrzejszy dzień. Wiedziała, że ma już zaledwie dwa dni, że gdy tylko Buckingham podpisze wyrok (a podpisze go tym łatwiej, że było tam nazwisko fałszywe, i nie domyśli się nawet, o jaką kobietę chodzi), baron natychmiast wsadzi ją na okręt. Wiedziała także, że kobiety skazane na zesłanie mają dużo mniej powabu niż kobiety uważane za cnotliwe, otoczone blaskiem wielkiego świata podnoszącym ich urodę, będące w modzie, bogate, a w dodatku pochodzenia arystokratycznego. Kobieta skazana na karę hańbiącą może być jeszcze piękna, lecz nie może już zostać znakomita. Jak wszyscy ludzie rozumni, milady wiedziała, jakie otoczenie przypada najlepiej jej naturze i upodobaniom. Czuła odrazę do ubóstwa, pogarda świata przejmowała ją strachem. Milady królowała otoczona dworem; potrzebowała koniecznie zadowolić dumę. Rządzenie istotami bez znaczenia było dla niej poniżeniem, nie zaś przyjemnością. Z pewnością powróciłaby z wygnania, nie wątpiła o tym nawet na chwilę. Lecz jak długo to wygnanie mogło trwać? Dla natury czynnej i ambitnej, jaką posiadała, dni, w których się nie wznosi, są dniami feralnymi! Jakże nazwać zatem dni, w których się zstępuje na dół! Stracić rok, dwa, trzy lata to cała wieczność; powrócić wtedy, gdy d'Artagnan, szczęśliwy i triumfujący, otrzyma już wraz z przyjaciółmi zasłużoną nagrodę od królowej za oddane usługi, były to przypuszczenia, których taka kobieta jak milady znieść nie była w stanie. Burza, która się wewnątrz niej srożyła, podwajała zawziętość i rozbiłaby mury więzienia, gdyby siły fizyczne odpowiadały moralnym. W dodatku pobudzało ją jeszcze do czynu wspomnienie kardynała. Co mógł myśleć, co powiedzieć o jej milczeniu kardynał niedowierzający, niespokojny, podejrzliwy; kardynał, jej jedyna podpora, jedyny protektor w teraźniejszości i główny czynnik powodzenia i zemsty w przyszłości? Znała go, wiedziała, że po powrocie, po bezowocnej podróży, choćby nie wiadomo jak opowiadała o więzieniu, przebytych cierpieniach, kardynał odpowie ze spokojem sceptyka silnego władzą i geniuszem: „Trzeba było nie dać się podejść”. Wtedy milady zbierała całą energię, wymawiając w myśli nazwisko Feltona, jedyne światełko przebłyskujące w piekle, do którego się dostała; i jak wąż rozwijający pierścienie, by się przekonać o swej sile, otaczała naprzód Feltona tysiącznymi podejściami bujnej imaginacji. Czas upływał. Godziny, jedna za drugą, zdawały się budzić zegar, a każde uderzenie młotka spiżowego odzywało się w sercu uwięzionej. O dziewiątej lord de Winter przyszedł jak zwykle, obejrzał okno i żelazne kraty, zbadał posadzkę, ściany, kominek i drzwi, a podczas tej długiej rewizji ani on, ani milady nie przemówili do siebie. — No, no — rzekł baron, odchodząc — nie uciekniesz jeszcze tej nocy! O dziesiątej Felton przyszedł rozstawić straż; milady poznała go po chodzie. Odgadywała, jak kochanka odgaduje wybranego sercem, a pomimo to nienawidziła go i pogardzała słabym fanatykiem. Umówiona godzina jeszcze nie nadeszła, Felton nie wszedł. Dwie godziny później, gdy północ wybiła, zmieniła się warta. Teraz milady oczekiwała niecierpliwie. Po upływie dziesięciu minut Felton nadszedł. — Słuchaj — rzekł młody człowiek do szyldwacha — pod żadnym pozorem nie oddalaj się od tych drzwi; wiesz, że przeszłej nocy milord ukarał żołnierza, który opuścił stanowisko na chwilę, a jednak to ja sam przez krótką nieobecność jego czuwałem w zastępstwie. — Wiem o tym — odparł żołnierz. — Polecam ci baczność jak największą. Ja zaś — dodał — wejdę dla obejrzenia powtórnego pokoju tej kobiety, która, jak się zdaje, ma samobójcze zamiary i której mam rozkaz pilnować. — Dobrze — szepnęła milady — surowy purytanin zaczyna kłamać. Żołnierz uśmiechnął się tylko. — Do licha! Panie poruczniku — powiedział — niewielkie to nieszczęście dostać takie polecenie, nade wszystko, jeżeli milord upoważnił cię pilnować jej nawet w łóżku. Felton poczerwieniał i w innej okoliczności byłby złajał żołnierza za podobny żart, lecz teraz nieczyste sumienie nie pozwoliło mu otworzyć ust. — Jeżeli cię zawołam, wchodź natychmiast; jeżeli przyjdzie ktoś inny, ty zawołaj mnie. — Dobrze, panie poruczniku. Felton udał się do milady, ona zerwała się z siedzenia. — Jesteś więc? — zawołała. — Przyrzekłem przyjść — odpowiedział Felton — i dotrzymałem słowa. — Jedną rzecz mi jeszcze obiecałeś. — Co takiego? Na Boga — rzekł młody człowiek, który pomimo panowania nad sobą czuł, że kolana uginają się pod nim i pot kroplisty występuje na czoło. — Przyrzekłeś przynieść nóż i zostawić go po naszej rozmowie. — Nie wspominaj o tym, pani. Nie ma tak rozpaczliwego położenia, które by upoważniało istotę stworzoną na obraz i podobieństwo boskie do odebrania sobie życia. Zastanawiałem się i przekonałem, że nie mogę pomagać do takiego grzechu. — A! Zastanawiałeś się — rzekła uwięziona, siadając na fotelu i śmiejąc się pogardliwie — i ja także się zastanawiałam. — Nad czym? — Że nie mam nic do powiedzenia człowiekowi niedotrzymującemu danego słowa. — O Boże! Mój Boże — wyszeptał Felton. — Możesz pan odejść, nic mu nie powiem. — Oto jest nóż! — rzekł Felton, wyciągając z kieszeni broń obiecaną, którą wahał się dotąd dać w ręce milady. — Pokaż pan… — Co chcesz uczynić, pani? — Honorem ręczę, że oddam za chwilę, położysz go tylko na stole i staniesz pomiędzy nim i mną. Felton podał nóż milady, ona obejrzała pilnie oprawę i spróbowała ostrza na palcu. — Dobrze — rzekła, oddając — nóż jest z doskonałej stali; wierny z ciebie przyjaciel, Feltonie. Młody człowiek odebrał nóż i, według umowy, położył go na stoliku. Milady spostrzegła to z ukontentowaniem. — A teraz posłuchaj pan! Zalecenie było niepotrzebne. Felton stał przed nią i oczekiwał niecierpliwie. — Feltonie! — zaczęła milady z powagą i melancholią. — Feltonie, gdyby siostra twoja, córka twojego ojca powiedziała ci: „Młoda i na nieszczęście piękna wpadłam w zasadzkę i oparłam się; otoczono mnie matnią niegodziwości; próbowano gwałtu, ale oparłam się; bluźniono przeciw religii, jaką wyznaję, przeciw Bogu, którego wielbię, bo przyzywam go na pomoc, oparłam się jednak; wtedy znieważono mnie, a nie mogąc zgubić mej duszy, postanowiono splamić na zawsze ciało moje, na koniec…” Milady przerwała i gorzki uśmiech ukazał się na jej ustach. — Na koniec — rzekł Felton — co z tobą zrobiono? — Postanowiono pokonać mój upór podejściem. Pewnego wieczora domieszano mi do wody silnego narkotyku; zaledwie skończyłam skromny posiłek, uczułam ociężałość napadającą mnie stopniowo. Chociaż nic nie podejrzewałam, jednak strach mnie ogarnął i walczyłam ze snem zamykającym mi oczy; wstałam, chciałam biec do okna, wołać na pomoc, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Wyciągnęłam ręce, próbowałam mówić, lecz tylko słowa bez związku wydobywały się z zacieśnionego gardła… Zdrętwiałam cała… chwyciłam się krzesła, czując, że padam, lecz i ta podpora okazała się bezskuteczna; upadłam na kolana, chciałam się modlić… język mi zesztywniał… Bóg opuścił mnie widać w tej chwili… osunęłam się na podłogę i zasnęłam twardym snem… Co się stało podczas snu mego i jak długo trwał, nic nie wiem; jedno tylko przypominam sobie, iż obudziłam się w pokoju okrągłym, zbytkownie umeblowanym, do którego światło wpadało przez otwór w suficie. Zresztą żadne drzwi nie prowadziły do niego; rzekłbyś, więzienie wspaniałe. Długo nie mogłam zdać sobie sprawy, gdzie się znajduję, jak i ze wszystkich szczegółów wyżej przytoczonych; mój umysł walczył bezskutecznie z ciężkim snem, z którego nie byłam w stanie się otrząsnąć. Miałam niejasne wspomnienie przebytej przestrzeni, turkotu powozowego, snów strasznych i czułam wyczerpanie sił fizycznych. Wszystko to majaczyło ciemno i niewyraźnie w głowie tak, że zdawało się dotyczyć jakiejś innej osoby, związanej ze mną fantastycznym podobieństwem. Stan, w jakim się znajdowałam, był trudny do pojęcia, myślałam, że znowu śnię. Podniosłam się, chwiejąc na nogach; moje ubranie leżało na krześle. Nie pamiętałam, czy się rozbierałam i kładłam do łóżka… Wtedy z wolna rzeczywistość stanęła przede mną, pełna przypuszczeń obrażających skromność dziewiczą. Znajdowałam się w nieznanym domu. O ile mogłam wnosić ze słońca, dzień już był na schyłku! Więc to wczoraj wieczorem straciłam przytomność; sen zatem trwał blisko całą dobę. Co się działo ze mną podczas tego długiego snu? Ubrałam się najprędzej, jak mogłam. Ociężałość w członkach dowodziła, że działanie narkotyku jeszcze nie ustało. Pokój był najwidoczniej przygotowany dla kobiety, a nawet najbardziej wymagająca kokietka musiałaby czuć się zadowolona z tego otoczenia. Nie ja pierwsza, z pewnością, dostałam się do tego pysznego więzienia, lecz pojmujesz, Feltonie, im piękniejsze było więzienie, tym większą obawą mnie przejmowało. Na próżno szukałam wyjścia, badałam ściany, nigdzie żadnego śladu… Co najmniej dwadzieścia razy obeszłam pokój, szukając, zawsze na próżno. Nareszcie wyczerpana padłam na fotel jak nieżywa. Przez ten czas ściemniło się, a z ciemnością rosło me przerażenie; bałam się zostać na miejscu, zdawało mi się, że na każdym kroku czyha na mnie zguba. Pomimo że od wczoraj nic nie miałam w ustach, wcale nie czułam głodu. Żaden głos z zewnątrz nie dochodził, nic, z czego mogłabym obliczyć czas. Przeczuwałam tylko, że musi być około ósmej wieczorem, a że to było w październiku, zatem zapadła już czarna noc. Naraz zadrżałam — drzwi na zawiasach skrzypnęły, okno w górze zajaśniało, rzucając snop światła do pokoju, i ujrzałam z przerażeniem mężczyznę stojącego o parę kroków przede mną. Stolik z parą nakryć i przygotowanym jedzeniem znalazł się cudownym sposobem na środku. W mężczyźnie tym poznałam tego, co mnie od roku prześladował, co zaprzysiągł mnie posiąść i który, odezwawszy się, dał mi do zrozumienia, że należałam do niego zeszłej nocy. — Podły!… — mruknął Felton. — O!… Tak, podły — zawołała milady, widząc, jak całą duszą młody oficer słucha tej historii. — O! Tak, podły! — powtórzyła. — Sądził, iż dosyć było zwyciężyć mnie w śnie głębokim, abym zgodziła się na hańbę i następnie z własnej woli należała do niego; przychodził ofiarować mi bogactwa w zamian za moją miłość… Cały ogrom pogardy, jaki może wezbrać w sercu kobiety, popłynął z moich ust w obelżywych słowach… Człowiek ten musiał być przyzwyczajony do podobnych wyrzutów, bowiem słuchał spokojnie z uśmiechem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Następnie, myśląc, że skończyłam, zbliżył się, poskoczyłam do stołu, porwałam nóż i przyłożyłam go do piersi. „Uczyń jeden krok więcej — zawołałam — a oprócz hańby będziesz mieć moją śmierć na sumieniu”. W moim spojrzeniu, w głosie, w całej postaci była bez wątpienia taka prawda, jaka przekonywa dusze najbardziej zepsute; zatrzymał się bowiem… „Twoją śmierć!… — powiedział. — O! Nie, jesteś zanadto przyjemną kochanką, abym w ten sposób chciał cię postradać, gdyś zaledwie jeden raz należała do mnie. Do widzenia, moja piękna! Poczekam z drugą wizytą na łaskawsze usposobienie”. Po tych słowach dał znak gwizdnięciem. Światło zniknęło, znalazłam się pogrążona w ciemnościach. Drzwi znów obróciły się na zawiasach, potem rozjaśniło się w pokoju, lecz znalazłam się już sama. To była straszna chwila. Nie wątpiłam już o swojej niedoli, wszystko pierzchło wobec rozpaczliwej rzeczywistości: byłam w mocy człowieka, którego nie tylko nienawidziłam, lecz którym pogardzałam; człowieka ważącego się na wszystko, który dał mi już miarę, do czego jest zdolny. — Lecz któż on był? — zapytał Felton. — Spędziłam noc na krześle, drżąc przy najmniejszym hałasie. Około północy lampa zagasła i znów znalazłam się w ciemności. Lecz noc przeszła, mój prześladowca nie dawał znaku życia. Rozwidniło się; stół z nakryciem gdzieś przepadł, został mi tylko nóż w ręce. W nożu tym złożyłam całą nadzieję. Byłam śmiertelnie zmęczona, bezsenność paliła mi oczy. Nie śmiałam zmrużyć oka przez całą noc, dopiero dzień dodał mi odwagi. Rzuciłam się na łóżko, nie rozłączając się z nożem, który włożyłam pod poduszkę. Obudziwszy się, zastałam znów stolik nakryty. Tym razem, pomimo strachu, pomimo udręczenia, poczułam okrutny głód. Od czterdziestu ośmiu godzin nie miałam nic w ustach, zjadłam więc kawałek chleba i trochę owoców. Wspomniawszy narkotyk, jaki wypiłam z wodą, nie dotknęłam się stojącej na stole, lecz napełniłam szklankę wodą tryskającą z fontanny umieszczonej obok toalety. Pomimo tej ostrożności niepokój mnie ogarnął; tym razem jednak obawy okazały się nieuzasadnione — spędziłam dzień, nie doświadczywszy niczego takiego, czego się obawiałam. Wypróżniłam karafkę do połowy, aby nie spostrzeżono mojej nieufności. Nadszedł wieczór, a z nim ciemności. Mój wzrok zaczął się przyzwyczajać, mogłam rozróżniać przedmioty i widziałam stolik zapadający się w podłogę; po kwadransie może ukazał się znowu zastawiony potrawami, a po chwili lampa oświeciła mój pokój. Postanowiłam jeść jedynie pokarmy, do których nie można domieszać substancji usypiających; parę jaj i trochę owoców wystarczyło mi w zupełności, następnie napiłam się wody z opiekuńczej fontanny. Po wypiciu połowy szklanki poczułam, że ma inny smak niż rano; przestałam pić, ogarnęło mnie podejrzenie. Wylałam resztę z odrazą i czekałam zlana potem z przestrachu. Zapewne jakiś niewidzialny świadek obserwował mnie i skorzystał z mojej ufności, aby tym pewniej doprowadzić swój plan do skutku. Nie upłynęło pół godziny, a już poczułam działanie narkotyku; ponieważ jednak tym razem wypiłam tylko pół szklanki, nie poddawałam się długo i zamiast usnąć, wpadłam w półsen pozwalający rozumieć, co się działo dokoła… lecz nie miałam siły bronić się ani uciekać. Zawlokłam się do łóżka, aby poszukać jedynej obrony — zbawczego noża, lecz nie byłam w stanie dojść do celu, padłam na kolana, uczepiwszy się rękami kolumny podpierającej łóżko, wtedy pojęłam, że jestem zgubiona bez ratunku… Felton zbladł okrutnie, dreszcz konwulsyjny przeszedł go całego. — Najokropniejsze jednak było — ciągnęła milady głosem zmienionym, jak gdyby jeszcze obecnie czuła niebezpieczeństwo grożące w owej strasznej chwili — najstraszniejsze to, że moja dusza czuwała, a chociaż ciało było pogrążone we śnie, widziałam, słyszałam wszystko; prawda, że wydawało mi się to jakby snem, ale tym bardziej było przerażające. Widziałam światło unoszące się w górę i pozostawiające mnie w ciemności; następnie słyszałam znane mi już skrzypnięcie drzwi, choć je dopiero dwa razy słyszałam. Czułam instynktownie, że zbliżano się do mnie. Powiadają, że nieszczęśliwy zbłąkany w puszczach Ameryki czuje także zbliżanie się jadowitego węża. Zebrałam wszystkie siły, próbowałam krzyknąć; wysiłkiem woli zerwałam się nawet, lecz upadłam zaraz… i upadłam w objęcia mojego prześladowcy. — Powiedz mi pani, kto był ten człowiek?… — zawołał młody oficer. Milady widziała, jak jej opowiadanie przejmuje Feltona, jak cierpi nad każdym szczegółem, nie chciała mu jednak oszczędzić tortury. O ile więcej zakrwawi mu serce, o tyle pewniej go zwycięży. Mówiła dalej, udając, że nie słyszy zapytania, a może osądziła, że nie czas jeszcze na odpowiedź. — Tym razem jednak już nie ciało nieczułe, bez życia niecny uwodziciel trzymał w objęciach… Mówiłam ci już: nie mogłam władać sobą, pozostało mi wszakże poczucie niebezpieczeństwa. Broniłam się z całych sił i z pewnością, pomimo osłabienia, długo się opierałam, ponieważ słyszałam, jak zawołał: „Przeklęte purytanki! Wiedziałem dobrze, że potrafią znużyć swych oprawców, lecz sądziłem, że z kochankami nie są tak oporne”. Niestety! Opór desperacki nie mógł trwać długo, czułam, że siły mnie opuszczają i tym razem nie ze snu mojego skorzystał niegodziwiec, lecz z omdlenia… Felton wydał głuchy jęk; kroplisty pot spływał mu z czoła, a ręka pod ubraniem szarpała pierś. — Pierwszą myślą, jaka mi przyszła po wróceniu do przytomności, było poszukać pod poduszką noża, którego nie miałam siły przedtem wydostać. Do obrony mi nie posłużył, więc chciałam, aby przynajmniej zmazał moje winy. Lecz gdy poczułam nóż w ręce, Feltonie, straszna myśl przyszła mi do głowy. Przysięgłam ci wszystko wyjawić, obiecałam prawdę i powiem ją, choćby mnie miała zgubić. — Przyszła ci myśl zemsty nad tym człowiekiem, wszak prawda?… — zawołał Felton. — A więc tak!… — rzekła milady. — Myśl to niegodna chrześcijanki, wiem o tym. Podsunął mi ją pewnie wieczny nieprzyjaciel duszy, co, jak lew rozjuszony, krąży bezustannie dokoła człowieka; on mi ją pewnie podszepnął. Cóż ci mam więcej powiedzieć?… — ciągnęła milady tonem kobiety przyznającej się do zbrodni. — Myśl ta mnie opanowała i nie mogłam jej odpędzić od siebie… Za tę chęć zabójstwa ponoszę teraz karę… — Mów, pani, mów dalej — przerwał Felton — pilno mi usłyszeć, jakeś się zemściła… — O!… Postanowiłam zrobić to jak najprędzej; nie wątpiłam, że mój prześladowca powróci nocy następnej. W biały dzień nie miałam się czego obawiać. Gdy nadeszła godzina śniadania, nie wahałam się jeść i pić, wieczorem za to postanowiłam udawać, że spożywam kolację, lecz nic do ust nie brać — posiłek ranny miał zatem ochronić mnie od głodu wieczorem. Jedynie szklankę wody ukryłam z mojego śniadania, bo pragnienie mi dokuczało. Dzień cały upłynął, lecz nie przyniósł zmiany w powziętym postanowieniu. Starałam się tylko, aby moja twarz nie zdradziła zamiarów tajemnych, nie wątpiłam bowiem, że mnie obserwują; kilka razy nawet uśmiech zagościł na moich ustach… Feltonie! Nie mam odwagi wyznać ci, do jakiej myśli się uśmiechałam… odwróciłbyś się ode mnie ze wstrętem… — Mów, pani, mów dalej — rzekł Felton — widzisz, że słucham i pragnę dowiedzieć się końca… — Wieczorem wszystko odbyło się jak zwykle; kolacja zjawiła się po ciemku, następnie lampa zajaśniała i usiadłam do stołu. Zjadłam jedynie parę owoców. Udawałam, że nalewam wody z karafki, a piłam tylko tę, którą rano schowałam; przemieniłam ją zresztą tak szybko i zręcznie, że gdyby nawet szpiedzy nasadzeni patrzyli, nie mogliby powziąć najmniejszego podejrzenia. Po kolacji udałam ociężałość jak dnia poprzedniego; lecz tym razem, jak gdybym upadała ze zmęczenia lub jak gdybym się już oswoiła z niebezpieczeństwem, powlokłam się do łóżka, zrzuciłam ubranie i położyłam się… Znalazłam teraz nóż pod poduszką i śpiąc niby, ściskałam go w ręce konwulsyjnie. Dwie godziny minęły, nikt nie przychodził. Tym razem, o mój Boże, kto by to przewidział wczoraj! Zaczynałam się bać, że może nie przyjdzie! Na koniec lampa uniosła się w górę i znikła w otworze sufitu; pokój zaległy ciemności, lecz wysilałam się, żeby je przebić wzrokiem. Przez jakiś czas cicho było; słyszałam tylko bicie własnego serca. Błagałam nieba, ażeby przyszedł nareszcie. Naraz usłyszałam znany mi szelest drzwi otwieranych; usłyszałam, pomimo grubości dywanu, skrzyp podłogi; dostrzegłam, pomimo ciemności, cień zbliżający się do łóżka. — Śpiesz się, pani! Śpiesz się! — przerwał Felton. — Czyż nie widzisz, że każde twoje słowo pali mnie jak ołów roztopiony! — Wtedy — mówiła milady — zebrałam wszystkie siły, przywiodłam na pamięć, że wybiła godzina zemsty, a raczej sprawiedliwości. Wyobrażałam sobie, że jestem drugą Judytą; usiadłam z nożem w ręce i gdy już blisko wyciągnął ręce, szukając swojej ofiary, wtedy, z krzykiem boleści i rozpaczy, uderzyłam go w piersi. Nędznik!… Wszystko przewidział: pierś miał opancerzoną stalową siatką, nóż tylko się obsunął! „A! A!… — zawołał, chwytając mnie za rękę i wyrywając broń, która mi tak źle posłużyła. — Chcesz mi życie odebrać, piękna purytanko! To coś więcej niż nienawiść, to niewdzięczność! No, no, uspokój się, piękne dziecię! Sądziłem, żeś się już udobruchała. Ja nie jestem tyranem trzymającym kobiety przemocą. Nie kochasz mnie. Byłem tak zarozumiały, że sądziłem inaczej; obecnie się przekonałem… Jutro będziesz wolna”. Miałam tylko jedno życzenie… ażeby mnie zabił. „Strzeż się! — powiedziałam. — Moja wolność to twoja hańba”. „Wytłumacz się jaśniej, piękna Sybillo!” „Tak, bo skoro tylko stąd wyjdę, opowiem wszystko, opowiem, jakiego gwałtu dopuściłeś się na mnie, jak mnie więziłeś. Opowiem o tym pałacu przeznaczonym dla rozpusty; zajmujesz wysokie stanowisko, milordzie, lecz drżyj! Ponad tobą jest król, ponad królem jest Bóg!” Chociaż mój prześladowca panował nad sobą, zatrząsł się jednak z gniewu. Nie mogłam widzieć wyrazu twarzy, lecz czułam drżenie ramienia, na którym rękę trzymałam. „Skoro tak, nie wyjdziesz stąd nigdy!” — powiedział. „Bardzo dobrze! — zawołałam. — Wtedy miejsce moich cierpień stanie się także moim grobem. Umrę tutaj! A przekonasz się wtedy, że widmo oskarżające straszniejsze jest jeszcze niż groźby żyjącej!” „Nie pozostawię ci żadnej broni”. „Jest jedna, jaką rozpacz uczyniła przystępną każdej istocie mającej odwagę jej użyć… Zamorzę się głodem”. „Posłuchaj — rzekł nędznik — czyż pokój nie jest lepszy od takiej wojny? Powracam ci wolność natychmiast, ogłaszam i wychwalam twoją cnotę, nazywam cię Lukrecją Anglii…”. „A ja cię nazywam Sekstusem, wydaję twoje zbrodnie przed ludźmi, jak już oskarżyłam cię przed Bogiem. A gdy będzie potrzeba, abym jak Lukrecja krwią podpisała akt oskarżenia, podpiszę go z ochotą”. „A! A!… — odezwał się mój wróg tonem szyderczym. — To zupełnie zmienia postać rzeczy. Na honor! Zważywszy wszystko, bardzo ci tu dobrze, niczego ci nie braknie, a jeżeli umrzesz z głodu, to będzie jedynie twoja wina”. Po tych słowach oddalił się. Słyszałam, jak zamknął drzwi, a ja pogrążyłam się nie tyle w rozpaczy, przyznaję, jak we wstydzie, że się nie zemściłam. Dotrzymał słowa. Upłynął dzień i noc i nie pokazał się… Ja także dotrzymałam obietnicy, nie jadłam i nie piłam wcale. Postanowiłam, jak mu to powiedziałam, umrzeć z głodu. Cały dzień i całą noc modliłam się, błagając Boga, aby mi przebaczył samobójstwo. W drugą noc drzwi się znów otworzyły. Leżałam na podłodze, siły zaczynały mnie opuszczać. Słysząc szelest, uniosłam się na rękach. „No i cóż? — odezwał się dobrze mi znany głos. — Czy uspokoiłaś się trochę i opłacisz wolność obietnicą milczenia? Ja jestem władcą łaskawym i choć nie lubię purytanów, oddaję im jednak sprawiedliwość, jak i purytankom, jeżeli są ładne. No dalej, przysięgnij mi na ten krzyż; więcej niczego nie żądam”. „Ja mam przysięgać?! — zawołałam, powstając, gdyż na ten wstrętny głos odzyskałam siły. — Otóż przysięgam na krzyż Zbawiciela, że żadna obietnica, żadna groźba, tortura nie zmusi mnie do milczenia. Przysięgam, że okrzyczę cię wszędzie jako zbójcę, łotra bez honoru, jako podłego rozpustnika. Przysięgam, że jeżeli kiedyś uwolnię się stąd, będę błagać cały świat o zemstę nad tobą”. „Strzeż się! — rzekł groźnie. — Mam ja sposób nieomylny, którego użyję tylko w ostateczności, aby ci zamknąć usta lub przynajmniej, aby cię uczynić o tyle nieszkodliwą, że nikt nie będzie wierzył twoim słowom”. Zebrałam wszystkie siły, aby mu odpowiedzieć wybuchem śmiechu. Poznał, że odtąd będzie między nami wieczna wojna; wojna na śmierć. „Posłuchaj — rzekł — zostawiam ci jeszcze tę noc i jutrzejszy dzień, namyśl się. Przyrzeknij, że będziesz milczała, a bogactwa, szacunek, dostojeństwa nawet będą twym udziałem. W przeciwnym razie skażę cię na hańbę”. „Ty!… — krzyknęłam. — Ty?” „Na hańbę wieczną, niezmazaną!” „Ty?…” — powtórzyłam. O! Feltonie, myślałam, że ten człowiek zmysły postradał. „Tak, ja!…” — odparł. „A!… Zostaw mnie — powiedziałam — wychodź, jeżeli nie chcesz, abym na twoich oczach roztrzaskała głowę o mur!” „Wychodzę — odrzekł — chcesz tego, a więc do jutra wieczorem!” „Do jutra!…” — odpowiedziałam i padłam na ziemię, gryząc kobierzec z wściekłości… Felton oparł się o krzesło. Milady spostrzegła z szatańską radością, że może mu zbraknąć sił przed końcem opowiadania. Rozdział XXX. Scena z tragedii klasycznej Po chwili przerwy milady ciągnęła opowiadanie: — Już prawie od trzech dni nic nie jadłam ani piłam, cierpiałam niesłychane tortury. Chwilami mgła zasłaniała mi oczy i ciążyła na czole; był to początek obłędu. Z nadejściem wieczoru tak osłabłam, iż co chwila omdlewałam, a za każdym razem dziękowałam Bogu, bo sądziłam, że już umieram. Podczas jednego z tych omdleń posłyszałam otwieranie drzwi; przerażenie wróciło mi przytomność. Wszedł mój prześladowca, za nim jakiś zamaskowany człowiek; i on także miał maskę na twarzy, lecz poznałam go po chodzie, po głosie, po postawie nakazującej szacunek, jaką piekło mu pewnie dało na zgubę i nieszczęście ludzi. „No, cóż? — zapytał. — Zdecydowałaś się nareszcie wykonać przysięgę, jakiej wymagałem?” „Wiesz o tym, purytanie mają tylko jedno słowo; moje słyszałeś, a mianowicie, że będę dochodziła krzywdy na ziemi przed Trybunałem Boskim!” „Zatem obstajesz przy swoim?” „Przysięgam przed Bogiem, który mnie słyszy, że będę wzywać cały świat na świadka twej zbrodni, dopóki nie znajdę mściciela”. „Jesteś nierządnicą — zawołał grzmiącym głosem — i jako taka poniesiesz karę! Zbezczeszczona w oczach świata, do którego się odwołujesz, spróbuj go przekonać, że nie jesteś ani występna, ani szalona!” Następnie, zwracając się do człowieka, który mu towarzyszył: „Zbliż się, kacie — rzekł — i czyń swoją powinność!” — O!… Nazwisko jego!… — zawołał Felton. — Powiedz mi jego nazwisko!… — Wtedy, pomimo krzyków, pomimo oporu mojego (dorozumiewałam się bowiem, że chodziło o coś gorszego niż o śmierć nawet) kat porwał mnie, przewrócił na podłogę, obezwładnił silnymi rękami i wtedy to, łkając boleśnie, wzywając Boga, który mnie nie słyszał, wydałam naraz jęk okrutny z bólu i wstydu. Żelazo rozpalone, żelazo katowskie odbiło się na moim ramieniu. Patrz! — rzekła milady, podnosząc się z godnością królowej. — Patrz, Feltonie, jakie wymyślono nowe męczeństwo dla dziewczyny młodej, niewinnej, a pomimo to ofiary zwierzęcej namiętności człowieka bez sumienia. Naucz się znać lepiej serca ludzkie i odtąd bądź mniej powolny w służeniu za narzędzie niesprawiedliwej zemsty… Szybkim ruchem rozpięła suknię, rozdarła batyst okrywający łono i, zaczerwieniona udanym gniewem i niby zawstydzona, pokazała młodemu człowiekowi znak niczym niezatarty, który hańbił to śliczne ramię. — Ale — krzyknął Felton — to jest kwiat lilii!… — W tym właśnie jest cała podłość — odrzekła milady. — Gdyby to było piętno angielskie!… Trzeba by dowieść, jaki sąd je nakazał, a ja wtedy odwołałabym się do wszystkich trybunałów królestwa; lecz piętno francuskie… o!… Takie mnie rzeczywiście hańbiło. Blady, nieruchomy, przybity strasznym wyznaniem, olśniony nadludzką pięknością tej kobiety obnażającej się bezwstydnie, co on uważał za wzniosłe, Felton upadł na kolana przed nią, jak czynili pierwsi chrześcijanie przed czystymi, świętymi męczennicami, które prześladowania cezarów skazywały na krwawe igrzyska w cyrkach. Nie widział piętna hańbiącego, widział jedynie piękność. — Przebacz!… O!… Przebacz!… — wołał. Milady czytała w jego oczach: „Kocham! Kocham!”. — Co mam przebaczyć? — zapytała. — Przebacz, że pomagałem twoim prześladowcom!… Milady podała mu rączkę. — Taka piękna!… Taka młoda!… — wołał Felton, okrywając tę rączkę pocałunkami. Felton był purytaninem; puścił rękę kobiety, aby całować jej nogi. Obecnie już jej nie kochał, uwielbiał ją… Gdy ochłonął trochę, gdy milady odzyskała zimną krew, której, co prawda, nigdy nie traciła; gdy nareszcie zakryła skromnie przed nim powaby, aby ich pragnął goręcej, wyrzekł: — A!… Obecnie o jedno jeszcze pytam! O nazwisko prawdziwego kata, według mnie bowiem jest tylko jeden, bo ten drugi to jedynie ślepe narzędzie! — Jak to… mój bracie?!… — zawołała milady. — Czy potrzeba, żebym ci go nazwała, nie odgadłeś sam dotąd? — Co?… — odparł Felton. — On?… Znów on?… — Prawdziwym winowajcą… — przerwała milady — jest ciemiężca Anglii, prześladowca prawowiernych, podły przeniewierca honoru kobiecego; ten, który dla fantazji zepsutego serca każe przelewać krew Anglikom, co dziś proteguje protestantów, a jutro ich zdradzi… — Więc to Buckingham!… — wykrzyknął Felton. Milady zakryła twarz rękami, jak gdyby nie mogła bez wstydu słyszeć tego nazwiska. — Buckingham katem tej anielskiej istoty!… — wołał Felton. — I Tyś go nie spiorunował! O Boże!… Pozwoliłeś mu zostać wielkim, czczonym, wszechwładnym na naszą zgubę! — Bóg opuszcza tych, co sobie nie pomagają — rzekła milady. — Więc on chce ściągnąć na swoją głowę karę przeznaczoną dla przeklętych! — ciągnął Felton z wzrastającą egzaltacją. — Chce, aby zemsta ludzka uprzedziła sprawiedliwość boską! — Ludzie lękają się go i przebaczają. — O!… Ja — rzekł Felton — ja go się nie boję i nie będę go oszczędzał!… Milady uczuła w duszy radość piekielną. — W jaki sposób lord de Winter, mój opiekun, mój ojciec, wmieszany jest w to wszystko?… — Posłuchaj, Feltonie — odparła milady — pomiędzy podłymi i godnymi pogardy znajdą się jeszcze ludzie wyżsi i szlachetni. Miałam narzeczonego; kochaliśmy się wzajemnie; serce miał jak ty, Feltonie, jak ty był prawdziwym człowiekiem. Przyszłam do niego i opowiedziałam wszystko; znał on mnie dobrze i ani na chwilę nie wątpił. Był to wielki pan i pod każdym względem stał na równi z Buckinghamem. Nic nie mówił, tylko przypasał szpadę, narzucił płaszcz i udał się wprost do pałacu Buckinghama. — Tak, tak — rzekł Felton — rozumiem. Chociaż z ludźmi podobnymi nie szpady używać trzeba, lecz sztyletu… — Buckingham w przeddzień wyjechał wysłany jako ambasador do Hiszpanii, gdzie miał prosić o rękę infantki dla króla Karola I, wówczas jeszcze księcia Walii, nie zastał go więc i powrócił z niczym. „Posłuchaj — rzekł do mnie — człowiek ten wyjechał i w ten sposób uniknął na razie mojej zemsty, lecz my się połączymy, jak to już było postanowione, a potem zdaj na lorda de Winter troskę o honor jego i jego żony”. — Lorda de Winter? — wykrzyknął Felton. — Tak — odparła milady — lorda de Winter. A teraz powinieneś wszystko zrozumieć, wszak prawda? Buckingham cały rok bawił w Hiszpanii. Na tydzień przed jego powrotem lord de Winter umarł nagle, a ja zostałam jego jedyną spadkobierczynią. Kto był winien jego śmierci? Bóg wszystkowiedzący wie i to zapewne, ja nie obwiniam nikogo!… — O!… Co za straszne rzeczy! — wołał Felton. — Lord de Winter umarł, nie powiedziawszy nic bratu. Okrutną tajemnicę ukrywał przed światem, aż do chwili, gdy miała spaść jak piorun na głowę winowajcy. Twój opiekun był niechętny małżeństwu starszego brata z ubogą dziewczyną. Czułam to dobrze, że nie mogę spodziewać się opieki od człowieka zawiedzionego w nadziei otrzymania dziedzictwa. Wyjechałam więc do Francji z postanowieniem spędzenia tam reszty życia. Lecz całe moje mienie znajduje się w Anglii, komunikacja z powodu wojny jest utrudniona, zabrakło mi zatem funduszy i zostałam zmuszona powrócić. Sześć dni temu wylądowałam w Portsmouth! — Cóż dalej? — zapytał Felton. — Co dalej? Buckingham oto dowiedział się zapewne o moim powrocie, mówił z lordem de Winter, który zawsze był do mnie uprzedzony, i nagadał mu, że jego bratowa jest nierządnicą, kobietą piętnowaną… Lord de Winter uwierzył wszystkiemu tym łatwiej, że leżało to w jego interesie. Rozkazał mnie przytrzymać, sprowadził tutaj i oddał pod twoją straż. Reszta ci wiadoma: pojutrze skazuje mnie on na wygnanie, na deportację… pojutrze strąca mnie pomiędzy zbrodniarki. O!… Spisek dobrze uknuty, podstęp zręczny, zabije moją cześć na zawsze! Widzisz sam, iż winnam umrzeć… Feltonie!… Feltonie!… Daj mi ten nóż! Przy tych słowach, jak gdyby traciła siły, milady pochyliła się słaba i omdlewająca w ramiona młodego oficera, który pijany miłością, oburzeniem i nieznaną żądzą objął ją, przycisnął do serca, drżąc pod oddechem cudownych usteczek, pod dotknięciem drgającego łona. — Nie, nie — mówił — ty będziesz żyła, otoczona szacunkiem, czysta. Będziesz żyć, aby upokorzyć wrogów. Milady niby odpychała go rączką, lecz wzrokiem wabiła. Felton nie potrzebował już zachęty, trzymał ją w objęciach i błagał jak bóstwo. — O!… Śmierci… śmierci!… — wołała słabym głosem i przymykając oczy. — Śmierć przenoszę nad hańbę. Feltonie, bracie, przyjacielu, zaklinam cię! — Nie — zawołał Felton — nie, ty będziesz żyła i będziesz pomszczona! — Feltonie, ja sprowadzam nieszczęście na tych, co mnie otaczają! Opuść mnie, Feltonie, pozwól mi umrzeć! — Umrzemy więc razem! — zawołał, przyciskając usta do ust uwięzionej. Dało się słyszeć pukanie do drzwi; tym razem milady naprawdę go odepchnęła. — Czy słyszysz?… — rzekła. — Ktoś nadchodzi, podsłuchano nas!… Już po wszystkim, jesteśmy zgubieni! — Nie — rzekł Felton — to tylko straż daje mi znać, że nadchodzi patrol. — Biegnij zatem i sam otwórz… Felton usłuchał; zaprzedał już tej kobiecie ciało i duszę. W drzwiach ukazał się sierżant dowodzący patrolem. — Co się stało? — zapytał porucznik. — Kazałeś mi, panie, otworzyć na wypadek, gdybym słyszał wołanie o pomoc — odezwał się żołnierz — a zapomniałeś zostawić mi klucz; słyszałem niezrozumiałe krzyki, chciałem otworzyć drzwi, lecz były zamknięte od wewnątrz, zatem przywołałem sierżanta. — Ja też stawiłem się natychmiast — dodał sierżant. Felton, nieprzytomny, obłąkany prawie, stał, nie mogąc wydobyć głosu. Milady zrozumiała, że musi ratować sytuację, pobiegła do stołu i schwyciła nóż. — Jakim prawem zabraniasz mi umrzeć?… — zawołała. — Boże wielki!… — krzyknął Felton, widząc nóż błyszczący w jej ręce. Właśnie w tej chwili ironiczny śmiech rozległ się na korytarzu. Lord, zwabiony hałasem, w szlafroku, bez szpady, stanął na progu. — A!… A!… — odezwał się. — Jesteśmy, jak widzę, w ostatnim akcie tragedii. A co, Feltonie, przekonałeś się, dramat przechodził wszystkie fazy, jakie ci przepowiedziałem… Bądź jednak spokojny, obejdzie się tu bez rozlewu krwi. Milady zrozumiała, że będzie zgubiona w opinii Feltona, jeśli nie da dowodu szybkiej i strasznej odwagi. — Mylisz się, milordzie, krew tu popłynie i niech ta krew spadnie na tych, którzy doprowadzili do tego!… Felton wydał okrzyk przerażenia i rzucił się ku niej, za późno jednak, milady ugodziła w pierś nożem. Lecz trafił on szczęśliwie, przyznać musimy, bardzo zręcznie, w bryklę żelazną, jaka w owej epoce osłaniała jak pancerz piersi kobiet, ześlizgnął się, rozdzierając suknię, i zadrasnął ukosem ciało pomiędzy żebrami. Jednak suknia w tej chwili splamiła się krwią. Milady padła na wznak, udając zemdloną. Felton wyrwał jej nóż. — Spojrzyj, milordzie — rzekł ponuro — ta kobieta, oddana pod moją opiekę, odebrała sobie życie! — Uspokój się, Feltonie — rzekł lord — ona się nie zabiła, szatani nie umierają tak łatwo; uspokój się, idź do mnie i czekaj tam… — Ależ, milordzie… — Idź, rozkazuję ci. Na takie polecenie zwierzchnika Felton był posłuszny, lecz wychodząc, ukrył nóż na piersiach. Lord de Winter przywołał jedynie kobietę usługującą milady. A że rana pomimo jego podejrzeń mogła być rzeczywiście niebezpieczna, posłał natychmiast służącego na koniu, aby sprowadził doktora. Rozdział XXXI. Ucieczka Jak to lord de Winter przewidział, rana milady nie była niebezpieczna; skoro tylko została sama z kobietą przywołaną przez barona, która rozbierała ją pośpiesznie, uznała za właściwe otworzyć oczy. Potrzeba było jednak grać rolę słabej i cierpiącej; nie było to trudne dla tak wytrawnej komediantki. Oszukała też kompletnie prostą kobietę, która pomimo usilnej prośby milady uparła się, że będzie przy niej siedzieć całą noc. Lecz obecność dozorczyni nie przeszkadzała milady rozmyślać. Nie ulegało wątpliwości, że Felton został przekonany i należał do niej zupełnie. Gdyby anioł z nieba zstąpił i potępiał milady, on, w takim usposobieniu jak obecnie, wziąłby go za wysłańca z piekła. Milady uśmiechała się, myśląc o tym, albowiem Felton był teraz jej jedyną nadzieją, jedynym sposobem ocalenia. Lord de Winter może go jednak podejrzewać, może nad nim czuwać… Około czwartej z rana zjawił się doktor; rana już się zasklepiła, doktor nie mógł zbadać jej głębokości, poznał tylko po pulsie chorej, iż jest bardzo mało znacząca. Rano milady pod pozorem, że całą noc nie spała i potrzebuje spoczynku, odprawiła kobietę czuwającą przy niej. Spodziewała się zobaczyć Feltona w porze śniadania, lecz Felton nie przyszedł. Czyż jej obawy się sprawdziły? Miałżeby Felton nie dopisać w chwili stanowczej? Tylko jeden dzień jej pozostał: lord de Winter oznajmił, że odstawi ją na okręt dnia dwudziestego trzeciego, a oto poranek dwudziestego drugiego. Pomimo to czekała cierpliwie do południa. Obiad przyniesiono jej o zwykłej godzinie. Milady ujrzała wtedy z trwogą niesłychaną, że już inni żołnierze jej pilnują. Zapytała nieśmiało, co się dzieje z Feltonem. Odpowiedziano, że Felton przed godziną wyjechał gdzieś na koniu. Starała się dowiedzieć, czy baron znajduje się w zamku; żołnierz odpowiedział, że tak i że ma rozkaz uprzedzić go, jeżeli uwięziona pragnęłaby z nim pomówić. Milady odparła, że czuje się zbyt słaba w tej chwili, a jej jedynym życzeniem jest samotność. Żołnierz wyszedł, pozostawiając obiad na stole. Feltona oddalono, straż zamieniono, nie ufano więc Feltonowi. Był to okrutny cios dla uwięzionej. Zostawszy sama, podniosła się. Łóżko, na którym leżała przez ostrożność, a także, aby myślano, że jest ciężko ranna, piekło ją jak gorący trzon. Rzuciła okiem na drzwi — baron kazał przybić deskę w miejscu, gdzie było okienko. Bał się z pewnością, aby przez otwór nie uwiodła straży jakąś szatańską sztuczką. Milady uśmiechnęła się; mogła zatem nie hamować uniesień, bo jej nie obserwowano. Biegała po pokoju jak furiatka lub jak tygrysica zamknięta w żelaznej klatce. Gdyby choć nóż zostawiono, byłaby pomyślała z pewnością nie o zabiciu siebie samej, lecz tym razem o zamordowaniu barona. O szóstej wieczorem wszedł lord Winter uzbrojony kompletnie. Człowiek ten, uważany dotąd przez milady za szlachcica dosyć głupkowatego, stał się znakomitym dozorcą więziennym. Jedno spojrzenie na milady odkryło mu stan jej duszy. — Oho!… — powiedział. — Nie zabijesz mnie dziś jeszcze, moja pani; nie masz już broni, a przy tym ja mam się na baczności. Zaczęłaś przewracać w głowie biednemu Feltonowi. Poddawał się już twoim szatańskim wpływom, lecz chcę go ratować; nie ujrzy cię więcej, wszystko skończone. Zbierz swoje manatki, jutro wyjedziesz. Ustaliłem odjazd na dzień dwudziesty czwarty, lecz myślę, że im prędzej, tym pewniej. Jutro w południe będę już miał w rękach wyrok na ciebie podpisany przez Buckinghama. Jeżeli piśniesz słówko do kogokolwiek bądź, nim wsiądziesz na okręt, mój sierżant roztrzaska ci głowę, taki ma rozkaz; jeżeli zaś na okręcie przemówisz do kogoś bez pozwolenia kapitana, tenże kapitan każe cię w morze wrzucić! Do widzenia! Jeszcze jutro zobaczę cię i pożegnam na wieki! To powiedziawszy, baron się oddalił. Milady słuchała tych pogróżek z uśmiechem pogardy na ustach, ale ze straszną wściekłością w sercu. Podano kolację; milady czuła potrzebę pokrzepienia sił, nie wiedziała, co może stać się w nocy, która zapowiadała się groźnie. Straszna też burza wybuchła około dziesiątej wieczorem. Milady doznała ulgi, widząc, że stan natury odpowiada temu, co się dzieje w jej duszy. Pioruny huczały w powietrzu, jak wściekłość w jej głowie; zdawało jej się, że fala, przelatując, muska jej czoło jak wierzchołki drzew, które pochyla i odziera z liści. Naraz usłyszała stuknięcie w szybę, a przy świetle błyskawicy spostrzegła twarz mężczyzny poza kratami. Poskoczyła do okna i otworzyła. — Felton! — krzyknęła. — Jestem ocalona! — Tak — rzekł Felton — lecz cicho, na Boga! Potrzebuję czasu na przepiłowanie kraty. Uważaj tylko, aby cię nie dostrzeżono przez otwór we drzwiach. — O!… To dowód, że Bóg jest z nami, Feltonie — odparła milady — zabili dziś otwór deską… — To dobrze, Bóg im rozum odebrał! — rzekł Felton. — Cóż mam robić?… — zapytała. — Nic, nic, zamknij okno. Połóż się spać lub przynajmniej połóż się do łóżka w ubraniu; jak skończę, zastukam w szybę. Lecz czy będziesz w stanie iść za mną? — O! Tak! — A twoja rana? — Boli mnie jeszcze, lecz nie przeszkodzi w ucieczce. — Bądź gotowa na pierwsze wezwanie. Milady zamknęła okno, zgasiła lampę i według zalecenia Feltona wsunęła się pod kołdrę. Pośród huku burzy słyszała zgrzyt piły o żelazo. Tak leżała godzinę, bez tchu prawie, oblana potem, z sercem zamierającym ze strasznej obawy na każdy najmniejszy ruch, jaki dochodził z korytarza. Są w życiu godziny długie jak lata. Nareszcie Felton zastukał. Milady wyskoczyła z łóżka i pobiegła otworzyć. Dwie kraty wypiłowane dawały możliwe przejście. — Czy jesteś gotowa?… — zapytał Felton. — Tak… Czy mam zabrać coś z sobą? — Złoto, jeżeli je posiadasz. — Na szczęście nie zabrano mi tego, co miałam. — Tym lepiej, bo ja użyłem swego na wynajęcie barki. — Weź to — rzekła, podając mu worek luidorów, który Felton wziął i rzucił go na dół pod mur. — Teraz — rzekł — czy chcesz wyjść? — Jestem. Milady stanęła na fotelu i przesunęła się do połowy ciała przez okno; ujrzała młodego oficera wiszącego nad przepaścią na drabinie sznurowej. Pierwszy raz w życiu zlękła się jak prawdziwa kobieta. Przepaść ją przeraziła. — Spodziewałem się tego — rzekł Felton. — To nic, to nic!… — odparła milady. — Zejdę z zamkniętymi oczami. — Czy ufasz mi, pani? — O! Jeszcze się pytasz?! — Złóż ręce na krzyż; tak, dobrze. Związał jej ręce chustką, a potem z wierzchu mocnym sznurem. — Co robisz?… — zapytała milady zdziwiona. — Załóż mi ręce na szyję i nie bój się niczego. — Stracisz równowagę i spadniemy w przepaść oboje. — Bądź spokojna, jestem marynarzem. Nie było chwili do stracenia; milady zarzuciła ręce na szyję Feltonowi i dała się wyciągnąć przez okno. Młody człowiek zaczął schodzić powoli z drabiny. Pomimo ciężaru dwojga ciał huragan bujał nimi w powietrzu. Naraz Felton stanął. — Co się stało?… — zapytała milady. — Cicho — rzekł Felton — słyszę nadchodzących. — Odkryto nas! Nastała chwilowa cisza. — Nie — rzekł Felton — to nic nie znaczy. — A ten szmer? — Patrol idzie zwyczajną drogą. — Którędy będzie przechodzić? — Pod naszymi nogami. — Spostrzegą nas. — Nie, bo już się nie błyska. — Potrącą o koniec drabiny. — Na szczęście jest za krótka o sześć stóp. — Nadchodzą już, mój Boże! — Cicho! I oboje pozostali zawieszeni, bez ruchu, bojąc się odetchnąć, o dwadzieścia stóp ponad ziemią, gdy żołnierze przechodzili pod nimi, śmiejąc się i rozmawiając głośno. Patrol przeszedł, słychać było odgłos oddalających się kroków i coraz cichszy szmer głosów. — O! Teraz — odezwał się Felton — jesteśmy ocaleni. Milady westchnęła i zemdlała. Felton nie przestawał opuszczać się. Gdy poczuł już koniec drabiny i próżnię pod nogami, uczepił się silnie rękami i tak zstąpił na ostatni szczebel, następnie zwisł w powietrzu, puścił drabinę i stanął na ziemi. Nachylił się, podniósł woreczek ze złotem i ujął go w zęby. Potem wziął milady na ręce i oddalił się szybko w przeciwną stronę niż patrol. Niedługo zmienił kierunek, zszedł na dół pomiędzy skałami i przybywszy na brzeg morza, gwizdnął donośnie. Odpowiedziano mu podobnie. W pięć minut potem ujrzał barkę wiosłowaną przez czterech ludzi. Statek zbliżył się do wybrzeża, ale nie mógł dotrzeć do lądu; Felton wszedł po pas w wodę, nie chcąc powierzyć nikomu drogiego ciężaru. — Dalej, odbijać — rzekł Felton — i płynąć jak najśpieszniej. Czterech ludzi rzuciło się do wioseł, lecz morze było zanadto wzburzone, aby mu mogli podołać. Noc ciemna i burzliwa osłoniła płaszczem uciekających, nie widać było lądu, a tym bardziej niepodobna było dojrzeć barki z wybrzeża. Podczas gdy łódź oddalała się popychana siłą wioseł, Felton odwiązywał sznur, a potem chustkę krępujące rączki milady. Następnie, gdy ręce były już wolne, zaczerpnął wody morskiej i zlał jej całą twarz. Milady westchnęła i otworzyła oczy. — Gdzie jestem?… — wyrzekła. — Ocalona — odparł młodzieniec. — Ocalona! Ocalona!… — zawołała. — Tak jak widzę niebo, widzę morze! Powietrze, którym oddycham!… Wszystko mówi mi o wolności. A! Dzięki… dzięki ci, Feltonie! Młodzieniec przycisnął ją do serca. — Co to się stało z moimi rękami? — zapytała milady. — Mam takie uczucie, jak gdyby były zgruchotane. — Niestety!… — rzekł Felton, patrząc na te śliczne rączki i kiwając głową z rozrzewnieniem. — O! To nic nie znaczy!… — zawołała milady. — Przypominam sobie teraz wszystko! Potem zaczęła szukać dokoła siebie. — On jest tam — rzekł Felton, trącając nogą worek ze złotem. Zbliżano się do statku stojącego na pełnym morzu. Majtek na straży odezwał się; odpowiedziano mu z barki. — Co to za statek?… — zapytała milady. — Ten, który nająłem dla ciebie. — Dokąd on mnie zawiezie? — Dokąd zechcesz, bylebyś kazała wysadzić mnie na ląd w Portsmouth. — Co masz do czynienia w Portsmouth?… — zapytała. — Muszę wykonać polecenie lorda de Winter — odrzekł z zagadkowym uśmiechem. — Jakie polecenie? — Czyż nie rozumiesz? — Nie; wytłumacz mi, proszę… — Nie ufał mi, więc zapragnął sam cię pilnować, a mnie wysłał do Buckinghama, żeby podpisał twój wyrok na deportację. — Jeżeli ci nie ufał, jak mógł ci powierzyć ten wyrok? — Myślał, że nie wiem, co wiozę. — To prawda. Jedziesz więc do Portsmouth? — Muszę się śpieszyć. Jutro dwudziesty trzeci i Buckingham odpływa z flotą. — Jutro już?… A dokąd się udaje? — Do La Rochelle. — Nie powinien odpłynąć!… — zawołała milady, zapominając zwykłej roztropności. — Bądź spokojna — odparł Felton — nie odpłynie… Milady zadrżała z radości; czytała w głębi serca młodego człowieka; śmierć Buckinghama wypisana tam była wyraźnie. — Feltonie… — rzekła — jesteś wielki jak Juda Machabeusz! Jeśli umrzesz, ja umrę z tobą razem; to wszystko, co powiedzieć ci mogę. — Cicho!… — rzekł Felton. — Już przybyliśmy. Przybijano do statku. Felton wstąpił pierwszy na drabinę i podał rękę milady, a majtkowie ją podtrzymywali, ponieważ morze było jeszcze bardzo wzburzone. — Kapitanie — przemówił Felton — oto osoba, o której ci mówiłem, odprowadzisz ją z całą troskliwością do Francji. — Za cenę tysiąca pistoli — odrzekł kapitan. — Wyliczyłem ci już pięćset. — Prawda — rzekł kapitan. — Oto jest drugie pięćset — odezwała się milady, biorąc worek ze złotem. — Nie — rzekł kapitan — teraz nie wezmę. Dałem słowo temu młodemu panu; drugie pięćset pistoli należy mi się dopiero po przybyciu do Boulogne. — A przybędziemy tam? — Cali i zdrowi — rzekł kapitan — zaręczam honorem Jakuba Buttlera. — Dobrze więc! — rzekła milady. — Jeżeli dotrzymasz słowa, to nie pięćset, a tysiąc pistoli dostaniesz ode mnie. — Niech żyje piękna pani! — zawołał kapitan. — I niech Bóg raczy zsyłać często tak zacne osoby, abym mógł im usłużyć! — A tymczasem — rzekł Felton — płyń z nami do małej zatoki… o której ci już mówiłem. Kapitan w odpowiedzi wydał stosowne rozkazy, a około siódmej z rana mały statek zarzucał kotwicę w oznaczonej zatoce. Ze swej strony milady utwierdziła Feltona w powziętym zamiarze; spostrzegła jednak niebawem, że młody fanatyk potrzebował raczej, aby miarkowano jego zapał. Ułożono, że milady będzie oczekiwać Feltona do dziesiątej; jeżeli o tej godzinie nie będzie z powrotem, wyruszy sama. Wtedy, przypuszczając, że będzie wolny, podąży do Francji i tam połączy się z nią w klasztorze karmelitek w Béthune. Rozdział XXXII. Co się działo w Portsmouth 21 sierpnia 1628 roku? Felton pożegnał milady jak brat siostrę, gdy idzie na niewinną przechadzkę, to jest, całując ją w rękę. Wydawał się spokojny jak zwykle, oczy mu tylko błyszczały gorączkowo; czoło miał bledsze, zęby zaciśnięte, a głos ostry i urywany zdradzał burzę wewnętrzną. Stojąc na czółnie odwożącym go do brzegu, patrzył ciągle na milady, ona też z pokładu ścigała go wzrokiem. Oboje byli pewni, że unikną pogoni — zwykle dopiero o dziewiątej przychodzono do pokoju milady, a zamek oddalony był od Londynu o trzy godziny drogi. Felton wysiadł na brzeg, wszedł na pagórek, pożegnał milady po raz ostatni i zwrócił się w stronę miasta. Zaczął biec w stronę Portsmouth ukazującego przed nim szczyty wieżyc i domów we mgle porannej. Idąc szybko, Felton przypominał sobie wszystkie oskarżenia pod adresem ulubieńca Jakuba VI i Karola I, wysunięte na skutek dwuletnich rozmyślań i długiego pobytu wśród purytanów. Porównywał publiczne zbrodnie wszechwładnego ministra, zbrodnie świetne, europejskie, jeżeli można się tak wyrazić, ze zbrodniami prywatnymi i nieznanymi, o jakich milady mu opowiadała, i doszedł do wniosku, że z dwóch ludzi, z jakich składał się Buckingham, gorszy był ten, który działał w ukryciu. Uczucie nieznane, nowe a gorące, przedstawiało mu oskarżenia podłe i wymyślone przez lady de Winter tak, jak widzimy przez szkło powiększające atomy niedostrzeżone, powiększone do rozmiarów przerażających. Szybkość biegu rozpalała mu krew; myśl, że pozostawia za sobą wystawioną na zemstę okrutną kobietę, którą kochał, a raczej czcił jak świętą, wzruszenia przebyte, zmęczenie obecne — wszystko podniecało umysł ponad zwykłe uczucia ludzkie. Stanął w Portsmouth około ósmej rano; cała ludność była w ruchu; bębniono w porcie i na ulicach; oddziały wojska, przeznaczone na okręty, schodziły ku morzu. Felton przyszedł do Pałacu Admiralicji zlany potem i okryty kurzem. Twarz, zwykle blada, czerwieniła się od gorąca i gniewu. Straż pałacu zabroniła mu wstępu. Felton zawołał na dowodzącego i wyjmując z kieszeni opieczętowany papier, powiedział: — Pilne zlecenie od lorda de Winter. Wiedziano, że lord de Winter posiadał zaufanie Jego Wysokości, zatem dowodzący strażą wydał rozkaz przepuszczenia Feltona, co tym łatwiej poszło, że młody człowiek miał na sobie mundur marynarki wojskowej. W tej samej chwili, gdy nareszcie dostał się do przedsionka, wchodził tam człowiek okryty kurzawą, zmęczony, bez tchu prawie, który przed bramą pałacową zsiadł z konia upadającego także z wycieńczenia. Felton jednocześnie z nowo przybyłym zwrócił się do Patryka — ulubionego pokojowca księcia. Felton wymienił lorda de Winter, a nieznajomy nie chciał powiedzieć, kto go przysyła, i utrzymywał, że jedynie księciu może to oznajmić. Każdy z nich żądał, aby wpierw go wpuszczono. Patryk wiedział, że lord de Winter miał interesy służbowe i stosunki przyjaźni z księciem, dał zatem pierwszeństwo przybyłemu w jego imieniu. Drugi musiał czekać, a widoczne było, jak przeklinał w duszy opóźnienie. Pokojowiec prowadził Feltona przez wielką salę, gdzie oczekiwali deputowani z La Rochelle z księciem de Soubise na czele, i wpuścił go do gabinetu, w którym Buckingham, wyszedłszy z kąpieli, kończył się ubierać, z wielką starannością i elegancją jak zawsze. — Porucznik Felton — rzekł Patryk — przysłany przez lorda de Winter. — Od lorda de Winter! — powtórzył Buckingham. — Niech wejdzie. Felton wszedł. Buckingham właśnie zrzucał na kanapę szlafrok lamowany złotem, aby przywdziać spencer z aksamitu niebieskiego, cały perłami wyhaftowany. — Dlaczego lord sam nie przybył? — zapytał Buckingham. — Oczekiwałem go dziś rano. — Polecił oznajmić Waszej Wysokości — odparł Felton — iż przykro mu to bardzo, lecz zmuszony jest osobiście strzec swego zamku. — Tak, tak — rzekł Buckingham — wiem o tym, ma tam jakąś uwięzioną. — O tej uwięzionej właśnie chciałem mówić Waszej Wysokości. — Mów zatem! — To, z czym przyszedłem, mogę tylko wam, milordzie, powiedzieć. — Zostaw nas, Patryku — rzekł Buckingham — lecz nie oddalaj się, przywołam cię za chwilę. Patryk wyszedł. — Jesteśmy sami — odezwał się Buckingham — zaczynaj, panie. — Milordzie — rzekł Felton — baron de Winter pisał do Waszej Miłości z prośbą, abyś podpisał wyrok deportacji na młodą kobietę, Karolinę Backson. — Tak, panie, a ja odpowiedziałem, ażeby przyniósł mi go lub przysłał takowy, to go podpiszę. — Oto jest, milordzie. — Daj mi go pan, proszę. Biorąc pismo z rąk Feltona, rzucił okiem na papier. Przekonawszy się, że to ten właśnie, jakiego się spodziewał, położył na stole, wziął pióro i zamierzał podpisać. — Wybacz, milordzie — rzekł Felton, wstrzymując księcia — czy Wasza Miłość wie, że nazwisko Karoliny Backson nie jest prawdziwym nazwiskiem tej kobiety? — Tak, panie, wiem o tym — odparł książę, maczając pióro w kałamarzu. — Zatem Wasza Wysokość zna jej prawdziwe nazwisko? — zapytał Felton ostrym głosem. — Znam je… Książę zbliżył pióro do papieru. Felton zbladł okrutnie. — I znając jej prawdziwe nazwisko, książę jednak podpisze?… — Z pewnością — rzekł Buckingham — podpisałbym nawet dwa razy. — Nie mogę w to uwierzyć — ciągnął Felton głosem coraz bardziej ostrym i urywanym — aby Wasza Wysokość wiedział, że chodzi tu o lady de Winter… — Wiem doskonale, choć dziwi mnie niezmiernie, że i pan wiesz o tym. — I książę miłościwy podpisze bez wyrzutu sumienia? Buckingham spojrzał z dumą na młodzieńca. — Czy wiesz, mój panie — rzekł do niego — że zadajesz dziwne pytania i że jestem bardzo naiwny, skoro ci odpowiadam? — Odpowiadaj, mości książę — mówił Felton — okoliczności są ważniejsze, niż możesz przypuszczać. Buckingham pomyślał, że młody człowiek przysłany przez lorda de Winter odzywał się w ten sposób w jego imieniu, więc nieco złagodniał. — Bez najmniejszego wyrzutu — mówił — lord wie tak jak i ja, że milady de Winter jest bardzo występna i że przez skazanie na deportację czyni się jej prawie łaskę. Książę dotknął piórem papieru. — Nie podpiszesz tego wyroku, milordzie — rzekł Felton, przysuwając się do księcia. — Ja nie podpiszę?… — rzekł Buckingham. — A to dlaczego?… — Bo zastanowisz się, milordzie, i oddasz sprawiedliwość milady. — Najlepsze dla niej uznanie to zesłanie do Tyburn — mówił Buckingham — milady jest zbrodniarką. — Mości książę, milady jest aniołem, wiesz dobrze o tym, i ja żądam jej uwolnienia. — Oho! — przerwał Buckingham. — Czyś oszalał, że śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób? — Milordzie, wybacz! Mówię, jak mogę; i staram się panować nad sobą. Jednak, milordzie, pomyśl dobrze nad tym, co zamierzasz uczynić, i strzeż się, abyś nie przebrał miary. — Czyż mnie słuch nie myli?… Boże miłosierdzia!… Zdaje się, że on mi śmie grozić? — Nie, milordzie, proszę jeszcze i powiadam ci: jedna kropla wody jest dostateczna, aby przepełnić czarę; na pozór mały błąd może ściągnąć karę na głowę dotąd oszczędzaną pomimo zbrodni bez liku. — Panie Feltonie! — rzekł Buckingham. — Wyjdziesz stąd i udasz się do aresztu wojskowego w tej chwili. — Wysłuchasz mnie do końca, milordzie. Uwiodłeś młodą dziewczynę, znieważyłeś ją, splamiłeś; napraw swą winę, wypuść ją na wolność, nic więcej nie będę wymagał. — Nie będziesz wymagał?… — rzekł Buckingham, patrząc na Feltona ze zdziwieniem i wymawiając dobitnie te słowa. — Milordzie — ciągnął Felton, egzaltując się własnymi słowami — strzeż się, cała Anglia jest już znużona twoimi występkami. Milordzie, nadużyłeś władzy królewskiej, którą posiadłeś bezprawnie, wstrętny jesteś ludziom i Bogu. Stwórca ukarze cię później, lecz ja uczynię to jeszcze dziś. — O! Tego już za wiele!… — krzyknął Buckingham i posunął się ku drzwiom. Felton zagrodził mu drogę. — Proszę pokornie — powiedział — podpisz pan rozkaz uwolnienia lady de Winter; pomyśl, że to kobieta, którą pozbawiłeś czci. — Odsuń się, mój panie — rzekł Buckingham — albo zawołam ludzi i każę cię zakuć w kajdany. — Nie zawołasz — przerwał Felton, zasłaniając sobą dzwonek umieszczony na gerydonie inkrustowanym srebrem — strzeż się, milordzie, albowiem znajdziesz się w ręku Boga mściciela! — W ręku szatana, chciałeś powiedzieć — zawołał Buckingham, podnosząc głos, aby zwrócić uwagę służby, lecz wprost jej nie przyzywając. — Podpisz, milordzie, podpisz uwolnienie lady de Winter — rzekł Felton, podsuwając papier księciu. — Przemocą? Żartujesz chyba! Hola, Patryku… — Podpisz, milordzie!… — Nigdy! — Nigdy? — Do mnie!… — krzyknął książę i jednocześnie porwał za szpadę. Felton nie dał mu czasu na wyjęcie jej z pochwy; trzymał na piersiach otwarty nóż, którym milady się zraniła, i jednym skokiem był już przy księciu. Właśnie w tej chwili Patryk wszedł do sali, wołając: — Milordzie! List z Francji!… — Z Francji!… — krzyknął Buckingham, zapomniawszy o wszystkim, na myśl, od kogo list ten może pochodzić. Felton skorzystał z tego i zagłębił mu nóż w boku po samą rękojeść. — A! Zdrajco!… — jęknął Buckingham. — Zabiłeś mnie… — Na pomoc! — wrzasnął Patryk. Felton powiódł wzrokiem dokoła, szukając, którędy by uciec, a widząc drzwi wolne, wpadł do sąsiedniego pokoju, w którym oczekiwali, jak to już mówiliśmy, deputowani z La Rochelle, przebiegł go pędem i rzucił się na schody. Na pierwszym stopniu napotkał lorda de Winter, a ten, widząc go bladego, pomieszanego, ze śladami krwi na ręku i twarzy, schwytał go za kark, wołając: — Wiedziałem, ale odgadłem za późno o jedną minutę!… O! Ja nieszczęśliwy… Felton nie opierał się. Lord de Winter oddał go w ręce straży, która czekając dalszych rozkazów, wyprowadziła mordercę na taras zamkowy z widokiem na morze, lord zaś pobiegł do gabinetu Buckinghama. Na krzyk księcia, na wołanie Patryka, człowiek, którego Felton spotkał w przedpokoju, wpadł także do gabinetu. Zastał księcia rozciągniętego na sofie, przyciskającego ranę stygnącą ręką. — La Porte — mówił książę gasnącym głosem — La Porte, czy ty od niej przybywasz? — Tak, mości książę — odrzekł wierny sługa Anny Austriackiej — lecz może za późno. — Cicho… La Porte!… Mogą cię usłyszeć. Patryku, nie wpuszczaj tu nikogo. O! Niech dowiem się, co ona pisze! Boże! Boże mój! Umieram!… Książę zemdlał. Pomimo to lord de Winter, deputowani, szef poselstwa, oficerowie pałacowi Buckinghama wdarli się do gabinetu; dokoła rozległy się krzyki rozpaczy. Wieść bolesna, napełniając pałac jękami i żalem, przedostała się niezadługo i na miasto. Wystrzał armatni oznajmił, że zaszło coś nowego i niespodziewanego. Lord Winter darł włosy z głowy. — Spóźniłem się o minutę — jęczał — o jedną minutę! O Boże! Mój Boże! Co za nieszczęście! Około siódmej z rana powiedziano mu, że drabina jest uwiązana u jednego z okien zamkowych. Pobiegł natychmiast do pokoju milady, zastał go pustym, ujrzał okno otwarte, kraty przepiłowane. Przypomniał sobie ustne polecenie, jakie przesłał mu d'Artagnan przez swojego wysłańca, zadrżał na myśl o księciu, pobiegł do stajni i nie czekając, aż mu osiodłają konia, wskoczył na pierwszego lepszego, popędził cwałem, zeskoczył z niego w podwórzu pałacowym, wpadł na schody i na pierwszym stopniu, jak to już mówiliśmy, napotkał Feltona. Książę jednak nie umarł jeszcze — omdlenie przeszło, otworzył oczy, a nadzieja wstąpiła w serca otaczających. — Panowie!… — odezwał się. — Zostawcie mnie z Patrykiem i La Porte'em. A! To ty, de Winter?… Przysłałeś mi dziś rano oryginalnego szaleńca, patrz, co ze mną zrobił! — O, milordzie!… — zawołał baron. — Nie pocieszę się nigdy… — Źle zrobisz, mój kochany de Winter — mówił Buckingham, podając mu rękę — nie znam człowieka, który byłby godnym, aby go drugi żałował przez całe życie!… Lecz zostaw nas, proszę cię. Baron wyszedł, zanosząc się od płaczu. W gabinecie pozostał tylko śmiertelnie ranny książę, La Porte i Patryk. Poszukiwano wszędzie doktora, nie mogąc go znaleźć. — Będziesz żył, milordzie, będziesz żył — powtarzał, klęcząc obok sofy, wierny sługa Anny Austriackiej. — Co ona do mnie pisze? — pytał słabym głosem Buckingham, cały zlany krwią, pokonując straszne boleści, aby mówić o ukochanej. — Co ona pisze? Czytaj mi jej list. — O! Milordzie!… — załkał La Porte. — Bądź posłuszny, La Porte!… Czy nie widzisz, że nie mam czasu do stracenia?… La Porte złamał pieczęć i umieścił pergamin przed oczami księcia, lecz Buckingham na próżno wysilał wzrok. — Czytajże — wymówił — czytaj prędzej… ja nie widzę już… czytaj!… Niezadługo może… nie usłyszę nic i umrę, nie dowiedziawszy się, co ona pisze. La Porte nie wzdragał się dłużej i czytał: Milordzie! Ponieważ od czasu, jak cię poznałam, cierpiałam dla ciebie i przez ciebie, zaklinam cię, jeżeli dbasz o mój spokój, zaprzestań strasznych uzbrojeń przeciw Francji i daj pokój wojnie, o której mówią głośno, że powodem jawnym do niej jest religia, a po cichu, że miłość twoja dla mnie jest powodem ukrytym. Wojna ta może być nie tylko przyczyną wielkich katastrof dla Francji i Anglii, lecz i dla ciebie, milordzie, może stać się nieszczęściem, po jakim byłabym niepocieszona. Strzeż twego życia, któremu grozi niebezpieczeństwo, a które droższe mi się jeszcze stanie od chwili, gdy nie będę zmuszona widzieć w tobie wroga mej ojczyzny. Kochająca cię Anna Buckingham zatrzymał siłą woli uciekające życie dla wysłuchania listu, ale po skończeniu go doznał gorzkiego rozczarowania. — I nie masz nic innego do powiedzenia mi od niej?… — zapytał. — O tak, mości książę; królowa kazała mi powiedzieć, żebyś czuwał nad sobą, albowiem została zawiadomiona, że chcą cię zamordować. — I to już wszystko, wszystko?… — przerwał Buckingham niecierpliwie. — Kazała także powiedzieć, że kocha księcia zawsze jednakowo. — A!… — rzekł Buckingham. — Chwała Bogu, śmierć moja zatem nie będzie dla niej śmiercią obcego… La Porte płakał rzewnie. — Patryku — wymówił książę — przynieś szkatułkę, w której były brylantowe zapinki. Patryk przyniósł żądany przedmiot. La Porte poznał, że należał on kiedyś do królowej. — Podaj także białą torebkę atłasową, gdzie jej cyfry wyhaftowane są perłami. A gdy i to podano, powiedział: — Weź to, La Porte, oto jedyne pamiątki, jakiem miał od niej, ta szkatułka srebrna i te dwie litery. Zwrócisz to Jej Królewskiej Mości, a jako ostatnie wspomnienie — począł szukać dokoła czegoś drogocennego — oddasz jej… Szukał ciągle, lecz wzrok przyćmiony mgłą śmierci dojrzał jedynie nóż wypadły z rąk Feltona, ociekły purpurową krwią na ostrzu… — Oddasz jej ten nóż — rzekł książę, ściskając La Porte'a za rękę. Włożył jeszcze torebkę do szkatułki srebrnej, dołączył nóż i dał znak La Porte'owi, że nie może już mówić. Porwały go ostatnie konwulsje, nad którymi nie był już w stanie zapanować, i zsunął się z sofy na posadzkę. Patryk zaczął krzyczeć. Buckingham chciał uśmiechnąć się ostatni raz, lecz śmierć zatrzymała jego myśl i wyryła na czole wyraz szczęścia, jak przy pierwszym pocałunku miłosnym. W tej chwili wszedł przerażony nadworny doktor księcia. Znajdował się już na pokładzie okrętu admiralskiego i musiano go aż stamtąd sprowadzić. Stanął nad księciem, ujął go za rękę, potrzymał chwilę i puścił. — Nic nie pomogę — powiedział — on już nie żyje… — Nie żyje, nie żyje!… — wołał Patryk. Na ten okrzyk tłum powrócił do sali, a stąd się rozproszył, siejąc dokoła popłoch i trwogę. Skoro tylko lord de Winter przekonał się, że Buckingham nie żyje, pobiegł natychmiast do Feltona będącego pod strażą na tarasie pałacowym. — Nędzniku — rzekł do młodego człowieka, który od chwili zadania śmierci księciu odzyskał spokój i zimną krew, jakie mu pozostały już do śmierci — coś uczynił?! — Zemściłem się — odpowiedział. — Ty!… — zawołał baron. — Powiedz raczej, żeś był narzędziem tej przeklętej kobiety; lecz ja teraz ci przysięgam, że to jej ostatnia zbrodnia. — Nie rozumiem, co pan mówisz — odrzekł Felton spokojnie — nie wiem, o kim mówisz, milordzie. Zabiłem Buckinghama, ponieważ odmówił po dwakroć podpisania mojej nominacji na kapitana. Ukarałem go za niesprawiedliwość i na tym koniec. De Winter osłupiały patrzył na ludzi krępujących Feltona, sam nie wiedząc, co sądzić o podobnej zatwardziałości. Była jednak pewna rzecz rzucająca cień na pogodne czoło Feltona. Oto w każdym szmerze, jaki go dochodził, naiwny purytanin rozpoznawał kroki milady biegnącej, by rzucić się w jego objęcia, oskarżyć się i zginąć razem z nim. Naraz zatrząsł się cały i utkwił wzrok w czarny punkt na morzu, ponad którym wznosił się taras. Orlim wzrokiem marynarza rozpoznał tam, gdzie inny by widział tylko mewę bujającą ponad tonią, żagle małego statku kierującego się do brzegów Francji. Zbladł, uchwycił się za serce pękające z bólu i zrozumiał nareszcie podłą zdradę. — Milordzie, błagam o ostatnią łaskę!… — rzekł do barona. — Czego żądasz?… — zapytał tenże. — Która godzina? Baron wyjął zegarek. — Dziewiąta za dziesięć minut — powiedział. Milady przyśpieszyła odjazd o półtorej godziny; skoro tylko usłyszała strzał armatni zwiastujący nieszczęsny wypadek, wydała rozkaz podniesienia kotwicy. Statek żeglował w niebieskim przestworzu, oddalając się szybko od brzegu. — Bóg chciał tego — rzekł z poddaniem się fanatyk, nie mogąc jednak oderwać oczu od statku, na którego pokładzie widział pewnie biały cień tej, dla której poświęcił życie. De Winter patrzył w kierunku jego wzroku, widział rozpacz na twarzy młodzieńca i odgadł wszystko. — Ty sam teraz poniesiesz karę, nędzniku — rzekł lord de Winter do Feltona, którego uprowadzano, a on ciągle jeszcze patrzył się na morze — lecz klnę się na pamięć brata, tak mi drogiego, że twoja wspólniczka nie ujdzie mej zemsty. — Felton spuścił głowę i milczał. De Winter zaś zbiegł gwałtownie ze schodów i udał się do portu. Rozdział XXXIII. We Francji Król angielski, Jakub I, dowiedziawszy się o śmierci Buckinghama, zląkł się, aby straszna wieść nie zniechęciła oblężonych w La Rochelle. Starał się, jak mówi Richelieu w swoich pamiętnikach, ukryć ją przed nimi, jak tylko da się najdłużej, i w tym celu rozkazał pozamykać wszystkie porty w państwie, bacząc starannie, aby żaden okręt nie wydostał się na morze, dopóki armia zgromadzona przez Buckinghama nie wyruszy. Podjął się, w związku ze śmiercią wodza, sam osobiście dopilnować odjazdu. Posunął ostrożność do tego stopnia, że zatrzymał w Anglii posłów duńskich, którzy mieli już pozwolenie na powrót do kraju, i posła holenderskiego, który miał odprowadzić do portu Flessingue okręty z Indii, które Karol I rozkazał zwrócić. Rozkaz został wydany pięć godzin po wypadku, to jest o drugiej po południu, gdy już dwa statki wypłynęły z portu. Jeden z nich, jak wiadomo, uwoził milady, która nie wątpiła o tym, co się stało, a w czym utwierdził ją jeszcze widok czarnej chorągwi zawieszonej na szczycie masztu okrętu admiralskiego. Co się tyczy drugiego statku, powiemy później, kto nim wypłynął i w jaki sposób wydostał się z portu. W obozie pod La Rochelle nie zaszło nic nowego. Król tylko, jak zawsze zresztą, nudził się śmiertelnie, a może nawet jeszcze bardziej w obozie niż gdziekolwiek indziej. Postanowił zatem udać się incognito do Saint-Germain i tam spędzić dzień świętego Ludwika. Wezwał kardynała, by mu zorganizował eskortę z jedynie dwudziestu muszkieterów. Kardynał, któremu nuda królewska udzielała się także niekiedy, dał z wielką radością urlop swemu dostojnemu adiutantowi, a ten przyobiecał wrócić do obozu około 15 września. Pan de Tréville, zawiadomiony przez Eminencję, spakował manatki, a choć nie znał przyczyny, wiedział, że jego przyjaciele mają gorącą chęć, a nawet potrzebę nieodzowną powrócić do Paryża; ich też wyznaczył do eskorty królewskiej. W kwadrans po panu de Tréville czterej młodzieńcy wiedzieli już o postanowieniu; ich pierwszych zawiadomił dowódca. Wtedy d'Artagnan ocenił w pełni łaskę kardynała, że go na koniec przeniósł do muszkieterów. Gdyby nie ta okoliczność, byłby zmuszony pozostać w obozie, a jego towarzysze wyjechaliby sami. Czytelnicy domyślają się, że gwałtowna chęć powrotu do Paryża miała źródło w obawie o panią Bonacieux, której groziło spotkanie z milady w klasztorze w Béthune; z milady, jej śmiertelną nieprzyjaciółką. Toteż, jak mówiliśmy, Aramis napisał bezzwłocznie do Marii Michon, owej właścicielki składu bielizny w Tours, mającej także wysokie stosunki, aby wyjednała u królowej upoważnienie dla pani Bonacieux do opuszczenia klasztoru i udania się do Lotaryngii lub Belgii. Nie czekano długo na odpowiedź; już dziesięć dni później Aramis odebrał list tej treści: Kochany kuzynku! Posyłam ci upoważnienie mojej siostry, z którym odbierzesz z klasztoru w Béthune naszą poczciwą dziewczynkę, bo, jak mówisz, powietrze klasztorne jej nie służy. Moja siostra z wielką przyjemnością udziela ci tego pozwolenia, ponieważ kocha serdecznie tę dziewczynę i przyrzekła jej nadal swoją opiekę. Całuję cię Maria Michon Do listu dołączono upoważnienie w tych słowach: Przełożona klasztoru w Béthune wyda w ręce oddawcy niniejszego biletu nowicjuszkę, która wstąpiła do klasztoru na moje polecenie i pod moją opieką. W Luwrze, 10 sierpnia 1628 roku Anna Można sobie wyobrazić, jak stosunki pokrewieństwa Aramisa ze szwaczką nazywającą królową siostrą pobudzały wesołość i dowcip młodych ludzi, lecz Aramis, zaczerwieniwszy się kilkakroć na grube żarty Portosa, prosił przyjaciół, aby dali spokój, oświadczając, że w przeciwnym razie nie użyje nigdy pośrednictwa swojej kuzynki w tego rodzaju interesach. Nie było odtąd wzmianki o Marii Michon pomiędzy muszkieterami, którzy wreszcie posiadali już to, o co im najwięcej chodziło, mianowicie rozkaz wypuszczenia pani Bonacieux z klasztoru karmelitek w Béthune. Wprawdzie rozkaz nie miał żadnej wartości, dopóki siedzieli w obozie pod La Rochelle, to jest na drugim końcu Francji. D'Artagnan zamierzał właśnie prosić pana de Tréville o urlop i powiedzieć mu otwarcie, jak gwałtownie pragnie wyjechać, gdy dostał zawiadomienie, jak i trzej jego towarzysze, że król wyjeżdża do Paryża z eskortą złożoną z dwudziestu muszkieterów i że oni do tej liczby należą. Pomimo pośpiechu i chęci przybycia do Paryża na dwudziestego trzeciego król szukający rozrywki w nudach zatrzymywał się od czasu do czasu dla śledzenia lotu srok. Nabrał on kiedyś gustu do tego sportu w towarzystwie de Luynes i zachował go przez całe życie. Gdy król się zatrzymywał, na dwudziestu muszkieterów szesnastu cieszyło się z odpoczynku i zabawy, czterech zaś przeklinało w duszy opóźnienie. Zwłaszcza d'Artagnan z niecierpliwości dostał ciągłego dzwonienia w uszach, co Portos tłumaczył w ten sposób: — Pewna bardzo wielka dama powiedziała mi, iż to znaczy, że mówią o tobie. Nareszcie orszak minął Paryż dwudziestego trzeciego w nocy. Król podziękował panu de Tréville i pozwolił rozdać urlopy na cztery dni, z warunkiem, że żaden z wybranych nie ukaże się w miejscu publicznym pod karą zamknięcia w Bastylii. Cztery pierwsze urlopy, jak można się domyśleć, dostały się naszym czterem przyjaciołom. A nadto Atos otrzymał od pana de Tréville sześć dni zamiast czterech. — O mój Boże! — mówił d'Artagnan niewątpiący nigdy o niczym. — Zdaje mi się, że za wiele zadajemy sobie ambarasu dla rzeczy tak prostej. Przez dwa dni zajeździwszy dwa lub trzy konie (mniejsza o liczbę, mam przecie pieniądze), jestem w Béthune, oddaję przełożonej list królowej, zabieram swój skarb najdroższy i ukrywam nie w Lotaryngii ani w Belgii, lecz w Paryżu, gdzie będzie najbezpieczniej, dopóki mianowicie pan kardynał jest pod La Rochelle. Następnie po skończonej kampanii, trochę przez protekcję kuzynki, trochę w nagrodę naszych zasług osobistych, otrzymamy od królowej, czego tylko będziemy pragnęli. Zostańcie tutaj i nie trudźcie się na próżno; ja z Planchetem aż nadto wystarczymy na taką łatwą wyprawę. Na to Atos odparł spokojnie: — My także mamy pieniądze, bo nie przepiłem jeszcze zupełnie resztek z diamentu, a Portos i Aramis nie zdążyli przejeść. Potrafimy także zamordować po jakieś cztery konie. Pamiętaj jednak, d'Artagnanie — dodał głosem ponurym, na dźwięk którego młodzieniec zadrżał — pamiętaj, że Béthune jest miastem, gdzie kardynał rozkazał zatrzymać się tej kobiecie, a gdzie ona jest, nieszczęście sprowadza nieodzownie. Gdybyś miał sprawę z czterema mężczyznami, puściłbym cię samego, ale masz do czynienia z tą kobietą, jedźmy zatem we czterech, dałby Bóg, abyśmy nawet z pomocą służących naszych byli w dostatecznej liczbie! — Przerażasz mnie, Atosie — zawołał d'Artagnan. — Czegóż się obawiasz, na Boga? — Wszystkiego! — odparł Atos. Wieczorem dwudziestego piątego wjeżdżali do Arras. Gdy d'Artagnan miał właśnie zsiąść z konia przed oberżą „Pod Złotą Broną”, aby wypić szklankę wina, jakiś jeździec wyjeżdżał z dziedzińca stacji pocztowej, gdzie zmieniał konia, i skręcił w wielkim pędzie na drogę wiodącą do Paryża. W chwili gdy wyjeżdżał z bramy na ulicę, wiatr uniósł płaszcz, jakim był okryty pomimo sierpniowego ciepła, i zerwał mu kapelusz z głowy, który podróżny złapał w powietrzu i nacisnął gwałtownie na oczy. D'Artagnan patrzył na tego człowieka; naraz zbladł i wypuścił szklankę. — Co panu jest?… — rzekł Planchet. — Panowie, chodźcie prędzej, pan mój zachorował! Wszyscy trzej przyjaciele przybiegli i zastali d'Artagnana, który zamiast chorować, leciał już do konia. — Co to jest? Dokąd, u diabła, tak lecisz?… — krzyknął Atos. — To on!… — wołał d'Artagnan blady z wściekłości i zlany potem na czole. — To on! Puszczajcie mnie, muszę go dopędzić! — Co za on?… — zapytał Atos. — On, ten człowiek!… — Jaki człowiek? — Ten przeklęty, ten mój zły duch, którego zawsze spotykam, gdy mi nieszczęście grozi. On towarzyszył tej okrutnej kobiecie, gdym ją spotkał pierwszy raz, jego to szukałem, gdy wyzwałem naszego przyjaciela, Atosa; jego widziałem tego samego dnia rano, gdy uwieźli panią Bonacieux! I teraz go widziałem, to był on we własnej osobie! Poznałem go, gdy wiatr mu płaszcz uniósł! — Tam do diabła! — rzekł Atos zamyślony. — Na koń, panowie, na koń! Pędźmy za nim, a złapiemy go z pewnością. — Mój drogi — odezwał się Aramis — pomyśl, że pojechał w przeciwną stronę, nie tam, dokąd my się udajemy; że ma konia świeżego, a nasze pomęczone, i co za tym idzie, zabijemy swoje, a jego nie dogonimy. Porzućmy go, d'Artagnanie, a śpieszmy ratować kobietę. — Panie! Panie!… — wołał chłopiec stajenny, biegnąc za nieznajomym. — Hola! Panie! Papier jakiś wyleciał z pańskiego kapelusza! — Przyjacielu — rzekł d'Artagnan — pół pistola za ten papier! — Na uczciwość! Proszę pana, oddam z przyjemnością! Chłopak, uszczęśliwiony z dobrego interesu, powrócił na podwórze oberży; d'Artagnan rozłożył papier. — No, cóż tam jest?… — pytali towarzysze, stając koło niego. — Tylko jedno słowo! — odparł d'Artagnan. — Tak — rzekł Aramis — jest to nazwa wsi lub miasta. — *Armentières* — przeczytał Portos. — Armentières? Nie znam wcale! — Ta nazwa jest napisana jej ręką! — No, no, schowajmy starannie ten świstek — rzekł d'Artagnan — może nie na próżno wydałem ostatniego pistola. A teraz dosiądźmy koni, przyjaciele, i ruszajmy w drogę. Czterej towarzysze ruszyli galopem drogą do Béthune. Rozdział XXXIV. Klasztor karmelitek w Béthune Wielcy zbrodniarze posiadają jakiś talizman pomagający im zwalczać przeszkody i omijać niebezpieczeństwa, aż do czasu, gdy urażona Opatrzność nareszcie zawyrokuje: tu się rozbijesz, tu koniec bezbożnemu powodzeniu. Tak było z milady — przesunęła się pomiędzy przednimi strażami morskimi dwóch narodów nieprzyjacielskich i przybyła do Boulogne bez wypadku. Wysiadając w Portsmouth, milady była Angielką uciekającą przed prześladowaniem Francuzów z La Rochelle; gdy wylądowała w Boulogne po dwudniowej przeprawie, podała się za Francuzkę prześladowaną w Portsmouth przez Anglików żywiących nienawiść dla Francji. Milady posiadała prócz tego najskuteczniejszy z paszportów — piękność, pozory wielkiej damy i hojność, z jaką rozrzucała pistole. Stary gubernator portu, z przyjaznym uśmiechem i dworskimi manierami, uwolnił ją od wymaganych formalności i jeszcze pocałował w rękę. W Boulogne zatrzymała się tylko tyle czasu, ile trzeba było do oddania na pocztę następującego listu: Niech Wasza Eminencja będzie spokojny, Jego Wysokość książę de Buckingham nie wyruszy do Francji. Boulogne, dnia dwudziestego piątego, wieczór Milady de Winter P.S. Według życzenia Waszej Eminencji udaję się do klasztoru karmelitek w Béthune, gdzie będę czekać Jego rozkazów. Rzeczywiście milady tego samego wieczora udała się w drogę. Noc ją zaskoczyła — zatrzymała się i przespała w oberży przy drodze. Nazajutrz o piątej z rana wyjechała, a w trzy godziny później była już w Béthune. Zapytała o klasztor karmelitek i poszła tam natychmiast. Przełożona wyszła na jej spotkanie; milady okazała list kardynała; przełożona wyznaczyła jej pokój i przysłała śniadanie. Wszystko, co przeszło, zatarło się w umyśle tej kobiety, a spojrzeniem utkwionym w przyszłość widziała znaczenie i dostatki, jakie spłyną na nią od kardynała, któremu służyła tak wiernie i szczęśliwie, że nawet nazwisko jej nie zostało wmieszane w te krwawe dzieje. Namiętności coraz inne pożerając ją, nadawały jej egzystencji pozór obłoków płynących po niebiosach, odbijających na przemian błękit, to znów czerwoność ognistą lub matową czarność burzy, a pozostawiających na ziemi jedynie zniszczenie. Po śniadaniu przełożona przyszła do niej w odwiedziny; tak mało jest rozrywek w klasztorze, że zacnej kobiecie pilno było poznać nową pensjonarkę. Milady pragnęła podobać się; łatwo to przyszło kobiecie naprawdę sprytnej; starała się być przyjemna, a była zachwycająca i zupełnie podbiła poczciwą przełożoną zajmującą rozmową, pełną niespodzianych zwrotów, oraz wdziękiem i ułożeniem. Przełożona pochodziła ze szlachetnej rodziny, lubiła też przede wszystkim opowiadania o dworze królewskim, tak rzadko dochodzące do krańców państwa, a nade wszystko z taką trudnością przedostające się poza mury klasztorne, na którego progach milkną echa światowe. Milady była wtajemniczona w intrygi towarzystw arystokratycznych, pośród których obracała się od pięciu lat. Opowiadała zakonnicy o światowych zwyczajach dworu francuskiego oraz krańcowej dewocji samego króla. Wyrecytowała kronikę skandaliczną panów i pań dworskich, których przełożona znała doskonale z nazwiska; naszkicowała lekko miłostki królowej i Buckinghama, mówiąc jak najwięcej, żeby coś wyciągnąć ze słuchaczki. Przełożona słuchała, uśmiechała się, lecz milczała. Milady widząc, że ten rodzaj opowiadania bardzo ją bawi, ciągnęła dalej, tylko zwróciła rozmowę na kardynała. Przeszkadzało jej jedynie to, że nie wiedziała, czy przełożona jest rojalistką, czy stronniczką kardynała; starała się też zachować umiarkowanie. Zakonnica ze swej strony trzymała się jeszcze ostrożniej, skłaniając głowę pokornie, ile razy nowo przybyła wspomniała o Jego Eminencji. Milady zaczęła przypuszczać, że zanudzi się na śmierć w klasztorze, postanowiła więc zaryzykować cośkolwiek, by wiedzieć następnie, czego się trzymać. Chcąc poznać, jak daleko sięga dyskrecja dobrej zakonnicy, poczęła naprzód ogródkowo, a potem już wyraźnie obmawiać kardynała, opowiadała o stosunkach miłosnych ministra z panią d'Aiguillon, z Marion Delorme i jeszcze z kilkoma paniami znanymi ze swobodnego życia. „Dobrze — myślała milady — gustuje w mojej rozmowie. Jeżeli jest kardynalistką, to przynajmniej nie fanatyczką”. Przeszła wtedy do opisu prześladowań osobistych nieprzyjaciół kardynała. Przełożona przeżegnała się, nie potwierdzając ani nie przecząc. Utwierdziło to milady w przekonaniu, że zakonnica więcej jest rojalistką niż stronniczką kardynała. Prawiła też dalej, nie oszczędzając go wcale. — Jestem bardzo nieświadoma w tych sprawach — rzekła na koniec zakonnica — lecz, choć oddalone od dworu, obce interesom tego świata, mamy jednak smutny przykład tego, co pani opowiadasz; jedna z naszych pensjonarek cierpiała okrutnie z powodu zemsty i prześladowań kardynała. — Jedna z waszych pensjonarek? — zawołała milady. — O mój Boże! Jakże jej żałuję! — Masz pani słuszność, albowiem godna jest politowania; więzienie, groźby, najgorsze obejście, wszystko to wycierpiała. Może jednak — dodała przełożona — pan kardynał miał słuszne powody postępować w ten sposób, a choć ona wygląda na anioła, nie zawsze można sądzić ludzi z powierzchowności. „Oho! — pomyślała milady. — Może ja tu coś odkryję, jakoś mi się wiedzie”. I starała się przybrać wyraz niewinności i słodyczy anielskiej. — Niestety! — mówiła. — Wiem o tym. Powiadają, że nie trzeba ufać fizjonomii, lecz czemuż wierzą ludzie, jeśli nie temu najpiękniejszemu dziełu Stwórcy? Co do mnie, może całe życie będę oszukiwana, lecz zawsze zaufam osobie, której twarz budzi we mnie sympatię. — Zdaje się pani zatem — powiedziała zakonnica — że ta młoda kobieta jest niewinna? — Pan kardynał nie zawsze karze za zbrodnie — odrzekła — są cnoty, które prześladuje zawzięciej od złych skłonności. — Pozwól, pani, że wyrażę zdziwienie… — Co panią zadziwia? — rzekła milady naiwnie. — To, co pani mówi. — Czyż mówię coś niepodobnego do prawdy? — zapytała milady z uśmiechem. — Jesteś pani przyjaciółką kardynała, ponieważ przysłał cię tutaj, a jednak… — A jednak źle o nim mówię — rzekła milady, kończąc myśl przełożonej. — To jest, nic dobrego o nim nie powiedziałaś. — Bo ja nie jestem przyjaciółką — odparła, wzdychając — lecz ofiarą kardynała. — Cóż znaczył list, w którym polecił mi panią? — Jest to rozkaz dla mnie, bym tu siedziała jak w więzieniu, aż każe mnie stąd zabrać jednemu z satelitów swoich… — Dlaczegóż pani nie próbowałaś uciekać? — Dokądże bym poszła? Sądzisz pani, że jest na ziemi kącik, gdzie by kardynał nie był w stanie dosięgnąć, jeżeli tylko zechce wyciągnąć rękę? Gdybym była mężczyzną, może by to się udało, lecz cóż chcesz, by uczyniła kobieta? Młoda pensjonarka, jaką macie u siebie, czyż próbowała uciekać? — Nie, to prawda; lecz co innego, zdaje mi się, zatrzymuje ją we Francji — uczucie serdeczne. — O! — rzekła milady, wzdychając. — Jeżeli kocha i jest kochana, nie może nazwać się nieszczęśliwą. — Tak więc — mówiła przełożona, patrząc z wzrastającem zajęciem — to jeszcze jedną nieszczęsną prześladowaną mam przed sobą? — Niestety! Tak — odparła. Zakonnica popatrzyła bacznie na milady, jak gdyby jej myśl nowa przyszła do głowy. — Jesteś może nieprzyjaciółką naszej świętej wiary? — Ja? — zawołała milady. — Ja? Protestantką?… O nie! Świadczę się Bogiem, który nas słyszy; przeciwnie, jestem gorliwą katoliczką!… — Kiedy tak — rzekła przełożona z uśmiechem — uspokój się, pani. Miejsce, w jakim się znajdujesz, nie będzie dla ciebie więzieniem. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, byś polubiła niewolę. Co więcej, znajdziesz tu młodą kobietę prześladowaną, bez wątpienia, wskutek jakiejś intrygi dworskiej, osobę bardzo przyjemną i zajmującą. — Jak się nazywa? — Polecił mi ją ktoś wysoko postawiony, pod imieniem „Ketty”. Nie starałam się dowiedzieć nic więcej. — Ketty! — krzyknęła milady. — Jak to? Czy pani jesteś pewna? — Że się każe tak nazywać? Tak, pani. Czy ją znasz? Milady uśmiechnęła się do siebie na myśl, że ta kobieta może być jej dawną pokojową. Wspomnienie tej dziewczyny obudziło wściekłość w milady, a przypomnienie zemsty zmieniło jej rysy; lecz prawie natychmiast przybrała wyraz spokoju i dobroci, jaki ta kobieta o stu twarzach potrafiła na rozkaz przywołać. — Kiedyż będę mogła zobaczyć tą panią, dla której czuję już wielką sympatię? — zapytała. — Dziś wieczorem — rzekła przełożona — a nawet i prędzej. Od czterech dni jesteś pani w podróży, jak sama mówiłaś z rana; potrzebujesz zatem odpoczynku. Połóż się pani i zaśnij trochę; obudzimy cię, gdy obiad podadzą. Chociaż milady obeszłaby się bez spania, podtrzymywana podnieceniem, jakie nowa awantura nastręczała jej sercu chciwemu intrygi, zgodziła się jednak na propozycję przełożonej. Od dwóch tygodni przeszła tyle różnorodnych wrażeń, że choć ciało żelazne nie upadało ze znużenia, umysł potrzebował spoczynku. Pożegnała więc przełożoną i położyła się kołysana przyjemnie projektami zemsty, do jakich naturalnie usposobiło ją imię Ketty. Przypomniała obietnicę, prawie nieograniczoną, jaką dał jej kardynał, jeżeli uda jej się to, co przedsięwzięła. Dokonała wszystkiego, zatem d'Artagnan należał do niej! Tylko jedna rzecz ją przerażała… wspomnienie męża, hrabiego de la Fère, o którym słyszała, że nie żyje, lub przynajmniej wydalił się z kraju, a którego spotkała pod nazwiskiem Atosa, najlepszego przyjaciela d'Artagnana! A ponieważ był przyjacielem d'Artagnana, zapewne pomagał mu w intrygach, wskutek czego królowa obróciła wniwecz zamiary Jego Eminencji. Jako przyjaciel d'Artagnana musiał być koniecznie wrogiem kardynała; z pewnością zatem uda jej się za jednym zamachem wtrącić w przepaść Atosa razem z młodym muszkieterem. Rozkoszne marzenia o zemście ukołysały nareszcie do snu milady. Obudził ją słodki głos usłyszany obok łóżka. Otworzyła oczy i ujrzała przełożoną w towarzystwie młodej kobiety o cudnych blond włosach i o delikatnej cerze. Wpatrywała się w nią z wyrazem dobroci i ciekawości zarazem. Twarz młodej osoby nieznana była milady; obydwie badały się wzrokiem z drobiazgową uwagą, zamieniając zwykłe powitanie; obydwie były znakomicie piękne, lecz urodą odmienną. Jednak milady uśmiechnęła się triumfująco, zobaczywszy, że ma wyższość nad młodą kobietą przez ułożenie i arystokratyczne maniery. Co prawda strój nowicjuszki ujmował dużo powabu nowo przybyłej. Przełożona przedstawiła je wzajemnie, a po tej formalności, ponieważ obowiązek wzywał ją do kościoła, zostawiła młode kobiety same. Widząc milady w łóżku, nowicjuszka chciała iść za przełożoną, lecz ta ją zatrzymała. — Jak to? — rzekła. — Zaledwie panią ujrzałam i już pragniesz mnie opuścić? A ja tak liczyłam na twoje towarzystwo przez czas mojego pobytu w klasztorze! — O, proszę pani — odpowiedziała nowicjuszka — chciałam odejść, bo sądziłam, że nie w porę przyszłam; pani spałaś, jesteś zmęczona… — Czegóż więcej można wymagać — rzekła milady — jak słodkiego przebudzenia? A to mnie właśnie spotkało z pani łaski! Pozwólże mi kosztować tej przyjemności. Wzięła ją za rękę, przyciągnęła i posadziła na fotelu obok łóżka. Nowicjuszka usiadła. — Mój Boże — powiedziała — ja to jestem prawdziwie nieszczęśliwa, oto już blisko sześć miesięcy siedzę tu zamknięta, bez najmniejszej rozrywki; pani przybywasz, twoja obecność i towarzystwo stałyby się przyjemnością niezrównaną, ale cóż, kiedy według wszelkiego prawdopodobieństwa wyjdę już z klasztoru. — Jak to?! Wyjeżdżasz stąd niebawem? — Tak się spodziewam przynajmniej — odrzekła, nie starając się bynajmniej ukryć widocznej radości. — Dowiedziałam się, że pani cierpiałaś przez kardynała — podjęła milady — byłby to jeden powód więcej do wspólnej sympatii. — Więc to prawda, co mi powiedziała dobra przełożona, że także jesteś ofiarą tego złośliwego klechy? — Cicho! — przerwała milady. — Nawet tutaj strzeżmy się wspominać w ten sposób kardynała; cała moja niedola, wszystkie nieszczęścia moje spowodowało niebaczne odezwanie się o nim do kobiety, którą uważałam za przyjaciółkę serdeczną. Czy pani także jesteś ofiarą zdrady? — Nie — odparła nowicjuszka — jestem ofiarą poświęcenia się dla kobiety, którą kochałam, dla której życie bym oddała tak samo dzisiaj, jak i wtedy. — A która cię teraz opuściła, czy tak? — Myślałam tak w istocie, lecz od kilku dni przekonałam się, iż byłam niesprawiedliwa względem pani, i Bogu za to dziękuję. Zanadto cierpiałam, sądząc, że o mnie zapomniała. Lecz ty, pani — ciągnęła nowicjuszka — wydajesz się wolna i gdybyś chciała uciekać, tylko od ciebie to zależy… — Dokąd chcesz, abym poszła? Bez przyjaciół, bez pieniędzy, w obcym kraju, bo nigdy w tej stronie Francji nie byłam. — Oh! — zawołała nowicjuszka. — Przyjaciół znajdziesz pani wszędzie, gdzie się tylko pokażesz, wydajesz się dobra, a jesteś przy tym cudownie piękna! — Pomimo to — podjęła milady z anielską słodyczą w głosie — jestem sama i prześladowana. — Posłuchaj, pani — przerwała nowicjuszka. — Miej ufność w Bogu; nadchodzi zawsze chwila, kiedy nasze dobre uczynki jednają nam miłosierdzie Stwórcy. Może i teraz szczęściem będzie dla ciebie, pani, znajomość ze mną. Choć nic nie mogę i nic nie znaczę, lecz gdy stąd wyjdę, będę mieć przyjaciół wszechwładnych, którzy upomniawszy się teraz o mnie, upomną się i o ciebie. — Mówiłam, że jestem sama — rzekła milady w nadziei, że nowicjuszka wygada się ze wszystkim, gdy będzie ciągle mówiła o sobie — lecz to nie znaczy, abym i ja nie miała znajomości w wyższych sferach. Lecz cóż z tego, oni sami drżą przed kardynałem; królowa nawet nie śmie się opierać strasznemu ministrowi. Mam dowody, że Najjaśniejsza Pani pomimo dobroci serca była zmuszona oddać na pastwę zawziętości Jego Eminencji tych, którzy jej wiernie służyli. — Wierz mi, pani, może się zdawać niekiedy, że królowa zapomina o wiernych sobie, lecz to jedynie pozory: im więcej są prześladowani, tym więcej o nich myśli, i bardzo często w chwili, gdy najmniej się spodziewają, otrzymują dowody jej pamięci. — Niestety! — rzekła milady. — Chcę temu wierzyć; królowa taka dobra!… — Więc znasz pani tę piękną i szlachetną królową, skoro mówisz o niej? — zawołała nowicjuszka z zapałem. — To jest… — odparła milady zaskoczona znienacka — nie mam zaszczytu znać jej osobiście, lecz znam dużo jej przyjaciół od serca: znam pana de Putange, w Anglii znam pana Dujarta, znam także pana de Tréville. — Znasz pani pana de Tréville! — zawołała nowicjuszka. — Nawet bardzo dobrze. — Dowódcę muszkieterów królewskich? — Tak, dowódcę muszkieterów królewskich. — O! Kiedy tak, staniemy się nie tylko znajomymi, lecz przyjaciółkami prawie; znasz pani pana de Tréville, to pewnie bywałaś u niego? — Bardzo często — rzekła milady, która wszedłszy na drogę kłamstwa i fałszu, nie mogła się już cofnąć. — Musiałaś tam pani widywać niektórych muszkieterów? — Wszystkich, których zwykle przyjmuje — odparła milady, coraz bardziej zaciekawiona. — Wymień mi pani ich nazwiska; przekonam się, czy to są i moi znajomi. — Oto — rzekła milady zmieszana — znam pana de Souvigny, pana de Courtivron, pana de Ferussac. Nowicjuszka słuchała pilnie, następnie widząc, że milady się zatrzymała, rzekła: — Czy znasz pani szlachcica nazwiskiem Atos? Milady zbielała jak pościel, na której leżała, i chociaż umiała panować nad sobą, wydała dziki krzyk, chwyciła za rękę swoją interlokutorkę i przeszyła ją wzrokiem. — Co pani jest? Na Boga! — zapytała biedaczka. — Czy powiedziałam coś, co cię zraniło? — Nie, nie, zdziwiło mnie to imię jedynie, bo znałam tego szlachcica i wydało mi się dziwne, że spotykam kogoś, kto także go zna. — O tak! Znam go doskonale, i nie tylko jego, lecz znam jeszcze jego przyjaciół: panów Portosa i Aramisa! — Doprawdy? I ja także ich znam! — zawołała milady, uczuwszy chłód w głębi serca. — Ponieważ ich pani znasz, wiesz zapewne, jacy to zacni i dobrzy koledzy; czemu nie udasz się do nich, kiedy potrzebujesz pomocy? — To jest… — jąkała milady — nie jestem związana przyjaźnią z żadnym, znam tych panów z opowiadania jednego z ich przyjaciół, pana d'Artagnana. — Znasz pana d'Artagnana! — krzyknęła nowicjuszka, chwytając milady za rękę. Następnie, spostrzegłszy dziwny wyraz oczu milady, rzekła: — Wybacz pani, lecz jakie są wasze stosunki? — Tylko przyjacielskie — odparła milady zmieszana. — Zwodzisz mnie, pani. Byłaś jego kochanką. — To pani nią byłaś! — zawołała z kolei milady. — Ja? — rzekła nowicjuszka. — Tak, pani. Wiem teraz, kto jesteś: jesteś panią Bonacieux. Młoda kobieta cofnęła się przerażona. — Nie zapieraj się! Odpowiadaj! — kończyła milady. — A więc tak… pani! — rzekła nowicjuszka. — Czyż jesteśmy rywalkami? Teraz milady zapłonęła dzikim ogniem; gdyby pani Bonacieux zazdrość nie zaślepiła, byłaby uciekła ze strachu. — Dalej, mów, pani — ciągnęła pani Bonacieux z energią, o jaką trudno ją było posądzić — czy byłaś, czy jesteś jego kochanką? — O! Nie, nie — zawołała milady z akcentem prawdy w głosie — nie jestem i nie byłam nigdy! — Wierzę ci — rzekła pani Bonacieux — lecz dlaczego tak się przeraziłaś? — Jak to, czyż nie rozumiesz? — odparła milady, której przytomność umysłu i spokój powróciły. — Jakże mam rozumieć, kiedy o niczym nie wiem? — Nie rozumiesz tego, że pan d'Artagnan był moim przyjacielem i miał we mnie powiernicę? — Czy doprawdy? — Czyż nie pojmujesz, że wiem o wszystkim: o porwaniu ciebie z ustronnego domku w Saint-Germain, o rozpaczy jego i jego przyjaciół, o bezowocnych poszukiwaniach do chwili obecnej? Jakże chcesz, żebym się nie dziwiła, kiedy niespodzianie znalazłam się razem z tobą; z tobą, o której tak często rozmawialiśmy, którą on kocha z całej duszy i którą nauczył i mnie kochać, chociaż cię nigdy nie widziałam! O! Droga Konstancjo, znalazłam cię nareszcie i patrzę na ciebie!… Milady wyciągnęła ręce do pani Bonacieux, a ta, przekonana tym, co słyszała, widziała odtąd w kobiecie uważanej przed chwilą za rywalkę jedynie szczerą i oddaną przyjaciółkę. — O! Przebacz mi, przebacz! — zawołała, skłaniając głowę na ramię milady. — Ale ja go tak bardzo kocham! I tak trzymały się w objęciach czas jakiś. Gdyby siły fizyczne milady odpowiadały wielkości jej nienawiści, byłaby na śmierć udusiła panią Bonacieux w tym uścisku. Nie mogąc zadusić, uśmiechnęła się do niej. — Kochana moja, śliczna moja — mówiła — co za radość! Pozwól, niech się na ciebie napatrzę. Mówiąc to, rzeczywiście pożerała ją wzrokiem. — Tak; to ty jesteś! Jakże mi wiernie cię opisał, poznaję cię doskonale! Biedna kobieta nie przypuszczała nawet, jakie okropne myśli gnieżdżą się poza tym czołem czystym, co wyrażają oczy błyszczące, w których czytała jedynie współczucie. — Wiesz zatem, ile wycierpiałam — odezwała się pani Bonacieux — ponieważ opowiedział ci także o swojej boleści; lecz cierpieć dla niego to jeszcze szczęście! Milady odparła machinalnie: — Tak, to szczęście. Myślała zupełnie o czym innym. — A teraz — ciągnęła pani Bonacieux — moje męczarnie skończone; jutro, dziś wieczorem może zobaczę go. — Dziś wieczorem?… Jutro?… — zawołała milady obudzona z marzeń. — Co mówisz? Czy spodziewasz się wiadomości od niego?… — Jego samego się spodziewam. — D'Artagnan przyjedzie tutaj? — Tak, d'Artagnan. — Niepodobna, on jest przy kardynale w obozie pod La Rochelle i powróci dopiero po wzięciu tego miasta. — Tak pani sądzisz, lecz dla d'Artagnana, dla mojego zacnego i prawego rycerza, nie ma nic niemożliwego! — Nie mogę temu uwierzyć. — Przeczytaj pani to! — rzekła pod wpływem dumy i radości niebaczna kobieta, podając list do rąk milady. „Pismo pani de Chevreuse — pomyślała milady. — Byłam pewna tych stosunków”. I czytała chciwie podany bilecik: Drogie dziecię, bądź gotowa: *nasz przyjaciel* odwiedzi cię wkrótce i wydobędzie z więzienia, gdzie byłaś ukryta dla bezpieczeństwa. Przygotuj się do drogi i ufaj nam zawsze. Nasz szlachetny Gaskończyk okazał się waleczny i wierny jak zawsze. Powiedz mu, że zasłużył na wdzięczność za daną przestrogę. — Tak, tak — rzekła milady — list jest stanowczy. Czy wiesz, co to za przestroga? — Nie. Domyślam się tylko, że pewnie uprzedził królową o jakiejś nowej machinacji kardynała. — Tak, to najpewniej! — rzekła milady, spuszczając głowę w zamyśleniu. Naraz usłyszały tętent konia pędzącego galopem. — O!… — krzyknęła pani Bonacieux, biegnąc do okna. — Czyż to już on przybywa? Milady leżała w łóżku obezwładniona niespodzianką; od nawału wrażeń, wypadków nieoczekiwanych nawet jej się w głowie pomieszało! — On!… On!… — mruczała. — Czyżby naprawdę? — I leżała z oczami utkwionymi w sufit. — Niestety!… To nie on — odezwała się pani Bonacieux — to jakiś mężczyzna nieznajomy zbliża się do klasztoru; tak, zatrzymuje konia przed bramą, dzwoni… Milady wyskoczyła z łóżka. — Jesteś pewna, że to nie on?… — zapytała. — O, tak, najpewniejsza. — Może go nie poznałaś?… — Dosyć mi ujrzeć pióro na kapeluszu i jego brzeg płaszcza, abym go poznała! Milady ubierała się śpiesznie. — Powiadasz, że ten mężczyzna przyjechał tutaj? — Tak, już wszedł. — To do ciebie lub do mnie. — Mój Boże!… Jakżeś pani wzburzona!… — Tak, przyznaję, nie posiadam twojej ufności, obawiam się wszystkiego od kardynała. — Cicho!… — rzekła pani Bonacieux. — Już nadchodzą… Przełożona weszła do pokoju. — Czy to pani przybyłaś z Boulogne?… — zapytała milady. — Tak, to ja — odparła, starając się zapanować nad wzruszeniem — kto taki chce się ze mną widzieć? — Jakiś mężczyzna, ale wzbrania się powiedzieć swego nazwiska, przybywa wprost od pana kardynała. — W takim razie niech wejdzie, proszę pani. — O Boże!… Boże!… — rzekła pani Bonacieux. — Czyż znowu jaka zła nowina?! — Boję się tego. — Odchodzę, lecz jak tylko ten nieznajomy odjedzie, pozwolisz pani, powrócę. — Proszę, bardzo proszę. Przełożona i pani Bonacieux wyszły. Milady została z oczami utkwionymi w drzwi; za chwilę posłyszała brzęk ostróg na schodach, nareszcie drzwi się rozwarły i nieznajomy stanął na progu. Milady krzyknęła — był to hrabia de Rochefort, duszą i ciałem zaprzedany Jego Eminencji. Rozdział XXXV. Dwie odmiany szatanów — A!… — wykrzyknęli jednocześnie Rochefort i milady. — To ty?… — Tak, to ja. — Przybywasz?… — zapytała milady. — Spod La Rochelle. A ty? — Z Anglii. — Cóż Buckingham? — Nie żyje lub śmiertelnie ranny; wyjeżdżałam właśnie, nic odeń nie uzyskawszy, gdy jakiś fanatyk go zabił. — A!… — odezwał się Rochefort. — Oto, co się nazywa szczęśliwy traf, który ucieszy niezmiernie Jego Eminencję! Czy mu już doniosłaś?… — Pisałam z Boulogne. Lecz w jaki sposób ty się tu znalazłeś? — Jego Eminencja, zaniepokojony, wysłał mnie do ciebie. — Nie straciłam czasu na próżno. — O! Byłem tego pewny. — Wiesz, kogo tu spotkałam? — Nie. — Zgadnij? — Nie potrafię. — Młodą kobietę, którą królowa uwolniła z więzienia. — Kochankę tego smarkacza, d'Artagnana? — Tak, panią Bonacieux, o której schronieniu kardynał nie mógł się dowiedzieć. — Więc znów szczęśliwy traf mogący iść w parze z tamtym; pan kardynał doprawdy jest człowiekiem uprzywilejowanym. — Wyobraź sobie moje zdziwienie — ciągnęła milady — gdy ta kobieta stanęła przede mną. — Czy ona wie, kto ty jesteś? — Nie. — Więc uważa cię za obcą? Milady roześmiała się. — Jestem jej najlepszą przyjaciółką. — Na honor — rzekł Rochefort — tylko ty jedna, hrabino, jesteś zdolna tworzyć cuda. — Dobrze się stało — powiedziała milady — bo wiesz, co się tu dzieje? — Nie. — Przyjadą po nią jutro lub pojutrze z rozkazem królowej. — Doprawdy! A któż taki? — D'Artagnan i jego przyjaciele. — Przekonany jestem, że oni póty dokazywać będą, aż dostaną się do Bastylii nareszcie. — Dlaczego od dawna ich tam nie zamknięto? — Co chcesz?!… Pan kardynał ma jakąś słabość do tych ludzi, czego ja pojąć nie mogę. — Doprawdy? — Tak. — Rocheforcie, powiedz mu tylko to, że w oberży „Pod Czerwonym Gołębnikiem” ci czterej podsłuchali naszą rozmowę; powiedz mu, że po jego odjeździe jeden z nich wszedł do mnie i wydarł mi przemocą list bezpieczeństwa, który dostałam od kardynała; powiedz, że kazał uprzedzić lorda de Winter o moim wylądowaniu w Portsmouth; że ledwie nie obrócili wniwecz całej mojej sprawy, jak to uczynili ze sprawą zapinek diamentowych; powiedz, że spomiędzy czterech tylko dwóch należy się obawiać, d'Artagnana i Atosa; trzeci, Aramis, jest kochankiem pani de Chevreuse, temu trzeba darować życie, znamy jego tajemnicę, więc może być użyteczny; co się tyczy czwartego, Portosa, to słaba głowa, zarozumiały i głupi, nie warto się nim zajmować. — Skądże się tu wzięli wszyscy czterej, bo powinni być w tej chwili pod La Rochelle? — I ja tak myślałam, lecz list, który pani Bonacieux odebrała od konetablowej i który — była na tyle niemądra — dała mi do przeczytania, przekonał mnie, że są wszyscy w drodze do klasztoru, aby ją porwać. — Co tu począć, u diabła? — Cóż ci kardynał polecił co do mnie? — Kazał zabrać depesze piśmienne lub ustne, wracać pocztą jak najśpieszniej, a skoro się dowie, czego dokazałaś, osądzi, co masz dalej robić. — Więc ja mam tu pozostać? — Tutaj lub gdziekolwiek w tych stronach. — Czy nie możesz zabrać mnie z sobą? — Nie; mam rozkaz wyraźny; w okolicy obozu poznano by ciebie, a to, jak pojmujesz, kompromitowałoby kardynała. — Będę zatem oczekiwała na dalsze rozkazy tutaj lub gdzieś niedaleko. — Powiedz mi tylko, gdzie się obrócisz, ażebym mógł cię znaleźć. — Prawdopodobnie tu nie będę mogła pozostać. Czy zapomniałeś, że moi wrogowie wkrótce przybędą? — A! To prawda! Lecz w takim razie ta mała kupcowa wymknie się Jego Eminencji. — Ba! — rzekła milady z uśmiechem sobie właściwym. — Pamiętaj, że jestem jej najlepszą przyjaciółką… — Prawda; mogę zatem powiedzieć kardynałowi, że co do tej kobiety… — Niech będzie spokojny. — Nic więcej?… — Zrozumie on, co to znaczy. — Domyśli się, że… A teraz co ja mam zrobić? — Wracać jak najprędzej; sądzę, że wiadomości, jakie wieziesz, warte są pośpiechu. — Mój powóz zepsuł się, gdy wjeżdżałam do Lillers. — A to przewybornie!… — Dlaczegóż?… — Potrzebuję twojego powozu. — A jakże ja pojadę?… — Konno, mój panie. — Dobrze ci mówić; sto mil przeszło. — Cóż to wielkiego? — Ma się rozumieć, że pojadę. A potem? — Potem, przejeżdżając przez Lillers, odeślesz mi powóz i rozkażesz służącemu, aby mi był posłuszny. — Dobrze. — Masz zapewne przy sobie jakieś pismo od kardynała? — Mam pełnomocnictwo. — Pokażesz je przełożonej i dodasz, że przyślesz po mnie dziś albo jutro i że powinnam się udać z osobą przybywającą w twoim imieniu. — Dobrze, rozumiem. — Wyrażaj się ostro do przełożonej, mówiąc o mnie. — A toż znów po co? — Jestem przecie ofiarą prześladowaną przez kardynała. Muszę zyskać zaufanie pani Bonacieux. — Masz rację. Napisz mi tylko dokładny raport o twoich czynnościach. — Opowiedziałam ci wszystko, pamięć masz doskonałą. Powtórz, coś usłyszał. Papier możesz zgubić. — Masz rację, jak zawsze, chcę tylko wiedzieć, gdzie cię odnaleźć, żeby na próżno w okolicy nie szukać. — To prawda, poczekaj no… — Może chcesz mapy? — O, znam te strony doskonale. — Byłaś już tutaj kiedy? — Tu się wychowałam. — Będziesz zatem oczekiwała? — Zaraz, zaraz, pomyślę trochę… A!… Otóż mam: w Armentières. — Co to jest Armentières? — Małe miasteczko nad rzeką Lys; w razie czego przeprawię się tylko za rzekę i jestem już za granicą. — Ale chyba tylko w razie niebezpieczeństwa?… — Ma się rozumieć… — A wtedy jak się dowiem, gdzie jesteś? — Czy tobie lokaj potrzebny?… — Nie. — A czy to pewny człowiek? — Wypróbowany. — Zostaw mi go, nie zna go tu nikt. Pozostanie w miejscu, skąd się oddalę, i doprowadzi cię tam, gdzie będę. — Mówisz zatem, że oczekiwać będziesz w Armentières? Napisz mi to na kawałku papieru, gdyż boję się zapomnieć; przecie nazwa miasteczka nie może cię skompromitować, wszak prawda? — Kto wie?… Lecz mniejsza o to — rzekła milady, pisząc na półarkuszu papieru — kompromituję się… — Dobrze — rzekł Rochefort, biorąc papier, który złożył i schował w kapelusz — chociażbym go zgubił, zrobię, jak dzieci mają zwyczaj robić; będę powtarzał przez całą drogę: *Armentières*. Czy to wszystko? — Tak sądzę. — Zastanówmy się: Buckingham nie żyje lub ranny śmiertelnie; twoja rozmowa z kardynałem podsłuchana przez czterech muszkieterów; lord de Winter zawiadomiony o twoim przybyciu do Portsmouth; d'Artagnana i Atosa zamknąć w Bastylii; Aramis kochankiem pani de Chevreuse; Portos głupiec; pani Bonacieux odnaleziona; przysłać ci powóz jak najśpieszniej; mojego lokaja zostawić do twego rozporządzenia; zrobić z ciebie ofiarę kardynała, aby przełożona nie powzięła jakichś podejrzeń; Armentières nad rzeką Lys. Czy wszystko? — Doprawdy, kochany hrabio, cudowną masz pamięć. Ale, ale, dodaj jedno jeszcze… — Co takiego?… — Zauważyłam prześliczny lasek dotykający ogrodu klasztornego; powiedz, że wolno mi po nim spacerować. Kto wie, może będę zmuszona wyjść tylnymi drzwiami? — Myślisz o wszystkim. — A ty zapominasz o jednej rzeczy… — O czym? — Nie pytasz, czy mam pieniądze. — Ile żądasz?… — Wszystko, co masz przy sobie. — Mam około pięciuset pistoli. — Ja posiadam tyleż. Z tysiącem pistoli można wiele dokonać. Dalej, wypróżnij kieszenie. — Oto masz… — Dziękuję. A ty odjeżdżasz? — Za godzinę, zjem tymczasem cokolwiek. — Wybornie… Adieu, hrabio! — Adieu, hrabino. — Poleć mnie względom kardynała. — A ty mnie łasce szatana. W godzinę potem Rochefort pędził, co koń wyskoczy, a pięć godzin później mijał Arras. Czytelnicy wiedzą już, jak go d'Artagnan poznał i jak z tego powodu obawy muszkieterów wzrosły i dodały im podniety do dalszej podróży. Rozdział XXXVI. Kropla przepełniająca czarę Zaledwie Rochefort wyszedł, pani Bonacieux wbiegła i zastała milady rozpromienioną. — No cóż — odezwała się — stało się, czegoś się obawiała? Dziś wieczorem lub jutro kardynał przyśle po ciebie? — Kto ci o tym powiedział, moje dziecię?… — zapytała milady. — Słyszałam z własnych ust tego pana. — Usiądź tu przy mnie — rzekła milady. — Już jestem. — Poczekaj, przekonam się, czy nas kto nie podsłuchuje. — Na co te wszystkie ostrożności? — Dowiesz się zaraz. Milady poszła, otworzyła drzwi, wyjrzała na korytarz, po czym dopiero wróciła i usiadła obok pani Bonacieux. — Zatem — rzekła — dobrze odegrał swoją rolę? — Kto taki? — Ten rzekomy wysłannik kardynała. — Więc on tylko grał rolę? — Tak, moje dziecię. — Więc ten człowiek?… — Jest moim bratem — rzekła milady, zniżając głos. — Twoim bratem?… — krzyknęła pani Bonacieux. — Tobie jednej powierzam tę tajemnicę, moja droga; jeżeli powiesz o niej komukolwiek, zgubisz mnie bezpowrotnie, a może i siebie w dodatku. — O! Mój Boże! — Powiem ci zaraz, co znaczy to wszystko: brat mój, jadąc tutaj, żeby mnie zabrać gwałtem, jeśliby tego było potrzeba, spotkał w drodze wysłańca kardynała (który także po mnie dążył) i jechał ciągle za nim. Aż nareszcie w miejscu jakimś pustym i odludnym dobył szpady i zażądał od niego papierów, w jakie był opatrzony; ten chciał się bronić… brat mój go zabił. — To okropne — rzekła pani Bonacieux, drżąc cała. — Jedynie w ten sposób mógł zdobyć papiery… Zabrał pismo kardynalskie, przedstawił się tutaj jako przysłany od niego, a teraz za parę godzin najdalej przyśle ekwipaż po mnie niby z polecenia Jego Eminencji. — Rozumiem, ten powóz będzie od brata twojego. — Tak, ale to jeszcze nie wszystko. Czy sądzisz, że list, który otrzymałaś, pisała pani de Chevreuse? — Więc co? — Jest on podrobiony. — Jak to? — Nie od niej on pochodzi; to zasadzka, żebyś nie stawiała oporu, gdy przyjdą po ciebie… — Przecież to d'Artagnan przyjdzie? — Nie wierz temu. D'Artagnan i jego przyjaciele są pod La Rochelle, nie wolno im wyjeżdżać z obozu. — Skąd wiesz o tym? — Brat spotkał emisariuszy kardynalskich w przebraniu muszkieterów. Zamierzali wywołać cię do bramy. Porwaliby cię i odstawili z powrotem do Paryża. — O mój Boże! Tracę zmysły w tym chaosie… Czuję, że gdyby tak dłużej potrwało, rozum bym straciła. — Czekaj no… — Co takiego? — Słyszę stuk kopyt końskich… Milady otworzyła okno i skinęła na panią Bonacieux, aby się zbliżyła. Młoda kobieta podeszła ku niej. Rochefort właśnie przejeżdżał. — Adieu, braciszku — zawołała milady. Jeździec podniósł głowę, zobaczył obydwie kobiety i nie zatrzymując konia, ukłonił się z galanterią. — Poczciwy Jerzy!… — powiedziała milady, zamykając okno, a twarz jej wyrażała smutek i przywiązanie. — Kochana moja — odezwała się pani Bonacieux — przebacz, że ci przerywam! Lecz, na miłość Boską, poradź, co mam robić? Masz więcej doświadczenia, mów! — Najpierw — odparła milady — może się mylę, może d'Artagnan wraz z przyjaciółmi rzeczywiście przybędą cię oswobodzić. — O!… To za wielkie szczęście dla mnie! — W takim razie byłaby to kwestia czasu jedynie, rodzaj wyścigów, kto pierw tu przybędzie. Jeżeli twoi przyjaciele, jesteś uratowana; jeżeli zaś zausznicy kardynała, pojmujesz, żeś zgubiona. — O tak, zgubiona bez ratunku! Co robić więc, co robić? — Znalazłby się sposób bardzo prosty… — Jaki? Powiedz mi! — Czekać ukryta w tych stronach i w ten sposób przekonać się, co za jedni przybędą tu upominać się o ciebie. — Ale gdzie czekać? — Nic łatwiejszego. Ja sama myślę o ukryciu się o jakieś kilka mil stąd i czekaniu, aż brat przyjedzie… Wiesz co? Zabiorę cię ze sobą… Razem się ukryjemy i razem będziemy oczekiwać… — Mnie stąd nie wypuszczą, jestem prawie jak w więzieniu. — Ponieważ przypuszczają, iż wyjeżdżam z rozkazu kardynała, nie pomyślą, że masz ochotę iść ze mną. — Więc cóż mam zrobić? — Ot tak: powóz stanie przed bramą, będziesz się niby ze mną żegnała i wejdziesz na stopień, by mnie uścisnąć raz ostatni; służący mego brata będzie już uprzedzony, da znak pocztylionowi i ruszymy galopem… — A jeżeli d'Artagnan przyjedzie? — Czyż nie dowiemy się o tym? — W jaki sposób? — Bardzo prosty. Odeślemy służącego do Béthune, zamieszka naprzeciw klasztoru. Jeżeli zobaczy wysłańców kardynała, nie ruszy się z miejsca; jeżeli d'Artagnana i jego towarzyszy, przyprowadzi ich do nas. — O! Tak, tak, masz rację; wszystko będzie dobrze, jak najlepiej, lecz nie oddalajmy się bardzo od klasztoru. — O jakieś kilka mil najwyżej; osiądziemy przy granicy, a na wypadek trwogi uciekniemy z Francji. — A teraz co robić? — Zrób jedną rzecz… — Jaką? — Powiedz tej poczciwej przełożonej, że pragniesz ze mną razem jadać, abyśmy jak najwięcej były z sobą… — O! Bardzo dobrze!… W ten sposób będziemy ciągle razem. — Idź zaraz i poproś… ja czuję się zmęczona. — Idę, najdroższa, a gdzie się znów spotkamy? — W tym pokoju, za godzinę. — Tutaj, za godzinę?… O! Jakaś ty dobra, jak ja ci jestem wdzięczna. — Jakżebym mogła nie zajmować się tobą? Gdybyś nawet nie była piękna i miła, czyż nie jesteś kochana przez jednego z moich najlepszych przyjaciół? — D'Artagnan ci za mnie podziękuje. — I ja się tego spodziewam. A teraz, kiedy wszystko ułożone, żegnam cię… Młode kobiety rozstały się z uśmiechem na ustach. Milady powiedziała prawdę — czuła się zmęczona, głowa jej ciążyła; nie zdołała jeszcze uporządkować zamiarów i stąd w jej umyśle powstało zamieszanie. Odczuwała potrzebę samotności. Nie widziała jasno przeszłości, lecz wystarczało jej trochę ciszy i spokoju, aby projekty niewyraźne nabrały formy stanowczej. Najpilniejsze było, jak na teraz, porwanie pani Bonacieux i trzymanie w bezpiecznym miejscu, a dopiero w razie gwałtownej potrzeby użycie jej jako zakładniczki. Milady zaczynała obawiać się wyniku strasznego pojedynku, w którym z jednej strony wchodziła w grę wytrwałość jej wrogów, z drugiej jej osobista nienawiść i zawziętość. W dodatku przeczuwała, tak jak przeczuwa się nadchodzącą burzę, że koniec jest bliski, a będzie przerażający. Najważniejsze dla niej, jak to już powiedzieliśmy, było posiadać w swej mocy panią Bonacieux, a tym samym i życie d'Artagnana. Więcej to znaczyło nawet niż jego życie, bo było to życie kobiety przez niego ukochanej. Był to jedyny środek, w razie niepowodzenia, do otrzymania dobrych warunków ugody. Postanowiła zatem, że panią Bonacieux, nic niepodejrzewającą, zabierze ze sobą, ukryje w Armentiéres, a tam łatwo ją przekona, że d'Artagnan wcale nie przybył do Béthune. Najdalej za dwa tygodnie Rochefort powróci; przez dwa tygodnie zatem będzie rozmyślać, w jaki sposób zemścić się nad nienawistnymi jej muszkieterami. Nie znudzi się wcale, dzięki Bogu, będzie miała najmilsze zajęcie, jakie tylko może mieć kobieta z jej charakterem, to jest przeżuwanie zemsty. Marząc tak, przypatrywała się położeniu ogrodu i starała się zapamiętać jego rozkład. Milady, jak dobry generał, obliczała naprzód szanse zwycięstwa, jak i porażki, chcąc mieć pewność tak w razie ataku, jak i odwrotu. Po upływie godziny usłyszała słodki głos; to pani Bonacieux ją przywołała. Dobra przełożona przystała na wszystko i zaraz na początek miały jeść razem kolację. Gdy weszły w podwórze, jakiś powóz stanął przed bramą. Milady zatrzymała się. — Czy słyszysz?… — zapytała. — Słyszę turkot powozu. — To mój brat przysyła po nas. — O mój Boże! — Odwagi, kochanko!… Dzwonek odezwał się u bramy klasztornej. — Idź do twego pokoju — powiedziała do pani Bonacieux — masz pewnie jakieś kosztowności, które byś pragnęła zabrać. — Mam listy od niego. — No to idź, zabierz je i wracaj do mnie, zjemy trochę naprędce; wypadnie nam może jechać późno w noc, zatem trzeba się posilić. — Boże wielki!… — rzekła pani Bonacieux, kładąc rękę na piersiach. — Serce mi tak bije, nie mogę się z miejsca ruszyć. — Bądź mężna, pomyśl, że za kwadrans będziesz wolna, pomyśl, że wszystko to dla niego robisz. — O! Tak, wszystko dla niego. Tym jednym słowem wróciłaś mi odwagę; idź już, przyjdę za chwilę do ciebie! Milady pobiegła do siebie, zastała już lokaja Rocheforta i powiedziała mu, co ma robić. Miał czekać przy bramie. Gdyby przypadkiem nadjechali muszkieterowie, powóz powinien zmykać co prędzej, objechać dokoła klasztor i czekać na milady w małej wiosce po drugiej stronie lasku. W takim razie milady przejdzie lasek piechotą i dotrze do wioski. Powiedzieliśmy już, że milady znała wybornie te okolice Francji. Jeżeli zaś muszkieterowie nie nadjadą, wszystko stanie się według ułożonego planu, pani Bonacieux wejdzie do powozu i milady uwiezie ją w ten sposób. Pani Bonacieux wróciła. Milady, ażeby nie wzbudzić w niej podejrzeń, powtórzyła służącemu ostatnie instrukcje. Zadała kilka pytań o stan ekwipażu; był to powóz zaprzężony w trzy dzielne konie z pocztylionem na koźle; lokaj Rocheforta pojedzie przodem w roli kuriera. Niesłusznie milady obawiała się podejrzeń pani Bonacieux; biedna kobiecina zanadto była czysta i prawa, by mogła kogoś posądzać o przewrotność, w dodatku nazwisko lady de Winter, słyszane od przełożonej, było jej zupełnie obce i nie przypuszczała, aby ta kobieta mogła kiedykolwiek wywierać wpływ na jej życie. — Wszystko już gotowe — rzekła milady po odejściu lokaja. — Przełożona nie domyśla się niczego i wierzy, że przyjechano po mnie z woli kardynała. Służący poszedł wydać ostateczne rozkazy; zjedz cokolwiek, wypij trochę wina i jedźmy już. — Tak — rzekła pani Bonacieux machinalnie — tak, jedźmy już… Milady posadziła ją przy stole, nalała kieliszek wina hiszpańskiego i podsunęła kawałek kurczęcia. — Widzisz, jak nam okoliczności sprzyjają; noc oto zapada, o świtaniu będziemy już w naszym schronieniu. Nikt nie domyśli się nawet, gdzie jesteśmy. No, no, otrząśnij się z apatii, zjedz cokolwiek. Pani Bonacieux zjadła parę kawałków i umoczyła usta w kieliszku. — Dalej, kochanko — rzekła milady, biorąc kieliszek — zrób tak jak ja… Lecz gdy miała dotknąć ustami, jej ręka zatrzymała się nieruchomo — doleciał ją z oddalenia odgłos zbliżającego się orszaku, a jednocześnie słychać było rżenie koni. Odgłos ten spłoszył jej radość, tak jak szum burzy spędza z powiek sen rozkoszny. Zbladła i pobiegła do okna, gdy pani Bonacieux powstała drżąca i aby nie upaść, trzymała się krzesła. Nic nie było widać, tylko odgłos kopyt końskich stawał się coraz wyraźniejszy. — O! Mój Boże!… — rzekła pani Bonacieux. — Co znaczy ta wrzawa? — Przybywają obrońcy nasi lub nieprzyjaciele — odparła milady z okrutną zimną krwią — zostań, gdzie jesteś, a ja ci powiem, co zobaczę… Pani Bonacieux stała milcząca, nieruchoma jak posąg. Wrzawa stawała się coraz głośniejsza, orszak znajdował się o jakieś sto pięćdziesiąt kroków najwyżej; nie było go tylko widać z powodu zakrętu drogi. Jednak tętent dolatywał coraz wyraźniej, można było prawie poznać ilość koni po odgłosie podków na drodze. Milady wytężała wzrok z całej siły. Nagle na skręcie drogi ujrzała kapelusze błyszczące od galonów i pióropusze igrające z wiatrem; najpierw dwóch… potem pięciu, nareszcie ośmiu jeźdźców naliczyła… Jeden z nich pędził przodem na długość dwóch koni… Milady jęknęła głucho. W jeźdźcu poznała d'Artagnana. — O! Boże mój!… — zawołała pani Bonacieux. — Co tam zobaczyłaś? — Mundury straży kardynalskiej; nie mamy ani chwili do stracenia — krzyknęła milady. — Uciekajmy! Uciekajmy! — Tak, tak, uciekajmy!… — powtórzyła pani Bonacieux, nie mogąc kroku postąpić, bo przykuta była do miejsca przerażeniem. Jeźdźcy właśnie przejeżdżali pod oknem. Milady próbowała wziąć ją na ręce i wynieść, lecz nie mogła poradzić. Usłyszała turkot powozu umykającego za ukazaniem się muszkieterów; następnie rozległo się kilka strzałów. — Ostatni raz cię wzywam, czy pójdziesz ze mną?… — krzyknęła milady. — O! Mój Boże! Mój Boże! Widzisz przecie, że nie mam siły; widzisz, że nie mogę na nogach się utrzymać… uciekaj sama!… — Uciekać sama? Ciebie zostawić? Nie, nie, nigdy! — wołała milady. Naraz wyprostowała się, groźny ogień zabłysnął w jej oczach; pobiegła do stołu i wpuściła w szklankę pani Bonacieux zawartość pierścienia, który otworzyła szybko. Było to czerwone ziarnko, które rozpuściło się natychmiast. Ujęła szklankę pewną ręką. — Wypij — rzekła — to wino doda ci sił, wypij prędko. Przytknęła szklankę do ust młodej kobiety, a ta wypiła bez oporu. — A! Nie tak pragnęłam się zemścić — rzekła milady z uśmiechem szatańskim, stawiając szklankę na stole — lecz, na honor, trzeba robić, co można! Po tych słowach uciekła z pokoju. Pani Bonacieux patrzyła, nie mogąc już iść za nią. Było z nią jak z tymi, którzy śnią, że ich ścigają, a oni na próżno wysilają się, aby powstać na nogi. Tak przeszło kilka minut, wrzawa okrutna przysuwała się do drzwi; pani Bonacieux czekała na powrót milady. Kilka razy, z trwogi zapewne, zimny pot zlewał jej pałające czoło. Nareszcie usłyszała zgrzyt żelaznej kraty, głośna rozmowa zbliżała się coraz bardziej i była pewna, że słyszy powtarzane swoje imię. Krzyknęła radośnie i rzuciła się do drzwi, bowiem poznała głos kochanka. — D'Artagnan! D'Artagnan! — wołała. — Czy to jesteś ty? Tutaj, chodź tutaj! — Konstancjo! Konstancjo — odpowiedział młodzieniec — gdzie jesteś? Na Boga! W tejże chwili drzwi celi rozwarły się raptownie; kilku mężczyzn wbiegło do pokoju; pani Bonacieux upadła na fotel prawie nieprzytomna. D'Artagnan cisnął na ziemię pistolet, dymiący jeszcze, i rzucił się na kolana przed ukochaną; Atos swój założył za pas, a Portos i Aramis chowali szpady do pochew. — O! D'Artagnan! Mój najdroższy! Przybyłeś na koniec, nie zawiodłeś mnie, ty wierny mój przyjacielu. — Tak, tak, Konstancjo, jesteśmy już razem!… — O! *Ona* ciągle mówiła, że nie przyjedziesz, ja jednak nie traciłem nadziei, nie chciałam uciekać. O! Jak dobrze zrobiłam, jak jestem szczęśliwa! Na ten wyraz *ona* Atos, który siedział spokojnie, zerwał się na nogi. — *Ona*? Co za *ona*? — zapytał d'Artagnan. — Moja towarzyszka, która z przyjaźni chciała mnie uchronić od prześladowania; ta sama, która wzięła was za straż kardynalską i właśnie tylko co uciekła… — Twoja towarzyszka! — zawołał d'Artagnan, blednąc jak płótno. — O jakiej towarzyszce mówisz? — O tej, której powóz stał przed bramą, która mówiła, że jest twoją przyjaciółką i że zwierzyłeś się jej ze wszystkiego. — Jak ona się nazywa? — wołał d'Artagnan. — Na Boga! Czy znasz jej nazwisko? — O! Wiem, słyszałam, jak o niej mówiono, czekaj… to dziwne… o mój Boże!… Ciemno mi przed oczami… — Do mnie, przyjaciele! Do mnie! Ręce jej lodowacieją — zawołał d'Artagnan — mdleje, wielki Boże, straciła przytomność!… Podczas gdy Portos z całych sił wołał o pomoc, Aramis podbiegł do stołu po szklankę wody; zatrzymał się jednak, widząc straszną zmianę na twarzy Atosa, który stojąc obok stołu z włosem najeżonym, błędnym wzrokiem patrzył w jedną ze szklanek i zdawał się być pod wpływem okrutnych podejrzeń. — O! — mówił Atos. — Nie, to niepodobna! Bóg nie dopuściłby do podobnej zbrodni. — Wody! Wody! — krzyczał d'Artagnan. — Nieszczęśliwa kobieta! — szepnął Atos. Pani Bonacieux otworzyła oczy, wilgotne od pocałunków d'Artagnana. — Przychodzi do siebie! — zawołał młodzieniec. — Dzięki ci, Boże! — Pani — odezwał się Atos — pani, na imię Boskie, powiedz, kto pił z tej szklanki? — Ja, panie… — odpowiedziała głosem gasnącym. — Kto nalewał wino? — *Ona*. — Co za *ona?* — A!… Przypominam sobie, hrabina de Winter… Czterech muszkieterów krzyknęło jednocześnie, lecz Atos najgłośniej. Właśnie w tej chwili twarz pani Bonacieux stała się blada i przejrzysta, boleści straszne porwały ją… upadła na ręce Portosa i Aramisa. D'Artagnan w rozpaczy nieopisanej porwał za rękę Atosa. — Jak to? — rzekł. — Przypuszczasz… — łkanie zatamowało mu głos. — Wszystkiego się spodziewam — odparł Atos, przygryzając do krwi usta, by nie jęknąć. — D'Artagnanie! D'Artagnanie!… — zawołała pani Bonacieux. — Gdzie jesteś? Widzisz, że umieram! D'Artagnan opuścił rękę Atosa i podbiegł do niej. Śliczna twarzyczka młodej kobiety pokryła się trupią bladością, oczy jak szklane patrzyły, nie widząc, konwulsyjne drżenie wstrząsnęło ciałem, kroplisty pot wystąpił na czoło. — Na miłość Boską, biegnijcie, wołajcie ludzi. Portos! Gdy *ona* poda komuś truciznę, nie ma już lekarstwa… — Ratujcie! Ratujcie!… — szeptała pani Bonacieux. Po czym zebrawszy ostatnie siły, ujęła w dłonie głowę młodzieńca, popatrzyła w oczy, jak gdyby pragnęła oddać mu duszę, i płacząc, przycisnęła usta do ust jego. — Konstancjo! Droga Konstancjo!… — wołał d'Artagnan. Lekkie westchnienie poczuł na ustach… to dusza Konstancji, czysta i kochająca, powracała do nieba… D'Artagnan już tylko trupa trzymał w objęciach… Nareszcie krzyknął przeraźliwie i padł na ziemię sztywny i blady, równie jak jego ukochana! Portos płakał, Aramis pięścią wygrażał niebu, Atos się przeżegnał. Właśnie w tej chwili jakiś mężczyzna stanął we drzwiach, prawie tak blady jak wszyscy zgromadzeni w pokoju. Potoczył okiem dokoła, ujrzał panią Bonacieux nieżywą, a d'Artagnana zemdlonego. Trafił na chwilę osłupienia następującą po wielkich katastrofach. — Nie omyliłem się — powiedział — oto pan d'Artagnan i jego trzej przyjaciele, panowie Atos, Portos i Aramis! Przyjaciele patrzyli na nieznajomego zdziwieni. Wszystkim trzem zdawało się, że go znają. — Panowie — ciągnął nowo przybyły — poszukujecie również jak ja kobiety, która — dodał z gorzkim uśmiechem — była tu z pewnością, bo widzę oto ślady jej przejścia… Trzej przyjaciele oniemieli; głos i twarz nieznajomego budziły w nich niejasne wspomnienia. — Panowie — mówił dalej — ponieważ nie chcecie poznać człowieka, który wam po dwakroć życie zawdzięcza, zmuszony jestem dopomóc waszej pamięci: jestem lord de Winter, szwagier owej kobiety… Atos wstał i podał mu rękę. — Witaj, milordzie — powiedział — domyślam się, że z nami trzymasz… — Wyruszyłem w pięć godzin po niej z Portsmouth — odparł lord de Winter — przybyłem do Boulogne za późno; w Saint-Omer chybiłem tylko pięć minut; na koniec w Lillers straciłem jej ślad. Szukałem wszędzie w okolicy, pytałem napotkanych w drodze. Widziałem was, pędzących galopem, poznałem pana d'Artagnana… Wołałem na was, nie odpowiedzieliście. Chciałem was dopędzić, lecz mój zmęczony koń ustawał. Pomimo pośpiechu przybyliście jednak za późno. — Przypatrz się, milordzie — rzekł Atos, wskazując panią Bonacieux nieżywą i d'Artagnana, którego Portos i Aramis starali się ocucić. — Czy oboje nie żyją? — zapytał chłodno lord de Winter. — Nie, na szczęście — odrzekł Atos — pan d'Artagnan jedynie zemdlał. — A! Tym lepiej — rzekł de Winter. — D'Artagnan otworzył oczy, wyrwał się z rąk Portosa i Aramisa jak szalony, rzucił się na ciało kochanki. Atos powstał i uroczystym krokiem podszedł do przyjaciela. Uścisnął czule zanoszącego się od płaczu i rzekł głosem poważnym a serdecznym. — Przyjacielu, bądź mężny. Kobiety opłakują umarłych, mężczyźni mszczą się za nich… — O!… Tak — rzekł d'Artagnan — jeżeli idzie o pomszczenie śmierci tego anioła, jestem gotów pójść z tobą! Atos skorzystał z chwili odwagi, jaką nadzieja zemsty natchnęła nieszczęśliwego młodzieńca, i skinął na Portosa i Aramisa, aby poszli po przełożoną. Spotkali ją na korytarzu, wzruszoną i wylękłą wobec tylu niespodzianych wypadków. Przywołała kilka zakonnic, które wbrew regule klasztornej znalazły się w obecności aż pięciu mężczyzn od razu. — Szanowna pani! — przemówił Atos, biorąc d'Artagnana pod rękę. — Twoim staraniom polecamy zwłoki tej nieszczęśliwej kobiety. Była aniołem na ziemi, a teraz jest pewnie aniołem w niebie. Pochowaj ją, pani, jak siostrę klasztorną. Wrócimy kiedyś pomodlić się na jej grobie. D'Artagnan ukrył twarz na piersiach przyjaciela i wybuchnął płaczem. — Płacz — rzekł Atos — płacz!… Serce pełne miłości, ognia i życia! Niestety, jakżebym pragnął móc zapłakać tak jak ty! I wyprowadził przyjaciela czuły jak ojciec, pocieszający jak duchowny, a wielki jak człowiek, który dużo w życiu wycierpiał. Poszli wszyscy w pięciu do miasta Béthune, aż zatrzymali się przed pierwszą napotkaną oberżą. — Czy nie udamy się w pogoń za tym potworem? — zapytał d'Artagnan. — Później — odparł Atos — muszę jeszcze załatwić niektóre sprawy. — Jeżeli się nam wymknie — przerwał młodzieniec — to z twojej winy jedynie… — Odpowiadam za nią — rzekł Atos. Tak wielka była wiara d'Artagnana w słowa przyjaciela, że opuścił głowę i nic nie mówiąc, udał się za nim do oberży. Portos i Aramis spojrzeli na siebie, nie rozumiejąc tej pewności Atosa. Lord de Winter sądził, że mówi on tak, aby ulżyć boleści d'Artagnana. — A teraz, panowie — rzekł znów Atos, gdy go zapewniono, że w oberży jest pięć wolnych pokoi — rozejdźmy się. D'Artagnan potrzebuje samotności, aby się wypłakać i przespać. Ja biorę na siebie odpowiedzialność za wszystko, bądźcie zatem spokojni. — Zdaje mi się jednak — przemówił lord de Winter — jeżeli mamy wystąpić przeciw hrabinie, do mnie to należy — jest ona bowiem moją bratową. — Mnie bardziej to dotyczy — rzekł Atos — bo ona jest moją żoną… D'Artagnan uśmiechnął się. Poznał, że Atos jest pewny zemsty, skoro wyjawił swoją tajemnicę. Portos i Aramis spojrzeli na siebie bladzi z przerażenia. Lord de Winter zaś myślał, że Atos zmysły postradał. — Idźcie, panowie, do siebie — rzekł Atos — a mnie pozwólcie działać. Widzicie teraz, że jako mąż mam do tego niezaprzeczone prawo. D'Artagnanie, jeżeli nie zgubiłeś, oddaj mi papier, który wypadł z kapelusza owemu jeźdźcowi; na nim wypisana jest nazwa wioski… — A!… — zawołał d'Artagnan. — Rozumiem, nazwa wypisana jej ręką. — Poznajesz teraz — rzekł Atos — że jest Bóg w niebie! Rozdział XXXVII. Człowiek w czerwonym płaszczu Gniew i wściekłość Atosa przybrały charakter łagodniejszy, znamionujący w całym blasku zdolności umysłowe tego człowieka zaprawdę wyższego. Pochłonięty cały ważnością uczynionej obietnicy i przyjętej odpowiedzialności, ostatni poszedł do swego pokoju. Poprosił gospodarza o mapę prowincji, w której się znajdowali, i oglądał ją szczegółowo. Przekonawszy się, że cztery drogi prowadzą z Béthune do Armentières, przywołał czterech pachołków. Planchet, Grimaud, Mousqueton i Bazin stawili się natychmiast i otrzymali polecenia jasne i szczegółowe. Mieli wyjechać nazajutrz przede dniem i udać się do Armentières, każdy inną drogą. Planchet, jako najsprytniejszy, powinien był jechać tą, którą udał się powóz. Atos wziął do pomocy lokajów, ponieważ ci nie wzbudzają takich podejrzeń jak panowie i znajdują więcej sympatii u tych, których się wypytują. Co więcej, milady znała muszkieterów, a nie widziała nigdy pachołków, a przeciwnie — oni znali ją doskonale. Wszyscy czterej powinni byli zjechać się razem w Armentières o jedenastej rano; jeżeliby odkryli schronienie milady, trzech pozostanie, by jej pilnować, czwarty powróci i zaprowadzi czterech przyjaciół na miejsce. Po wyjściu służących Atos wstał i wyszedł. Była już dziesiąta. Widocznie poszukiwał kogoś, aby o coś zapytać. Podszedł do zapóźnionego przechodnia i powiedział kilka słów; zapytany cofnął się przerażony, nic nie odpowiedział, tylko wskazał ręką. Atos dawał mu pół pistola, żeby szedł z nim, lecz odmówił. Atos zapuścił się we wskazaną ulicę, doszedł do placu i znów się zatrzymał. Ponieważ tutaj spodziewał się spotkać kogoś, czekał zatem. Rzeczywiście, po chwili zjawił się jakiś człowiek. Atos powtórzył pytanie, lecz tak samo i tutaj trafił na upór — zapytany nie chciał mu towarzyszyć, ograniczył się tylko do wskazania ręką. Szedł zatem we wskazanym kierunku i znalazł się na przedmieściu położonym z przeciwnej strony niż ta, którą wjechali do miasta. Tu znów nie wiedział, dokąd się udać. Na szczęście spotkał żebraka, któremu obiecał talara. Żebrak na widok monety zdecydował się pójść. Gdy doszli do skrętu ulicy, wskazał mu w oddaleniu opuszczone domostwo. Atos udał się w tamtą stronę, a żebrak wziął jałmużnę i uciekł najprędzej, jak mógł. Muszkieter okrążył dom kilka razy, zanim odszukał drzwi pomalowane na czerwono, równie jak cały budynek. Było ciemno, grobowa cisza panowała w mieszkaniu. Zapukał do drzwi. Usłyszał niewyraźny szmer, uchylono je i wysoki, blady mężczyzna z czarnym zarostem stanął na progu. Zamienili kilka słów po cichu i mężczyzna dał znak, że Atos może wejść. Muszkieter skorzystał z pozwolenia. Człowiek, którego Atos tak długo i z takim trudem poszukiwał, wprowadził go do swego laboratorium, gdzie właśnie zajęty był składaniem i umocowywaniem żelaznym drutem kości szkieletu. Korpus był już gotowy, głowa jedynie leżała na stole. Otoczenie wskazywało, że gospodarz domu uprawia nauki przyrodnicze: były tam słoje z wężami, wysuszone jaszczurki, pęki ziół dziko rosnących i wonnych zapełniały kąty pokoju. Człowiek ten żył samotnie w opuszczonym domku. Na zaproszenie gospodarza Atos usiadł obok niego. Wtedy wyjaśnił mu, jakiej usługi wymaga, lecz nieznajomy cofnął się ze wstrętem i stanowczo odmówił. Atos dobył kawałek papieru, na którym było nakreślone parę słów, u spodu zaś podpis i wielka pieczęć. Przeczytawszy pismo, nieznajomy zobaczył podpis i pieczęć i skłonił się na znak, że jest gotów do posłuszeństwa. Atos podniósł się, ukłonił i wyszedł. O świcie przyszedł doń d'Artagnan z zapytaniem, co robić. — Czekać — odpowiedział Atos. Niedługo przełożona klasztoru przysłała z zawiadomieniem, że pogrzeb odbędzie się w południe. O trucicielce nic nie wiedziano; musiała jednak uciekać przez ogród, rozpoznano bowiem ślady na piasku, furtkę ogrodową znaleziono zamkniętą, a klucz od niej widać zabrała. W godzinie oznaczonej lord de Winter i czterech muszkieterów udali się do klasztoru; wszystkie dzwony były w ruchu, kaplica otwarta, a kraty zamknięte. Pośrodku chóru wystawiono zwłoki ofiary przybrane w strój nowicjuszki. Po bokach chóru, poza kratami, zebrały się zakonnice i nie widząc nikogo, i same będąc niewidziane, łączyły swój śpiew ze śpiewem księży. U progu kaplicy d'Artagnan zachwiał się i obrócił, szukając wzrokiem Atosa, lecz Atos znikł bez śladu. Wierny swej myśli przewodniej kazał się on zaprowadzić do ogrodu i idąc za lekkimi śladami na piasku, dotarł do furtki prowadzącej do lasku, kazał ją otworzyć i zapuścił się w gęstwinę. Wtedy potwierdziły się jego przypuszczenia — powóz tędy przejeżdżał. Atos szedł jakiś czas z wzrokiem utkwionym w ziemię. Od czasu do czasu napotykał krwawe plamy, jakie zapewne pochodziły albo z rany zadanej człowiekowi poprzedzającemu powóz lub może któryś z koni otrzymał ranę od strzału muszkieterów. Po trzech kwadransach takiej drogi, o pięćdziesiąt kroków od Festubert, napotkał dużą plamę krwi i grunt stratowany kopytami końskimi. Pomiędzy tym laskiem i kawałkiem ziemi znów ukazywały się ślady kobiecych nóg — powóz zatem zatrzymał się tutaj. Tutaj więc milady wyszła z lasu i wsiadła do powozu. Zadowolony z odkrycia potwierdzającego podejrzenia Atos powrócił do oberży, gdzie oczekiwał już Planchet. Wszystko stało się według przepowiedni Atosa. Planchet jechał tą samą drogą, widział krwawe plamy i także poznał miejsce, gdzie stanęły konie. Lecz dotarł dalej niż Atos, bo do wioski Festubert, i pijąc tam w oberży, bez pytania dowiedział się, że dnia poprzedniego o wpół do dziewiątej rano jakiś człowiek towarzyszący damie jadącej powozem pocztowym był zmuszony zatrzymać się tamże, nie będąc w stanie jechać dalej. Opowiadał on, że złodzieje napadli ich w lesie, przy czym został raniony. Dama zmieniła konie na poczcie i pojechała dalej. Planchet odszukał pocztyliona i dowiedział się, że tenże odwiózł damę do Fromelles, skąd udała się do Armentières. Planchet pojechał bliższą drogą i o siódmej rano był także w Armentières. Była tylko jedna oberża za stacją pocztową. Planchet udał się tam jako lokaj szukający służby. Rozgadał się z miejscowymi ludźmi i dowiedział się, że jakaś pani przybyła sama jedna o jedenastej wieczorem, wzięła pokój w oberży, kazała przywołać gospodarza i oświadczyła, że pragnie zamieszkać tutaj jakiś czas. Planchet nie dopytywał się więcej. Pobiegł na umówione miejsce, zastał trzech pachołków na czatach, kazał im pilnować wszystkich drzwi oberży, a sam udał się do Atosa, któremu właśnie kończył zdawać relację, gdy jego przyjaciele powrócili. Byli smutni i zamyśleni, nawet słodka twarz Aramisa pokryła się chmurą. — Co teraz będziemy czynić? — zapytał d'Artagnan. — Czekać — odpowiedział Atos. Bez odpowiedzi zawrócili i poszli każdy do siebie. O ósmej wieczorem Atos rozkazał posiodłać konie i uprzedzić lorda de Winter i swoich przyjaciół, że powinni gotować się do wyprawy. Za chwilę cała piątka stanęła pod bronią. Obejrzeli i ponabijali muszkiety. Atos wyszedł ostatni. — Cierpliwości!… — rzekł. — Brakuje jeszcze kogoś. Wszyscy obejrzeli się dokoła, nie mogąc poznać, kogo by im brakowało. Atos wskoczył na siodło. — Czekajcie na mnie — powiedział — zaraz powrócę. I ruszył z kopyta. Za kwadrans powrócił w towarzystwie mężczyzny z maską na twarzy, owiniętego w ogromny, czerwony płaszcz. Lord Winter i trzech muszkieterów spoglądali po sobie. Żaden z nich nie mógł objaśnić drugiemu, bo żaden nie wiedział, kim jest ten mężczyzna. Pomyśleli jednak, że tak powinno być, skoro Atos tak postanowił. O dziewiątej udali się drogą, którą powóz przejeżdżał. Straszny był widok tych sześciu ludzi pędzących w milczeniu, pogrążonych w rozmyślaniach, jak rozpacz cichych, jak przeznaczenie nieubłaganych. Rozdział XXXVIII. Wyrok Noc była ciemna i burzliwa, horyzont okrył się chmurami, ani jedna gwiazdka nie widniała. Przejechali w ciszy wioskę Festubert, a gdy przybyli do Herlies, Planchet, dowodzący orszakiem, zawrócił na prawo. Lord de Winter, Portos i Aramis próbowali zawiązać rozmowę z mężczyzną w czerwonym płaszczu, lecz ten na zapytania pochylał tylko głowę z szacunkiem i milczał. Nasi podróżni domyślili się, że nieznajomy miał powód zachowywać incognito, i przestali go zaczepiać. Ruszyli cwałem. Niedaleko za Fromelles burza wybuchła z wściekłością; okryli się płaszczami i ostatnie trzy mile przebyli podczas najstraszniejszej ulewy. D'Artagnan zdjął kapelusz i zrzucił płaszcz; przyjemność sprawiała mu woda spływająca po gorącym czole i po całym ciele wstrząsanym dreszczem gorączkowym. Gdy mijali Goskal i zawracali do poczty, jakiś człowiek wystąpił z cienia drzew i z palcem na ustach stanął na środku drogi. Atos poznał Grimauda. — Co słychać? — krzyknął d'Artagnan. — Czyżby uciekła z Armentières? Grimaud kiwnął głową. D'Artagnan zgrzytnął zębami. — Cicho, d'Artagnanie — przemówił Atos. — Ja wziąłem wszystko na siebie, do mnie należy wybadać Grimauda. — Gdzież ona jest? — zapytał. Grimaud wyciągnął rękę w kierunku rzeki Lys. — Daleko stąd? Grimaud podniósł palec wskazujący, na pół zgięty. — Sama?… Grimaud znów kiwnął głową. — Panowie!… — rzekł Atos. — Ona jest sama, o pół mili stąd, w stronę, gdzie płynie rzeka. — Prowadź nas, Grimaudzie — odezwał się d'Artagnan. Grimaud poszedł przodem. Po pięciu minutach natrafili na strumień i przebyli go wpław. — Czy tam? — zapytał Atos. Grimaud pokręcił głową przecząco. — Cicho zatem! — rzekł Atos. Pojechali dalej. Znów błyskawica rozdarła chmury. Grimaud wskazał ręką mały, odosobniony domek o sto kroków od przewozu. Świeciło się w jednym oknie. — Jesteśmy u celu — rzekł Atos. W tej chwil podniósł się z rowu jakiś cień, to Mousqueton; wskazywał ręką oświetlone okno. — Ona jest tam — powiedział. — Gdzie Bazin? — zapytał Atos. — Gdy ja strzegę okna, on pilnuje drzwi. — Dobrze — rzekł Atos — wierni z was słudzy. Zeskoczył z konia, oddał lejce Grimaudowi; postąpił do okna, reszcie kazał otoczyć drzwi. Żywopłot wysoki na kilka stóp okalał domostwo. Atos przeskoczył go i stanął pod oknem bez okiennic. Przy świetle lampy widać było kobietę otuloną szarym płaszczem, siedzącą na stołku przy ogniu dogasającym. Łokcie oparła na brudnym stole, a głowę ukryła w dłoniach białych jak kość słoniowa. W tejże chwili koń zarżał… milady podniosła głowę, zobaczyła bladą twarz w szybie okna i krzyknęła!… Atos widząc, że jest poznany, pchnął okno kolanem, aż szyby posypały się po ziemi, i jak duch zemsty stanął w izbie. Milady do drzwi się rzuciła; bledszy i groźniejszy jeszcze niż Atos d'Artagnan stał już na progu. Milady cofnęła się z okrzykiem. D'Artagnan sądząc, że chce uciekać, i bojąc się, aby znów nie uszła, wyjął pistolet; Atos go powstrzymał. — Schowaj broń — rzekł — trzeba osądzić tę kobietę, a nie zamordować. Chwilkę cierpliwości, d'Artagnanie, a będziesz zadowolony. Panowie, wejdźcie, proszę. Wszedł lord de Winter, Portos, Aramis i człowiek w czerwonym płaszczu. Czterech pachołków strzegło drzwi i okna. Milady padła na krzesło, z rękoma jakby odegnać chciała marę straszną. Poznała szwagra i krzyknęła przeraźliwie. — Czego żądacie?… — zawołała. — Żądamy — rzekł Atos — Karoliny Backson, która najpierw nosiła nazwisko hrabiny de la Fère, następnie lady de Winter, baronowej Scheffield. — To ja nią jestem — mruknęła wylękła — czego chcecie ode mnie?… — Pragniemy osądzić cię według zbrodni twoich — rzekł Atos. — Wolno ci bronić się i uniewinnić, jeżeli potrafisz. Panie d'Artagnanie, wystąp najpierwszy jako oskarżyciel. D'Artagnan wysunął się naprzód. — W obliczu Boga i ludzi — powiedział — oskarżam tę kobietę, iż otruła Konstancję Bonacieux zmarłą wczoraj wieczorem. Obrócił się do Portosa i Aramisa. — Świadczymy — odezwali się razem muszkieterowie. D'Artagnan mówił dalej. — W obliczu Boga i ludzi oskarżam tę kobietę o zamiar otrucia mnie samego winem przysłanym z Villeroi wraz z listem fałszywym, jakoby pochodziło od moich przyjaciół, a winem tym otruł się człowiek nazwiskiem Brisemont. — Świadczymy — rzekli jednym głosem Portos i Aramis. — W obliczu Boga i ludzi oskarżam tę kobietę, że namawiała mnie do zabicia barona de Wardes, a ponieważ nie mam na to świadka, osobiście zaświadczam. Skończyłem. D'Artagnan odszedł na bok z Portosem i Aramisem. — Na ciebie kolej, milordzie! — rzekł Atos. Baron stanął na środku pokoju. — Przed Bogiem i ludźmi — rzekł — oskarżam tę kobietę o zamordowanie księcia Buckinghama. — Książę Buckingham zamordowany?! — krzyknęli jednym głosem zgromadzeni. — Tak — odpowiedział baron — zamordowany! Odebrałem wasze ostrzeżenie, kazałem zatrzymać tę kobietę i oddałem pod straż wiernego sługi… Obałamuciła tego człowieka, włożyła mu sztylet do ręki, kazała zabić księcia. W tej chwili może i Felton płaci głową za zbrodnię tej furii piekielnej. Sędziowie oniemieli, słysząc o zbrodniach nieznanych im jeszcze. — To nie wszystko — ciągnął lord de Winter — brat mój, który ją uczynił spadkobierczynią swoją, umarł nagle na dziwną chorobę, po jakiej na całym ciele zostają plamy sine. Siostro, powiedz, skutkiem czego mąż twój umarł? — Okropność! — zawołali Portos i Aramis. — Zabójczyni Buckinghama, zabójczyni Feltona, zabójczyni brata mojego, żądam sprawiedliwości nad tobą i oświadczam, jeżeli mi jej nie wymierzą, sam tego dokonam. Lord de Winter stanął obok d'Artagnana, ustępując miejsca innemu oskarżycielowi. Milady opuściła głowę na ręce i starała się zebrać rozpierzchłe myśli. — Na mnie teraz kolej — odezwał się Atos, drżąc, jak lew drży na widok jadowitego węża. — Pojąłem za żonę tę kobietę, gdy była młodą dziewczyną, wziąłem ją pomimo woli całej mojej rodziny; otoczyłem dostatkiem, dałem moje nazwisko. Aż pewnego dnia przekonałem się, że jest napiętnowana: ta kobieta ma wypalony kwiat lilii na lewym ramieniu! — O!… — zawołała milady, powstając. — Gdzie jest trybunał, co wydał wyrok nikczemny, gdzie człowiek, który go wykonał?… Nie znajdziecie jednego ani drugiego! — Milcz! — odezwał się głos jakiś. — Ja na to odpowiem! I człowiek w czerwonym płaszczu zbliżył się także. — Kto ty jesteś?… Kto ty jesteś? — krzyknęła milady skamieniała ze strachu, a włosy na głowie powstały jej jak żywe. Wszyscy spojrzeli na tego człowieka, nikt go nie znał prócz Atosa, który także ze zdziwieniem patrzył, nie przypuszczając, że i ten należy do sprawy, jaką właśnie sądzili. Nieznajomy stanął naprzeciw milady i zdjął maskę z twarzy. Milady patrzyła czas jakiś z wzrastającą trwogą na twarz bladą, okoloną czarnym zarostem, na twarz obojętną i zimną jak kamień. Naraz zawołała, podnosząc się i cofając do ściany: — O!… Nie, nie, to widmo piekielne!… To nie on!… Ratunku! Ratunku! — krzyczała głosem dzikim, odwracając się, jakby przez ścianę uciec pragnęła. — Kat miasta Lille! — zawołała milady, czepiając się rękami muru, aby nie paść na ziemię. Wszyscy ustąpili na stronę, człowiek w czerwonym płaszczu został sam na środku izby. — Łaski!… Łaski!… Przebaczenia — krzyczała nędznica, padając na kolana. Nieznajomy czekał, aż się uciszy. — Powiedziałem panom, że mnie poznała! — zaczął. — Tak, jestem katem miasta Lille, a oto moja historia: Ta kobieta była swego czasu młodą dziewczyną, równie piękną jak obecnie. Była zakonnicą w klasztorze benedyktynek w Templemar. Młody ksiądz z sercem niewinnym i pełnym wiary sprawował służbę kapelana klasztornego; postanowiła zbałamucić go i dokonała swego… o!… Ona by świętego uwiodła… Oboje wykonali śluby święte, nieodwołalne; stosunek ich zatem nie mógł trwać długo, a odkryty, mógł ich zgubić. Wymogła na nim, że uciekną w dalekie strony; do wykonania zamiaru, do przeniesienia się w inną część Francji, potrzeba było pieniędzy. Ksiądz skradł kielichy złote i posprzedawał; a gdy już wszystko przygotowali do ucieczki, wyśledzono ich i wpakowano do więzienia oboje. W tydzień potem uwiodła syna dozorcy i wydostała się na wolność. Księdza skazano na dziesięć lat w kajdany i na piętnowanie. Byłem katem miasta Lille, jak powiedziała już ta kobieta, i musiałem piętnować winnego… a ten nieszczęśliwy… był moim bratem!… Przysiągłem wtedy, że ta, co go zgubiła, wspólniczka, co go do zbrodni popchnęła, otrzyma taką samą karę… Nie wiedziałem, gdzie się ukryła, lecz ścigałem ją, pochwyciłem, związałem i wypaliłem na ramieniu znak upadlający, tak jak mojemu bratu … Powróciwszy do Lille, dowiedziałem się, że brat mój umknął także, a mnie posądzono o wspólnictwo i zamknięto w więzieniu, dopóki się on nie znajdzie. Nieszczęśliwy brat nie wiedział nic o wyroku; połączył się z kochanką, uciekli razem do Berry, a tam otrzymał małe probostwo… Ona uchodziła za jego siostrę… Właściciel dóbr, gdzie było probostwo, ujrzał tę niby siostrę, zakochał się i zapragnął ją poślubić. Wtedy ona porzuciła przez siebie zgubionego dla drugiego, którego zgubić miała… i została hrabiną de la Fère. Wszyscy spojrzeli na Atosa, który właśnie tak się nazywał, a on dał znak, że to, co kat mówi, jest prawdą. — Mój brat — ciągnął tenże — oszalały z rozpaczy, postanowił skończyć życie odarte przez nią ze czci i szczęścia. Powrócił do Lille, a dowiedziawszy się, że mnie skazano za niego, oddał się sam w ręce sprawiedliwości i tegoż wieczora powiesił się w więzieniu. Oto zbrodnia, o jaką ją oskarżam, oto przyczyna, dla której jest piętnowana. — Panie d'Artagnanie — rzekł Atos — jakiej kary żądasz dla tej kobiety? — Kary śmierci — odparł d'Artagnan. — Milordzie de Winter — ciągnął Atos — jakiej kary żądasz dla tej kobiety? — Kary śmierci. — Panowie, Portosie i Aramisie, wy, którzy jesteście sędziami, jaką jej karę przeznaczacie? — Karę śmierci — wyrzekli obydwaj głosem grobowym. Atos wyciągnął ku niej rękę. — Karolino Backson, hrabino de la Fère, milady de Winter, twoje zbrodnie znużyły ludzi na ziemi i Boga w niebie. Módl się, jeżeli potrafisz, albowiem skazana jesteś i umrzesz… Na te słowa, niepozostawiające żadnej nadziei, milady powstała i chciała mówić, lecz siły ją opuściły. Poczuła silną rękę chwytającą ją za włosy i ciągnącą nieubłaganie jak przeznaczenie. Nie próbowała się opierać i wyszła popychana przez kata. Lord de Winter, d'Artagnan, Atos, Portos i Aramis podążyli za nimi. Pachołkowie poszli za śladem panów, a izba została pusta, z oknem wybitym, z drzwiami na oścież otwartymi i z lampą kopcącą na stole. Rozdział XXXIX. Śmierć milady Północ była prawie, księżyc poszczerbiony i krwawy po burzy minionej wschodził poza miasteczkiem Armentières i oświecał ponuro domy i czarną sylwetkę dzwonnicy ze szczytem przejrzystym. Na wprost rzeka Lys toczyła wody, a światło księżyca barwiło je kolorem miedzi roztopionej. Poza rzeką las odwieczny sięgał konarami obłoków i tworzył z nimi ponurą całość. Na lewo majaczył opustoszały młyn, w którego ruinach puszczyk odzywał się złowrogo. Przy drodze rosły rzadkie drzewa, niskie i nieforemne, i wydawały się jak karły złośliwe, czyhające na podróżnych i w tej godzinie duchów. Od czasu do czasu horyzont oświecała błyskawica, to znów wąż ognisty jak olbrzymi miecz przecinał chmury, czarny las i wodę. Powietrze duszne, bez wiatru, prawie przygniatało; dokoła cisza grobowa, droga oślizgła po deszczu i zioła wydające zapach odurzający. Dwóch służących prowadziło milady, trzymając ją pod ręce, kat szedł tuż za nią, a lord de Winter, d'Artagnan, Atos, Portos i Aramis postępowali za katem. Planchet i Bazin szli na ostatku. Prowadzono milady w stronę rzeki. Usta miała zamknięte, lecz oczy mówiły z nieopisaną wymową, błagając każdego, co na nią spojrzał. W pewnej chwili przemówiła cicho do pachołków. — Tysiąc pistoli dla każdego z was za ułatwienie ucieczki. Jeżeli zaś oddacie mnie waszym panom, to pamiętajcie!… Mam niedaleko mścicieli, którzy każą drogo zapłacić za moją śmierć. Grimaud zawahał się. Mousqueton drżał cały. Atos posłyszał głos milady, przysunął się szybko, lord de Winter uczynił to samo. — Odpędź tych ludzi — powiedział — mówiła do nich, nie można im ufać. Przywołano Plancheta i Bazina na miejsce Grimauda i Mousquetona. Nad brzegiem rzeki kat przystąpił i związał milady ręce i nogi. Wtedy wybuchnęła, krzycząc: — Podli! Nędzni zbóje!… Znęcacie się nad bezbronną kobietą; strzeżcie się, chociaż mi pomoc doraźna nie nadejdzie, będę jednak pomszczona… — Tyś nie kobieta — rzekł Atos chłodno — nie należysz do rodzaju ludzkiego, tyś szatan zbiegły z piekła, którego wyprawimy tam, skąd przyszedł. — O! Wy cnotliwi!… — odparła milady. — Pamiętajcie! Każdy, który dotknie jednego włosa z mej głowy, będzie także mordercą. — Kat ma prawo zabijać, nie stając się przez to mordercą — rzekł człowiek w czerwonym płaszczu, uderzając ręką po mieczu — jest tylko ostatnim sędzią; Nachrichter, jak powiadają Niemcy, nasi sąsiedzi. A ponieważ mówiąc to, krępował ją, milady krzyknęła po kilkakroć dzikim głosem, który rozległ się ponuro dokoła i zginął w głębi lasu. — Jeżeli jestem winna, jeżeli spełniłam zarzucane zbrodnie — ryczała milady — prowadźcie mnie przed trybunał, nie macie prawa sądzić i potępiać! — Proponowałem Tyburn — rzekł lord de Winter — czemuż nie chciałaś? — Bo nie chcę umierać!… — ryknęła, szarpiąc się. — Bo za młoda jestem na to!… — Ta, którą otrułaś w Béthune, była młodsza, a jednak umarła — odezwał się d'Artagnan. — Wstąpię do klasztoru!… Zostanę zakonnicą — rzekła milady. — Byłaś w klasztorze — przerwał kat — i wyszłaś z niego na zgubę mojego brata. Milady jęknęła przeraźliwie i padła na kolana. Kat wziął ją pod ręce i chciał zanieść do łodzi. — O Boże mój!… — zawołała. — Boże mój! Więc chcesz mnie utopić? Krzyczała tak rozdzierająco, że d'Artagnan, najzawziętszy z początku, nie mógł już słuchać; usiadł na suchym pniu, zatkał uszy rękami, a jednak słyszał wciąż skargi i groźby. Znać było zaraz, że d'Artagnan jest najmłodszy… — O! Nie mogę patrzeć na te okropności — mówił — nie mogę pozwolić, aby kobieta skończyła w ten sposób! Milady usłyszała i nadzieja w nią wstąpiła. — D'Artagnanie! D'Artagnanie! — zawołała. — Wspomnij, że cię kochałam! Młodzieniec powstał i podszedł ku niej. Atos dobył szpady i zastąpił mu drogę. — Jeśli krok jeden postąpisz, skrzyżujemy szpady. D'Artagnan padł na kolana i modlił się. — No dalej — mówił Atos — panie kacie, czyń swoją powinność. — Z chęcią, panie łaskawy — odparł kat — albowiem przysięgam, jakem prawowierny katolik, tak mam przekonanie, że jestem sprawiedliwy, spełniając wyrok na tej kobiecie. — To dobrze. Atos zbliżył się do milady. — Przebaczam ci — rzekł — wszystko złe, jakieś mi wyrządziła; przebaczam przyszłość złamaną, honor stracony, miłość splamioną i zbawienie, którego nie dostąpię z powodu rozpaczy, w jakąś mnie pogrążyła. Umieraj w pokoju. Lord de Winter przystąpił. — Przebaczam ci — powiedział — otrucie brata, zabójstwo księcia Buckinghama; przebaczam śmierć nieszczęśliwego Feltona i wszystkie zamachy na moją osobę. Umieraj w pokoju. — A ja proszę — rzekł d'Artagnan — przebacz, pani, że przez zarozumiałość i podejście niegodne szlachcica wywołałem twoją zawziętość. Ja w zamian przebaczam ci śmierć ukochanej i okrutną zemstę nade mną, przebaczam i płaczę nad tobą… Umieraj w pokoju. — I am lost! — mruknęła milady po angielsku. — I must die. Stanęła o własnych siłach, wyprostowała się i patrzyła dokoła płomiennym wzrokiem. Nic nie ujrzała. Nadstawiła uszu… — nic nie usłyszała. Otoczona była jedynie wrogami. — Gdzież mam umrzeć?… — zapytała. — Po drugiej stronie rzeki — odpowiedział kat. Wprowadził ją do łodzi i sam miał wsiadać, gdy Atos podał mu woreczek z pieniędzmi. — Weź pan — rzekł — to zapłata za czynność twoją; niech wiedzą wszyscy, że postępujemy, jak należy. — Dziękuję — odpowiedział kat. — A teraz niech zbrodniarka pozna, że nie rzemiosło moje, lecz spełniam powinność świętą. I cisnął pieniądze w głąb rzeki. Łódka sunęła wolno oświecona bladym obłoczkiem. Widać było, jak przybiła do brzegu; dwie postacie rysowały się czarno na tle horyzontu. Milady podczas przeprawy zdołała rozwiązać powróz krępujący nogi, dopłynąwszy do brzegu, wyskoczyła z łódki i poczęła biec szybko. Rozmiękły grunt utrudniał ucieczkę, poślizgnęła się i padła na kolana. Straciła odwagę; pojęła na koniec, że niebo odmawia jej pomocy. Ujrzano wtedy z przeciwnego brzegu kata podnoszącego powoli ręce. Blask księżyca odbił się w ostrzu szerokiego miecza… ręce opadły… nastąpił zgrzyt stali i krzyk ofiary… potem tułów bez głowy osunął się na ziemię. Kat zdjął i rozpostarł swój czerwony płaszcz, złożył na nim ciało, dorzucił głowę, związał mocno, wziął na plecy i wsiadł do łodzi. Na środku rzeki stanął i unosząc w górę ciężar, zawołał: — Spełniła się sprawiedliwość boska! Po czym cisnął trupa w nurty Lys. W trzy dni potem czterech muszkieterów wróciło do Paryża; nie przedłużyli urlopu wcale i tego samego wieczora poszli złożyć wizytę panu de Tréville. — No cóż, kochani panowie — pytał zacny dowódca — czy udała się wycieczka, dobrzeście się zabawili? — Wyśmienicie! — odpowiedział Atos za siebie i za swoich przyjaciół. Rozdział XL. Zakończenie Dnia szóstego następnego miesiąca król, wierny obietnicy danej kardynałowi, wracał z Paryża do La Rochelle odurzony wieścią o zamordowaniu księcia Buckinghama. Królowa, chociaż uprzedzona, że człowiekowi przez nią ukochanemu grozi niebezpieczeństwo, gdy doniesiono jej o jego zgonie, zawołała niebacznie: — To fałsz! Przecież pisał do mnie! Nazajutrz musiała uwierzyć strasznej nowinie. La Porte, jak wszyscy, zatrzymany w Anglii z rozkazu Karola I, przybył nareszcie i doręczył królowej ostatni smutny upominek od Buckinghama. Radość króla była wielka; nie ukrywał jej wcale wobec królowej. Ludwik XIII, jak wszyscy ludzie słabego charakteru, nie odznaczał się szlachetnością ani delikatnością uczuć. Przeczuwał, że z powrotem do obozu popadnie znów w niewolę kardynała; a jednak powracał. Dlatego też orszak królewski smutno wyglądał. Nasi czterej przyjaciele jechali obok siebie milczący, z pospuszczanymi głowami. Atos tylko niekiedy prostował się, oczy mu świeciły, a gorzki uśmiech zjawiał się na ustach, lecz za chwilę, podobnie jak przyjaciele, wpadał w głęboką zadumę. Gdy przybyli do jakiegokolwiek miasta i odprowadzili króla do przygotowanego mieszkania, usuwali się do kwatery lub do oberży i szeptali tylko pomiędzy sobą. Pewnego dnia, gdy zostali tak w przydrożnej oberży, jakiś mężczyzna jadący konno od La Rochelle stanął przed karczmą, aby wypić szklankę wina, i spojrzał do wnętrza izby, gdzie przy stole siedzieli muszkieterowie. — Hola! Panie d'Artagnanie — zawołał — czy to ciebie tam widzę? D'Artagnan podniósł głowę i aż krzyknął z radości. Człowiek, którego nazywał swym duchem prześladowczym, nieznajomy z Meung i z ulicy des Fossoyeurs z Arras wołał na niego. Dobył szpady i rzucił się do drzwi. Tym razem, zamiast uciekać, nieznajomy zsiadł z konia i postąpił na spotkanie d'Artagnana. — A! Panie — rzekł młodzieniec — mam cię nareszcie, nie ujdziesz mi teraz. — Nie mam wcale tego zamiaru, bo właśnie pana poszukuję; w imieniu króla aresztuję cię!… Proszę oddać mi szpadę, uprzedzam, że chodzi tu o pańską głowę. — Któż pan jesteś? — zapytał d'Artagnan, zniżając broń, lecz nie myśląc oddawać. — Jestem kawaler de Rochefort — odpowiedział nieznajomy — koniuszy kardynała de Richelieu, i mam rozkaz odprowadzić pana do Jego Eminencji. — Powracamy właśnie do Jego Eminencji — rzekł Atos, zbliżając się — można zatem zaufać panu d'Artagnanowi na słowo, iż uda się prosto do La Rochelle. — Mam rozkaz odstawić go pod strażą do obozu. — My sami pilnować go będziemy, mój panie, pod słowem honoru. Ale dajemy również szlacheckie słowo, że pana d'Artagnana samego nie puścimy. Rochefort rzucił okiem w głąb izby, widział, że Portos i Aramis stanęli przy drzwiach; był na łasce muszkieterów. — Panowie! — odezwał się. — Jeżeli pan d'Artagnan odda szpadę i zaręczy słowem honoru, zadowolę się przyrzeczeniem panów, iż go odprowadzicie do kwatery kardynała. — Masz pan moje słowo — rzekł d'Artagnan — a w dodatku oddaję szpadę. — Lepiej to nawet dla mnie — dorzucił Rochefort — ponieważ muszę dalej jechać. — Jeżeli do milady — odezwał się Atos — to na próżno, nie znajdziesz jej pan… — Cóż się z nią stało? — zapytał żywo Rochefort. — Wróć pan do obozu, dowiesz się tam o wszystkim. Rochefort po namyśle postanowił usłuchać rady Atosa i zawrócił wraz z nimi. Ruszono więc w drogę. Nazajutrz o trzeciej po południu stanęli w Surgères. Kardynał oczekiwał tu Ludwika XIII. Minister i król przesadzali w czułościach i winszowali sobie szczęśliwego wypadku, który uwolnił Francję od zajadłego wroga, buntującego przeciw niej całą Europę. Po czym kardynał, uprzedzony przez Rocheforta o aresztowaniu d'Artagnana i pragnący zobaczyć się z nim co rychlej, pożegnał króla, zapraszając, by obejrzał tamę morską, tylko co ukończoną. Powróciwszy wieczorem do kwatery przy moście kamiennym, kardynał zastał przy drzwiach d'Artagnana bez broni i trzech muszkieterów uzbrojonych. Tym razem, ponieważ siłę miał po swej stronie, spojrzał na nich groźnie i dał znak ręką, by d'Artagnan udał się za nim. — Czekamy na ciebie — odezwał się Atos tak, by go kardynał usłyszał. Eminencja zmarszczył brwi, przystanął na chwilę, nareszcie poszedł, nie wyrzekłszy słowa. D'Artagnan poszedł za nim, przyjaciele pilnowali drzwi. Kardynał wszedł do gabinetu i skinął na Rocheforta, aby wyprowadził d'Artagnana. Rochefort uczynił według rozkazu, po czym się oddalił. D'Artagnan został sam na sam z kardynałem; po raz drugi stawał przed Richelieu, a sądził, że po raz ostatni. Richelieu stał wsparty o kominek, tylko stolik przedzielał go od młodzieńca. — Wiedz o tym, mój panie — powiedział — że z mego rozkazu zostałeś aresztowany. — Tak mi powiedziano, Eminencjo. — Czy wiesz za co? — Nie, Eminencjo, ponieważ jedyna rzecz, za którą mogłoby to nastąpić, nie jest jeszcze wiadoma Waszej Eminencji. Richelieu spojrzał bacznie na młodego człowieka. — Hola! — zawołał. — Co to ma znaczyć? — Jeżeli, Eminencjo, raczysz mnie oświecić, jakie zbrodnie mi zarzucają, powiem następnie, czego dokonałem. — Zarzucają ci zbrodnie, jakie zgubiły wyżej od ciebie postawionych, mój panie! — Jakież to, Eminencjo? — zapytał d'Artagnan ze spokojem wprawiającym w podziw nawet kardynała. — Zarzucają ci, żeś korespondował z wrogami ojczyzny, podchwyciłeś tajemnice stanu, że starałeś się pokrzyżować plany dowódcy. — Któż mi to zarzuca, Eminencjo? — zapytał d'Artagnan, który był pewny, że oskarżenie wyszło od milady. — Czy kobieta piętnowana i sądzona kryminalnie, mająca jednego męża we Francji, drugiego w Anglii, kobieta, która otruła tego drugiego i mnie samego chciała otruć?… — Co to znaczy? — krzyknął kardynał. — O jakiej kobiecie mówisz? — O milady de Winter — odparł d'Artagnan — o której zbrodniach Wasza Eminencja nie wiedziałeś bez wątpienia, kiedyś ją zaszczycał swoim zaufaniem. — Jeżeli jest ona zbrodniarką, zostanie ukarana. — To już zrobione, Eminencjo. — Kto ją ukarał? — My… — Czy jest uwięziona? — Nie żyje… — Nie żyje?… — powtórzył kardynał, nie mogąc dać temu wiary. — Czyś ty powiedział, że ona nie żyje? — Po trzykroć nastawała na moje życie. Przebaczałem jej, w końcu zabiła kobietę, którą kochałem!… Wtedy ja i moi przyjaciele pojmaliśmy ją, osądziliśmy i ukaraliśmy. D'Artagnan opisał otrucie pani Bonacieux w klaszorze karmelitek w Béthune, sąd, jaki uczynili nad milady, i egzekucję na brzegu rzeki Lys. Kardynał niełatwo czymś się przerażał, zadrżał jednakże. Lecz naraz, pod wpływem jakby myśli tajemnej, oblicze Jego Eminencji, groźne dotąd, rozjaśniło się i przybrało wyraz pogodny. — A zatem — rzekł głosem łagodnym, niestosownym do ostrych słów, jakie wypowiadał — przybraliście rolę sędziów, zapominając, że ci, co nie posiadając prawa, karę wymierzają, równają się zabójcom. — Eminencjo, przysięgam, że nie myślę bronić mojej głowy. Poniosę karę, jaką mi Wasza Łaskawość przeznaczy. Nie dbam o życie, a zatem śmierci się nie boję. — Wiem o tym, jesteś człowiekiem odważnym — rzekł kardynał prawie z uczuciem — mogę ci zatem oznajmić, że będziesz sądzony, a nawet skazany… — Kto inny odpowiedziałby, że ma w kieszeni ułaskawienie, ja zaś powiem jedynie: rozkazuj, Eminencjo, jestem przygotowany na wszystko. — Masz ułaskawienie? — Tak, Eminencjo. — Z czyim podpisem? Z królewskim? Ostatnie słowa kardynał wymówił z pogardą. — Z podpisem Waszej Eminencji. — Z moim? Zwariowałeś chyba, mój panie! — Wasza łaskawość pozna zapewne swoje pismo. D'Artagnan podał kardynałowi drogocenny papier wydarty milady przez Atosa i dany przyjacielowi, aby mu służył za tarczę. Eminencja wziął papier i czytał wolno i dobitnie. Z mojego rozkazu posiadacz tego papieru uczynił to, co uczynił. W obozie pod La Rochelle, 5 sierpnia 1628 roku Richelieu Po przeczytaniu kardynał popadł w zadumę. „Rozmyśla, jaki rodzaj śmierci wybrać dla mnie — mówił do siebie d'Artagnan. — Otóż, na honor!… Zobaczy, jak umiera prawdziwy szlachcic”. Richelieu rozmyślał ciągle i obracał papier w ręce. Na koniec podniósł głowę, wlepił orli wzrok w tę twarz uczciwą, otwartą i rozumną, wyczytał w rysach łzami pooranych cierpienia, jakie znosił od miesiąca, i pomyślał po raz trzeci, a może i czwarty, że to dwudziestojednoletnie dziecko ma długą przyszłość przed sobą, a jego przedsiębiorczość, odwaga i rozum pod dobrym kierunkiem mogą przynieść dużo korzyści. Z drugiej znów strony zbrodnie, chęć panowania i spryt piekielny milady przerażały go już nieraz… Uczuwał radość z pozbycia się wspólniczki tak niebezpiecznej. Podarł powoli papier, który mu d'Artagnan oddał z takiem zaufaniem. „Oho! Zginąłem!” — myślał młodzieniec. Pochylił się nisko przed kardynałem, jak człowiek, który mówi: „Dziej się wola Twoja, Panie”. Richelieu podszedł do stołu i nie siadając, napisał kilka wierszy na pergaminie, w dwóch trzecich już zapisanym, i położył swoją pieczęć. „To wyrok na mnie — pomyślał d'Artagnan. — Oszczędza mi nudów w Bastylii i rozwlekłego procesu. To bardzo grzecznie z jego strony”. — Zabrałem list bezpieczeństwa — odezwał się kardynał — lecz daję ci natomiast inny… Brakuje nazwiska w tym dyplomie, sam je musisz dopisać. D'Artagnan wziął papier nieśmiało i spojrzał. Była to nominacja na namiestnika w kompanii muszkieterów. — Ekscelencjo! — zawołał, padając do nóg kardynałowi. — Życie moje do ciebie należy, rozporządzaj nim według woli… Nie zasłużyłem na łaskę, jaką mi wyświadczasz. Posiadam trzech przyjaciół zasłużeńszych, godniejszych… — Zacny z ciebie chłopak, d'Artagnanie — przerwał kardynał, klepiąc go po ramieniu, uszczęśliwiony, że zwalczył nareszcie niesforną naturę. — Zrób z dyplomem, co ci się podoba. Pamiętaj jednak, że chociaż nazwisko nie jest wymienione, *ja daję go tobie*. — Nie zapomnę nigdy!… — odparł d'Artagnan. — Wasza łaskawość może być pewny… Kardynał odwrócił się i zawołał: — Rochefort! Hrabia musiał być tuż, bo wszedł natychmiast. — Rocheforcie — mówił kardynał — oto pan d'Artagnan, którego zaliczam odtąd do moich przyjaciół. Podajcie sobie ręce i żyjcie w zgodzie, jeżeli wam życie miłe. Rochefort i d'Artagnan pocałowali się końcem ust; kardynał mierzył ich okiem badawczym. Wyszli jednocześnie. — Spotkamy się jeszcze, prawda, mój panie? — Kiedy tylko pan zechcesz — rzekł d'Artagnan. — Znajdzie się sposobność — dodał Rochefort. — Co mówicie?… — zawołał za nimi kardynał. Rochefort i d'Artagnan uśmiechnęli się do siebie, ścisnęli za ręce i pokłonili Jego Eminencji. — Zaczynaliśmy się już niecierpliwić — rzekł Atos, gdy d'Artagnan powrócił. — Otóż jestem, drodzy przyjaciele! — odparł d'Artagnan. — Nie tylko wolny, lecz nawet w łaskach… — Opowiesz nam wszystko? — Dziś wieczorem. O zmroku d'Artagnan udał się do Atosa, którego zastał wypróżniającego butelkę wina hiszpańskiego, co religijnie spełniał każdego wieczora. Opowiedział mu, co zaszło pomiędzy nim i kardynałem. — Masz, kochany Atosie — powiedział, wyjmując dyplom z kieszeni — to ci się sprawiedliwie należy. — Przyjacielu — odrzekł Atos — dla Atosa to za wiele, dla hrabiego de la Fère za mało. Schowaj dyplom dla siebie… Niestety, Bóg widzi, żeś go drogo okupił. D'Artagnan pożegnał Atosa i udał się do Portosa. Zastał go we wspaniałym ubraniu, lśniącym od haftów złocistych, przeglądającego się w lustrze. — A! A!… — zawołał Portos. — To ty, drogi przyjacielu, jak uważasz, czy dobrze mi w tym ubraniu? — Doskonale — odparł d'Artagnan — lecz przyszedłem zaproponować strój, w jakim ci będzie jeszcze lepiej. — Jakiż to? — zapytał Portos. — Mundur namiestnika muszkieterów. I znów opowiedział spotkanie z kardynałem, a wyciągając dyplom z kieszeni, rzekł: — Weź to, mój drogi — rzekł — wypisz swoje nazwisko i bądź dla mnie łaskawym szefem. Portos spojrzał na dyplom i ku wielkiemu zdziwieniu młodego człowieka oddał mu go z powrotem. — Tak — powiedział — pochlebiałoby mi to bardzo, lecz nie mógłbym tą łaską cieszyć się długo. Podczas naszej wyprawy do Béthune mąż mojej księżnej rozstał się z tym światem. A zatem, drogi przyjacielu, ponieważ szkatuła nieboszczyka wyciąga ku mnie ręce, żenię się z jego wdową. Właśnie przymierzam ubranie ślubne, zachowaj dla siebie namiestnikostwo, mój kochany… I oddał dyplom d'Artagnanowi. Młodzieniec poszedł do Aramisa. Zastał go na kolanach przed ołtarzykiem, z czołem wspartym na otwartej książce do modlitwy. Po raz trzeci wyciągnął dyplom z kieszeni. — Przyjacielu nasz, światło nasze, opiekunie i protektorze niewidzialny — powiedział — przyjmij ten dyplom, zasłużyłeś na niego więcej niż ktokolwiek mądrością i radami, jakie nam zawsze na dobre wychodziły. — Niestety! Drogi przyjacielu — rzekł Aramis — ostatnie wypadki zniechęciły mnie zupełnie do świata i do służby wojskowej. Moje postanowienie tym razem jest niewzruszone: po ukończeniu oblężenia wstąpię do lazarystów. Zatrzymaj dyplom dla siebie, rzemiosło wojskowe przystoi ci najlepiej, będziesz dzielnym i przedsiębiorczym dowódcą. D'Artagnan ze łzami wdzięczności i radością w sercu powrócił do Atosa. Zastał go przy stole oglądającego pod światło ostatnią lampkę madery. — Otóż widzisz — odezwał się — oni także odmówili!… Bo nikt nad ciebie nie jest godniejszy tego zaszczytu. Atos wziął pióro, wypisał na dyplomie nazwisko d'Artagnana i podał mu z uśmiechem. — Nie będę już miał koło siebie przyjaciół — rzekł młodzieniec — nic, nic, tylko gorzkie wspomnienia… Opuścił głowę, a łzy zalały mu twarz. — Młody jesteś — przemówił Atos — twoje gorzkie wspomnienia mogą jeszcze zamienić się na słodkie… Epilog La Rochelle, pozbawiona pomocy floty angielskiej i wojska przyobiecanego przez Buckinghama, poddała się po całorocznym oblężeniu i 28 października 1628 roku podpisano kapitulację. Król powrócił do Paryża tegoż roku. Przyjmowano go triumfalnie, jak gdyby zwyciężył wrogów, nie zaś Francuzów. D'Artagnan objął swoje stanowisko. Portos rzucił służbę i w ciągu roku ożenił się z panią Coquenard. Kufer, tyle pożądany, zawierał osiemset tysięcy liwrów. Mousqueton otrzymał wspaniałą liberię i dostąpił satysfakcji, o jakiej całe życie marzył, to jest, stał poza karetą złoconą. Aramis, po odbyciu podróży do Lotaryngii, przepadł gdzieś nagle, a nawet przestał korespondować z przyjaciółmi. Dowiedziano się później przez panią de Chevreuse, która powiedziała o tym dwóm czy trzem kochankom swoim, iż oblókł habit w jednym z klasztorów w Nancy. Bazin został braciszkiem klasztornym. Atos służył w muszkieterach pod rozkazami d'Artagnana aż do roku 1631, kiedy w następstwie podróży do Turenii także porzucił służbę pod pretekstem, że odziedziczył niewielki majątek. Grimaud poszedł za Atosem. D'Artagnan bił się trzy razy z Rochefortem i trzy razy go ranił. — Zabiję cię prawdopodobnie przy czwartym spotkaniu — powiedział, podnosząc go z ziemi. — Lepiej będzie dla mnie i dla ciebie, jeżeli przestaniemy na tym, co jest — odrzekł raniony. — Cóż, u diabła, nie domyślasz się, że jestem przyjacielem twoim? Od pierwszego pojedynku bowiem, gdybym był szepnął słówko kardynałowi, mógłbym cię był na tamten świat wysłać. Uścisnęli się tym razem naprawdę serdecznie. Planchet otrzymał od Rocheforta stopień sierżanta. Pan Bonacieux żył spokojnie, nie wiedząc nic, co się stało z żoną, i nie martwiąc się tym wcale. Pewnego dnia przyszło mu do głowy, aby przypomnieć się kardynałowi. Richelieu kazał mu odpowiedzieć, że postara się, aby mu odtąd na niczym nie zbywało. I rzeczywiście, nazajutrz pan Bonacieux, wyszedłszy z domu wieczorem o siódmej, aby się udać do Luwru, nie pokazał się już więcej na ulicy des Fossoyeurs. Dobrze poinformowani utrzymywali, że dostał mieszkanie i utrzymanie w jednym z zamków królewskich na koszt wspaniałomyślnego kardynała de Richelieu. Koniec ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/aleksander-dumas-trzej-muszkieterowie-tom-2/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: aleksander Dumas (ojciec), Trzej muszkieterowie, Tom II, Nakł. Biblioteki Rodzinnej, Warszawa 1927. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl) na podstawie tekstu dostępnego w serwisie Wikiźródła (http://pl.wikisource.org). Redakcję techniczną wykonała Paulina Choromańska, natomiast korektę utworu ze źródłem wikiskrybowie w ramach projektu Wikiźródła. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. ISBN-978-83-288-2542-0