Informacja o dokonanych zmianach
I. Poprawiono błędy źródła: Do Julii > Do Juliusza
II. Wprowadzono uwspółcześnienia w następującym zakresie:
Zmiany leksykalne, w tym ortograficzne: gorżko > gorzko, pussować > pusować, szlak > szlag, exwojskowego > ekswojskowego, cygary > cygara, wachająco > wahająco, honeśniejszy > hojniejszy; dżokiejsku > dżokejsku; wiosczynie > wioszczynie; expoir > espoir; Ile > Il; ecouter > écoutez; silense > silence; Ti donc > Fi donc; Schoking > Shoking
Pisownia małą/dużą literą, np.: żydzi > Żydzi, towarzystwa oświaty ludu > Towarzystwa Oświaty Ludu, purim > Purim, cygan > Cygan, Nabob > nabob; Bożą > bożą.
Pisownia łączna/rozdzielna, np: zwolna > z wolna, odrazu > od razu, zadługo > za długo, jakto > jak to, niewidziałem > nie widziałem, w pół > wpół, nie źle > nieźle, naprzykład > na przykład, możeby > może by, gdziebym > gdzie bym, conajmniej > co najmniej, niewolno > nie wolno, nie malo > niemało, niechno > niech no, oddawna > od dawna, niema > nie ma; w tym > wtem (w znaczeniu: nagle); Messieurs-allons > Messieurs, allons
Pisownia joty, np.: pensyi > pensji, intencyi > intencji, sesyi > sesji, akcyę > akcję, pretensyj > pretensji, instytucyą > instytucją, restauracyach > restauracjach, Mesyjasza > Mesjasza, Galicya > Galicja, dyablo > diablo, racyę > rację, banderye > banderie, elegancya > elegancja, materyj > materii, stacyi > stacji, zwaryowałaś > zwariowałaś, kancelaryi > kancelarii, kombinacya > kombinacja, powaryowali > powariowali.
Udźwięcznienia/ubezdźwięcznienia, np.: z pod > spod, z przed > sprzed, polonesa > poloneza, z poza > spoza.
Fleksja, np.: białem > białym, dobrem > dobrym, niem > nim, wszystkiem > wszystkim, swojemi > swoimi, niczem > niczym, środkowemi > środkowymi, tem > tym, czem > czym, krakowskiem > krakowskim, podróżnem > podróżnym, całem > całym .
Inne zmiany: żółto zielona > żółto-zielona, n.str. > na stronie; 7,600.000 > 7 600 000, I-go > I, jako-tako > jako tako, O-wa > O wa, II-gie > drugie.
Rozwinięto skróty, np. fl > florenów, Gł. > Głośno, n. s. > na stronie itp.
Interpunkcja została uwspółcześniona zgodnie z obowiązującymi zasadami.
Rzecz dzieje się na wsi, w domu Lechickich.
Ktoś przyjechał… Ucieszona. To Karol!… I jeszcze ktoś z nim… To pewnie jego ojciec… Zwraca się do głównych drzwi i ujrzawszy wchodzących, mówi tonem zdradzającym uciechę, a zarazem zażenowanie. A! Kłania się.
A to po co!… My możemy poczekać. Robota pilniejsza niż goście. Tymczasem sobie, ot, z córunią pogadamy…
O! Tak na nic, moja panienko! Tu, przy mnie, bliżej… Bierze ją za rękę i sadza przy sobie. Tak. Muszę ci się przecież przypatrzeć. Mój Karol nagadał mi tyle o twoich wdziękach i przymiotach, że taki i mnie wzięła w końcu ciekawość zobaczyć to cudo, co się jemu tak spodobało. Bo choć z ojcem znamy się nie od dzisiaj, ale ciebie, aniołku panie, nie miałem jeszcze przyjemności.
Dalibóg, nie dziwię się, że mój chłopak stracił głowę i serce zaprzepaścił. Jest dla kogo… No, no, nie rumień się poziomeczko, mnie staremu wolno mówić takie rzeczy. Ta to ja tobie już jakby drugi ojciec. A jakże… Bo ja tu przyjechałem w intencji oświadczenia po formie mego kiełbia i jeżeli twoja rodzina się zgodzi, tak dawaj od razu po żniwach na zapowiedzi i weselisko. A jakże… Filuternie. Chyba że wam nie pilno i wolicie może poczekać rok, dwa…
A! skoro tak, to zgoda. Przyciąga ją z wolna do siebie i głaszcząc po włosach lub po ręce, mówi: Tylko ty może imaginujesz sobie, że małżeństwo to ziemia obiecana, mlekiem i miodem płynąca, gdzie manna z nieba i pieczone gołąbki same do buzi wpadać będą? Hę! Co? Bo to teraz panny najczęściej idą za mąż, jak nie przymierzając Żydzi za Mojżeszem, aby tylko co prędzej wyrwać się z niewoli egipskiej, spod władzy mamy i papy, a potem dopiero krzywią się, narzekają i bunty wyprawiają biednemu Mojżeszowi.
Także strzelił. Jemu się zdaje, że jak panna smaży konfitury i dobre ciastka piecze, to już gospodyni całą gębą. A to tylko zabawka, i do tego kosztowna zabawka, bo cukru nastarczyć nie można. Do Broni. A u mnie, widzisz, aniołku, oszczędność to grunt. To mój nałóg, moja choroba. A jakże…
Cnota — powiadasz. Brawo, dzieweczko! Głaszcze ją po włosach. Czekaj, będziemy razem praktykować tę cnotę. Przysuwa się do Broni. Widzisz, moja nieboszczka żona, jak za mnie poszła, to także nie bardzo umiała liczyć się z groszem, bo była przyzwyczajona u rodziców żyć szumnie, po pańsku. Bywało, jadę do miasta, a ona wali mi od razu na konotatce całą litanię sprawunków, cukry, panie, kawy, czekolady, jakieś bakalie, różnych delikatesów, że kilkudziesięcioma reńskimi by się nie okupił. Przysuwa się i mówi przebiegle. Ale ja wziąłem się, uważasz, na sposób. Udałem, uważasz, żem tego zapomniał, tamto przeoczył i gdzie stało dziesięć, tam ja niby zera nie dojrzał… ot tak, niby z głupia frant — uważasz? Czasem nawet całą notatkę zgubił… a jakże. Były z tego potem lamenty, sceny, narzekania — no, ale koniec końców, jak nie było, to musiało się obejść bez tego i owego, a pieniądze taki zostały w kieszeni. O!… Ty się śmiejesz, aniołku? Myślisz sobie: ot, stary kutwa, łakomił się na głupich kilkanaście reńskich. A wiesz ty, aniołku, że ja z tych małych oszczędności przez dziesięć lat uzbierałem wyprawę dla mojej Joasi?
Tak, tak. A moja kobiecina, jak się potem włożyła do gospodarstwa, jak zaczęła, z przeproszeniem, karmić wieprze, tuczyć indyki, hodować kury, sprzedawać nabiał, jarzyny, panie, to z tego posag dla córki uciułała. Tak, tak, bo kobieta to ważna figura w gospodarstwie, a jakże… Mąż trzyma jeden węgieł domu…
Ta zaprowadźcież mnie do niej, bo przede wszystkim od niej nam zacząć należy i poprosić o pozwolenie i błogosławieństwo. Gdzież się to idzie?
Zaraz. Do Karola. Zaprowadź pan ojca do babci, ja tam zaraz przyjdę. Po wyjściu Karola, do Matlachowskiego. Co takiego? Czemu pan Matlachowski taki pomieszany?
Widziałem na własne oczy, panienko. Jadę ja sobie z jarmarku, patrzę, a tu Mośkowi ludzie cechują[1] siekierami najstarsze drzewa do wycięcia. Dalej ja na nich, powiadam: a wy łotry, powiadam, kto pozwolił? A Mosiek kontrakt mi pod nos pakuje, gdzie stało czarne na białym, że pan Juliusz sprzedał las za dwa tysiące papierków.
Ojciec na to nigdy nie pozwoli, bo gdyby się babunia dowiedziała… Chryste Jezu, co by tu było. Niech tylko pan Matlachowski prędko ojca sprowadzi, on już na to poradzi. Tylko prędko, mój Matlachowski. Ojciec jest pod lasem. Idąc na lewo do drugich drzwi, mówi z dziecinnym zakłopotaniem, składając ręce. Boże! Boże! Co ten Julek porobił.
Ba, to pytanie, czy pan starszy będzie mógł teraz zabronić, skoro już raz oddał synowi gospodarstwo. Niepotrzebnie się pospieszył — i mnie się widzi, że on tego gorzko pożałuje, bo choć pan Juliusz skończył niby tam jakieś akademie rolnicze, to jeszcze pytanie, jaki z niego będzie gospodarz. Patrząc w okno. A! otóż i nasz pan. Ba, cóż z tego, kiedy z panem Juliuszem. Jakże mu tu teraz powiedzieć.
Jak najlepiej. Podanie moje o pożyczkę melioracyjną zostało na sesji nadzwyczaj dobrze przyjęte; dyrektorowie obiecali mi pusować[2] tę sprawę, jak tylko hipoteka zostanie przepisaną na moje nazwisko.
Wtedy bierzemy pożyczkę i rozpoczynamy akcję na wielką skalę; budujemy młyn parowy, zaprowadzamy kulturę chmielu i hodowlę poprawnej rasy bydła, wołów wypasowych, drenujemy łąki… słowem, gospodarstwo en gros[3]… po amerykańsku, które według mego obliczenia powinno nam przynosić rocznie, à peu près[4], co najmniej piętnaście tysięcy netto.
Mam ja tu jeszcze świetniejszy na myśli. Wstaje i zbliża się do ojca. Zawiozłem do Lwowa próbki naszej glinki spod lasu. Jeżeli analiza chemiczna potwierdzi moje domysły, że to glinka porcelanowa, w takim razie zakładamy na akcje wielką fabrykę porcelany — a to znaczy miliony, mój ojcze.
Trzeba nagrodzić czas stracony. Za długo siedzieliśmy z założonymi rękami. Musimy teraz rozpocząć działalność na wszystkich punktach, rozwinąć wszystkie żagle, aby dojść do czego. Podaje ojcu cygara. A może ojciec…
Smakuje ojcu? Siadając, mówi obojętnie. Prawdziwe hawanna. Setka po 80 florenów. Kupiłem kilka pudełek.
Ale zbytek konieczny, bo jak cię widzą, tak cię piszą; a często trafi się interessant[6], któremu trzeba zaimponować dobrym cygarem. Praktyczność przede wszystkim.
A!… Matlachowski. Wróciłeś już? No, cóż takiego? Cóż Matlachowski takie miny stroi, jakby połknął żywego węgorza?… Widząc, że ten daje mu znaki, że chce coś powiedzieć, zbliża się. O cóż idzie? Słucha, co mu Matlachowski szepcze. Ależ nie pleć głupstwa!… Z uśmiechem do Juliusza. Słyszysz Julek, co ten gada, żeś Mośkowi sprzedał las brzozowy — także[7] palnął.
Co Matlachowski miesza się w nie swoje rzeczy? Matlachowski niech sobie idzie pilnować ludzi, a nie wtrąca się do tego, co do niego nie należy.
Do usług pańskich… Kłania się nisko i odchodząc, mówi na stronie A co? Nie mówiłem? Oj, będzie bieda!
Ależ to ulubiony lasek twojej babki — relikwia najdroższa, świętość prawie, bo to pamiątka po nieboszczyku jej mężu. Tam prawie każde drzewo jego ręką sadzone, każda piędź ziemi jego potem oblana, każda ścieżka przez niego wydeptana.
Więc cóż z tego? Więc mam nie ścinać drzewa dlatego, że mój dziad go sadził? Że się pocił przy nim? No, to oprawmyż w ramki pola, lasy, postawmy za szkłem i nie tykajmy tych świętości.
Ależ bo nie rozumiem doprawdy tego rodzaju sentymentalizmu. To właśnie nasze nieszczęście, nasza choroba, że zawsze i wszędzie rządzimy się tylko sercem, a nie głową. Jesteśmy sentymentalni w polityce, w gospodarstwie, w interesach, we wszystkim — i to nas gubi. Musimy być praktyczni, mój ojcze, to jest warunek sine qua non[8].
Jak to? Nie pamiętasz? Wszakże sam zwołałeś na dziś posiedzenie względem założenia tego banku ratunkowego dla szlachty.
Ah, sacre bleu[9], na śmierć zapomniałem. Niech ich ojciec przyjmie tymczasem, bo ja muszę trochę wypocząć, przebrać się…
List, Kobieta, Mężczyzna, Obyczaje, FlirtMój kochany, odpisz ty już raz co tej Natalce, żeby mnie nie męczyła ciągle swoimi listami. Wczoraj znowu pisała do mnie, zapytując, co się z tobą dzieje, czyś chory lub gdzie wyjechałeś, że jej nie odpisujesz.
To był rodzaj sportu, mój drogi. Widziałeś przecie, że o posiadanie Natalki dobijała się cała złota młodzież, synowie najpierwszych rodzin w Wiedniu. Zdystansowałem Niemców i zdmuchnąłem im dziewczynę sprzed nosa. Zadałem tym niemało szyku wtedy. Ale teraz inna rzecz. Odkąd wstąpiłem na drogę pracy i obowiązków, znać jej nie chcę i nie mogę. Nie wypada mi.
Tak, tylko czy ta panna da się tak łatwo skwitować ze swoich pretensji. Taka awanturnica gotowa się na wszystko odważyć — i może być bieda. Spostrzega wchodzących. Oj, Kwaskiewiczowie. A niechże, ja uciekam, bo jakby mnie baba złapała i zaczęła opowiadać o swoim Leonidasie, nieprędko bym się wydostał.
Więc państwo prosto ze Lwowa? No to musieliście tam gdzie spotkać mego Julka, bo on co tylko wrócił stamtąd.
I cóż z tego? Chłopczysko wyrosło jak szparag, a pożytku z niego żadnego. Niczym nie jest, nic nie robi.
Szlachta, Lud, Chłop, Pan, ModaBo trzeba panu wiedzieć, że to teraz bardzo w modzie, zajmować się chłopstwem.
Hrabianka Irena sama własnoręcznie haftuje szkaplerze dla wiejskich dzieci i uczy je wierszy, a jej brat fotografował się w towarzystwie swoich parobków, jak pana szanuję, na własne oczy widziałam.
Daj, mamecko, pokój. Tatko, notorycnie znany pesymista, nigdy z nicego nie zadowolony, to wiadoma zec!
Ot, masz babskie wychowanie. Przewróciła chłopakowi w głowie i zrobiła z niego dziwoląga — zero kompletne. Mój Boże, jaka to różnica z twoim.
Co to znaczy? Czego się Jaś nie nauczył, tego się Jan nie nauczy. Już ja z niego pociechy się nie doczekam. Myślałem, że we Lwowie uda mi się wpakować go do jakiego banku. Ale gdzie tam. Tam takich osłów jak on, co szkół nie pokończyli, setki szlifuje bruki i czeka na posady. Dlatego przyjechałem do ciebie, mój Olesiu. Przysiada się do niego. Może by się dało umieścić go przy tym banku ratunkowym, co twój Julek ma nam założyć. Za bądź co, byleby się zaczepił.
Ależ bank, mój kochany, nie jest towarzystwem dobroczynności, jeno instytucją finansową do ratowania szlachty.
Ta to on przecież także szlachcic, a jakże, szlachcic z dziada, pradziada. Więc ratujcież mi chłopca, żeby nie zmarniał, bo ja, dalibóg, rady sobie już dać nie mogę. Wioszczyna, panie, obdłużona, dochody lichwa zjada. Służący wnosi na tacy wino, ciasta i przekąski. Lechicki napełnia kieliszki, Kwaskiewicz mówi dalej. Kto nie chce, to udrze teraz tego biednego szlachcica. Grady go młócą, powodzie zalewają, podatki męczą, dzienniki besztają[10], wszystkie plagi egipskie na tę nieszczęśliwą szlachtę. Jeżeli Pan Bóg się nie zlituje i nie zrobi z nami jakiego cudu, to dalibóg skapiemy[11] marnie.
Jak się masz? Ha! ha! I Kwaskiewicz tutaj! Podaje mu rękę. Serwus oberwus. Comment vous portez-vous. Jak się masz, stary. Daj pyska!
Diabła starego tam dobrze. Szlachcic, Żyd, HandelSzlachcic bez Żyda, to jak bez prawej ręki. Żydów nie było, więc i kupców nie było. Koni multum, szlachty jakby nasiał, a kupować nie miał kto, ani faktorować, bo Żydy świętowały.
Do tego jeszcze deszcz lał jak z cebra, że psa ciężko było wygnać. Na rynku pustki, powiadam wam, jak wymiótł, na mieście żywego ducha, za to po handelkach, restauracjach jak w ulu. Bo cóż było robić? Szlachta z desperacji zapijała się węgrzynem, szampanem, czym mogła — i rżnęła w karcięta na potęgę.
Bon. Potrzebuję się zakropić, bom zły jak sto tysięcy diabłów! Koni nie sprzedałem, opuściłem sobie odpust w Jadolinach przez ten głupi jarmark i do tego zgrałem się jak stare skrzypce.
Ha, no cóż miałem robić? Dla kompanii dał się Cygan powiesić. Ale ja to jeszcze nic, spłukałem się na jakie 300 blatów, i koniec. Ale Rewelkowski, żebyście wiedzieli, jak się panie zapalił przy labecie, tak i gotówkę przerżnął, jaką miał przy sobie, i powóz, i konie, i wszystko diabli wzięli.
Ba, nieprędko on jej się teraz pokaże na oczy. Prosto z jarmarku pojechał z nami na pocieszenie na fetkę do Winogóry.
O! Wielka uroczystość. Łapserdacki zakładał u siebie bractwo wstrzemięźliwości. Zaprosił, panie, księży multum, obywateli z okolicy, urzędników z powiatu, słowem, urządził uroczystość, co się zowie. Przyjęcie było, powiadam wam, królewskie, wina w bród i to takiego, że warto mu dać buzi, toteż piliśmy, nie przymierzając, jak szewcy.
Ależ, duszko kochana, toż ja u Łapserdackiego tak sobie żołądek wypakowałem, że jeszcze nic a nic apetytu nie czuję, bo czego to tam nie było… Lokaj odnosi. A gdzie ty z tym idziesz?
A! Pan Żuryło dobrodziej — servus[15] — kopę lat nie widziałem… Ale bo też jegomość siedzisz jak borsuk w jamie, ani na jarmarku, ani na odpuście, nigdzie się nie pokażesz.
E! Bo z jegomości sknera, dusigrosz. Trzeba przecież i drugim dać żyć. Dawniej, panie, szlacheckie dwory żywiły całe stada rezydentów.
No, to trudno. Nie żyjemy przecież tylko dla siebie, ale dla drugich, dla kraju, pro bono publico[16]. Żebyśmy się znowu tak z każdym groszem rachować mieli.
To byśmy go więcej mieli w kieszeni, dobrodzieju, i nie narzekali na ciężkie czasy. BogactwoOszczędność to także bogactwo.
Mnie na utrzymanie domu nie wystarcza, nie dopiero, żebym jeszcze oszczędności robił. Na czym tu oszczędzać?
Na wszystkim, dobrodzieju. Podrożała kawa, piję sobie polewkę albo żurek na śniadanie, nie stać mnie na pieczeń, jem kaszę i ziemniaki, nie mam na wino, piję wodę, a od święta miodek, co go mam od własnych pszczółek, za drogie mi kabanosy, palę sobie cygarka po dwa krajcary — ot, aby tam coś pod nosem się kurzyło — powiększono mi podatki, sprzedałem powóz, konie cugowe[17], odprawiłem stangreta, lokaja i pokryłem tę nadwyżkę. Nie zrodziła się jednego roku pszenica, drugiego spadły ceny zboża, więc oddaliłem ekonoma i sam pilnuję teraz gospodarstwa — syna zrobiłem leśniczym i młynarzem, córce oddałem kuchnię, oborę i spiżarnię, żebym nie potrzebował płacić szafarki i gospodyni. I tak ciągle — w miarę ubytku dochodów — zmniejszam wydatki.
Szlachcic, ChłopTaż to teraz chlebek razowy, mleko kwaśne, kapustę i inne chłopskie potrawy doktorzy jako najskuteczniejsze medykamenta zalecają.
To znaczy, że pan chciałbyś nas po prostu na chłopów wykierować, żeby szlachcic żył jak chłop, jadł jak chłop, pracował jak chłop.
Alboż nie lepiej, dobrodzieju, żyć jak chłop i wyjść potem na pana, niż żyć szumnie po pańsku, a w końcu zejść na dziada?
No, tak źle, dzięki Bogu, nie jest jeszcze z nami, żebyśmy się mieli uciekać aż do takich ostateczności. Mamy my inne sposoby ratowania się, posłyszysz pan nie za długo, jak Julek rozwinie nam tu cały swój program ekonomiczny. Dopiero pan dowiesz się, co to z tej naszej Galicji można będzie zrobić. Druga Belgia, panie. I jeżeli choć połowa tych świetnych pomysłów się urzeczywistni, jakie on ma w głowie, to dla nas, szlachty — nowa era, prawdziwe Eldorado. Tak, panie.
Szlachcic, Czyn, PolakNie wiem, nie mówił, ale to wiem z góry, że się nie uda, bo my już mamy takie psie szczęście, że do czego się weźmiemy, to się nie uda. Ja jestem przekonany, że gdybyśmy, szlachta, wzięła się w ostateczności do robienia butów, to albo by się ludzie bez nóg rodzili, albo by nastała moda chodzenia boso.
Jasiu! Fe! Wstydź się mówić takie rzeczy. Szlachcic, ObyczajeA od czegoż, panie, religia, wiara w opatrzność boską, że Jego święta opieka nas nie opuści? Sursum corda[19] — panie dobrodzieju. Od czegóż szlachecki animusz, fantazja? Szlachcic powinien być jak koń rasowy, głowa zawsze do góry. Patrz na mnie. Kłopotów po uszy, gospodarstwo pod psem, Żydzi na karku siedzą i chcą wieś zlicytować, a przecież nie tracę fantazji. Jem dobrze, piję jeszcze lepiej i dzierżę, panie, wysoko w dłoni sztandar szlacheckiej godności i tradycyjnej wiary ojców. Klepie Kwaskiewicza po ramieniu. Ma Pan Bóg, mój Jasiu, więcej niż rozdał, a kogo stworzy, tego nie zmorzy. Zobaczysz, jakoś to będzie. Bierze kieliszek. No, za pomyślność naszą.
Ach, moi panowie, chodźcie też zobaczyć, bo to warto widzieć, co ci Giętkowscy za cudactwa z tą swoją służbą porobili.
A jakie szory! Do Żuryły. O! Widzi pan — takich panków strofować i karcić, że gubią kraj i do ruiny prowadzą. Przypatrz się pan, jakie zbytki…
Kto? On! Ha! ha! ha! Toś pan trafił jak kulą w płot. Słyszysz Jasiu — pan Żuryło powiada, że Giętkowski bogacz.
Kiedyś miał gruby majątek po ojcu, ale to wszystko poszło na pałace, zbytki, wystawne życie, jazdy za granice…
Choć mogła była wcale nieźle wyjść za mąż swojego czasu. Ale cóż, pannie zachciało się gwałtem hrabiego, a przynajmniej barona, przebierała, przebierała…
Bon jour, bon jour[22]. Staje przed Petronelą i kiwnąwszy głową po angielsku. Madame![23] Do panów. Messieur![24] A! Bajkowski! Comment vous portez-vous?[25] Hę…
A co? Widzieliście mój zaprzęg… hę? Szyk… co? N'est ce pas?[26] Woła przez okno. Dżon! Po chwili. Dżon!
Przejedź no parę razy koło gazonu. Do obecnych. A co? C'est de plus grand chic?[27] Hrabia Artur ma kubek w kubek takie landan, takie konie, szory, wszystko. On peut le dire[28], że my mamy toujours[29] jednakie gusta — a przy tym uderzające podobieństwo, stąd często zabawne qui pro quo[30]. Idzie do Żuryły, gdyż inni odchodzą na bok, żeby ich nie nudził. Raz na przykład — uważasz — spostrzegłszy, że to nieznajomy. A, pardon[31]. Do Lechickiego, półgłosem. Qui est cette personne[32]?
Ależ to, je vous assure[33], prawdziwe Eldorado. To nie nasze galicyjskie wody. Powiadam pani, co za stroje, jakie zabawy.
Ażebyście państwo wiedzieli, co za towarzystwo! Une créme du société[34] z Paryża, z Londynu, z Ameryki — tout le monde[35] — pełno hrabiów, baronów, książąt.
Bardzo znakomite — parole d'honneur[38] — czytałem w almanachu. Jest to familia włoska, ale od dawna już we Wiedniu osiadła, skuzynowana z najwyższymi sferami. Cioteczna siostra księcia jest rodzoną stryjenką żony jednego z ministrów — a stąd osobą niezmiernie wpływową.
No i wyobraźcie sobie państwo, że tak wysoka figura, taki pan, taki magnat, fatygował się własnoręcznie, aby podnieść Idalii książkę, którą ona zostawiła przez zapomnienie w Belle-vue na ławce.
Ledwieśmy uszły kilkanaście kroków od tego miejsca, gdy wtem — patrzymy — jakiś mężczyzna, już w pewnym wieku, poważny i bardzo dystyngowany, zbliża się do nas i powiada: Pardonnez-moi mes dames, vous avez oublie un livre[39] — i to mówiąc, z wyszukaną galanterią, podaje Idalii książkę — ona się zarumieniła jak jutrzenka, on się ukłonił — i odszedł.
No i cóż w tym tak nadzwyczajnego, że jakiś tam książę oddał książkę, która nie do niego należała?
Jak to? Nie domyślasz się, że to był tylko pretekst, aby zbliżyć się do moich pań — faire une connaissance[40].
Byłby to niewątpliwie uczynił i po tym wypadku złożył nam wizytę, ale niestety tego samego dnia wyjechał do Wiednia, gdzie go jakieś ważne sprawy powoływały.
Musi jej pani opowiedzieć o tym powodzeniu panny Idalii w Karlsbadzie… To tak, jak historia z tysiąca i jednej nocy.
Ameryka z roku na rok zasypuje coraz więcej swoim zbożem targi europejskie… Czyta z notatki: W roku 1880 dostarczyła 7 600 000 hektolitrów zboża. W tym roku dostarczyła go już cztery razy tyle, panowie, bo dwadzieścia osiem milionów trzykroć pięćdziesiąt tysięcy. Progresja szalona!
Z tego widzicie, panowie, że konkurencja na tym polu jest absolutnie niemożliwą. Trzeba więc nam szukać nowych źródeł zarobku, wytworzyć nowe rodzaje produkcji, na której można by oprzeć rozwój kultury krajowej. A mianowicie…
Czyby Natalka ośmieliła się do tego stopnia? Rozrywa kopertę i mówi ucieszony. A! nie… Po przeczytaniu. Panowie! Wielka nowina.
Kolegowałem z jego bratankiem w Hochschule für Bodenkultur[45] — i stąd bywałem częstym gościem w ich domu.
I będzie miał w czym wybierać, bo tu u nas w Galicji dóbr do kupowania mu nie zabraknie, a ja sam pierwszy…
Panowie! Jeżeli figura położona tak wysoko, zostająca w tak intymnych stosunkach ze sferami rządzącymi, raczy się fatygować do takiego kraju jak nasz, leżącego bądź co bądź poza krańcami cywilizacji europejskiej, i chce tu niejako się aklimatyzować, to, panowie, w tym musi się coś głębszego ukrywać. To nie jest bez znaczenia, panowie, to jest fakt niesłychanej doniosłości, panowie, bo to pokazuje, że rząd pośrednio przez tego rodzaju osobistości chce się zbliżyć do nas, poznać nas lepiej.
Bo żaden z was, panowie, nie ma domu urządzonego na tej stopie, aby mógł godnie przyjąć tak dostojnego gościa.
E! Mój kochany, księciu pałace nie dziwne. On nie będzie patrzał na pałace, tylko na serca nasze… Uderza się mocno po piersi które każdy z nas otworzy mu chętnie z staropolską gościnnością i uczci wedle sił swoich.
Taki zaszczyt! Ściska mu rękę. Powinszować ci, Olesiu! Z westchnieniem. Jak się komu szczęści, to we wszystkim.
Ależ to byłby szkandał, żeby książę miał mieszkać w takiej chałupie. Ja na to nigdy nie zezwolę. Muszę naradzić się z Aurorą.
Uważaliście, jak Giętkowskiemu mina zrzedła? Diablo mu poszło po nosie, że go ten zaszczyt ominął.
A ja ci pomogę. Bo ja, panie, praktyk stary, należałem przecież do tylu komitetów, to wiem, jak, co… Zobaczysz, urządzimy mu przyjęcie, że to ha! — banderie, ognie sztuczne, obrazy żywe, krakowskie wesele, bo oni to tam w Wiedniu pasjami lubią.
Za pozwoleniem, daruj mój kochany, ale i my także chcemy wziąć udział w przyjęciu tak dostojnego gościa.
Tylko, panowie; czy fraki, czy kontusze? Chwila milczenia, wszyscy patrzą po sobie. Bo to ważne, panowie. Julek, jak ty sądzisz?
Trzeba nam się dobrze nad tym zastanowić, panowie, żeby nie palnąć bąka. A może by było dobrze poradzić się starosty?
Ja myślę, że to zbyteczne. Teraz przecież kontusze są dozwolone, nawet na balach dworskich bardzo dobrze są widziane.
A więc kontusz — zgoda. Wystąpimy, panie, jak prawdziwi Sarmaci — kontusze, karabele, hej, ha! Hejże, ha! Zatańczymy im, panie, mazura, poloneza… Niech znają Niemcy, jaki to u nas animusz do tańca.
To wszystko bardzo ładnie, ale powiedzcie mi panowie, co ten książę zrobił takiego, że go tak honorujecie.
Przede wszystkim, panowie, trzeba wybrać komitet: prezesa, wiceprezesa i sekretarza. Następnie podzielimy się na sekcje: sekcję przyjęcia, gospodarczą, dekoracyjną itd. Któż prezesem? Ja proponuję Lechickiego.
Cóż u licha z tym węzłem?… To z boku, to z tyłu… a nie tu, gdzie trzeba!… Przecież powinieneś to umieć.
Zwyczajnie, jak Żydy — do konia to niewłożone, więc mają strasznego boja. Ja myślę, że oni nie dosiedzą na tych koniach.
Mój ojczulku, niech też ojciec idzie do tych kucharzy i zburczy ich porządnie, bo ja sobie już z nimi rady dać nie mogę… Takie to butne, nieusłuchane, że okropność!
Ale bo widzisz, moja kochana, to nie tacy zwyczajni, odpustowi kucharze, co ich można traktować byle jak… To artyści w swoim rodzaju. Kosztowało to niemało trudu i pieniędzy, żeby ich sprowadzić ze Lwowa na tych kilka dni.
Toteż zbytkują i wydziwiają, że strach!… To im złe, to niedobre; ten woła cukru, tamten madery, a masła to mi już cały zapas wyszafowali.
No, to darmo, moja kochana — jak trzeba, to trzeba. Cóż ja na to poradzę? Skoro Julek tak zadysponował…
Ach, ten Julek! Żeby ojciec wiedział, co on nie nasprowadzał różnych rzeczy z miasta — całą furę tego: jakieś morskie ryby, marynaty, delikatesy, dziwolągi jakieś — ja tego wszystkiego, jak żyję, nie widziałam… A co win, szampanów, koniaków!… Co to wszystko musiało kosztować!
Ha, darmo — cóż robić?… Taki pan, widzisz, ma wybredne gusta. Nie można go przecież przyjąć byle czym.
Mój Boże, czy też to nie grzech, dla jednego człowieka, co nas ani ziębi, ani grzeje, robić tyle zachodów i przewracać cały dom do góry nogami?
O! Niech się tatuńcio nie boi, już ja będę na czas… Wdzieję tylko białą sukienkę, wplotę jaką wstążkę do włosów i cała parada, bo babunia powiada, że dla młodej panienki to wystarczy.
Ależ to można umrzeć ze śmiechu! A jak zabawnie trzęsą się na tych koniach! Muszę się temu z bliska przypatrzeć!…
Idź, powiedz Matlachowskiemu, żeby kazał koło gumna[48] poustawiać stoły i wytoczyć beczkę wódki dla ludzi. Po wyjściu służącego, zwracając się do ojca. No, a co?… Jak się ojcu podoba urządzenie? Wskazuje na pokój. Wspaniałe?… Hę?… Ci wiedeńscy tapicerzy to prawdziwi czarodzieje, w ciągu dwóch tygodni zmienili nasz dom do niepoznania, ze starej rudery zrobili prawdziwe cacko, aż miło spojrzeć. Prawda?…
Mój ojcze, jak przyjąć, to już jak się należy — ja inaczej nie rozumiem. Zresztą cóż znaczy tych głupich parę tysięcy wobec tej pozycji, jaką zyskujemy w świecie przez przyjazd księcia, i protekcji tak wpływowej osobistości w Wiedniu. A przy tym, mam tu jeszcze jeden planik w perspektywie…
Uważa ojciec, z księciem przyjeżdża jego bratanek, mój kolega i przyjaciel. Chłopak młody, przystojny, majętny i ma wielką przyszłość przed sobą — kto wie, czy nie uda mi się wyswatać go z Bronią.
A choćby, zawsze to nie ma porównania z Edwardem i jeżeli tylko on zechce, to byłoby śmiesznością dla jakichś tam skrupułów odrzucać taką partię. Trzeba być praktycznym, mój ojcze!
A niech licho porwie, co ja miałem kłopotu z tymi Żydami! Siada. Wyobraźcie sobie, ledwie za bramą konie puściły się drobnym kłusem, oni w krzyk, jakby ich kto zarzynał… gewałt!… aj waj!… Konie się spłoszyły, zaczęły ponosić, a moi Żydkowie fajt, fajt na ziemię jeden po drugim, i za żadne skarby świata nie można ich było potem namówić, żeby powtórnie dosiedli konia. Prosiłem, groziłem, beształem, nic nie pomogło.
Ha, cóż?… Musiałem konie odesłać do stajni, a ich umieściłem w klombie przy bramie i tam będą grać na powitanie księcia.
Wszystko już gotowe. Skoro tylko banderie[49] otaczające powóz księcia ukażą się na gościńcu, wnet zaczną walić we wszystkie dzwony na wieży, bić z moździerzy, muzyka w krzakach grać, a lud wiejski sypać kwiaty i krzyczeć wiwat. To będzie szalony efekt…
Moi kochani, przecież mnie znacie, wiecie dobrze, że Bajkowski nie zwykł się nigdy usuwać od pracy dla kraju. Czy to odpust, czy bankiet, czy uroczystość jaka, Bajkowski wszędzie pierwszy, bo u mnie dobro publiczne przede wszystkim. Wiesz, Julku, nie zaszkodziłoby, żebyś przy sposobności zwrócił na mnie uwagę księcia, natrącił[50] mu co nieco o moich zasługach dla kraju. Nie idzie mi o marne tytuły lub ordery, uchowaj Boże, chyba gdyby gwałtem chcieli, ha… w takim razie… Chcę tylko, żeby tam w górze wiedziano o Bajkowskim. Powiedz mu, że może liczyć na mnie jak na Zawiszę — czy zechce starać się o mandat poselski, czy o co innego. Bajkowski oddaje mu się cały, duszą i ciałem, do dyspozycji. Oddam mu nawet wiosczyznę moją, jeżeli zechce, i to bez żadnych pretensji.
A mnie wyrobi na stare lata jaką synekurkę[51], gdzie bym mógł spokojnie pracować dla dobra kraju, to niczego więcej nie żądam, jak was kocham!
Tak, to najważniejsze. A przy tej sposobności może przetrącimy co nieco, bo mnie już diabelnie głód mruczy po kiszkach, a do obiadu jeszcze daleko.
Mais non, ma chère[53]! Dla jakichś tam zaściankowych szlachetków to może być za wiele, ale dla księcia nigdy nadto, wierz mi. On w wielkim świecie przyzwyczajony do tego.
Ależ cudownie, prześlicznie, zachwycająco! Gdy cię książę zobaczy w tej toalecie, do reszty głowę straci!
Ha, jak uważasz moja droga, ale może by to było mauvais genre[54]. Attendez[55] — pomówię z ojcem — il est au courant[56] takich spraw sercowych.
Ach, powiadam wam, c'est ridicule[57], jak ta głupia szlachta ślepo wierzy, że książę istotnie przyjeżdża tutaj dla zakupienia tam jakichś dóbr.
To przecież jasne jak słońce. Widział ją w Karlsbadzie, podobała mu się — bo komuż by się nie podobał taki anioł — a że musiał wyjechać i nie mógł wtedy z wami faire une connaissance[59], więc dowiedziawszy się, gdzie mieszkamy, przyjeżdża tutaj — c'est naturellement[60]!
Alfredzie! Alfredzie! Qu-a-tu-dit[61]? Czyżby to wypadało, żeby kawaler starający się o pannę, mieszkał z nią pod jednym dachem? To by była niedelikatność w najwyższym stopniu, wbrew etykiecie wielkiego świata. I to właśnie, że nie przyjeżdża wprost do nas, ale tu, daje mnie pewność, że nasza Idalcia będzie księżną.
A jej ojciec, ja sądzę, że książę postara się zapewne o jaki tytulik dla swego teścia, n'est ce pas[62]? Ja sądzę, że co najmniej baron.
Powóz zatrzymał się przed gankiem. Lechicki otwiera drzwiczki i wysadza jakąś damę. Cofa się z oburzeniem. Nie… to nie do uwierzenia!… C'est incroyable[67]!
I dziwić się tu, że nędza panuje w kraju, skoro szlachta robi takie zbytki! Bo, że my, c'est naturellement, nasze urodzenie, stanowisko wymaga tego — noblesse oblige[69] — ale żeby taki Kwaskiewicz, taki mizerny szlachetka, to przecież jest nie do darowania.
Cóż miałem robić? Jak mi zaczęła baba trajkotać za uszami, narzekać, stękać, że dziś lada Żydówka wozi się powozami, a ona, jakby jaka ekonomska córka, poniewiera się na nędznych dryndulkach, tak dla miłego spokoju, skąd wziąć, to wziąć, a musiałem kupić. Poufnie. Zrobiło się po części ten luksus i dla Leonidasa.
Żona moja, uważasz, rada by go koniecznie umieścić przy księciu, bo utrzymuje, że on ma wielkie zdolności na dyplomatę. Więc żeby się jakoś lepiej zaprezentować księciu… rozumiesz?…
Sanowanie!… Sanowanie!… Sanowanie!… Staje przed Giętkowskimi. A co?… Psepysny ze mnie krakowiacek — co?… Śpiewa: „Krakowiacek ci ja — na całą gromadę”…
Psepysny wiers na ceść księcia!… Niby od ludu, którego mam zascyt być psedstawicielem. Wiers panegirycny. Właściwie to ja nie wiem, co on takiego waznego w zyciu zrobił, bo nic o nim nie cytałem ani nie słysałem, ale od cegóz licencja poetycna. Zrobiłem z niego pirsozędnego bohatera. Tylko ja musę sam ten wirs deklamować, bo inacej cała jego piękność psepadnie.
A wiesz pan, panie Lechicki, że urządziłeś dwór wspaniale, cudownie, do niepoznania… Co za komfort, jaka elegancja!
Patrzaj, teraz udają, że nas nie widzą, a przed chwilą stali wszyscy przy oknie. Zobaczysz, ona tu żółtaczki dostanie z zazdrości. Słodko: A!… witam kochane panie!
Tak… Żeby książę nie myślał, że tu u nas taka barbaria, jak głoszą wiedeńskie gazety, i że nie wiemy, jak się ubrać na przyjęcie takiej osoby…
O, bo nie ma jak Paryż!… Do Leonidasa. Nie uważałeś, jak pozieleniała?… Ona tu jeszcze zemdleje albo ją szlag trafi, zobaczysz…
Sługa, służka łaskawych pań i panów… Miły Boże, a cóż to za prześliczna maskarada!… Wszyscy tak poubierani, że poznać trudno! A, pani Kwaskiewiczowa dobrodziejka, dalibóg nie poznałem także, bo pani dobrodziejka wygląda dziś co najmniej na księżnę. I mówią, że bieda w kraju, że ciężkie czasy, a toż nabob[77] by suciej[78] swojej żony nie wystroił.
Ha, jeżeli panowie uważacie, że książę coś lepszego od Pana Boga, to ja mu się gotów na oczy nie pokazywać, żeby go nie obrazić tą kapotą!
Ja wiem, co mówię, i nie cofam tego, com powiedział. Bo jeżeli książę fatyguje się tyle mil do nas, to nasz psi obowiązek przyjąć go, jak należy, i dać mu poznać nas i nasz kraj!
Ależ łaskawco dobrodzieju! Jeżeli idzie o to, aby ten pan poznał istotnie nasz kraj, to powinniśmy stanąć przed nim w łachmanach i dziurawych butach, bo to dopiero byłby rzeczywisty obraz naszego kraju! No, nie?
Prawda w oczy kole! Do Lechickiego. Wypłoszyłem ci gości, panie Lechicki. Siada przy nim. Nic nie szkodzi! Lepiej, że sobie poszli, pogadamy swobodniej o naszych interesach. Przysuwa się. Bo ja tu przyjechałem do kochanego pana ułożyć się względem weseliska. Może byśmy to z dożynkiem złączyli… hę? Co? Byłoby i taniej, i ładniej.
Ależ to niemożliwe! Wyprawa jeszcze niegotowa. Bronia dopiero na święty Michał[79] pojedzie ze mną do miasta nakupić materii na suknie.
A to po co? A komuż ona te jedwabie będzie pokazywać na wsi? Krowom na pastwisku albo chłopom w kościele? Czyż to nie szkoda pieniędzy na takie zbytki?
Przecież trzeba mieć wzgląd na godność, na stanowisko. Cóż by świat na to powiedział? Przecież to szlachecka córka!
Toć nią będzie, choćby i w perkalikach[80]. A wierz mi, dobrodzieju, że szkoda wyrzucać grosz na takie fatałaszki!…
Być może, być może, ale daruj, kochany panie, teraz nie pora gadać o tym, kiedy lada chwila spodziewam się dostojnego gościa. Daruje pan, ale muszę jeszcze wydać niektóre rozkazy. Pogamy kiedy indziej, później, do widzenia.
Czy ja wiem? Może ta wizyta księcia tak go zmieniła? Może teraz Żuryło dla jego córki za małą wydaje się figurą.
U nas takie rzeczy łatwo ludziom zawracają głowy. Ale ja także mam swoją ambicję i prosić się nie myślę. Jak nie — to kłaniam się uniżenie — zabieram Karola i bywajcie zdrowi.
Ja poproszę ojca, powiem mu, że ja bez Karola żyć nie mogę, że jak nie pójdę za niego… to nie pójdę za nikogo…
Tylko przed Karolem ani słowa o tym, że ojciec robi jakie trudności. On taki ambitny, to by go ubodło, zmartwiło.
Poczciwa dzieweczka i o tym pomyślała. No, dobrze, dobrze, będziemy grali oboje komedię, żeby go nie zmartwić.
Być może. Ale przed chwilą gdyśmy się spotkali, przeszedł koło mnie, jakby mnie nie widział, a raczej nie chciał widzieć.
Matko Najświętsza, Królowo nieba i ziemi! Co to takiego? Giętkowscy, Kwaskiewicze, wszystko to biegnie z ganku w tamtą stronę… Do wchodzącego służącego. Antoni! Co się tam stało?
E, nic, panienko… Więcej strachu jak czego. A to te fajerwerki, co były przygotowane na przyjęcie księcia, zapaliły się i buchły od razu. Huku było dużo, ale nic się nie stało dzięki Bogu. Idę powiedzieć to starszej pani, żeby się niepotrzebnie nie trwożyła.
Idź, Antoni, idź, ja tam zaraz przyjdę z panem Karolem i jego ojcem, tylko wrócę od stodół. Służący odchodzi do pokoju babki, Bronia po jego odejściu idzie do okna. A to kto? Jakaś dama elegancko ubrana idzie tu od furtki ogrodowej. Nie znam jej, nigdy jej tu nie widziałam. Ogląda się, jakby szukała kogoś. Wchodzi do domu. Kto tu być może?
Nigdzie nikogo, żeby choć spytać można. Spostrzega Bronię. A, jakaś facetka! — Moja mała, gdzie ja bym tu mogła znaleźć pana Juliusza Lechickiego, wszak tutaj mieszka?
Phi! Znaliśmy się jak łyse konie. On mnie nie nazywał inaczej tylko swoją najdroższą Natalką — swoje szacerle — kochaliśmy się, że nie idzie dalej.
To dziwna rzecz, że Julek nic nam nie wspominał o tym. A może obawiał się, że ojciec nie zgodzi się?
Proszę cię, odejdź, zostaw nas samych. Potrzebuję rozmówić się z tą panią. Bierze ją za rękę i odprowadza ku drzwiom na lewo. Idź do babci.
Nie bój się, nie powiem ani słóweczka. Odchodząc, mówi na stronie. A więc to z obawy przed ojcem. Biedny Julek.
O wa! Ja nie na takie rzeczy się ośmielałam. Trzeba było odpisywać na moje listy, tobym nie była potrzebowała fatygować się aż tu z Wiednia.
Spróbuj tylko, a zobaczysz, jaką zrobię awanturę. Mam ja tu swoich obrońców. Tam za ogrodem w powozie, który mnie tu przywiózł ze stacji, czeka mój brat, co był atletą w cyrku Renza, i mój narzeczony, nauczyciel fechtunku. Niech tylko dam znak z tego okna, a wnet zjawią się tutaj i obronią mnie przed każdą napaścią.
Dobry sobie, jeszcze się pyta! Cóż to pan myślałeś, że mnie można porzucić jak pierwszą lepszą? Byłam ci wierną blisko półtora roku, a ty zamiast wdzięczności, odjechałeś mnie jednego pięknego dnia tak mir nichts, dir nichts[82] i sądziłeś, że już rzecz skończona. O! Nie, mój panie, z Natalką tak się nie postępuje!
Jeżeli pan chciałeś zerwać ze mną, to należało to zrobić w godziwy sposób, tak jak robią uczciwi i szlachetni ludzie — pożegnać się.
To ja panu powiem. Siada i patrząc w sufit, swobodnie mówi. Kiedy hrabia Alfons miał się żenić i musiał rozstać się ze mną, dał mi na ukojenie i otarcie łez sześć blatów po tysiąc guldenów każdy i garnitur szmargdowy za 600 florenów w dodatku. Po chwili. Ernest Goltz, bankier, gdyśmy się rozchodzili, był jeszcze hojniejszy, bo mi ofiarował dwadzieścia tysięcy marek i odwiózł mnie własnym kosztem z Berlina do Wiednia. Wstaje. Otóż to tak, mój panie, żegnają się prawdziwi gentelmeni, a nie tak, jak pan postąpiłeś sobie ze mną. Służącej w ten sposób się nie oddala, a nie dopiero mnie. To było niegodziwie, mój panie, nikczemnie.
Ile? Po chwili namysłu. Ponieważ nie jesteś ani hrabią, ani bankierem, tylko zwyczajnym sobie szlachetką, więc żądam tylko trzy tysiące.
Pal cię licho, dam. Nadsłuchuje. Cicho, ktoś tutaj idzie. Wejdź tymczasem do tego pokoju. Wskazuje pierwszy pokój na lewo. Ukryj się tam. Za chwilę przyniosę ci weksel.
Natalko, bój się Boga, zgubisz mnie. Tu idzie o moją reputację. Zrobię wszystko, co zechcesz, tylko ukryj się.
Dobrze, już dobrze. Popychając ją delikatnie do pokoju, zamyka prędko drzwi i chowa klucz. A tom wlazł w kabałę!… Niech licho porwie. Karol miał rację.
Panie Juliuszu! Co to znaczy? Dlaczego nie chcecie pozwolić, żeby Leonidas wygłosił swój wiersz przed księciem?
Ja pójdę do niego i zrobię mu awanturę.
Idalio, przyjdź do siebie. Do Kwaskiewicza. Ona biedaczka taka nerwowa, ten wypadek z ogniami ją przeraził.
Ja, mamecko? Jak ten lord angielski królowej Elżbiecie, zucę mu mój oberrok pod nogi. Zobacy mama, jaki to salony efekt zrobi!
Oj! Coś naszym panom diablo miny spadły na kwintę po tym wypadku z księciem. Siedzą przy stole jak struci — mało co jedzą. Nawet Bajkowski stracił apetyt. A nasz pan — Chryste Jezu — taki zły, że strach. Nic nie mówi, tylko wąsy kręci. I coby nie, tyle przypadków, przygotowań — a tu nic z tego, tylko wstyd, bo jak się to rozniesie po okolicy, to będzie z tego śmiechu niemało. Oj! Diablo sobie ten książę zadrwił z naszych panów. A to wszystko przez pana Juliusza, bo gdyby nie on… Słychać pukanie w pierwsze drzwi na lewo. A tam co? Któż się tam dobywa? Idzie do drzwi. Kto tam?
Trzeba korzystać z czasu i zanim goście wstaną od stołu, wyprawić tę… Spostrzega Matlachowskiego. Masz tobie!… Głośno. Czego Matlachowski się tu kręci? Tu nie ma żadnej roboty. Proszę iść sobie.
Bo tam, proszę pana, jakaś obca kobieta w pokoju naszej panienki. Słychać przewracanie stołka. O! Jak się tłucze!
Niech Matlachowski nie wtrąca się do tego, co do niego nie należy, i idzie sobie do wszystkich diabłów!
O! Coś mi się to podejrzanym wydaje. Muszę ja to powiedzieć starszej pani, bo to jakaś nieczysta sprawa!
Cóż ty myślisz mnie tu głodem zamorzyć? Skończmy już raz tę sprawę, bo mnie to nudzić zaczyna. Ja muszę iść, tam czekają na mnie.
Wstają od stołu. Teraz niepodobna. Popycha ją lekko ku drzwiom. Goście tu idą, schowaj się… tędy w żaden sposób wyjść nie można!
Musisz zaczekać do zmroku, goście się tymczasem rozjadą, a wtedy łatwiej mi będzie przeprowadzić cię. Przyjdę sam po ciebie. A teraz idź, bo nadchodzą.
Każę ci przynieść co z obiadu — sam przyniosę — tylko idź już… idź. Popycha ją i zamyka. Ach, żeby się to już skończyło!
Julek, Julek, pst! Słysys! Poleciał jak salony!… Do ojca, który chmurny, zły, kwaśny idzie za nim, paląc cygaro. Ucieka psed nami, bo mu wstyd, ze się tak okrutecnie zblamował z tym księciem.
Obiad? Wzrusza ramionami. To obiad?!… To stypa pogrzebowa! Do Leonidasa. A dajże u sto diabłów pokój z tymi papierosiskami! Dymi i dymi, jak z komina!
A z czegóż to mam mieć humor, trutniu jakiś? Namówiliście mnie z matką na te zbytki, zaciągnąłem nowe długi, a teraz co? Pieniądze się rozeszły, a tyś mi został na karku. A!… Rzuca cygaro rozgniewany, potem staje nad siedzącym Leonidasem. I co ja teraz biedny człowiek zrobię z tym nicponiem?
Juz niech ojca o to głowa nie boli! Niech no ja tylko wysumię, to sobie potem posukam jakiej posaznej panny i ozenię się, a wtedy psy moich zdolnościach, zobacy ojciec, jakie ja sobie stanowisko wyrobię na świecie.
Uspokój się! Pojedziemy na karnawał do Lwowa albo do Wiednia, gdzie zechcesz! Rozerwiesz się, zapomnisz o tym niewdzięczniku!… Wierz mi, to nie był mąż dla ciebie. Pomyśl tylko, jaka różnica wieku! On sam zapewne rozważył sobie niestosowność takiego związku i dlatego nie miał odwagi przyjechać.
A wszystkiemu temu Lechiccy winni, jak Boga kocham! Jak zaczęli, panie, namawiać, że wypada, że należy, że to jest naszym obowiązkiem, tak, panie, wmówili w nas, a my, osły, daliśmy się wziąć na to.
No! Bo przecież to jasne, że oni mieli tylko swój interes na względzie. Polowali na tytuły, na ordery.
Toteż dobrze im tak. Ja ich nie żałuję ani trochę, bo przez ich głupią ambicję myśmy się także dali wystrychnąć na dudków! O! Zjedzą diabła, jeżeli im się uda złapać nas na drugi raz na coś podobnego. Po kiego kroć diabłów mamy się wysługiwać jakimś tam zagranicznym pankom?
Brawo! Panie Bajkowski, brawo! Otóż to nazywa się rozumnie mówić! Bo to straszna wada nasza, że się lubimy wysługiwać obcym, popisywać się przed obcymi, szukać pomocy u obcych, zamiast ufać we własne siły.
O, niedoczekanie ich, żeby Bajkowski zrobił jeszcze kiedy coś podobnego! Pójdziemy, panie, o własnych siłach — prawda, co?
I nie pozwolimy, żeby lada kto drwił sobie z uczciwych obywateli i traktował ich jak fagasów. Prawda, panie Żuryło!
Panowie! Państwo! Powiem wam coś, czego się ani spodziewacie, ani się domyślacie nawet! Coś nadzwyczajnego!
Kto? Mój spryt… mój zmysł spostrzegawczy i zdolności kombinacyjne. Écoutez[94]!… Wyszedłem sobie na spacer po obiedzie, bo to już mój zwyczaj, że zawsze po obiedzie muszę przynajmniej tysiąc kroków promenować[95] — to pysznie robi, hrabia Artur uprawia ten sport od lat kilku i…
Otóż zapaliwszy cygaro, promenuję po ogrodzie, gdy wtem… słucham… ktoś za sztachetami rozmawia po niemiecku, czysto wiedeńskim żargonem. Uderzyło mnie to… Zbliżam się i spoza krzaku bzu widzę jakichś dwóch jegomościów, ubranych z wiedeńskim szykiem — jeden wyglądał na ekswojskowego, a drugi na Stahlmajstra lub coś podobnego. Qu 'est ce que cela[96]? Myślę sobie… Wiedeńczyki tutaj?… Coś mnie piknęło, jakby przeczucie, i wyszedłem przez furtkę, która była uchylona. Gdy mnie zobaczyli, przestali mówić i cofnęli się do powozu, który stał opodal. Ale ja nic, śmiało zbliżam się do nich i pytam, rozumie się także z wiedeńska… Panowie nietutejsi?… Spojrzeli na mnie, jakby się porozumiewali spojrzeniem — i nic nie odrzekli. Więc ja znowu… Panowie może szukacie kogo… jestem tutejszy, mogę panów objaśnić. Oni znowu nic, ani słowa.
Ale mówże u sto diabłów raz, co odpowiedzieli ostatecznie, bo tego, czego nie mówili, tośmy wcale nie ciekawi.
Otóż w tym sęk, że nic nie chcieli powiedzieć. Szło im widocznie o zachowanie sekretu. Ale od czegóż dyplomacja. Jak ich zacząłem zręcznie z różnych stron zachodzić pytaniami, wyciągać na słówka, tak w końcu dowiedziałem się, że przyjechali tu w towarzystwie jakiejś osoby, która już poprzednio zawiadomiła tu kogoś o swoim przybyciu, że ta osoba najętym powozem przyjechała tu sekretnie ze stacji kolei, weszła przez furtkę, przez ogród do dworu i obecnie tu się znajduje.
Ależ panowie! Przecież książę nie szpilka, żeby go można schować do kieszeni, gdyby tu był, tobyśmy go przecież widzieli.
Proszę cię, nie żenuj się[102]. Nie masz powodu robić przed nami sekretu. My wiemy dobrze, kto tam jest.
A, przepraszam cię, mój Julku, gdyby to była osoba prywatna, to mógłbyś z nią robić, co ci się podoba, ale to jest osoba publiczna.
Skorzystam z tej pomyłki. Głośno. A więc, skoro już wiecie, nie będę taił dłużej przed wami, że książę jest rzeczywiście w tym pokoju!
Ale ja rozumiem. Tajemnica gabinetu! N'est ce pas? Dyplomatyczna intryga — co, prawda? Bierze go na bok. Jednak, jakkolwiek książę jest niewidzialny dla nikogo, to spodziewam się, że dla nas zrobi wyjątek. N'est ce pas?
A ja ci zaręczam, że zrobi to spécialement pour nous[103]. Skoro się tylko dowie, que ma femme et Idalie sont içi[104] — to z pewnością będzie chciał koniecznie widzieć się z nimi — bo ci powiem pod sekretem, że on tu właściwie dla niej przyjechał.
Panie Juliuszu! Wyrób ty mi sekretnie audiencję u księcia. Nie na długo, na parę minut, bym mu mogła powiedzieć kilka słów o moim Leonidasie i polecić jego względom i protekcji.
O nie! Pan byś nie umiał, bo pan nie jesteś matką, to nie wiesz, jak matka może i umie przemawiać, gdy idzie o szczęście jej najdroższego dziecka! Ja sama muszę mówić z księciem. Ściska go za rękę. Panie Juliuszu! Ja panu do śmierci będę wdzięczną za to. Ściska go znowu. Pamiętaj pan, że losy mego Leonidasa w pańskim ręku.
Wiesz, Julku, ja ich tylko stąd wyprawię, a ty mnie potem wprowadzisz do księcia. Dobrze? Widzisz, ja muszę koniecznie wypowiedzieć mój afekt serdeczny dla jego osoby, moje przywiązanie, żeby tam w Wiedniu wiedziano, jakie tu serca biją dla nich. No, cóż? Zrobisz to dla mnie?
Przedstaw mu gorąco, kto jestem, co dla kraju zrobiłem, jakim pałam do niego przywiązaniem, a jestem przekonany, że mi nie zamknie drzwi przed nosem. Powiedz mu.
Czekaj! Ja ich tu zaraz wyprawię. Głośno. Panowie! Ponieważ książę życzy sobie pozostać incognito, wiec uszanujmyż jego wolę, choćby przez cześć, jaką mamy dla jego osoby — i oddalmy się!
Cóż ten Matlachowski naplótł mi jakieś niestworzone rzeczy, że w pokoju Broni jest jakaś dama uwięziona, że wzywała pomocy. Próbuje drzwi. A w istocie, zamknięte!… Cóż to ma znaczyć? Hej, kto tam jest, proszę otworzyć!
No, taka sobie zwyczajna znajomość; któryż z młodych ludzi nie ma podobnych grzeszków na sumieniu.
Jak to? I taka awanturnica miała czelność wejść w nasz dom, profanować pokój twojej siostry, i ty pozwoliłeś na to?
I dwa tysiące reńskich? I ty chcesz się nazywać praktycznym człowiekiem? Sprzedać las, który był świętą relikwią babki, osłodą jej starości, aby w ciągu paru tygodni roztrwonić te pieniądze na hulanki i parady — to twoja praktyczność! Oddałem ci gospodarstwo, abyś je podniósł i stworzył nowe źródła dochodów, a ty co zrobiłeś? Nic, prócz wielkich projektów i długów. O, nic z tego, mój paniczu, wolę ja stary system i od dziś sam znowu będę gospodarował.
Wolę to niż narażać nasz majątek na ruinę. Naucz się ty pierwej szanować grosza, a teraz przede wszystkim wypraw mi z domu tę lafiryndę. Powiedz jej, że zapłacę, co żąda, tylko niech mi się wynosi co prędzej. Jeżeli nie zechce dobrowolnie, każę wypędzić, psami wyszczuję.
Ależ powiedziałem państwu już raz, że książę nie życzy sobie z nikim mówić i nikogo widzieć nie chce.
Jeżeli jednak panowie mogliście być dopuszczeni przed jego oblicze, to dlaczegóż my tylko mamy być wyłączeni? Do Lechickiego. No bo przecież pan się nie zaprzesz, że rozmawiałeś z księciem.
Znamy się na tym. Chcecie dla siebie wyłącznie mieć księcia i dlatego nie dopuszczacie nas przed jego oblicze.
Ależ wariaty, miejcież trochę zastanowienia. Gdyby książę był w istocie, dlaczegóż bym go ukrywał? Jakiż miałbym powód?
Jak to? Więc posądzacie mnie, że dla osobistego interesu mógłbym dopuścić się takiej podłości, zadrwić sobie z was w tak niegodny sposób? Po chwili. Milczycie? A więc przypuszczacie, że byłbym zdolny do tego?
Daj mi klucz. Juliusz wyjmuje powoli klucz. — Lechicki wyrywa mu niecierpliwie i rzuca go na ziemię. Macie, idźcie, zobaczcie tego księcia!
Tak! To ja, panowie. Mieliście zupełną słuszność, utrzymując, że książę we własnej osobie raczył ukrywać się w tym domu.
Pan Lechicki nie wie o niczym, bośmy to przed nim trzymali w sekrecie. Ja tylko i Julek byliśmy wtajemniczeni.
Nie obawiajcie się, już jej tam nie ma. Zaspokoiłem jej żądania i wyprowadziłem tylnymi drzwiami przez kredens do ogrodu.
Poczciwy z ciebie chłopiec. Przyjmij i od biednego ojca serdeczne dzięki, żeś mu oszczędził wstydu i upokorzenia.
Pocieszcie się jednak, panowie, tym, że książę, odjeżdżając, polecił mi zapewnić panów z galanterią i panie, o swojej wysokiej życzliwości i powiedzieć wam, że długo w pamięci zachowa tę krótką chwilę spędzoną na naszej ziemi. Kazał z tego powodu wyrazić wam serdeczne podziękowanie za przyjęcie, jakie zgotowaliście dla niego.
Tylko, panowie, sza! Ani słowa przed nikim, bo to tajemnica dyplomatyczna.
Ależ chcę! Chcę! Łączy Karola i Bronię, a potem bierze Żuryłę za obie ręce. I piszę się całym sercem na twój system, panie Żuryło, „oszczędnością i pracą”.
Brawo! A wtedy nie będziemy już mieli ciężkich czasów!
884Ściskają się — Karol całuje ręce Broni. Za sceną słychać okrzyki i wiwaty.: „Wiwat!” „Niech żyje!” „Hoch!”
sine qua non (łac.) — konieczny (warunek); dosł. „bez którego nie” (w domyśle: nie można o danej sprawie dalej nawet myśleć). [przypis edytorski]
cugowy koń — koń do zaprzęgu składającego się z sześciu lub czterech koni zaprzężonych parami. [przypis edytorski]
jagoda po świętym Marcinie — jagoda po dniu św. Marcina, tj. po 11 listopada. [przypis edytorski]
qui pro quo (łac.) — wzięcie czegoś za coś innego, pomyłka, nieporozumienie. [przypis edytorski]
emablować kogo — otaczać kogoś (gł. kobietę) wyjątkowymi względami; adorować, zabawiać. [przypis edytorski]
Pardonnez-moi mes dames, vous avez oublie un livre — Panie wybaczą, zapomniały panie książki. [przypis edytorski]
impertinente (fr.) — impertynentka; osoba arogancka, zachowująca się w sposób obrażający innych. [przypis edytorski]
Purim — w judaizmie: święto losów; radosne święto upamiętniające biblijną historię opisaną w Księdze Estery. [przypis edytorski]
banderia — konny oddział eskorty honorowej biorący udział w niektórych uroczystościach. [przypis edytorski]
synekurka, zdrobn. od synekura (z łac. sine cura: bez troski, bez starania) — wygodna posada; dobrze płatne stanowisko niewymagające żadnej pracy; często w odniesieniu do stanowisk dworskich i kościelnych. [przypis edytorski]
decolté (fr.) — wydekoltowana; o osobie ubranej w suknię ze zbyt głębokim dekoltem. [przypis edytorski]
„Journale amusant” (fr.) — dosł. dziennik humorystyczny; tytuł francuskiego tygodnika satyrycznego, ukazującego się w latach 1856–1933, założony przez karykaturzystę, dziennikarza i wydawcę Charlesa Philipona, skupiający się głównie na teatrze i modzie. [przypis edytorski]
perkalik, zdrobn. od perkal (z fr. percale) — tani materiał bawełniany o splocie płóciennym. [przypis edytorski]
anim pomyślał — konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: ani pomyślałem; nawet nie pomyślałem (o tym). [przypis edytorski]
powiedzże — daw. konstrukcja z partykułą wzmacniającą -że; znaczenie: powiedz koniecznie. [przypis edytorski]