Antoni Oleszczyński Dziennik z oblężenia Paryża ISBN 978-83-288-7320-9 Po nieszczęśliwych wypadkach w Sedanie, gdzie cesarz Napoleon III wraz z wojskiem zdał się na łaskę zwycięzcy, Prusacy dążyli pod Paryż, grożąc onemu oblężeniem i zdobyciem. Paryżanie ufni w swe olbrzymie fortyfikacje, rozciągające się na dziesięć mil francuskich, uważali pogróżkę za rzecz niepodobną, więc zabezpieczyli się w żywność ledwie na dni kilka lub kilkanaście. Co do mnie, widząc w wypadkach palec Boży, zgromadziłem żywność z górą na cały miesiąc, lecz gdy oblężenie i bombardowanie przedłużyło się do czterech, przez trzy przeto miesiące pożywaliśmy jak inni końskie, kocie i psie mięso. Za okrasę służyła nam tłustość końska lub łój ze świec przetopionych. Mięsa końskiego udzielano nam po trzysta gram na cztery osoby i na dni trzy. Tak wielką oszczędność w mięsie dopełnialiśmy chlebem, jakiego w Ryczywole lub w Kluczkowicach nawet na przednówku nigdy nie widziano. Z czego ten chleb się składał, najlepiej oświeci urzędowy jego opis w tutejszym dzienniku: „Funt tego chleba zawiera w sobie 4/9 mieszaniny z korzonków kartoflanych, z ryżu, soczewicy, grochu gniecionego, z wyki, owsa i żyta razem zmielonego, 2/8 wody, 1/8 słomy i różnych odpadków, jak plew, obierzyn” i tak dalej. Smak tego chleba był gorzko-śmierdząco-kwaskowaty. Mało jedliśmy psów, kotów i szczurów, gdyż ich cena była za wysoka na naszą kieszeń. Był to przysmak szczególniej dla wielkich panów, bo i oni stali się mniej wybredni, gdy cena wiktuałów niesłychanie się podniosła, jak na przykład: funt masła kosztował sześćdziesiąt franków, funt szynki pięćdziesiąt franków, jajko trzy franki, funt psiego mięsa osiem franków, gęś sto pięćdziesiąt franków, kapłon siedemdziesiąt franków, indyk sto dziewięćdziesiąt franków, miarka kartofli pięćdziesiąt franków, szczur trzy franki, główka kapusty osiemnaście franków, miarka cebuli osiemdziesiąt franków. Wróble nawet zdrożały, gdy je przedtem po sousie sprzedawano, wówczas po franku jednym ledwo się było można dokupić, jak to w drukowanej taryfie napotykamy. Na nasze szczęście przezorna żona zaopatrzyła piwnicę naszą w beczułkę wina i nieco palonej kawy: te to wiktuały głód nasz łagodziły. Zimno pokonywaliśmy paleniem w piecu zbytnimi meblami, gdyż nad naszą możność węgle zwyczajne zdrożały funt do dwunastu franków, zaś ziemnych kosztował funt piętnaście franków. Inni bez ceremonii szli na bulwar lub skwer, ścinali odwieczne drzewa i jak swoje brali na ogrzanie. Dla nas ten sposób zaopatrzenia się w drzewo nie był łatwy i przyzwoity. W tak przykrym położeniu, kiedy w naszej portmonetce już nie było jak trzydzieści pięć franków, przywlokło się do nas dwóch ziomków, niegdyś dumnych i szumnych, a teraz zgłodniałych i już od półtorej doby niemających żadnego pożywienia! Dawszy im najprzód moralną naukę, że nie należało dawniej tak rozrzutnie szafować szampanem i pasztetami… Skracając morał, bo nim długo traktować zgłodniałych byłoby okrucieństwem, zaprosiliśmy ich na obiad tego rodzaju: zamiast sztuki mięsa ugotowaliśmy na rosół porządny kawał koniny, do tego zamiast włoszczyzny wrzuciliśmy trzy kartofle, bo ich więcej nie mieliśmy; na pieczyste była połowa kota (ale pod nazwą królika), na deser korniszony z chlebem. Te przysmaki chociaż bez soli, bo już jej nam zabrakło, przecież okraszone winem i kawą bez cukru, wydały się im i nam wybornymi, chociaż nasz rosół był bardzo cienki, a mięso nie bardzo świeże. Na odchodnym nasi goście, dziękując nam za ucztę, dodali: — Kocioł garnkowi przymawia, a oba smolą: prawda, że my niegdyś zbytkowali, wy zaś zbytkujecie teraz, dając nam obiad, jaki od dwóch miesięcy nam się nawet nie przyśnił. Po tym bankiecie, gdy nasza kasa aż do siedmiu franków się zredukowała, poczęło nas udręczać przekonanie, że jutro my sami będziemy musieli dzień cały opędzić o gorzkim chlebie!… Ufni przecież w Opatrzność Boską nie rozpaczaliśmy, w przekonaniu, że dzieląc się z potrzebniejszymi, Bóg nam uczynność wynagrodzi i zasłoni od ostateczności. Gdy więc ja żonę, a żona mnie w ten sposób pociesza, przychodzi konsjerż i nas uwiadamia, że przyniesiono dwa pakiety pod naszym adresem… W pierwszym znajdujemy pięćset franków przysłanych nam z Brukseli od naszej Jadwigi; druga zaś paka zawierała pożywne wiktuały: mięso wędzone, salcesony, ryż, cukier i ciasta nawet, przysłane nam z Londynu od pana Hulla, ojca pani Płacheckiej, przez ambasadę. Ta niespodzianka mimowolnie przypomniała nam ów psalm: „Kto się w opiekę poda Panu swemu…” i tak dalej. Uznaliśmy, że ten śpiew Dawida nie był czczym słowem! Tak pożywienie nasze, chociaż suto na czas niejaki zabezpieczone, przecież całkowicie nas nie uszczęśliwiało, gdy przeklęte bomby jak złowieszcze ptaki uwijały się po Paryżu. Raz, gdy w salonie zatrudniałem się układaniem ksiąg w mej ubogiej biblioteczce, wpada bomba w dom stojący naprzeciw mojego, przebija dach, trzecie i drugie piętro pokojów i swym rozpryskiem wybija mi okna i tłucze porcelanę na gerydonie rozstawioną!… Mnie przecież te żużle ominęły, lecz aby uniknąć podobnego razu, przeniosłem się do pokoju od dziedzińca, a żona moja zeszła wraz z sąsiadami do piwnicy. Wtem wpada bomba na dziedziniec i zapala stajnię tuż pod mymi oknami!… Dym już począł zaglądać do moich okien… Zbiegam więc na dół i wywoławszy sąsiadów z piwnic, wspólnymi siłami gasimy pożar wodą i piaskiem, które przezorny gospodarz domu wcześnie przygotował na wszelki wypadek. Zawarty pokój niedługo nas uszczęśliwiał, chociaż żywność i produkta poczęły wracać do dawniejszej ceny, a Prusacy odsłonili gościńce. Lecz wśród tak pożądanego szczęścia pojawiła się przeklęta Komuna, gorsza od bomb, głodu i oblężenia… Skład jej był następujący: dwunastu dziennikarzy, bo tu wielu jest gotowych do usług nierządowi, czterech nauczycieli szkółek, wzdychających do rektorstwa, czterech adwokatów bez klienteli, trzech lekarzy bez zatrudnienia, dwóch aptekarczyków, pięciu malarzy bez talentu, prócz Courbeta, dwóch architektów, co nigdy nie budowali, dwóch inżynierów, którzy swych nauk jeszcze nie skończyli, sześciu kupczyków, jeden rzeźbiarz bez sławy i zatrudnienia, dwóch kramarzy, jeden jubiler, jeden rytownik, jeden drukarz, dwóch introligatorów, dwóch farbiarzy, sześciu szewców, jeden kapelusznik, pięciu robotników machin, jeden bednarz, jeden kotlarz, jeden stolarz, jeden rachmistrz, jeden perfumista, dwóch studentów z tępą głową i trzech właścicieli kawałka ziemi. Prócz tych, jeszcze dziewięciu członków tej osobliwej Komuny, której skład tak różnorodny bez sensu, bez serca i sumienia powziął pretensję rządzenia Francją, obalenia religii i narzucenia całemu światu swych fantastycznych urojeń; a na tajemnym posiedzeniu tej obrzydłej Komuny niejaki Blanqui z natury i profesji zapamiętały konspirator, zrobił wniosek przyjęty z wielkim oklaskiem w tych słowach: „Kto nie chce, żebyśmy go uszczęśliwili, zabijemy go. Nie można zniszczyć własności bez zabicia właściciela, sprawiedliwości bez zabicia sędziów, religii bez zabicia księży. Liczba egzekucji musi dojść dwóch milionów i spełnić się w ciągu dni piętnastu”. Z początku Komuna pisała po murach: wolność, równość, braterstwo! Były to powabne wykrzykniki, lecz w rzeczywistości ona nie myślała o innej wolności jak o takiej, jaką nasz Skarga w ten sposób potępił: „Jest to diabelska wolność żyć bez prawa, bez urzędu, na zwierzchność nie dbać, mędrszemu i starszemu nie ustąpić, wolność mieć do łupienia i do zabijania!”. Do niejakiego czasu Komuna udawała, że wszystko, co robi, to robi w interesie Paryża, Francji, a nawet całej ludzkości, lecz nareszcie zrzuciła kłamliwą maskę, otworzyła drzwi zbrodniarzom i wcieliła ich do swych zbirów. Zgromadziła zakładników i tych wraz z arcybiskupem, sześćdziesięcioma pięcioma księżmi i tylomaż żandarmami rozstrzelała. Pozamykała kościoły, obdarła je z wotów srebrnych i złotych, nareszcie sprofanowała, otworzywszy je dla klubów szalonych. Raz przechodząc wieczorem koło naszego kościoła św. Jakuba, postrzegłem kościół otwarty i oświecony. Sądziłem przeto, że tam być musi jakie nabożeństwo: wszedłem więc do kościoła z uszanowaniem. Ten był pełen hałastry w bluzach z nakrytą głową i z fajkami w ustach. Spośród nich jeden mówca wtoczył się na ambonę ze swym psem faworytem, który wsparłszy się na poręczy, przerażony mnogością ludu, począł przeraźliwie szczekać. Echo kościelne pomnażało hałas, a czym więcej odbierał oklasków, tym więcej wyć poczynał. Nareszcie ściągnięto go z ambony, a podchmielony mówca tak począł perorować: — Obywatele! Z tej ambony już się dosyć nasłuchaliście głupstw, bajek i fałszów! Oto ja z tejże samej ambony odkryję wam prawdy, których nigdy od księży nie usłyszycie, a najprzód mówić będę o Bogu! Na ten wstęp cały kościół zagrzmiał oklaskiem, a ja wyszedłem z kościoła nieciekawy zapowiedzianych objawień przez niedorzecznego mówcę i teologa. W kościele Saint Germain l'Auxerrois był klub jeszcze rozwiąźlejszy, klub kobiet, na którym one tylko z ambony przemawiały, zostawiwszy mężczyznom jedyny przywilej przyklaskiwania! Tam najprzód wysoka, chuda, blada i zezowata baba chyżo wbiegła na ambonę i poczęła piorunować na mężczyzn, przywłaszczających sobie prawo władzy wyłącznie dla siebie, jakby to kobiety, równie jak oni, nie mogłyby być profesorami, posłami, urzędnikami! Po tej druga, mała, krępa i tłusta narzekała z ambony na prawa krajowe niedozwalające rozwodów… Stąd krępujące położenie kobiet, które słusznie obrzydziły sobie niewolniczą uległość mężom. Wzywała więc klub, aby ten groźnie odniósł się do Komuny, żądając usunięcia prawa tak niewygodnego dla kobiet! Nareszcie trzecia, ukwefiona ropucha, dopadłszy ambony, poczęła pleść banialuki od powyższych niedorzeczniejsze z wezwaniem, aby każda z nich miała na pogotowiu zapałki i petrol, by w danym razie mogły sobie uczynić satysfakcję z bogaczy! Mowę tak gorącą zakończyła słowami: — Precz ze stolicą! Precz z bogaczami! Precz z majątkami! Kiedy więc po tak zwanych diatrybach cały kościół napełnił się oklaskami i szemraniem, inna jakaś gosposia rumiana, z brudnym fartuchem i niedbale uczesaną głową wezwała obywatelki do uciszenia się i kaczkowatym swym głosem tak poczęła perorować: — Ja nie z ambony, lecz z mego stołka odpowiem na trzy słyszane kazania. Na pierwsze: że nie życzę sobie zostać urzędnikiem, chociaż umiem czytać i trochę pisać, bo któż za mnie umiecie izbę, umyje dziecko i zaprowadzi go do szkoły; kto nareszcie ugotuje nam obiad i pościele łóżka? Nie mam więc czasu na urzędowanie. Co do drugiego kazania, uważam, że rozwód byłby niezłym, gdyby każdy mąż w niczym nie mógł swej żony zadowolnić i jej się do czego bądź przydać. Lecz po większej części mężczyźni, mimo swej groźnej miny (jak mój mąż), są pracowici i posłuszni żonom, jeżeli tylko energia żony umie prowadzić męża za nos i wyrobić w nim posłuszeństwo; lepiej więc, że nie ma rozwodu. Co zaś do trzeciego kazania, tego w całkowitości pochwalić nie mogę, bo czyliż nie lepiej jest schować petrol do naszych lamp, przy których cerujemy i obszywamy domową bieliznę? Tu chwilę zastanowiwszy się, solennie wyrzekła: — Jeśli krzyczymy precz z bogaczami, to dlatego, że chcemy postawić się w ich miejscu. Inaczej byłoby to wielkie głupstwo! Hałas, świstanie i oklaski długo nie ustawały. Niniejsze szczegóły przytaczam dla okazania, z jaką to łatwością Komuna zdołała wzniecić w motłochu fałszywy apetyt i zachwiać jego uszanowanie dla prawego rządu, religii i dla wszelakich praw boskich i ludzkich, bez których człowiek staje się zwierzęciem tylko z instynktem tygrysa! Niegdyś sprawiedliwe były uwagi Jana Zamoyskiego, któremu, gdy Zebrzydowski odkrył zamiar rokoszu, Zamoyski odpowiedział: „Cofnij waszmość swój krok niebezpieczny. Wiem ja, że łatwo jest wzniecić pożar, lecz go ugasić daleko jest trudniej. Łatwo obudzić jest niesforność, dumę i osobiste widoki ludzi nierozważnych, lecz aby ich potem sprowadzić do karbów, potrzeba czasu i środków gwałtownych: nie radzę przeto zacne waszmości imię wystawiać na potomną naganę, zaniechaj waszmość rokoszu”. Uwagi tak mądre i nigdy nie przestarzałe, gdyż oparte na poznaniu natury ludzkiej, której jak dotąd tak i nadal zapewne nikt zmienić nie potrafi; gdyby się kto ośmielił Komunie je przedstawić, byłby od niej uznanym za bałamuta godnego klatki bonifratrów, bo Komuna lekceważąc wszelką mądrość przeszłości, marzyła o postępie, a w rzeczywistości cofała się do barbarzyństwa! Ściągnęła więc na Paryż i na Francję pogardę i upomnienia obcych, bardzo niezaszczytne i po gazetach zagranicznych rozmazywane. Kiedy Francja przygnieciona została pięciu miliardami wojennej kontrybucji wskutek niewczesnego wybuchu Komuny, traciła codziennie trzydzieści cztery miliony, czyli miliard na miesiąc. Szczegółowe wyrachowanie tych sum olbrzymich znajduje się w „The Daily Telegraph”. Tymczasem komuniści wydzielali dla siebie dzienne pensje tak dostateczne, że mogli opilstwo i obżarstwo posunąć aż do zbytku. Dziennik „Le Soir” podał do potomności ciekawą kartę śniadania, którą u Frères Provençaux pożywał Raul Rignault ze swym przyjacielem Dacosta. Oba niegdyś biedacy, co by zupą szczawiową doskonale śniadali, dziś jako członkowie Komuny jedli śniadania Sardanapalskie. Jakiż to tam być musiał ich obiad, gdy to śniadanie kosztowało siedemdziesiąt pięć franków i trzydzieści pięć centymów? Co zaś do tutejszych uboższych mieszkańców, ci więcej jeszcze zubożeli, żyjąc przez kilka miesięcy z gotowego grosza i bez zarobku. Jedli więc po dawnemu psy, koty i konie, gdyż ich mięsa staniały, a konina tak się w reputacji podniosła, że jeden z niepoślednich poetów w jej interesie skreślił następną bajeczkę: Szczęśliwe były czasy, gdy pełen swobody Po dąbrowach samopas bujał źrebiec młody; Gdy wędzidłem nie sprzężon, kark unosząc w górę, Z daleka mijał pola i grody ponure. Gdzież się te czasy podziały! Dziś nas ćwiartują w kawały: Takaż za wierność zapłata? Przyszedł kres naszej swobodzie: Ten, co nas siodłem przygniata Człowiek, pożera nas w głodzie. Jak niegdyś dla Izraelitów spuszczał Bóg mannę i przepiórki, tak dla ubogich paryżan w podziemnych kanałach nadzwyczajnie rozrodziły się szczury, tak co dawniej jeden kosztował trzy franki, to spadł na pięć sous. Robiono więc z nich wyśmienitą potrawkę, gdy dziennik „Le Petit Moniteur Universel” ją zachwalił, podał nawet receptę, jak ją przyporządzać. Co zaś do psów, dziennik wyszczególnia różnice i zalety mięsa różnych ras psów, na końcu dodaje: „co się tyczy buldoga, to mięso jego twarde, kupuje go się prawie za nic, to jest po frank i funt; koty prym trzymają, a przede wszystkim samce” i tym podobne. Jeżeli w tej chwili pióro moje zatrudniam tak poziomymi i dziś obrzydliwymi przedmiotami, to w chęci dobitniejszego ukazania, na jaką niedolę wojna, oblężenie i Komuna nas tu wystawiła. Zresztą one dowodzą, że aby w ostateczności życie i zdrowie zachować, to zwyczajne naszych obiadów przysmaki nie są konieczne. Wyżej wspomniałem o sprofanowaniu kościołów, tu dodać należy, że kościół św. Piotra na Montmartre był z tych ostatnim, który otrzymał zaszczyt być otwartym… ale dla klubu, gdyż na jego drzwiach był od niejakiego czasu przylepiony dekret, którego zrazu nie śmiano odlepić, chociaż wymowa miejscowych włóczęgów przynaglała do popisania się na ambonie. Ten pamiętny dekret następnej jest treści: „Zważywszy, że księża to są bandyci, a kościoły to jaskinie, gdzie mordują lud moralnie, delegowany cywilny rozkazuje, aby kościół św. Piotra został zamknięty, a księża i zakonnicy uwięzieni. Dnia 10 kwietnia 1871 roku. Le Mossu”. Między niezliczoną liczbą ludzi byłem i ja na placu Vendôme, gdy obalono kolumnę. Pomnik ten sławy krajowej był tak mocno zbudowanym, że nie mógł być łatwo przewróconym: podrąbano więc jego zręby i sznurami ściągnięto na ziemię usłaną piaskiem i gnojem. Nim upadł na ziemię, jęknął i w powietrzu przełamał się na dwoje, i tak wielki pył wzniecił, że aż słońce zaćmił. Był to widok arcyżałosny dla ludzi uczciwych, lecz sankiuloci krzyczeli z oklaskiem: „niech żyje Komuna”. Wtem jakiś starzec stojący przy mnie, widząc moje wzruszenie, szepnął mi do ucha: — Niech żyje Komuna jak ta kolumna! Na to odpowiedziałem: — W tej chwili i ja pomyślałam toż samo i spodziewam się, że nasze życzenia niezadługo się spełnią. Uśmiechnął się, kiwnął głową i odszedł ode mnie. Już się też dopełniła miara nieprawości, gdy Komuna poczęła polować na ludzi po ulicach… i gwałtem wcielać do swych zbirów. Strach, niepewność i najuciążliwszy terroryzm przygniótł ze swej natury gadatliwych mieszkańców do milczenia, wzdychania i do ostrożności. Panteon podsadzony prochem groził ruiną całemu kwartałowi i nam, jego sąsiadom, nieochybną śmiercią. Zbrodniarze! Do krzyża panteońskiego, odpiłowawszy onemu ramiona, przyczepili do drąga czerwoną chorągiew. Jeszcze nie dostawało Komunie środków do wywarcia ostatecznego na Paryż okrucieństwa. Zgromadziła więc około tysiąca kobiet, wybranych spomiędzy nierządnic i zbrodniarek z więzień wypuszczonych, te podzieliwszy na oddziały, każdemu przeznaczyła pewną okolicę miasta z poleceniem, aby za danym znakiem lały petrol i podpalały domy. Tej piekielnej zgrai dano nazwę braves pétroleuses! Później czyn dowiódł, że te harpie nie zawiodły oczekiwania nieubłaganej Komuny. Widzieliśmy więc nierząd, okrucieństwo, niesprawiedliwość, cynizm, bezbożność, bezwstyd i zuchwałość w całej swej ohydzie. Wśród tak wielkiego obłąkania umysłów Komuna skasowała dzienniki ostrzegające o niebezpieczeństwie, natomiast utworzyła swoje gazety, bezkarnie bluźniące przeciw Bogu, pobudzające do coraz większych zbrodni i głoszące o wielkich swych zwycięstwach nad wersalczykami; tymczasem oni, pobiwszy wszędzie komunistów, dzielnie wdarli się do Paryża i rozpoczęli walkę we wszystkich stronach miasta. Na nasze nieszczęście ulica św. Jakuba obsaczona była dokoła silnymi barykadami, przyszło więc na niej do upartej bójki. Trwała bitwa od rana do godziny piątej. Trzęsienie ziemi od huku dział i ręcznej broni było okropne, tym bardziej, że nasz fortepian za każdym strzałem wstrząśnięty, żałośnym odpowiadał jękiem. Tymczasem kule nie pobłażały mieszkańcom, dom zaś naprzeciwko nas stojący od bomb utracił trzy podstawy, na których wisiał; zostało dwie, a gdyby jedna jeszcze z nich była zgruchotaną, naówczas cały sześciopiętrowy dom zwaliłby się na nasz i byłby nas swym ogromem zgniótł i przywalił. Wyprawiwszy więc płaczącą swą żonę do piwnicy, sam w tylnym pokoju usiadłem do pisania testamentu, nie spodziewając się, abym go mógł skończyć. Przecież bój, posunąwszy się dalej, oswobodził nas i okolice Panteonu; było to w samą porę, gdyż tlał już knot do prochów panteońskich. Pierwszym więc staraniem było wersalczyków przecięcie i zgaszenie zabójczego knotu, z którego diabelskiej łaski za kwadrans cały kwartał wraz z nami wyleciałby w powietrze. Najprzód wiedzieliśmy, co nas czekało, stąd po przecięciu knotu uważyliśmy siebie za ludzi przywróconych z śmierci do życia. Mimo osobistego zbawienia, jeżeli jeszcze smutek i trwoga nas nie opuszczały, to z powodu, że w tej samej chwili celne pomniki już obalone lub też dogorywały w iskrzących się płomieniach. Petrolice dokazywały cuda dowcipu i waleczności w swym piekielnym urzędowaniu. Pomagali im powstańcy, lejąc w sikawki petrol, czym zamiast gasić, podsycali ogień. Lecz cóż im przewiniła biblioteka Luwru? Bez wątpienia niemało, gdyż zawierała rzeczy jedyne i osobliwości typograficzne, jakich żadna inna nie posiada. W tym razie przemądra Komuna naśladowała Omara, który spalił Bibliotekę Aleksandryjską, lecz Omar ten przynajmniej zrobił z niej użytek, gdyż przez trzy miesiące palił woluminami w publicznych łaźniach, Komuna zaś niestety przeszła swym barbarzyństwem dzikiego Omara, niszcząc od razu skarb tak drogocenny. Mówiąc o petrolicach, nie mogę przepomnieć cudu, którego cały Paryż nie przestaje podziwiać! Kto w cuda nie wierzy, niech tu przybędzie i obejrzy znaną Świętą Kaplicę. Ten starożytny pomnik pobożności św. Ludwika zbudowany został dla relikwii Chrystusowych nabytych na wagę złota od Baldwina, cesarza łacińsko-bizantyjskiego. Budowniczym jego był Montereau, któremu dawniej mury jerozolimskie winny swe istnienie. Ta kaplica, jedyna pamiątka smaku i budownictwa XII i XIII wieku, a którą Ludwik Filip z wielką starannością przyprowadził do pierwotnego stanu i okazałości, jest tu szczególnym przedmiotem ciekawości archeologów i artystów. Ten pomnik przytykał do Pałacu Sprawiedliwości (spalony) i był okrążony budowlami. Wszystko naokoło Świętej Kaplicy z łaski petrolic zgorzało… Jej tylko samej ogień nie śmiał się dotknąć, chociaż z góry do dołu była oblaną petrolem, a wiatr pędził na nie płomienie. Ten niepojęty wypadek ci nawet, co w cuda nie wierzą, cudem nazywają. Otóż i drugi cud! W podle nas jest klasztor zakonnic św. Michała, tam podczas wyżej wspomnianej bitwy zgromadziły się w jednej sali wszystkie kobiety, a ufne w mur ich zasłaniający, uklękły do modlitwy na uproszenie Boga, aby oddalił od nich widoczne niebezpieczeństwo. Kiedy więc wszystkie na kolanach przed Ukrzyżowanym, bomba przebija mur, wpada przez okno do sali i nad ich głowami wylata przeciwległym oknem na dziedziniec i wówczas dopiero pęka!… Gdyby te kobiety nie klęczały, żadna by z nich nie uratowała swej głowy. Kilka ze strachu omdlało, nareszcie wszystkie nie śmiejąc prosić Boga o powtórzenie cudu, zeszły do piwnicy dla ukończenia rozpoczętej modlitwy. Oswojeni z hukiem i niebezpieczeństwami, skoro bój oddalił się od nas, wyszliśmy z domu, bo było niepodobieństwem poskromić naszą ciekawość, a ubezpieczeni nowiną, że knot do prochów panteońskich zgaszony, wyszliśmy na ulicę, aby obejrzeć, jaki był koniec bitwy. Widzimy wszystkie domy pokaleczone i bez okien. Wprawdzie i nasz je utracił, lecz w porównaniu położenie jego względem drugich było szczęśliwsze, gdyż był nieco od ulicy wklęśniętym, stąd sąsiednie domy odbierały za niego bolesne kul pocałunki. Ledwie kilka kroków postąpiliśmy, aliści kupa gruzów i niemała liczba poległych tak zasłała ulicę, że trudno było się przemknąć bez nastąpienia na głowę, rękę, nogę lub wnętrzności którego z poległych. Niejeden dom był krwią obryzgany lub mózgiem poległego. Ręce i nogi od ciała kartaczami oderwane leżały w rynsztokach, a bruki krwią zbroczone, jakby po krwawym deszczu. Na jednej ręce widziałem pierścionki, lecz na rozoranych piersiach jednego z poległych ujrzałem szkaplerz… Francuzi ich nie noszą… W smutnym wzruszeniu cofnąłem kroku, a wtem pojawił się wielki wóz i poczęto na niego tłoczyć poległych jak śledzi. Tak wóz z górą naładowany trupami pomykał się dalej, roniąc za sobą gęsty strumień krwi. Dalej oglądaliśmy zabite konie i pokruszone od armat lawety, a widząc, że jeszcze stąd i owąd pojawiają się strzały, wróciliśmy do domu, aby w przypadku zabezpieczyć go od pożaru. Plac Chateau d'Eau był okrążony barykadami, najeżony armatami, obsadzony najliczniejszą zgrają komunistów i otoczony domami w płomieniach. Przystęp do niego zdawał się być niepodobnym, przecież mimo silnego oporu ulec musiał odwadze wersalczyków. Wyparci komuniści szukali schronienia na Père-Lachaise. Wtem Bóg dopuścił na nich niepojęty przestrach, tak że wielu z nich usiłowało ratować się ucieczką, lecz było to za późno, gdyż ten otoczony już był wojskiem, a główna kolumna wersalczyków wpadłszy na cmentarz, wszystkich z bronią napotkanych rozstrzelała natychmiast. Poległo przeszło dwadzieścia tysięcy komunistów. Tym sposobem Paryż oczyścił się trochę z łajdactwa i otworzyła się droga do pożądanej legalności i porządku; a jak dawniej łowili oni poczciwych i niewinnych ludzi, tak teraz prawa wojenne śledzą, łowią i sądzą tych zbrodniarzy, których już ułowiono trzydzieści sześć tysięcy przeszło. Później za parę dni wyszedłem na miasto dla obejrzenia zgliszczów przyległych Luwrowi. Wtem napotykam Kwiatkowskiego, który mnie przywitał nie zwyczajnym słowem „Jak się masz?”, lecz pytaniem: „Czy żyjesz, czyś nieraniony?”, gdyż już cały Paryż wiedział, co się stało na naszej ulicy, a my będąc długo zabarykadowani, jakby w antypodach, nie wiedzieliśmy, co się dzieje na drugiej stronie Sekwany. Pytam go o nowiny, odpowiedział: — Smutne nowiny, masz przed sobą i za sobą ruiny, dym, płomienie… Powiem raczej to, o czym może wśród grania armat nie słyszałeś… I począł więc w ten sposób opowiadać: — Przed kilku dniami byłem na przedmieściu Saint Honoré dla obejrzenia rozgłoszonej piękności… Wiedzieć należy, że po zawarciu pokoju z Prusakiem, tam pojawił się pierwszy chleb biały, ale z początku nie więcej można było go nabyć jak jedną smaczną bułeczkę. Piekarz przybyły z Dijon nie mógł od razu więcej przywieźć mąki jak kilka worków, a później, gdy już wszyscy piekarze piekli chleb biały, owe bułeczki z mody nie wychodziły; bo lubo piekarz był łysy, bez zębów i z trędowatym nosem, przecież miał żonę tak piękną, że na przedmieściu powszechność paryska temu małżeństwu nadała nazwę Wulkanu i Wenery! Ta Wenus pozyskała wkrótce wielu postulantów, gdyż w Paryżu nie zbywa na amatorach. Lecz poczciwa kobieta każdego zalotnika obojętnością, nawet ucinkowymi żartami z kwitkiem odpychała od siebie. Byłem w jej sklepie, gdy odebrała jakieś pismo przez komisjonera. Spojrzała i rzuciła go na kantor z miną niezadowolnienia, potem, wziąwszy bułeczkę, obwinęła w ów papier i mnie ją wręczyła. W domu byłem ciekawy, co na tym wzgardzonym papierze było napisane, aliści postrzegam, że to był madrygał skreślony z talentem w tych słowach: Na twe dary płaczę skrycie, I przeklinam czar uroczy; Gdy twa ręka daje życie, Śmierć mi dają twoje oczy. Próżno błagam — próżno roję, Sen mi nocą zbiega z oka; Gdy tak miękkie bułki twoje, Czemuż serce jak opoka? N. Zrazu niniejszą powieść Kwiatkowskiego wziąłem za anegdotę, lecz nazajutrz tę samą wyczytałem w dzienniku „Le Petit Moniteur universel”. Paryż niedługo miał kształt upadłej Troi, Babilonu lub zburzonego Rzymu przez barbarzyńców. Nasi nowożytni barbarzyńcy pokazali się być dzikszymi, obalając kolumnę Vendôme, gdy tamci nawet nie uszkodzili kolumny Trajana. Ślady zniszczenia już poczęły się zacierać, główne tylko pomniki długo jeszcze smucić nas będą widokiem rozległych ruin. Nie wątpię, że niejeden ustęp niniejszego pisma każdego zasmuci, chociaż on zaledwie jest cieniem tego, co my tu widzieli i ucierpieli, tak osobiście, oraz jako świadkowie wypadków i przygód, jakich nam żadna w świecie historia nie przekazuje! Te to wypadki wskazały nam prawdziwych przyjaciół, których osobliwie można poznać w nieszczęściu. One to zahartowały naszą cierpliwość i odkryły niebezpieczną stronę fałszywej cywilizacji! Nareszcie objawiły, jak Bóg dumę, zarozumiałość i lekceważenie praw boskich i ludzkich karze wojną, poniżeniem, głodem, ogniem i mieczem! One na koniec utwierdziły nas w przekonaniu, że w wielkich niebezpieczeństwach i uciskach jedyną i dzielną napotkać można pociechę i ratunek w Bogu, w czystym sumieniu i współczuciu przyjaciół. Paryż, 1871 rok. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/oleszczynski-dziennik-z-oblezenia-paryza/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Wydawca: Fundacja Wolne Lektury Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Instytut Badań Literackich. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Marianna Czabator, Aleksandra Sekuła. ISBN-978-83-288-7320-9